Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stara baśń: Powieść z dziewiątego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stara baśń: Powieść z dziewiątego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 578 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Po­ra­nek wio­sen­ny świ­tał nad czar­ną la­sów lawą, ota­cza­ją­cą wid­no­krąg do­ko­ła. W po­wie­trzu czuć było woń li­ści i traw mło­dych zla­nych rosą świe­żo w cią­gu kil­ku ta­kich po­ran­ków, z na­brzmia­łych pącz­ków roz­wi­nię­tych. Nad stru­mie­nia­mi wez­bra­ne­mi jesz­cze resz­tą wio­sen­nej po­wo­dzi zło­ci­ły się ło­to­cie, jak bo­ga­te szy­cie na zie­lo­nym ko­bier­cu. Wschód słoń­ca po­prze­dza­ła uro­czy­sta ci­sza – tyl­ko pta­stwo za­czy­na­ło się bu­dzić w ga­łę­ziach i nie­spo­koj­nie zry­wa­ło się z noc­le­gów. Już sły­chać było świer­got i świ­sty i na­wo­ły­wa­nia drob­nej dru­ży­ny. Wy­so­ko pod chmu­ra­mi pły­nął orzeł siwy, ko­łu­jąc i upa­tru­jąc pa­stwy na zie­mi. Za­wie­sił się cza­sem w po­wie­trzu i stał nie­ru­cho­my, a po­tem da­lej ma­je­sta­tycz­nie że­glo­wał… W bo­rze coś za­sze­le­ścia­ło i umil­kło… Sta­do dzi­kich kóz wyj­rza­ło z gąsz­czy na po­lan­kę… po­pa­trza­ło czar­ne­mi oczy­ma i pierzch­nę­ło… Za­tęt­nia­ło za nimi – ci­cho zno­wu.

Z dru­giej stro­ny sły­chać ła­mią­ce się ga­łę­zie, za­sze­le­ściał łoś ro­ga­ty – wyj­rzał, pod­niósł gło­wę, po­wie­trza po­cią­gnął chra­pa­mi – za­du­mał się, po­tarł ro­ga­mi po grzbie­cie i zwol­na po­szedł w las na­zad… I zno­wu sły­chać było łom ga­łę­zi i cięż­kie stą­pa­nie.

Z pod gę­stych łóz za­świe­ci­ło oczów dwo­je – wilk cie­ka­wie roz­glą­dał się po oko­li­cy… tuż po za nim, po­ło­żyw­szy uszy pierzch­nął prze­lę­kły za­jąc, sko­czył parę razy i przy­cup­nął.

I mil­cze­nie było, tyl­ko zda­la ozwa­ła się po­ran­na mu­zy­ka la­sów. Trą­ci­ło o nie skrzy­dło wio­sen­ne­go po­wie­wu i ga­łę­zie grać za­czę­ły… Każ­de drze­wo gra­ło in­a­czej, a ucho miesz­kań­ca puszcz ro­ze­znać mo­gło szmer brzo­zy z list­ki mło­de­mi, drże­nie osi­czy­ny bo­jaź­li­we, skrzy­pie­nie dę­bów su­chych, szum so­sen i ża­ło­śli­we jo­deł sze­le­sty.

Szedł wiatr stą­pa­jąc po wierz­choł­kach pusz­czy, i gło­śniej co­raz od­po­wia­da­ły mu bory, co­raz bli­żej, sil­niej co­raz mu­zy­ka gra­ła pie­śnią po­ran­ną.

Po nad lasy pły­nę­ły za­ru­mie­nio­ne chmu­ry, jak dziew­czę­ta, któ­re się ze snu ze­rwa­ły, zbu­dzo­ne i ucie­ka­ły czu­jąc że obcy pan nad­cho­dzi. Sza­re z razu nie­bo błę­kit­nia­ło u góry, po­zła­ca­ło się u dołu; ob­łocz­ki bia­łe jak z rąb­ku ob­słon­ki po­ście­li, roz­wie­wał wiatr po la­zu­rach. Słoń­ce strze­li­ło pro­mie­nia­mi ku gó­rze… noc ucie­ka­ła. Wi­dać było ostat­ki cie­niów i mro­ków roz­ta­pia­ją­ce się w dnia bla­sku. Nad stru­mie­nia­mi i łą­ka­mi, jak dymy ofiar­ne, za­ki­pia­ły pary przej­rzy­ste, ula­tu­jąc zwol­na ku nie­bu i gi­nąc w po­wie­trzu. Uko­śne pro­mie­nie słoń­ca cie­ka­wie za­glą­da­ły w głę­bi­ny, śle­dząc, co się przez noc roz­ro­sło, za­zie­le­nia­ło, wy­kwi­tło.

Ra­zem z szu­mem lasu, za­wtó­ro­wał chór pta­ków – wsz­czął się… gwar wiel­ki… oży­ły w świe­tle łąki, za­ro­śla, pusz­cze i po­wietrz­ne szla­ki – wra­ca­ło ży­cie.

W pro­mie­niach wi­ro­wa­ły, zwi­ja­ły się, krę­ci­ły nie­spo­koj­ne skrzy­dla­te dzie­ci po­wie­trza,.. coś szcze­bio­cąc do sie­bie, do chmur i do la­sów.

Ku­kuł­ki ode­zwa­ły się zda­la, dzię­cio­ły ko­wa­le już kuły drze­wa.

Był dzień…

U skra­ju lasu, nad rze­ką le­ni­wą, któ­ra go prze­rzy­na­ła, wśród gę­stych drzew, gdzie cień scho­wał się jesz­cze, wi­dać było kup­kę, ga­łę­zi, niby sza­łas na­pręd­ce skle­co­ny; kil­ka koł­ków wbi­tych w zie­mie, a na nich na­cię­te ko­na­ry jo­dło­we… Obok, tuż, było wy­ga­słe ogni­sko, spo­pie­la­łe, i kil­ka w niem nie­do­pa­lo­nych głow­ni. – Po­ni­żej w zie­lo­nych buj­nych tra­wach, na sznu­rach do ko­łów po­przy­wią­zy­wa­nych, pa­sły się dwa małe, gru­be, gę­stym i na­je­żo­nym jesz­cze zi­mo­wym wło­sem okry­te ko­nie.

Sze­lest ja­kiś w le­sie znać je na­stra­szył, po­zna­ły nie­przy­ja­cie­la, na­sta­wi­ły uszy, roz­dę­ły chra­py, za­czę­ły nie­cier­pli­wie no­ga­mi ko­pać zie­mię, je­den z nich za­rżał, a echo po le­sie po­nio­sło ten dzi­ki glos. któ­ry się roz­legł i po­wtó­rzył sła­biej za łąką…

Z sza­ła­su po­ka­za­ła się gło­wa cała wło­sa­mi okry­ta dłu­gie­mi – za­ro­sła rudo; dwo­je oczów ciem­nych skie­ro­wa­ło się na­przód ku ko­niom, po­tem ku nie­bu, ruch się dał sły­szeć pod ga­łę­zia­mi. Wkrót­ce po­tem roz­gar­nia­jąc je wy­do­był się z pod nich czło­wiek słusz­ne­go wzro­stu, krę­py i bar­czy­sty. Dłu­giem le­że­niem i snem skost­nia­łe wy­cią­gnął człon­ki, ziew­nął, strzą­snął się – po­pa­trzał na nie­bo, po­tem na ko­nie… te zo­ba­czyw­szy go, zwol­na za­czę­ły się zbli­żać ku nie­mu. Nad­sta­wił uszu bacz­nie – nic sły­chać nie było… prócz szu­mu lasu, śpie­wu pta­stwa, mru­ku stru­mie­nia.

Czło­wiek wy­glą­dał dzi­ko, włos buj­ny po­plą­ta­ny spły­wał mu ku­dła­mi na bar­ki i osła­niał ni­skie czo­ło tak, że oczy wprost z pod nich pa­trza­ły. Resz­ta twa­rzy tak­że była za­ro­sła, le­d­wie część po­licz­ków za­ru­mie­nio­nych snem i chło­dem, do­by­wa­ła się z pod wą­sów i bro­dy – wśród któ­rych ust pra­wie znać nie było. Su­kien­na, weł­nia­na gru­ba odzież bru­nat­ne­go ko­lo­ru okry­wa­ła mu ra­mio­na, pod szy­ją spię­ta na guz i pę­tlę. Nogi miał też suk­nem i skó­rą po­ob­krę­ca­ne, a sto­py ob­wi­te nią i opa­sa­ne sznu­ra­mi. Z pod rę­ka­wów suk­ni krót­kich, do­by­wa­ły się ręce sil­ne, wło­sem okry­te i opa­lo­ne. Twarz mia­ła wy­raz prze­bie­gły, na pół zwie­rzę­cy, pół czło­wie­czy, zu­chwa­ły ra­zem i ostroż­ny… oczy bie­ga­ły żywo… Ru­chy cia­ła zręcz­ne i sil­ne, nie da­wa­ły wie­ku od­gad­nąć, choć mło­dość już po­zo­sta­wił za sobą.

Po­staw­szy chwi­lę, męż­czy­zna wró­cił ku sza­ła­so­wi i nogą sil­nie kop­nął w ścia­nę jego, nie mó­wiąc sło­wa. Po­ru­szy­ło się coś żywo za ga­łęź­mi, i wnet z pod nich wy­peł­zło chło­pię, wy­do­by­ło się z za­li­ści – ze­rwa­ło rzeź­ko na nogi… Wy­ro­stek mógł mieć lat z pięt­na­ście, krzep­ki był i nie­co do sta­re­go po­dob­ny. Twarz mu jesz­cze nie po­ra­sta­ła, wło­sy miał krót­ko ucię­te, odzież gru­bą a wy­szar­ga­ną, z suk­na i płó­cien­nych chust zło­żo­ną. Na nogi wstaw­szy, oczy prze­tarł ku­ła­ka­mi, le­d­wie miał czas resz­tę snu z po­wiek opę­dzić, gdy star­sze­go głos chro­pa­wy, w mo­wie dziw­nej, ob­cej, któ­rej na tej zie­mi nikt, oprócz nich dwu nie ro­zu­miał, za­wo­łał:

– Ger­da – do koni! słoń­ce we­szło… Usły­szaw­szy ten roz­kaz, po­par­ty lek­kiem po­trą­ce­niem w ple­cy, chło­piec zbiegł ku ko­niom, od­wią­zał sznu­ry, sko­czył na grzbiet z nich jed­ne­mu, i po­pro­wa­dził je o kil­ka kro­ków da­lej, gdzie tro­chę pia­sczy­ste­go, su­che­go brze­gu, do wody przy­stęp da­wa­ło. Na pia­sku wi­dać też było śla­dy ko­pyt koni, któ­re już tam wprzó­dy na­po­ju szu­ka­ły. – Ko­nie za­czę­ły pić chci­wie. Chło­pię sie­dzą­ce na jed­nym, zie­wa­ło, z uko­sa po­glą­da­jąc ku sta­re­mu, któ­ry oko­ło sza­ła­su się krzą­tał, mru­cząc coś sam do sie­bie.

By­ła­li to po­ran­na mo­dli­twa?

Na­osta­tek ko­nie na­po­jo­ne, pod­nio­sły gło­wy, i jak za­du­ma­ne, słu­cha­ły la­sów szu­mu, chło­pak je sznu­rem po­gnał ku sza­ła­so­wi. Tu już na­go­to­wa­ne le­ża­ły, suk­nem i skór­ką po­obwi­ja­ne juki, któ­re star­szy po­czął na ko­nie za­rzu­cać i przy­wią­zy­wać. Mil­czą­cy po­ma­gał mu wy­ro­stek. Na grzbie­ty ko­niom za­wie­szo­no suk­no gru­be i skó­ry… Gdy wszyst­ko było w po­go­to­wiu, sta­ry wlazł jesz­cze pod sza­łas, i po chwi­li wy­szedł z nie­go uzbro­jo­ny. U pasa miał sie­kier­kę jak młot gru­bą, krót­ki nóż w po­chwie skó­rza­nej, na ple­cach łuk, przez dru­gie ra­mię pro­cę, i krót­ką pał­kę drew­nia­ną krze­mie­niem na­bi­ja­ną, któ­rą przed sobą ucze­pił na ko­niu. Chło­pak też ścią­gnął swój oręż z zie­mi, nóż do pasa i sie­kier­kę, któ­rą do ręki wziął, lek­ko na grzbiet ko­nia wska­ku­jąc… Star­szy się jesz­cze obej­rzał na noc­le­go­wi­sko, pa­trząc czy cze­go nie za­po­mniał na niem, rę­ka­mi po­pró­bo­wał sa­kiew na grzbie­cie po­wią­za­nych, i ko­nia swe­go pod kło­dę po­pro­wa­dziw­szy, sko­czył nań zręcz­nie. Już mie­li ru­szyć z miej­sca i star­szy się roz­glą­dał aby wy­brać dro­gę, gdy z gę­stwi­ny, na­prze­ciw, roz­gar­tu­jąc ostroż­nie lesz­czy­nę i ka­li­ny, nie­po­strze­żo­na, po ci­chu wy­su­nę­ła się gło­wa ludz­ka.

Cie­ka­wie, z razu z ja­kąś oba­wą, dwo­je oczu ja­snych, przy­pa­try­wa­ło się po­dróż­nym. Z za ga­łę­zi wi­dać tyl­ko było włos pło­wy co je ota­czał, mło­dą twarz le­d­wie za­ro­stem po­kry­tą, bia­łe zęby w ustach, na pół po­dzi­wie­niem otwar­tych…

Po­dróż­ny tym­cza­sem ku słoń­cu po­glą­dał i na bieg rze­ki…

Po nad jej brze­ga­mi, dro­gi żad­nej śla­du wi­dać nie było. Zda­wał się chcieć upew­nić, czy ma ją prze­brnąć, czy z nią, czy prze­ciw­ko niej się pu­ścić. Ko­nie rwa­ły się już do po­cho­du nie­cier­pli­we, ob­ró­co­ne na wschód łba­mi – star­szy po­my­ślał tro­chę, oczy­ma łąkę zmie­rzył, trzę­sa­wi­ska i bór, po­tem zwró­cił się na pia­sczy­ste wy­brze­że, kędy ko­nie po­jo­no. Tu sta­nąw­szy, my­ślał pew­nie czy bród znaj­dzie, bo oczy uto­pił w wo­dzie, jak­by mie­rzył jej głę­bi­nę. Był­by te­raz i tę gło­wę mógł doj­rzeć w krza­kach co go szpie­go­wa­ła – ale się ostroż­nie scho­wa­ła, tyl­ko ga­łąz­ki opa­dły i drża­ły. Po­wo­li ko­nie wcho­dzi­ły w wodę, któ­ra tu nie była grząz­ką, ni głę­bo­ką, za­nu­rzy­ły się po brzu­chy, zda­wa­ło się że po­pły­ną, ale tuż się zna­la­zła ława pia­sczy­sta i oto już – brzeg dru­gi… Oba po­dróż­ni wy­lą­do­wa­li szczę­śli­wie, le­d­wie po­mo­czyw­szy nogi.

Dru­gim brze­giem wyż­szym nie­co i such­szym, wy­god­niej kro­czyć było, choć tuż, tuż, za gę­stwi­ną coś sze­le­ścia­ło dziw­nie… Zwierz spło­szo­ny, my­ślał po­dróż­ny.

Na­okół, oprócz noc­le­go­wi­ska, śla­du czło­wie­ka nie­do­strze­gło oko; bór jak go stwo­rzył Bóg, ku nie­bu wy­ro­sły buj­no, pnie gru­be jak słu­py pro­ste, oschłe z ga­łę­zi od dołu, u góry w zie­lo­ne wień­ce ubra­ne. Gdzie­nieg­dzie zwa­lo­na bu­rzą kło­da, na pół prze­gni­ła, pół z kory opa­dła, po­gię­te od wi­chru wy­rost­ki i po­schłe od zgrzy­bia­ło­ści, mcha­mi, jak fu­trem na sta­rość odzia­ne ol­brzy­my.

Je­cha­li. – Na wzgó­rzu… coś bie­la­ło nie­opo­dal. Pod dę­bem le­żał ka­mień wy­żło­bio­ny jak misa, nad nim dru­gi stał gru­by i nie­zgrab­ny… Ręka nie­wpraw­na wy­rzeź­bi­ła na nim niby ludz­ką twarz strasz­li­wą, czap­ką okry­tą u góry… Star­szy wstrzy­mał się tro­chę zo­ba­czyw­szy znak u dro­gi, obej­rzał nie­spo­koj­nie do koła i mi­ja­jąc go, splu­nął nań z po­gar­dą.

W tej chwi­li świst się dał sły­szeć dziw­ny z krza­ków i drzew­ce ze strza­ły utkwi­ło na pier­si, w gru­bej suk­ma­nie star­sze­go. Le­d­wie po­czuw­szy po­cisk, nie wie­dząc jesz­cze czy do bro­ni ma się brać, czy do uciecz­ki, ob­ra­cał gło­wę, gdy chło­pak krzyk­nął. Dru­ga strza­ła utkwi­ła mu w no­dze.

A z lasu dał się sły­szeć śmiech, śmiech dzi­ki ja­kiś, strasz­ny, niby wy­cie zwie­rzę­ce, niby okrzyk czło­wie­ka… Za­chi­cho­ta­ło, roz­le­gło się, za­mil­kło.. Sro­ka sie­dzia­ła na ka­mie­niu, na czap­ce i pod­nió­sł­szy skrzy­dła krzy­cza­ła, śmie­cho­wi wtó­ru­jąc… a mio­ta­ła się jak­by i ona gro­zi­ła.

Ko­nie gło­sa­mi temi pod­że­gnię­te, przy­spie­szy­ły kro­ku – ale nie­przy­ja­cie­la już ani wi­dać, ani sły­chać nie było… Ci­sza pa­no­wa­ła nad la­sa­mi, drze­wa tyl­ko uro­czy­ście szu­mia­ły.

Star­szy męż­czy­zna, kłu­so­wał na­przód ko­nia pę­dząc sko­ro – chło­pak, któ­ry strza­łę wy­szarp­nął z nogi, spie­szył za nim, po­chy­lo­ny na szyi swo­je­go… prze­bie­gli tak stai kil­ko­ro, aż, nie sły­sząc nic, nie wi­dząc po­go­ni – zwol­ni­li kro­ku… Star­szy się do­pie­ro obej­rzał na chłop­ca, ze zbla­dła twa­rzą, z za­cię­te­mi usty, z wy­trzesz­czo­ne­mi oczy­ma, przy­lgłe­go do ko­nia. Nie miał na­wet cza­su od strza­ły tkwią­cej w pier­si się uwol­nić. Prze­bi­ła ona suk­no i znać uwię­zła w cie­le, bo, choć w szyb­kim bie­gu, ugię­ła się i opa­dła ku do­ło­wi, trzy­ma­ła się jesz­cze. Tu do­pie­ro na po­lan­ce ko­nia ścią­gnąw­szy star­szy, obej – rżał się na strza­łę, i zręcz­nie ją po­ci­snąw­szy, choć syk­nął z bólu – wy­do­był, obej­rzał cie­ka­wie i do skó­rza­ne­go na ple­cach wor­ka wsu­nął.

Strza­ła mia­ła z ko­ści bia­łej wy­ro­bio­ne ostrze cien­kie, na któ­re­go koń­cu wi­dać było krwi kro­pel­kę.

– Pio­ru­ny­by w nich biły… i bu­rze! – za­wo­łał war­cząc rudy. Gdzieś się w krza­kach zna­la­zło oko, co pod­pa­trzy­ło i po­mści­ło za bał­wa­na…

– Tyś ran­ny w nogę Ger­da?

Chło­pak z oczy­ma jesz­cze obłą­ka­ne­mi i trwo­gą, mil­cząc na nogę ska­le­czo­ną wska­zy­wał. Rana jego głęb­sza była, bo płach­ty nie wstrzy­ma­ły strza­ły.

– No – nic to! jed­na strza­ła po­lań­ska! – za­mru­czał star­szy – oni ich nie za­tru­wa­ją. Oba­wia­łem się, aby ich tam wię­cej nie było. Znać je­den roz­bój­nik nie strasz­ny. Nie wa­żył się, zo­ba­czyw­szy że­śmy zbroj­ni… ale, może na­wo­łać in­nych, na­ro­bić wrza­wy… ucho­dzić trze­ba…

Spoj­rzał na słoń­ce.

– Trzy­maj się ko­nia, a puść go za mną… Spie­szyć trze­ba, żeby nas w tym nie za­sko­czy­li le­sie, póki nie do­je­dzie­my do zna­jo­mych. Z po­łu­dnia na miej­scu bę­dzie­my.

Chło­pak mil­czał, star­szy coś mru­czał jesz­cze, kil gó­rze pa­trzał, ko­nia sznu­rem ścią­gnął i po­le­cie­li gę­stwi­ną, nad brze­giem się cią­gle trzy­ma­jąc, bez dro­gi – rze­ka go­ści­niec zna­czy­ła.

Pusz­cza wciąż była dzi­ka, nie­za­miesz­ka­ła, mil­czą­ca. Raz zda­la na wo­dzie po­strze­gli jak­by gło­wę ludz­ką z ciem­nym przy­lgłym do niej wło­sem i dwo­je rąk wio­słu­ją­cych oko­ło niej. Lecz gdy się ten­tent dał sły­szeć zni­kła, wir tyl­ko było wi­dać nad po­wierzch­nią wody. Mi­nę­li ją… i wy­szła zno­wu z głę­bi­ny… na wło­sach czar­nych, do koła ople­cio­ny był wia­nek z ło­to­ci… oczy­ma strze­la­ła za nie­mi… Tro­chę da­lej, czół­no ma­leń­kie jak łu­pin­ka, śli­zga­ło się pły­nąc z bie­giem, po nad niem bia­łą chu­s­tę wi­dać było… Gdy ten­tent dał się sły­szeć, zni­kła płach­ta na dnie i czó­łen­ko jak wąż, wsu­nę­ło się mię­dzy trzci­ny, łozy, wi­sza­ry, któ­rych tyl­ko wierz­chy się chwia­ły… Kil­ka ka­czek ze­rwa­ło się prze­stra­szo­nych, wy­cią­gnę­ły szy­je… sznu­rem le­cia­ły gdzieś da­lej… plu­snę­ły i pa­dły.

Po­dróż­ni wciąż bie­gli brze­giem, to szyb­ciej, to wol­niej – dwa razy ko­nie po­ili zmę­czo­ne i je­cha­li da­lej bez spo­czyn­ku – a słoń­ce też pod­no­si­ło się co­raz wy­żej, grza­ło co­raz moc­niej. Choć w le­sie świe­żo było i chłod­no, od łąk i pia­sków za­la­ty­wał od­dech go­rą­cy.

Nie zmie­ni­ła się oko­li­ca – bór cią­gle szu­miał nad rze­ką. Gdzie­nieg­dzie w pia­sku mię­dzy pa­gór­ka­mi świe­ci­ło je­zior­ko – sze­rzej roz­le­wa­ły się wody – to ści­ska­ły wśród pa­ro­wu. Mie­nia­ły się tyl­ko drze­wa, so­sny i jo­dły, po­tem zie­lo­nych li­ści brzo­zy i lipy i osi­ki i dęby na pół jesz­cze śpią­ce a głu­che na wio­snę.

Gdzie­nieg­dzie żół­ta­wą ławą le­żał pia­sek, to kę­pia­sta trzę­sa­wi­ca, któ­rą okrą­żać mu­sie­li. Przed nie­mi zda­la po­my­kał zwierz, z łąk pierz­cha­ły całe sta­da łosi i je­le­ni, do­bi­ja­jąc się do lasu, na któ­re­go skra­ju sta­wa­ły, pa­trza­ły jesz­cze cie­ka­wie, i gna­ły da­lej, zni­ka­jąc im z oczów. Na­ów­czas ło­mot stad spło­szo­nych ko­nie stra­szył i pę­dzi­ły ży­wiej, stu­liw­szy uszy… póki sił sta­ło.

Ger­da cią­gle ręką chwy­tał za nogę zra­nio­ną, czuł że mu krew cie­kła, jak­by cie­pły sznu­rek wi­ją­cy się do sto­py, i w skó­rza­nem obó­wiu zbie­ra­ła się u nogi, czer­wo­ne­mi kro­pla­mi są­cząc szpa­ra­mi cho­da­ka.

Ale skar­żyć się nie śmiał, za­wi­jać rany hubą z drzew lub li­ść­mi coby krew za­ta­mo­wa­ły – nie było cza­su… Star­sze­mu też tro­chę krwi po­ka­za­ło się mię­dzy pal­ca­mi ręki… otarł je o koń­ską grzy­wę – nie trosz­cząc się o to. Roz­pa­try­wał się wciąż po oko­li­cy, daw­niej znać so­bie pa­mięt­nej, jak­by szu­ka­jąc miej­sca do spo­czyn­ku… Lecz nie ry­chło, nie ry­chło zwol­ni­li bie­gu.

Tu rze­ka pły­nąc ni­zi­na­mi rów­ne­mi sze­rzej się roz­le­wa­ła, wśród błot świe­żą zie­lo­no­ścią okry­tych. Ze wzgó­rza na­gie­go, na któ­rem sta­li, wi­dać było łąki i trzę­sa­wi­ska, wśród nich mo­cza­ry i je­zior­ka mno­gie, opa­sa­ne ga­ja­mi… Kil­ka stru­mie­ni zbie­ga­ło się tu z bo­rów ku rze­ce. Las, wśród któ­re­go sta­nę­li, wy­pa­lo­ny był i ze­schły na znacz­nej prze­strze­ni. – Gąsz­cze, co go pod­szy­wa­ły spło­nę­ły do szczę­tu, da­le­ko więc w głąb jego się­gnąć było moż­na okiem i doj­rzeć nie­przy­ja­cie­la.

Tu star­szy z ko­nia się zsu­nął, rzu­cił go nie pa­trząc i legł na cie­płym pia­sku, obu rę­ka­mi pot kro­pli­sty ocie­ra­jąc z czo­ła. Zmę­czo­ny był – pier­si mu się pod­no­si­ły, a że krwa­we­mi, pal­ca­mi do­tknął twa­rzy, i ją też so­bie całą okrwa­wił.

Uj­rzaw­szy to chło­pak, uląkł się i krzyk­nął.

– Co ci to Ger­da? Czyś ty męż­czy­zna! czy się mat­ka two­ja omy­li­ła, że ci nie wdzia­ła chust i spód­ni­cy? Kro­pla krwi, a tyle stra­chu i wrza­sku?

Chło­pak mu do­pie­ro wska­zał na wła­sną twarz jego.

– Nie o moją mi strach… rzekł, choć skó­rza­ne mam jej peł­ne… ale o wa­szą. Twarz, oj­cze, ma­cie we krwi całą.

Star­szy na ręce swe po­pa­trzył, roz­śmiał się tyl­ko i nic nie od­po­wie­dział.

Ger­da tym­cza­sem na zie­mi siadł­szy, nogę ran­ną roz­zuł i po­czął czy­ścić obó­wie, po­tem ranę ocie­rać i okła­dać hubą. – Sta­ry pa­trzał na to obo­jęt­nem okiem.

W mil­cze­niu do­by­li po­tem z sa­kiew su­szo­ne mię­so i plac­ki, któ­re star­szy na zie­mi roz­ło­żył. Po­szedł się wprzód ob­myć w wo­dzie i dło­nią jej do ust za­czerp­nąć. Ger­da za jego przy­kła­dem zwlókł się też do wody… sie­dli jeść w mil­cze­niu… Ko­nie na chu­dej tra­wie le­ni­wo się pa­sły…

Z lasu wy­le­cia­ła sro­ka… uwie­si­ła się na su­chej ga­łę­zi nad gło­wą sta­re­go, po­chy­li­ła ku nie­mu i krzy­cza­ła… Zda­wa­ła się za­gnie­wa­na, trze­pa­ła skrzy­dła­mi, pod­la­ty­wa­ła co­raz bli­żej… wo­ła­ła coś, jak­by na gwałt zbie­ra­jąc dru­gie… Nad­cią­gnę­ła w po­moc wtó­ra i trze­cia… i wrza­skli­wie to pod­la­ty­wa­ły, to przy­sia­da­ły się przy nich… Sta­ry, któ­ry się chciał zdrzem­nąć, znie­cier­pli­wio­ny łuk na­piął i strze­lił. Nie ra­nił żad­nej, ze­rwa­ły się z krzy­kiem… za­wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu i wró­ci­ły kra­kać nad nie­mi… Ger­da z gło­wą zwie­szo­ną, na rę­kach spar­ty, nad koń­mi czu­wał. Las mil­czał – nie­bo było czy­ste – owad tyl­ko wy­wo­ła­ny słoń­cem do ży­cia, brzę­czał, gro­ma­da­mi uno­sząc się w po­wie­trzu.

Po krót­kim spo­czyn­ku, na ko­nie sie­dli zno­wu… Sta­ry się do chłop­ca zwró­cił.

– O strza­łach, o krwi, o ni­czem ani sło­wa tam… Naj­le­piej byś nie mó­wił nic i nie­me­go uda­wał… Niem­ca­mi oni nas tam zo­wią – choć my ich ję­zyk ro­zu­mie­my… Słu­chaj co ga­dać będą, zda się to za­wsze – ale uda­waj, że ci ta mowa obca… Tak le­piej – mil­czeć.

Spoj­rzał nań, cze­ka­jąc by mu Ger­da oczy­ma od­po­wie­dział. Je­cha­li da­lej a da­lej. Słoń­ce już się zwol­na spusz­czać za­czy­na­ło ku za­cho­do­wi. Brzeg rze­ki wy­nio­sły co­raz się… zni­żał, wil­got­niej­sze ota­cza­ło ich po­wie­trze – cień za­le­gał boru ścia­ny – gdy w dali, nad za­ro­śla­mi, po­ka­zał się słup dymu siny…

Sta­ry zo­ba­czyw­szy go, drgnął z ra­do­ści czy nie­po­ko­ju – chło­pak też weń oczy wle­pił, i zwol­ni­li ko­niom bie­gu.

Do koła się las roz­le­gał sta­ry, wy­so­ki, gę­sty, a łąka nad rze­ką zwę­ża­ła, pły­ną­ca ście­śnio­nem ko­ry­tem. – W pra­wo otwar­ła się łąka, do koła za­sie­ka­mi drzew zrą­ba­nych oto­czo­na… Poza nią z sza­ła­sów, ja­kichś cha­łup z drze­wa i chru­stu, opa­sa­nych ty­na­mi wy­so­kie­mi – do­by­wał się ów słup siny… Zbli­ża­jąc się ku bu­dom, co­raz je le­piej ro­ze­znać moż­na było.

U brze­gu pod­nie­sio­ne­go tro­chę rze­ki, sta­ły w pro­sto­kąt szczel­nie ze­wsząd za­mknię­te. Od łąki od­gra­dza­ły je kło­dy drzew i tyny, po­ko­pa­ne doły i po­wbi­ja­ne pale. Na jed­nym z nich tkwi­ła za­wie­szo­na bia­ła, od desz­czów wy­płu­ka­na, od słoń­ca zwap­nia­ła czasz­ka koń­ska.

Da­chy po­kry­te były ka­wa­ła­mi dar­te­mi drze­wa, wi­sza­rem i ga­łęź­mi – ścia­ny w słu­py z chru­stu ple­cio­ne. W po­środ­ku tyl­ko z kłód ogrom­nych w zrąb zbu­do­wa­na wzno­si­ła się cha­łu­pa – dwór, do któ­rej szo­py w koło przy­ty­ka­ły, z nią ra­zem obej­ście two­rząc, w środ­ku któ­re­go małe znaj­do­wa­ło się po­dwó­rze.

Do­jeż­dża­jąc rudy po­dróż­ny, zwol­nił ko­nio­wi bie­gu – oczy­ma szu­ka­jąc, czy kogo nie zo­ba­czy. Nie wi­dać było ży­wej du­szy. Wa­hał się jesz­cze jak dać znać o so­bie, gdy u brze­gu rze­ki, na ogrom­nym, zbłą­ka­nym tu od wie­ków ka­mie­niu, uj­rzał sie­dzą­ce­go star­ca, któ­ry nie­po­strze­żo­ny, od­daw­na go śle­dził oczy­ma.

Ubra­ny był cały w bie­li, nic nie ma­jąc na so­bie, oprócz odzie­ży z płót­na gru­be­go. Nogi miał bose, gło­wę siwą nie­okry­tą. Ogrom­na, dłu­ga do pasa bro­da pier­si mu osła­nia­ła. Bia­ły wy­so­ki kij trzy­mał w ręku. Ko­szu­lę na wierzch wło­żo­ną i do ko­lan spa­da­ją­cą, obej­mo­wał pas czer­wo­ny. Żad­nej zresz­tą nie miał ani ozdo­by ni bro­ni. U nóg jego dwa psy le­ża­ły do wil­ków po­dob­ne,– za­cza­jo­ne, przy­pa­dłe do zie­mi, oczy­ma krwa­we­mi wio­dąc za po­dróż­ne­mi… Drga­ły le­żąc… i cze­ka­jąc kie­dy się rzu­cą…

Twarz star­ca spo­koj­na była i po­waż­na, ogo­rza­ła, ze skó­rą jak­by spę­ka­ną, tak ją fał­dy i marszcz­ki po­kry­ły całą sie­cią gę­stą. Nad oczy­ma si­we­mi dwa krza­ki buj­nych brwi ster­cza­ły na­je­żo­ne. Su­chą szy­ję, któ­rą ob­na­żo­ną wi­dać było z pod ko­szu­li jak twarz po­kra­ja­ną, bru­nat­ną – niby węże sine opla­ta­ły żyły pod skó­rą na­brzmia­łe.

W chwi­li, gdy po­dróż­ny star­ca zo­ba­czył, ten wła­śnie na psy za­wo­łał groź­no, ręką im wska­zu­jąc w tył, za sie­bie, a kij pod­no­sząc do góry. Po­dróż­ni sta­nę­li… roz­glą­da­jąc się cie­ka­wie.

– Po­kłon wam sta­ry Wi­szu… rzekł z ko­nia nie zsia­da­jąc po­dróż­ny, uchy­liw­szy tyl­ko gło­wę – po­kłon wam. Każ­cie wa­szym psom do za­gro­dy – boby nas po­roz­dzie­ra­ły… a my sta­rzy zna­jo­mi i do­brzy przy­ja­cie­le choć nie swoi – a nie wro­gi. Sło­wa te po­wo­li wy­rzekł star­szy ła­ma­ną mową Ser­bów nad­ła­bań­skich – usi­łu­jąc przy­brać po­sta­wę i twarz uprzej­mą.

Sta­ry pa­trzał nic jesz­cze nie od­po­wia­da­jąc. Na psy na­przód za­krzy­czał groź­no, aby szły precz, uka­zu­jąc im za­gro­dę, bo war­cza­ły i zęby szcze­rzy­ły pa­trząc na przy­by­szów, i co­raz to się ku nim tar­ga­ły. Nie chcia­ły od­cho­dzić. – Go­spo­darz huk­nął w dłoń… Na głos ten z za tynu uka­za­ła się ostrzy­żo­na gło­wa pa­rob­cza­ka, któ­ry roz­kaz zro­zu­miaw­szy, psy na­wo­lał, wpę­dził do obej­ścia i za­mknął za nie­mi wro­ta… Sły­chać je było szcze­ka­ją­ce i wy­ją­ce w szo­pie.

– Zdrów by­waj – Hen­go. – Có­że­ście to zno­wu tak da­le­ko w na­sze lasy za­wę­dro­wa­li? rzekł go­spo­darz.

Rudy po­wo­li z ko­nia zla­zł­szy i daw­szy go chłop­cu, któ­ry na swo­im po­zo­stał – zbli­żał się zwol­na do sta­re­go.

– Ha! po świe­cie się tak człek włó­czy, cie­kaw zo­ba­czyć jak tam gdzie lu­dzie żyją – po­czął mó­wić – przy tem też ja­kaś za­mia­na zro­bi się może. Le­piej w spo­ko­ju mie­niąc cze­go u jed­nych zby­tek, a dru­gim brak, ni­że­li na­pa­dać zbroj­no a z ży­ciem ra­zem wy­dzie­rać. Ja – wy wie­cie – czło­wiek spo­koj­ny, za­opa­tru­ję komu cze­go trze­ba… aby żyć…

Sta­ry się cze­goś za­du­mał.

– Nie bar­dzo u nas mie­niąc jest na co… Skór i fu­ter do­syć pew­nie u sie­bie ma­cie, bursz­ty­nu u nas nie wie­le. My­śmy też nie zwy­kli bar­dzo do rze­czy któ­re wo­zi­cie, swo­jem się ra­dzi ob­cho­dzić… Igła z ości tak szy­je jak że­la­zna.

Po­pa­trzał sta­ry na zie­mię i zno­wu się za­du­mał.

– Zda się to prze­cie co ja wożę – mó­wił po­wo­li Hen­go. – A zkąd­by­ście wzię­li wszyst­ko co się z krusz­cu robi, gdy­by­śmy wam tego nie do­sta­wi­li… Do Wi­ne­dy da­le­ko.

– Albo to ko­ści, rogu i ka­mie­nia nie do­syć – rzekł sta­ry Wisz wzdy­cha­jąc. Był czas, że się lu­dzie tem ob­cho­dzi­li, i do­brze im z tem było… Ja­ke­ście wy a dru­dzy wę­drow­ni pod­wo­zić za­czę­li swo­je bły­skot­ki, nie­wia­sty nam po­psu­li­ście, chce im się ziar­nek świe­cą­cych na szy­ję i iglic gład­kich, i gu­zów i wszyst­kich tych za­ba­wek… bez któ­rych te­raz żad­na nie stą­pi.

Nic­by to nie było – cią­gnął da­lej pa­trząc wię­cej w zie­mię niż na przy­by­łe­go kup­ca – ale wy… wy, dróg się do nas uczy­cie, ta­jem­ni­ce na­sze wy­wo­zi­cie ztąd… i tak samo przyjść może na­paść jak przy­szły świe­ci­dła.

Hen­go po­kry­jo­mu bły­skiem oczów by­strym zmie­rzył sta­re­go Wi­szą i roz­śmiał się.

– Próż­na to oba­wa – rzekł, nikt o na­pa­ściach nie my­śli… Ja nie jeż­dżę cu­dze­go pod­pa­try­wać, ale swo­je mie­niać. Wy mnie prze­cie zna­cie, nie pierw­szy raz je­stem u sta­re­go Wi­sza… Ja przy­ja­ciel wasz… żonę mia­łem z wa­szej krwi, serb­ską cór­kę… a z niej oto tego chłop­ca, któ­ry choć ję­zy­ka wa­sze­go nie umie – prze­cie w nim tro­cha tam­tej krwi zo­sta­ło.

Wisz, któ­ry na ka­mie­niu siadł, a na le­żą­cy na­prze­ciw dru­gi wska­zał Hen­dze – po­ki­wał tyl­ko gło­wą.

– Żonę mie­li­ście Serb­kę z nad Łaby, – ode­zwał się – mó­wi­li­ście mi o tem. Ale ja­ke­ście do niej przy­śli? hę? pew­nie nie po jej woli?

Roz­śmiał się Hen­go.

– Sta­rzy je­ste­ście – od­parł – wam tego mó­wić nie trze­ba. A gdzież to na świe­cie nie­wiast się o ich wolę py­ta­ją? Gdzie się in­a­czej żonę bie­rze jak ręką zbroj­ną? Tak jest u was, u nas i na ca­łym Świe­cie… bo one woli nie mają.

– Nie wszę­dzie – wtrą­cił sta­ry… Mło­dym woli nie dają – a sta­re u nas sza­nu­ją. Choć im ro­zu­mu od­ma­wia­ją, prze­cie du­chy przez nie mó­wią i wie­dzą one wię­cej niż my… te – wiedź­my na­sze…

Po­trząsł gło­wą, mil­cze­li chwi­lę.

– Na noc was o go­ści­nę pro­szę – ode­zwał się Hen­go. – Co mam z sobą w wę­zeł­kach po­ka­żę… Ze­chce­cie co wziąć? do­brze – a nie bę­dzie zgo­dy? nie po­gnie­wa­my się o to.

– O go­ści­nę pro­sić nie trze­ba – za­wo­łał Wisz wsta­jąc – kto raz spał pod da­chem na­szym, za­wsze ma pod nim spo­cząć pra­wo. My wam ra­dzi. Ko­łacz i piwo i mię­so się znaj­dzie – baby stra­wę wie­czor­ną już wa­rzą.

Chodź­cie ze mną.

Wisz wstał z ka­mie­nia i przo­dem go wio­dąc, ku wro­tom się skie­ro­wał.IV.

Wszyst­ko się bu­dzi­ło, po szo­pach i obo­rach… pa­rob­cy szli wy­pę­dzać sta­da… dziew­czę­ta czer­pa­ły wodę w stud­ni. Smer­da ze swo­je­mi wsta­wał na­pę­dza­jąc do dro­gi. Hen­go chłop­ca siał do wo­do­po­ju, na ogni­sku sta­re słu­gi roz­pa­la­ły ogień. Wisz, któ­ry sen miał lek­ki, z sier­mię­gą na ple­cy za­rzu­co­ną, wy­szedł o kiju obej­rzeć na­przód, jaki się dzień obie­cy­wał.

Nie­bo nad ran­kiem sza­re chmu­ry okry­ły, od stro­ny tyl­ko wscho­du ru­mie­nia­ły one, a choć wia­tru czuć nie było na zie­mi, góra ob­ło­ki pę­dzi­ły żywo wy­prze­dza­jąc się i kłę­biąc. Nad bło­ta­mi sta­ły gę­ste opa­ry, po­ru­sza­ły się, to bled­nąc, to sza­rze­jąc. Rosa kro­pli­sta, bia­ła, okry­wa­ła tra­wy i szkli­ła się na zie­lo­nych li­ściach mło­dych. W szo­pie sły­chać było be­czą­ce owce, na pa­stwi­skach rżą­ce ko­nie, u brze­gu mru­czą­cą rze­kę i jesz­cze za­wo­dzą­ce­go nie­znu­żo­ne­go sło­wi­ka.

Dwa kru­ki z za­cho­du wol­no cią­gnąc, za­trzy­ma­ły się nad cha­łu­pą i po­le­cia­ły da­lej le­ni­wo… Sta­ry obej­rzał się za nie­mi i po­ki­wał gło­wą.

Słu­gi z szo­py nio­sły świe­żo udo­jo­ne mle­ko ko­by­le. W izbie stał już znów ce­ber piwa i plac­ki dla go­ści, aby o gło­dzie ze dwo­ru nie wy­je­cha­li. Na ła­wie Wisz za­wcza­su po­ło­żył niedź­wie­dzią skó­rę, któ­rej mu było żal, ale Smer­dzie ją trze­ba było dać, aby złej woli nie miał i nie skar­żył przed pa­nem.

Sam­bor po­słusz­ny już wę­ze­łek swój na dro­gę wią­zał, skórz­nie ozu­wał i moc­no koło nóg sznu­ro­wał… Pro­cę i łuk na­ło­żył na sie­bie, to­po­rek u pasa uwie­szał. Smut­noż mu było. A prze­cież, mło­dy po­cie­szał się tro­chę, że na bia­łym świe­cie dużo zo­ba­czy… wię­cej za je­den dzień, niż w za­gro­dzie za ży­cie całe.

I żal mu było wszyst­kich, bo ku cha­cie spo­glą­dał, ale oprócz sta­rej Jagi, któ­ra mu ko­łacz do tor­by przy­nio­sła, nie zo­ba­czył już ni­ko­go. Pa­rob­cy tyl­ko… na szyi mu się wie­sza­li.

Smer­do­wi to­wa­rzy­sze, on sam i Hen­go i go­spo­darz sta­ry, ze­bra­li się oko­ło ogni­ska. Wszy­scy je­chać spie­szy­li, bo się im zda­ło, że deszcz lu­nie pręd­ko, tak groź­ne cią­gnę­ły chmu­ry, tyl­ko Wisz spo­koj­ny rę­czył, iż się nie­bo roz­po­go­dzi.

Nie­miec nie zda­wał się fra­so­wać wca­le, że go za­bie­ra­no do kne­zio­we­go gro­du, szedł jak­by po do­brej woli, choć oczy to­wa­rzy­szów chci­wie się na jego sa­kwy zwra­ca­ły. Mil­czą­cy Ger­da wię­cej na­deń był str­wo­żo­ny, i z tego nikt się sło­wa nie do­py­tał.

Śmie­li się z nie­go wszy­scy, pal­ca­mi wy­ty­ka­jąc: Nie­my!!

Po do­brej chwi­li najadł­szy i na­piw­szy się, ru­szy­li wszy­scy do koni. Sam­bor sta­re­mu do nóg padł, ale ten ski­nąw­szy tyl­ko, od­pra­wił go su­cho. Ko­nia mu z domu nie da­wa­no – mu­siał więc pie­szo zdą­żać za dru­gi­mi.

Smer­da ru­szył przo­dem, za nim czte­rej jego to­wa­rzy­sze, oko­ło któ­rych szedł no­wo­za­cięż­ny z gło­wą spusz­czo­ną, da­lej Hen­go z chło­pa­kiem. Tak wy­cią­gnę­li za wro­ta i brze­giem rze­ki się kie­ru­jąc, wkrót­ce zni­kli w za­ro­ślach, z oczów sta­re­mu Wi­szo­wi. Sam­bor obej­rzaw­szy się, nie doj­rzał już nic, tyl­ko słup dymu nad za­gro­dą, wzbi­ja­ją­cy się ku gó­rze.

Jak prze­po­wie­dział sta­ry, tak się sta­ło – mały tyl­ko jak rosa desz­czyk prze­kro­pił, za­pach­nia­ły po nim brzo­zy, nie­bo się ja­sne z za sza­rych za­czę­ło uka­zy­wać ob­ło­ków. Cała chmur na­wa­ła zbi­ła się na za­cho­dzie, nad gło­wa­mi po­dróż­nych wy­ja­śni­ło się i bla­de słoń­ce wyj­rza­ło z za przej­rzy­stych rąb­ków, jak ob­lu­bie­ni­ca, gdy się z po­ście­li pod­no­si. Po­dróż­ni je­cha­li w mil­cze­niu. Ko­nie ich same pra­wie to­ro­wa­ły so­bie dro­gę, choć zna­ku jej żad­ne­go nie było.

Smer­da ja­dąc drze­mał ― spa­li też na ko­niach, choć cią­gle się bu­dząc jego to­wa­rzy­sze, Hen­go tyl­ko i Sam­bor czu­wa­li.

Ja­dąc to sa­mym rze­ki brze­giem, to się spi­na­jąc nie­co ku gó­rze – łą­ka­mi na­prze­mia­ny i gąsz­cza­mi, któ­re ko­nie ła­ma­ły, li­ście w py­ski chwy­ta­jąc – po­su­wa­li się da­lej co­raz mil­czą­cy… Tuż na pra­wo sta­ły lasy ciem­ne, pod­szy­te, sze­ro­ko zwie­sza­jąc ga­łę­zie. Gdzie­nieg­dzie z tych głę­bi pusz­czy, gni­ły stru­mień, tra­wą i mcha­mi ob­ro­sły do­by­wał się szem­rząc i ciekł do rze­ki wąz­kiem ko­ry­tem.

Ćwierć dnia tak już upły­nę­ło, gdy na pa­gór­ku uj­rze­li ka­mień wiel­ki, a do­ko­ła jego po­mniej­sze usta­wio­ne, jak­by na stra­ży. Nie­któ­re z nich już były w zie­mię za­pa­dły, na in­nych mech siwy po­ra­stał… Sta­ry, zgar­bio­ny człek, z ki­jem bia­łym, oko­ło ka­mie­nia się prze­cha­dzał. Było to pra­sta­re uro­czy­sko, gdzie nie­gdyś skła­da­no ofia­ry… Sta­ry, oko­ło ka­mie­nia sta­nąw­szy, ręcę wy­cią­gnął, coś mru­czał i zie­le ja­kieś nań rzu­cał. Lecz w pręd­ce go z oczów stra­ci­li.

Da­lej sy­pa­na mo­gi­ła wy­so­ka sta­ła u brze­gu, cała dar­nią po­ro­sła, u dołu za­rzu­co­na zie­lo­ne­mi ga­łęź­mi. Tu każ­dy, uła­maw­szy wić po dro­dze, rzu­cił ją wy­mi­ja­jąc, Hen­go tyl­ko, choć pa­trzał cie­ka­wie, wstrzy­mał się od tej ofia­ry.

– Co to za mo­gi­ła? – za­py­tał Sam­bo­ra.

– Lesz­ko­wą się zo­wie – od­parł chło­pak. Tu kneź sta­ry bro­niąc wro­go­wi przej­ścia rze­ki, strza­łą ra­żo­ny zgi­nął. Woj­sko się rzu­ci­ło, na­jezd­ni­ka roz­bi­ło, a panu swe­mu po gar­ści rzu­ca­jąc zie­mię, mo­gi­łę usy­pa­ło… Pod mo­gi­łą skar­by wiel­kie być mają, któ­rych du­chy pil­nu­ją. Raz w rok na Ku­pa­łę otwie­ra się mo­gi­ła i może wnijść po skar­by kto chce, a brać ile mu się po­do­ba; ale musi spie­szyć z po­wro­tem, bo gdy kury za­pie­ją, za­my­ka się mo­gi­ła i nie je­den już w niej po­zo­stał.

Sam­bo­ro­wi ze smut­ku "a baśń się ze­bra­ło, mó­wił wiec, jak je­den chci­wy skar­bów pa­ro­bek pod­kradl się nocą ku­pa­ło­wą pod mo­gi­łę, jak w nią wszedł, zna­lazł gma­chy wiel­kie, cud­ne izby peł­ne zło­ta, i jak co­raz idąc da­lej, nie­opa­trzył się, aż kury za­pia­ły… I rok go cały nie było…. Do­pie­ro gdy się zno­wu otwar­ła, wy­szedł z niej żyw, ale nie­my, gdyż du­chy mu usta za­mknę­ły, aby ich ta­jem­nic nie zdra­dził.

Da­lej kraj było wi­dać, lud­niej­szy nie­co, w pra­wo i lewo po ga­jach dy­mi­ło się w chi­ży­nach, nad rze­ką spo­ty­ka­li gę­sto wy­ga­słe ogni­ska i koń­skich ko­pyt śla­dy… Tu i owdzie le­ża­ła kość bia­ła…

Oko­ło po­łu­dnia sta­nę­li w dę­bi­nie zie­lo­nej, gdzie i pa­sza dla koni była ob­fi­ta i woda bli­sko – dla wy­po­czyn­ku. Tu za­siadł­szy, wszy­scy po­kła­dli się w cie­niu, a kto co miał spo­ży­wał. Sam­bor do­był bia­łe­go ko­ła­cza Jagi, po­pa­trzał nań, i scho­wał – głod­nym być wo­lał, niż go stra­cić… był to ko­łacz do­mo­wy!

Słoń­ce, jak wczo­raj, do­pie­ka­ło, naj­mniej­szy pra­wie po­wiew wia­tru, nie ochła­dzał skwa­ru. Na okół zno­wu nic wię­cej wi­dać nie było, jeno lasy i gę­stwi­ny, łąki i mo­cza­ry. Gdzie­nieg­dzie w ko­tli­nie le­ża­ło je­zio­ro ja­sne, lśnią­ce jak oko, zda­jąc się przy­glą­dać kra­jo­wi, nad niem jak rzę­sy ster­cza­ły trzci­ny, i jak brwi, pasy la­sów sta­ły.

W pół dnia wszyst­ko na­wet pta­stwo uci­chło, brzę­cza­ły tyl­ko ko­ni­ki i po­la­ty­wa­ły bąki, mil­cze­nie wiel­kie do snu ko­ły­sa­ło. Smer­da drze­mał, Hen­go brwi ścią­gnąw­szy coś ra­cho­wać się zda­wał, gdy Sam­bor w dali głos ludz­ki po­sły­szał.

Nie wi­dać było ni­ko­go, uszu jed­nak do­la­ty­wa­ło śpie­wa­nie po­wol­ne, któ­re się co­raz zbli­ża­ło. Ci­chy to był i stłu­mio­ny śpiew, drżą­cym nu­co­ny gło­sem, sa­me­mu so­bie, brzęk jak­by po­ru­sza­nych strun mu to­wa­rzy­szył. Słów jesz­cze nie mo­gło po­chwy­cić ucho – ale nuta była ża­ło­sna, gro­bo­wa, smęt­na.

Wszy­scy cie­ka­wie oczy zwró­ci­li ku brze­go­wi rze­ki, zkąd się głos do­by­wać zda­wał.

Do­łem, wy­brze­żem pia­sczy­stem, szedł sta­rzec śle­py, mały go chło­pak dro­wa­dził. Wlókł się zwol­na, w ręku trzy­mał gę­śle, po stru­nach jej prze­bie­ga­jąc ręką drżą­cą. Smer­da, któ­ry się prze­bu­dził, uj­rzaw­szy go z góry, za­wo­łał.

– By­waj tu – sta­ry!

Śle­piec się za­trzy­mał, zwol­na gło­wę pod­niósł, i oczy bia­łe, krwa­we­mi ob­wie­dzio­ne po­wie­ka­mi.

– By­waj tu sta­ry, chodź, spo­cznij – po­wtó­rzył Smer­da… plac­ka prze­ła­mie­my z tobą i po­słu­cha­my pie­śni. Śpie­wak stru­ny prze­bie­gać za­czął pal­ca­mi, ale pieśń się prze­rwa­ła. Sta­nął, my­ślał, po­tem chłop­cu dal znak ki­jem i ku wzgó­rzu iść za­czę­li.

– Do­kąd idziesz, sta­ry! – spy­tał Smer­da.

– Albo wiem? – po świe­cie… – rzekł ośle­pły… z pie­śnia­mi idę od cha­ty do cha­ty.

To mó­wiąc, miej­sce na któ­rem stał, po­czął ki­jem ob­ma­cy­wać i ostroż­nie osu­nął się na zie­mię. Gę­ślę zło­żyw­szy na ko­la­nach, du­mał. Po­mil­czaw­szy nie­co, jak­by ży­cie jego pie­śnią być mu­sia­ło, jak­by mu ona nie wy­le­wa­jąc się z pier­si, na­brzmie­wa­ła w nich, jak­by mu była tchnie­niem… bez któ­re­go ostać się nie mógł, nie­zro­zu­mia­le, ci­cho sam so­bie nu­cić za­czął.

Mil­cze­li wszy­scy. Je­den z pa­choł­ków do­był z tor­by pla­cek i po­ło­żył go na rę­kach sta­re­go, któ­ry po­wo­li do ust za­nió­sł­szy, gryźć po­czął. Chło­pak, któ­ry go wo­dził, po­szedł do rze­ki gar­nusz­kiem za­czerp­nąć wody.

Sam­bor siadł przy nim.

– Sta­ry Sło­wa­nie – rzekł – na noc… zajdź­cie do Wi­szo­we­go dwo­ru… tam was ugosz­czą ra­dzi.

– Na noc? do Wi­szo­we­go dwo­ru? nie mo­je­mi no­ga­mi – rzekł śle­piec – nogi sta­re i star­te. Dy­bię nie­mi po­wo­li… jak śli­mak się wlo­kę… A co ujdę ka­wał dro­gi, siąść i spo­cząć każą nogi. A do Wi­sza, do sta­re­go, da­le­ko… da­le­ko…

– Prze­cie wy tam zaj­dzie­cie – mó­wił Sam­bor – a gdy u wrót sta­nie­cie, po­zdrów­cie ich tam od tego, co dziś ich po­że­gnał.

– Wy z Wi­szo­wej za­gro­dy? – spy­tał sta­ry – a któż z wami, a wie­lu… czu­je lu­dzi do koła. Cho­ciaż oczy nie wi­dzą…

W tem Smer­da wtrą­cił.

– Kne­ziow­scy lu­dzie… hej! do gro­du je­dzie­my, do Stoł­ba. I ten z nami. A wy by­li­ście na gro­dzie?

– Daw­niej… daw­niej! – rzekł sta­ry – te­raz tam nie ma po co… Tam mie­czy­ki śpie­wa­ją i że­la­zo gra…. Pie­śni słu­chać nie ma cza­su. Wes­tchnął.

– A po co kne­zio­wi pieśń? – za­wo­łał Smer­da? to bab­ska rzecz.

– A woj­na… woj­na – jak­by sam do sie­bie mó­wił śle­py Sło­wan – woj­na, dzi­kich zwie­rząt spra­wa. Póki obcy duch nie za­wiał na Po­la­ny, ora­li oj­co­wie i śpie­wa­li i bo­gów chwa­li­li w po­ko­ju, orę­ża nie po­trze­bo­wa­li, chy­ba na zwie­rza…

Smer­da się roz­śmiał.

– Eh – e! – rzekł – nie te to cza­sy!

– Nie te świę­te cza­sy, co by­wa­ły – cią­gnął śpie­wak śle­py – nie te cza­sy, gdy u nas gę­śli by­wa­ło wię­cej niż że­la­za, a śpie­wu niż pła­czu. Dziś śle­py gę­ślarz la­som pie­je, a słu­chać go nie ma komu. Niech się uczą lasy, jak żyli ci, co śpią po mo­gi­łach, po ka­mien­nych. A jak po­mrą sta­rzy, pieśń z nie­mi pój­dzie do zie­mi, sy­no­wie o spra­wach oj­ców wie­dzieć nie będą – za­milk­ną mo­gi­ły. Sta­ry świat pad­nie w ciem­no­ści…

Mó­wił tak zwol­na, a sło­wo w pieśń prze­cho­dzi­ło nie­znacz­nie, i nie po­strzegł się jak nu­cić za­czął. Ręce chleb po­rzu­ciw­szy, same po stru­nach bie­gać za­czę­ły, a stru­ny skar­żyć się i pła­kać.

– Jam może śpie­wak ostat­ni – rzu­cił Sło­wan, mnie oczy wy­bra­no w mło­do­ści, aby du­sza w dru­gi świat pa­trza­ła. Jam wszyst­kie zie­mie zwę­dro­wał, a nie wi­dział żad­nej, od Du­na­ju hu­czą­ce­go do Bia­łe­go mo­rza, od Chor­ba­tych gór wierz­chów, aż do la­sów u Łaby. Nio­sły mnie nogi nie oczy, bez dro­gi; gdzie dola wio­dła, gdzie się lu­dzi ze­bra­ła gro­ma­da. Sia­da­łem na zie­mi, sta­wa­li ko­łem na­de­mną, nie­wia­sty pla­ska­ły w dło­nie, sta­rzy po oj­cach pła­ka­li. Sze­dłem od uro­czy­ska do uro­czy­ska, od mo­gi­ły do mo­gi­ły, od zdro­ju do zdro­ju… hen, hen, aż gdzie się koń­czy ludz­ka mowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: