- W empik go
Stara baśń: Powieść z dziewiątego wieku - ebook
Stara baśń: Powieść z dziewiątego wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 578 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poranek wiosenny świtał nad czarną lasów lawą, otaczającą widnokrąg dokoła. W powietrzu czuć było woń liści i traw młodych zlanych rosą świeżo w ciągu kilku takich poranków, z nabrzmiałych pączków rozwiniętych. Nad strumieniami wezbranemi jeszcze resztą wiosennej powodzi złociły się łotocie, jak bogate szycie na zielonym kobiercu. Wschód słońca poprzedzała uroczysta cisza – tylko ptastwo zaczynało się budzić w gałęziach i niespokojnie zrywało się z noclegów. Już słychać było świergot i świsty i nawoływania drobnej drużyny. Wysoko pod chmurami płynął orzeł siwy, kołując i upatrując pastwy na ziemi. Zawiesił się czasem w powietrzu i stał nieruchomy, a potem dalej majestatycznie żeglował… W borze coś zaszeleściało i umilkło… Stado dzikich kóz wyjrzało z gąszczy na polankę… popatrzało czarnemi oczyma i pierzchnęło… Zatętniało za nimi – cicho znowu.
Z drugiej strony słychać łamiące się gałęzie, zaszeleściał łoś rogaty – wyjrzał, podniósł głowę, powietrza pociągnął chrapami – zadumał się, potarł rogami po grzbiecie i zwolna poszedł w las nazad… I znowu słychać było łom gałęzi i ciężkie stąpanie.
Z pod gęstych łóz zaświeciło oczów dwoje – wilk ciekawie rozglądał się po okolicy… tuż po za nim, położywszy uszy pierzchnął przelękły zając, skoczył parę razy i przycupnął.
I milczenie było, tylko zdala ozwała się poranna muzyka lasów. Trąciło o nie skrzydło wiosennego powiewu i gałęzie grać zaczęły… Każde drzewo grało inaczej, a ucho mieszkańca puszcz rozeznać mogło szmer brzozy z listki młodemi, drżenie osiczyny bojaźliwe, skrzypienie dębów suchych, szum sosen i żałośliwe jodeł szelesty.
Szedł wiatr stąpając po wierzchołkach puszczy, i głośniej coraz odpowiadały mu bory, coraz bliżej, silniej coraz muzyka grała pieśnią poranną.
Po nad lasy płynęły zarumienione chmury, jak dziewczęta, które się ze snu zerwały, zbudzone i uciekały czując że obcy pan nadchodzi. Szare z razu niebo błękitniało u góry, pozłacało się u dołu; obłoczki białe jak z rąbku obsłonki pościeli, rozwiewał wiatr po lazurach. Słońce strzeliło promieniami ku górze… noc uciekała. Widać było ostatki cieniów i mroków roztapiające się w dnia blasku. Nad strumieniami i łąkami, jak dymy ofiarne, zakipiały pary przejrzyste, ulatując zwolna ku niebu i ginąc w powietrzu. Ukośne promienie słońca ciekawie zaglądały w głębiny, śledząc, co się przez noc rozrosło, zazieleniało, wykwitło.
Razem z szumem lasu, zawtórował chór ptaków – wszczął się… gwar wielki… ożyły w świetle łąki, zarośla, puszcze i powietrzne szlaki – wracało życie.
W promieniach wirowały, zwijały się, kręciły niespokojne skrzydlate dzieci powietrza,.. coś szczebiocąc do siebie, do chmur i do lasów.
Kukułki odezwały się zdala, dzięcioły kowale już kuły drzewa.
Był dzień…
U skraju lasu, nad rzeką leniwą, która go przerzynała, wśród gęstych drzew, gdzie cień schował się jeszcze, widać było kupkę, gałęzi, niby szałas naprędce sklecony; kilka kołków wbitych w ziemie, a na nich nacięte konary jodłowe… Obok, tuż, było wygasłe ognisko, spopielałe, i kilka w niem niedopalonych głowni. – Poniżej w zielonych bujnych trawach, na sznurach do kołów poprzywiązywanych, pasły się dwa małe, grube, gęstym i najeżonym jeszcze zimowym włosem okryte konie.
Szelest jakiś w lesie znać je nastraszył, poznały nieprzyjaciela, nastawiły uszy, rozdęły chrapy, zaczęły niecierpliwie nogami kopać ziemię, jeden z nich zarżał, a echo po lesie poniosło ten dziki glos. który się rozległ i powtórzył słabiej za łąką…
Z szałasu pokazała się głowa cała włosami okryta długiemi – zarosła rudo; dwoje oczów ciemnych skierowało się naprzód ku koniom, potem ku niebu, ruch się dał słyszeć pod gałęziami. Wkrótce potem rozgarniając je wydobył się z pod nich człowiek słusznego wzrostu, krępy i barczysty. Długiem leżeniem i snem skostniałe wyciągnął członki, ziewnął, strząsnął się – popatrzał na niebo, potem na konie… te zobaczywszy go, zwolna zaczęły się zbliżać ku niemu. Nadstawił uszu bacznie – nic słychać nie było… prócz szumu lasu, śpiewu ptastwa, mruku strumienia.
Człowiek wyglądał dziko, włos bujny poplątany spływał mu kudłami na barki i osłaniał niskie czoło tak, że oczy wprost z pod nich patrzały. Reszta twarzy także była zarosła, ledwie część policzków zarumienionych snem i chłodem, dobywała się z pod wąsów i brody – wśród których ust prawie znać nie było. Sukienna, wełniana gruba odzież brunatnego koloru okrywała mu ramiona, pod szyją spięta na guz i pętlę. Nogi miał też suknem i skórą poobkręcane, a stopy obwite nią i opasane sznurami. Z pod rękawów sukni krótkich, dobywały się ręce silne, włosem okryte i opalone. Twarz miała wyraz przebiegły, na pół zwierzęcy, pół człowieczy, zuchwały razem i ostrożny… oczy biegały żywo… Ruchy ciała zręczne i silne, nie dawały wieku odgadnąć, choć młodość już pozostawił za sobą.
Postawszy chwilę, mężczyzna wrócił ku szałasowi i nogą silnie kopnął w ścianę jego, nie mówiąc słowa. Poruszyło się coś żywo za gałęźmi, i wnet z pod nich wypełzło chłopię, wydobyło się z zaliści – zerwało rzeźko na nogi… Wyrostek mógł mieć lat z piętnaście, krzepki był i nieco do starego podobny. Twarz mu jeszcze nie porastała, włosy miał krótko ucięte, odzież grubą a wyszarganą, z sukna i płóciennych chust złożoną. Na nogi wstawszy, oczy przetarł kułakami, ledwie miał czas resztę snu z powiek opędzić, gdy starszego głos chropawy, w mowie dziwnej, obcej, której na tej ziemi nikt, oprócz nich dwu nie rozumiał, zawołał:
– Gerda – do koni! słońce weszło… Usłyszawszy ten rozkaz, poparty lekkiem potrąceniem w plecy, chłopiec zbiegł ku koniom, odwiązał sznury, skoczył na grzbiet z nich jednemu, i poprowadził je o kilka kroków dalej, gdzie trochę piasczystego, suchego brzegu, do wody przystęp dawało. Na piasku widać też było ślady kopyt koni, które już tam wprzódy napoju szukały. – Konie zaczęły pić chciwie. Chłopię siedzące na jednym, ziewało, z ukosa poglądając ku staremu, który około szałasu się krzątał, mrucząc coś sam do siebie.
Byłali to poranna modlitwa?
Naostatek konie napojone, podniosły głowy, i jak zadumane, słuchały lasów szumu, chłopak je sznurem pognał ku szałasowi. Tu już nagotowane leżały, suknem i skórką poobwijane juki, które starszy począł na konie zarzucać i przywiązywać. Milczący pomagał mu wyrostek. Na grzbiety koniom zawieszono sukno grube i skóry… Gdy wszystko było w pogotowiu, stary wlazł jeszcze pod szałas, i po chwili wyszedł z niego uzbrojony. U pasa miał siekierkę jak młot grubą, krótki nóż w pochwie skórzanej, na plecach łuk, przez drugie ramię procę, i krótką pałkę drewnianą krzemieniem nabijaną, którą przed sobą uczepił na koniu. Chłopak też ściągnął swój oręż z ziemi, nóż do pasa i siekierkę, którą do ręki wziął, lekko na grzbiet konia wskakując… Starszy się jeszcze obejrzał na noclegowisko, patrząc czy czego nie zapomniał na niem, rękami popróbował sakiew na grzbiecie powiązanych, i konia swego pod kłodę poprowadziwszy, skoczył nań zręcznie. Już mieli ruszyć z miejsca i starszy się rozglądał aby wybrać drogę, gdy z gęstwiny, naprzeciw, rozgartując ostrożnie leszczynę i kaliny, niepostrzeżona, po cichu wysunęła się głowa ludzka.
Ciekawie, z razu z jakąś obawą, dwoje oczu jasnych, przypatrywało się podróżnym. Z za gałęzi widać tylko było włos płowy co je otaczał, młodą twarz ledwie zarostem pokrytą, białe zęby w ustach, na pół podziwieniem otwartych…
Podróżny tymczasem ku słońcu poglądał i na bieg rzeki…
Po nad jej brzegami, drogi żadnej śladu widać nie było. Zdawał się chcieć upewnić, czy ma ją przebrnąć, czy z nią, czy przeciwko niej się puścić. Konie rwały się już do pochodu niecierpliwe, obrócone na wschód łbami – starszy pomyślał trochę, oczyma łąkę zmierzył, trzęsawiska i bór, potem zwrócił się na piasczyste wybrzeże, kędy konie pojono. Tu stanąwszy, myślał pewnie czy bród znajdzie, bo oczy utopił w wodzie, jakby mierzył jej głębinę. Byłby teraz i tę głowę mógł dojrzeć w krzakach co go szpiegowała – ale się ostrożnie schowała, tylko gałązki opadły i drżały. Powoli konie wchodziły w wodę, która tu nie była grzązką, ni głęboką, zanurzyły się po brzuchy, zdawało się że popłyną, ale tuż się znalazła ława piasczysta i oto już – brzeg drugi… Oba podróżni wylądowali szczęśliwie, ledwie pomoczywszy nogi.
Drugim brzegiem wyższym nieco i suchszym, wygodniej kroczyć było, choć tuż, tuż, za gęstwiną coś szeleściało dziwnie… Zwierz spłoszony, myślał podróżny.
Naokół, oprócz noclegowiska, śladu człowieka niedostrzegło oko; bór jak go stworzył Bóg, ku niebu wyrosły bujno, pnie grube jak słupy proste, oschłe z gałęzi od dołu, u góry w zielone wieńce ubrane. Gdzieniegdzie zwalona burzą kłoda, na pół przegniła, pół z kory opadła, pogięte od wichru wyrostki i poschłe od zgrzybiałości, mchami, jak futrem na starość odziane olbrzymy.
Jechali. – Na wzgórzu… coś bielało nieopodal. Pod dębem leżał kamień wyżłobiony jak misa, nad nim drugi stał gruby i niezgrabny… Ręka niewprawna wyrzeźbiła na nim niby ludzką twarz straszliwą, czapką okrytą u góry… Starszy wstrzymał się trochę zobaczywszy znak u drogi, obejrzał niespokojnie do koła i mijając go, splunął nań z pogardą.
W tej chwili świst się dał słyszeć dziwny z krzaków i drzewce ze strzały utkwiło na piersi, w grubej sukmanie starszego. Ledwie poczuwszy pocisk, nie wiedząc jeszcze czy do broni ma się brać, czy do ucieczki, obracał głowę, gdy chłopak krzyknął. Druga strzała utkwiła mu w nodze.
A z lasu dał się słyszeć śmiech, śmiech dziki jakiś, straszny, niby wycie zwierzęce, niby okrzyk człowieka… Zachichotało, rozległo się, zamilkło.. Sroka siedziała na kamieniu, na czapce i podniósłszy skrzydła krzyczała, śmiechowi wtórując… a miotała się jakby i ona groziła.
Konie głosami temi podżegnięte, przyspieszyły kroku – ale nieprzyjaciela już ani widać, ani słychać nie było… Cisza panowała nad lasami, drzewa tylko uroczyście szumiały.
Starszy mężczyzna, kłusował naprzód konia pędząc skoro – chłopak, który strzałę wyszarpnął z nogi, spieszył za nim, pochylony na szyi swojego… przebiegli tak stai kilkoro, aż, nie słysząc nic, nie widząc pogoni – zwolnili kroku… Starszy się dopiero obejrzał na chłopca, ze zbladła twarzą, z zaciętemi usty, z wytrzeszczonemi oczyma, przylgłego do konia. Nie miał nawet czasu od strzały tkwiącej w piersi się uwolnić. Przebiła ona sukno i znać uwięzła w ciele, bo, choć w szybkim biegu, ugięła się i opadła ku dołowi, trzymała się jeszcze. Tu dopiero na polance konia ściągnąwszy starszy, obej – rżał się na strzałę, i zręcznie ją pocisnąwszy, choć syknął z bólu – wydobył, obejrzał ciekawie i do skórzanego na plecach worka wsunął.
Strzała miała z kości białej wyrobione ostrze cienkie, na którego końcu widać było krwi kropelkę.
– Piorunyby w nich biły… i burze! – zawołał warcząc rudy. Gdzieś się w krzakach znalazło oko, co podpatrzyło i pomściło za bałwana…
– Tyś ranny w nogę Gerda?
Chłopak z oczyma jeszcze obłąkanemi i trwogą, milcząc na nogę skaleczoną wskazywał. Rana jego głębsza była, bo płachty nie wstrzymały strzały.
– No – nic to! jedna strzała polańska! – zamruczał starszy – oni ich nie zatruwają. Obawiałem się, aby ich tam więcej nie było. Znać jeden rozbójnik nie straszny. Nie ważył się, zobaczywszy żeśmy zbrojni… ale, może nawołać innych, narobić wrzawy… uchodzić trzeba…
Spojrzał na słońce.
– Trzymaj się konia, a puść go za mną… Spieszyć trzeba, żeby nas w tym nie zaskoczyli lesie, póki nie dojedziemy do znajomych. Z południa na miejscu będziemy.
Chłopak milczał, starszy coś mruczał jeszcze, kil górze patrzał, konia sznurem ściągnął i polecieli gęstwiną, nad brzegiem się ciągle trzymając, bez drogi – rzeka gościniec znaczyła.
Puszcza wciąż była dzika, niezamieszkała, milcząca. Raz zdala na wodzie postrzegli jakby głowę ludzką z ciemnym przylgłym do niej włosem i dwoje rąk wiosłujących około niej. Lecz gdy się tentent dał słyszeć znikła, wir tylko było widać nad powierzchnią wody. Minęli ją… i wyszła znowu z głębiny… na włosach czarnych, do koła opleciony był wianek z łotoci… oczyma strzelała za niemi… Trochę dalej, czółno maleńkie jak łupinka, ślizgało się płynąc z biegiem, po nad niem białą chustę widać było… Gdy tentent dał się słyszeć, znikła płachta na dnie i czółenko jak wąż, wsunęło się między trzciny, łozy, wiszary, których tylko wierzchy się chwiały… Kilka kaczek zerwało się przestraszonych, wyciągnęły szyje… sznurem leciały gdzieś dalej… plusnęły i padły.
Podróżni wciąż biegli brzegiem, to szybciej, to wolniej – dwa razy konie poili zmęczone i jechali dalej bez spoczynku – a słońce też podnosiło się coraz wyżej, grzało coraz mocniej. Choć w lesie świeżo było i chłodno, od łąk i piasków zalatywał oddech gorący.
Nie zmieniła się okolica – bór ciągle szumiał nad rzeką. Gdzieniegdzie w piasku między pagórkami świeciło jeziorko – szerzej rozlewały się wody – to ściskały wśród parowu. Mieniały się tylko drzewa, sosny i jodły, potem zielonych liści brzozy i lipy i osiki i dęby na pół jeszcze śpiące a głuche na wiosnę.
Gdzieniegdzie żółtawą ławą leżał piasek, to kępiasta trzęsawica, którą okrążać musieli. Przed niemi zdala pomykał zwierz, z łąk pierzchały całe stada łosi i jeleni, dobijając się do lasu, na którego skraju stawały, patrzały jeszcze ciekawie, i gnały dalej, znikając im z oczów. Naówczas łomot stad spłoszonych konie straszył i pędziły żywiej, stuliwszy uszy… póki sił stało.
Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną, czuł że mu krew ciekła, jakby ciepły sznurek wijący się do stopy, i w skórzanem obówiu zbierała się u nogi, czerwonemi kroplami sącząc szparami chodaka.
Ale skarżyć się nie śmiał, zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi coby krew zatamowały – nie było czasu… Starszemu też trochę krwi pokazało się między palcami ręki… otarł je o końską grzywę – nie troszcząc się o to. Rozpatrywał się wciąż po okolicy, dawniej znać sobie pamiętnej, jakby szukając miejsca do spoczynku… Lecz nie rychło, nie rychło zwolnili biegu.
Tu rzeka płynąc nizinami równemi szerzej się rozlewała, wśród błot świeżą zielonością okrytych. Ze wzgórza nagiego, na którem stali, widać było łąki i trzęsawiska, wśród nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami… Kilka strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece. Las, wśród którego stanęli, wypalony był i zeschły na znacznej przestrzeni. – Gąszcze, co go podszywały spłonęły do szczętu, daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć nieprzyjaciela.
Tu starszy z konia się zsunął, rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku, obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła. Zmęczony był – piersi mu się podnosiły, a że krwawemi, palcami dotknął twarzy, i ją też sobie całą okrwawił.
Ujrzawszy to chłopak, uląkł się i krzyknął.
– Co ci to Gerda? Czyś ty mężczyzna! czy się matka twoja omyliła, że ci nie wdziała chust i spódnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?
Chłopak mu dopiero wskazał na własną twarz jego.
– Nie o moją mi strach… rzekł, choć skórzane mam jej pełne… ale o waszą. Twarz, ojcze, macie we krwi całą.
Starszy na ręce swe popatrzył, rozśmiał się tylko i nic nie odpowiedział.
Gerda tymczasem na ziemi siadłszy, nogę ranną rozzuł i począł czyścić obówie, potem ranę ocierać i okładać hubą. – Stary patrzał na to obojętnem okiem.
W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki, które starszy na ziemi rozłożył. Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć. Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody… siedli jeść w milczeniu… Konie na chudej trawie leniwo się pasły…
Z lasu wyleciała sroka… uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego, pochyliła ku niemu i krzyczała… Zdawała się zagniewana, trzepała skrzydłami, podlatywała coraz bliżej… wołała coś, jakby na gwałt zbierając drugie… Nadciągnęła w pomoc wtóra i trzecia… i wrzaskliwie to podlatywały, to przysiadały się przy nich… Stary, który się chciał zdrzemnąć, zniecierpliwiony łuk napiął i strzelił. Nie ranił żadnej, zerwały się z krzykiem… zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad niemi… Gerda z głową zwieszoną, na rękach sparty, nad końmi czuwał. Las milczał – niebo było czyste – owad tylko wywołany słońcem do życia, brzęczał, gromadami unosząc się w powietrzu.
Po krótkim spoczynku, na konie siedli znowu… Stary się do chłopca zwrócił.
– O strzałach, o krwi, o niczem ani słowa tam… Najlepiej byś nie mówił nic i niemego udawał… Niemcami oni nas tam zowią – choć my ich język rozumiemy… Słuchaj co gadać będą, zda się to zawsze – ale udawaj, że ci ta mowa obca… Tak lepiej – milczeć.
Spojrzał nań, czekając by mu Gerda oczyma odpowiedział. Jechali dalej a dalej. Słońce już się zwolna spuszczać zaczynało ku zachodowi. Brzeg rzeki wyniosły coraz się… zniżał, wilgotniejsze otaczało ich powietrze – cień zalegał boru ściany – gdy w dali, nad zaroślami, pokazał się słup dymu siny…
Stary zobaczywszy go, drgnął z radości czy niepokoju – chłopak też weń oczy wlepił, i zwolnili koniom biegu.
Do koła się las rozlegał stary, wysoki, gęsty, a łąka nad rzeką zwężała, płynąca ścieśnionem korytem. – W prawo otwarła się łąka, do koła zasiekami drzew zrąbanych otoczona… Poza nią z szałasów, jakichś chałup z drzewa i chrustu, opasanych tynami wysokiemi – dobywał się ów słup siny… Zbliżając się ku budom, coraz je lepiej rozeznać można było.
U brzegu podniesionego trochę rzeki, stały w prostokąt szczelnie zewsząd zamknięte. Od łąki odgradzały je kłody drzew i tyny, pokopane doły i powbijane pale. Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała, od deszczów wypłukana, od słońca zwapniała czaszka końska.
Dachy pokryte były kawałami dartemi drzewa, wiszarem i gałęźmi – ściany w słupy z chrustu plecione. W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb zbudowana wznosiła się chałupa – dwór, do której szopy w koło przytykały, z nią razem obejście tworząc, w środku którego małe znajdowało się podwórze.
Dojeżdżając rudy podróżny, zwolnił koniowi biegu – oczyma szukając, czy kogo nie zobaczy. Nie widać było żywej duszy. Wahał się jeszcze jak dać znać o sobie, gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zbłąkanym tu od wieków kamieniu, ujrzał siedzącego starca, który niepostrzeżony, oddawna go śledził oczyma.
Ubrany był cały w bieli, nic nie mając na sobie, oprócz odzieży z płótna grubego. Nogi miał bose, głowę siwą nieokrytą. Ogromna, długa do pasa broda piersi mu osłaniała. Biały wysoki kij trzymał w ręku. Koszulę na wierzch włożoną i do kolan spadającą, obejmował pas czerwony. Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby ni broni. U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne,– zaczajone, przypadłe do ziemi, oczyma krwawemi wiodąc za podróżnemi… Drgały leżąc… i czekając kiedy się rzucą…
Twarz starca spokojna była i poważna, ogorzała, ze skórą jakby spękaną, tak ją fałdy i marszczki pokryły całą siecią gęstą. Nad oczyma siwemi dwa krzaki bujnych brwi sterczały najeżone. Suchą szyję, którą obnażoną widać było z pod koszuli jak twarz pokrajaną, brunatną – niby węże sine oplatały żyły pod skórą nabrzmiałe.
W chwili, gdy podróżny starca zobaczył, ten właśnie na psy zawołał groźno, ręką im wskazując w tył, za siebie, a kij podnosząc do góry. Podróżni stanęli… rozglądając się ciekawie.
– Pokłon wam stary Wiszu… rzekł z konia nie zsiadając podróżny, uchyliwszy tylko głowę – pokłon wam. Każcie waszym psom do zagrody – boby nas porozdzierały… a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele choć nie swoi – a nie wrogi. Słowa te powoli wyrzekł starszy łamaną mową Serbów nadłabańskich – usiłując przybrać postawę i twarz uprzejmą.
Stary patrzał nic jeszcze nie odpowiadając. Na psy naprzód zakrzyczał groźno, aby szły precz, ukazując im zagrodę, bo warczały i zęby szczerzyły patrząc na przybyszów, i coraz to się ku nim targały. Nie chciały odchodzić. – Gospodarz huknął w dłoń… Na głos ten z za tynu ukazała się ostrzyżona głowa parobczaka, który rozkaz zrozumiawszy, psy nawolał, wpędził do obejścia i zamknął za niemi wrota… Słychać je było szczekające i wyjące w szopie.
– Zdrów bywaj – Hengo. – Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali? rzekł gospodarz.
Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu, który na swoim pozostał – zbliżał się zwolna do starego.
– Ha! po świecie się tak człek włóczy, ciekaw zobaczyć jak tam gdzie ludzie żyją – począł mówić – przy tem też jakaś zamiana zrobi się może. Lepiej w spokoju mieniąc czego u jednych zbytek, a drugim brak, niżeli napadać zbrojno a z życiem razem wydzierać. Ja – wy wiecie – człowiek spokojny, zaopatruję komu czego trzeba… aby żyć…
Stary się czegoś zadumał.
– Nie bardzo u nas mieniąc jest na co… Skór i futer dosyć pewnie u siebie macie, bursztynu u nas nie wiele. Myśmy też nie zwykli bardzo do rzeczy które wozicie, swojem się radzi obchodzić… Igła z ości tak szyje jak żelazna.
Popatrzał stary na ziemię i znowu się zadumał.
– Zda się to przecie co ja wożę – mówił powoli Hengo. – A zkądbyście wzięli wszystko co się z kruszcu robi, gdybyśmy wam tego nie dostawili… Do Winedy daleko.
– Albo to kości, rogu i kamienia nie dosyć – rzekł stary Wisz wzdychając. Był czas, że się ludzie tem obchodzili, i dobrze im z tem było… Jakeście wy a drudzy wędrowni podwozić zaczęli swoje błyskotki, niewiasty nam popsuliście, chce im się ziarnek świecących na szyję i iglic gładkich, i guzów i wszystkich tych zabawek… bez których teraz żadna nie stąpi.
Nicby to nie było – ciągnął dalej patrząc więcej w ziemię niż na przybyłego kupca – ale wy… wy, dróg się do nas uczycie, tajemnice nasze wywozicie ztąd… i tak samo przyjść może napaść jak przyszły świecidła.
Hengo pokryjomu błyskiem oczów bystrym zmierzył starego Wiszą i rozśmiał się.
– Próżna to obawa – rzekł, nikt o napaściach nie myśli… Ja nie jeżdżę cudzego podpatrywać, ale swoje mieniać. Wy mnie przecie znacie, nie pierwszy raz jestem u starego Wisza… Ja przyjaciel wasz… żonę miałem z waszej krwi, serbską córkę… a z niej oto tego chłopca, który choć języka waszego nie umie – przecie w nim trocha tamtej krwi zostało.
Wisz, który na kamieniu siadł, a na leżący naprzeciw drugi wskazał Hendze – pokiwał tylko głową.
– Żonę mieliście Serbkę z nad Łaby, – odezwał się – mówiliście mi o tem. Ale jakeście do niej przyśli? hę? pewnie nie po jej woli?
Rozśmiał się Hengo.
– Starzy jesteście – odparł – wam tego mówić nie trzeba. A gdzież to na świecie niewiast się o ich wolę pytają? Gdzie się inaczej żonę bierze jak ręką zbrojną? Tak jest u was, u nas i na całym Świecie… bo one woli nie mają.
– Nie wszędzie – wtrącił stary… Młodym woli nie dają – a stare u nas szanują. Choć im rozumu odmawiają, przecie duchy przez nie mówią i wiedzą one więcej niż my… te – wiedźmy nasze…
Potrząsł głową, milczeli chwilę.
– Na noc was o gościnę proszę – odezwał się Hengo. – Co mam z sobą w węzełkach pokażę… Zechcecie co wziąć? dobrze – a nie będzie zgody? nie pogniewamy się o to.
– O gościnę prosić nie trzeba – zawołał Wisz wstając – kto raz spał pod dachem naszym, zawsze ma pod nim spocząć prawo. My wam radzi. Kołacz i piwo i mięso się znajdzie – baby strawę wieczorną już warzą.
Chodźcie ze mną.
Wisz wstał z kamienia i przodem go wiodąc, ku wrotom się skierował.IV.
Wszystko się budziło, po szopach i oborach… parobcy szli wypędzać stada… dziewczęta czerpały wodę w studni. Smerda ze swojemi wstawał napędzając do drogi. Hengo chłopca siał do wodopoju, na ognisku stare sługi rozpalały ogień. Wisz, który sen miał lekki, z siermięgą na plecy zarzuconą, wyszedł o kiju obejrzeć naprzód, jaki się dzień obiecywał.
Niebo nad rankiem szare chmury okryły, od strony tylko wschodu rumieniały one, a choć wiatru czuć nie było na ziemi, góra obłoki pędziły żywo wyprzedzając się i kłębiąc. Nad błotami stały gęste opary, poruszały się, to blednąc, to szarzejąc. Rosa kroplista, biała, okrywała trawy i szkliła się na zielonych liściach młodych. W szopie słychać było beczące owce, na pastwiskach rżące konie, u brzegu mruczącą rzekę i jeszcze zawodzącego nieznużonego słowika.
Dwa kruki z zachodu wolno ciągnąc, zatrzymały się nad chałupą i poleciały dalej leniwo… Stary obejrzał się za niemi i pokiwał głową.
Sługi z szopy niosły świeżo udojone mleko kobyle. W izbie stał już znów ceber piwa i placki dla gości, aby o głodzie ze dworu nie wyjechali. Na ławie Wisz zawczasu położył niedźwiedzią skórę, której mu było żal, ale Smerdzie ją trzeba było dać, aby złej woli nie miał i nie skarżył przed panem.
Sambor posłuszny już węzełek swój na drogę wiązał, skórznie ozuwał i mocno koło nóg sznurował… Procę i łuk nałożył na siebie, toporek u pasa uwieszał. Smutnoż mu było. A przecież, młody pocieszał się trochę, że na białym świecie dużo zobaczy… więcej za jeden dzień, niż w zagrodzie za życie całe.
I żal mu było wszystkich, bo ku chacie spoglądał, ale oprócz starej Jagi, która mu kołacz do torby przyniosła, nie zobaczył już nikogo. Parobcy tylko… na szyi mu się wieszali.
Smerdowi towarzysze, on sam i Hengo i gospodarz stary, zebrali się około ogniska. Wszyscy jechać spieszyli, bo się im zdało, że deszcz lunie prędko, tak groźne ciągnęły chmury, tylko Wisz spokojny ręczył, iż się niebo rozpogodzi.
Niemiec nie zdawał się frasować wcale, że go zabierano do kneziowego grodu, szedł jakby po dobrej woli, choć oczy towarzyszów chciwie się na jego sakwy zwracały. Milczący Gerda więcej nadeń był strwożony, i z tego nikt się słowa nie dopytał.
Śmieli się z niego wszyscy, palcami wytykając: Niemy!!
Po dobrej chwili najadłszy i napiwszy się, ruszyli wszyscy do koni. Sambor staremu do nóg padł, ale ten skinąwszy tylko, odprawił go sucho. Konia mu z domu nie dawano – musiał więc pieszo zdążać za drugimi.
Smerda ruszył przodem, za nim czterej jego towarzysze, około których szedł nowozaciężny z głową spuszczoną, dalej Hengo z chłopakiem. Tak wyciągnęli za wrota i brzegiem rzeki się kierując, wkrótce znikli w zaroślach, z oczów staremu Wiszowi. Sambor obejrzawszy się, nie dojrzał już nic, tylko słup dymu nad zagrodą, wzbijający się ku górze.
Jak przepowiedział stary, tak się stało – mały tylko jak rosa deszczyk przekropił, zapachniały po nim brzozy, niebo się jasne z za szarych zaczęło ukazywać obłoków. Cała chmur nawała zbiła się na zachodzie, nad głowami podróżnych wyjaśniło się i blade słońce wyjrzało z za przejrzystych rąbków, jak oblubienica, gdy się z pościeli podnosi. Podróżni jechali w milczeniu. Konie ich same prawie torowały sobie drogę, choć znaku jej żadnego nie było.
Smerda jadąc drzemał ― spali też na koniach, choć ciągle się budząc jego towarzysze, Hengo tylko i Sambor czuwali.
Jadąc to samym rzeki brzegiem, to się spinając nieco ku górze – łąkami naprzemiany i gąszczami, które konie łamały, liście w pyski chwytając – posuwali się dalej coraz milczący… Tuż na prawo stały lasy ciemne, podszyte, szeroko zwieszając gałęzie. Gdzieniegdzie z tych głębi puszczy, gniły strumień, trawą i mchami obrosły dobywał się szemrząc i ciekł do rzeki wązkiem korytem.
Ćwierć dnia tak już upłynęło, gdy na pagórku ujrzeli kamień wielki, a dokoła jego pomniejsze ustawione, jakby na straży. Niektóre z nich już były w ziemię zapadły, na innych mech siwy porastał… Stary, zgarbiony człek, z kijem białym, około kamienia się przechadzał. Było to prastare uroczysko, gdzie niegdyś składano ofiary… Stary, około kamienia stanąwszy, ręcę wyciągnął, coś mruczał i ziele jakieś nań rzucał. Lecz w prędce go z oczów stracili.
Dalej sypana mogiła wysoka stała u brzegu, cała darnią porosła, u dołu zarzucona zielonemi gałęźmi. Tu każdy, ułamawszy wić po drodze, rzucił ją wymijając, Hengo tylko, choć patrzał ciekawie, wstrzymał się od tej ofiary.
– Co to za mogiła? – zapytał Sambora.
– Leszkową się zowie – odparł chłopak. Tu kneź stary broniąc wrogowi przejścia rzeki, strzałą rażony zginął. Wojsko się rzuciło, najezdnika rozbiło, a panu swemu po garści rzucając ziemię, mogiłę usypało… Pod mogiłą skarby wielkie być mają, których duchy pilnują. Raz w rok na Kupałę otwiera się mogiła i może wnijść po skarby kto chce, a brać ile mu się podoba; ale musi spieszyć z powrotem, bo gdy kury zapieją, zamyka się mogiła i nie jeden już w niej pozostał.
Samborowi ze smutku "a baśń się zebrało, mówił wiec, jak jeden chciwy skarbów parobek podkradl się nocą kupałową pod mogiłę, jak w nią wszedł, znalazł gmachy wielkie, cudne izby pełne złota, i jak coraz idąc dalej, nieopatrzył się, aż kury zapiały… I rok go cały nie było…. Dopiero gdy się znowu otwarła, wyszedł z niej żyw, ale niemy, gdyż duchy mu usta zamknęły, aby ich tajemnic nie zdradził.
Dalej kraj było widać, ludniejszy nieco, w prawo i lewo po gajach dymiło się w chiżynach, nad rzeką spotykali gęsto wygasłe ogniska i końskich kopyt ślady… Tu i owdzie leżała kość biała…
Około południa stanęli w dębinie zielonej, gdzie i pasza dla koni była obfita i woda blisko – dla wypoczynku. Tu zasiadłszy, wszyscy pokładli się w cieniu, a kto co miał spożywał. Sambor dobył białego kołacza Jagi, popatrzał nań, i schował – głodnym być wolał, niż go stracić… był to kołacz domowy!
Słońce, jak wczoraj, dopiekało, najmniejszy prawie powiew wiatru, nie ochładzał skwaru. Na okół znowu nic więcej widać nie było, jeno lasy i gęstwiny, łąki i moczary. Gdzieniegdzie w kotlinie leżało jezioro jasne, lśniące jak oko, zdając się przyglądać krajowi, nad niem jak rzęsy sterczały trzciny, i jak brwi, pasy lasów stały.
W pół dnia wszystko nawet ptastwo ucichło, brzęczały tylko koniki i polatywały bąki, milczenie wielkie do snu kołysało. Smerda drzemał, Hengo brwi ściągnąwszy coś rachować się zdawał, gdy Sambor w dali głos ludzki posłyszał.
Nie widać było nikogo, uszu jednak dolatywało śpiewanie powolne, które się coraz zbliżało. Cichy to był i stłumiony śpiew, drżącym nucony głosem, samemu sobie, brzęk jakby poruszanych strun mu towarzyszył. Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho – ale nuta była żałosna, grobowa, smętna.
Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki, zkąd się głos dobywać zdawał.
Dołem, wybrzeżem piasczystem, szedł starzec ślepy, mały go chłopak drowadził. Wlókł się zwolna, w ręku trzymał gęśle, po strunach jej przebiegając ręką drżącą. Smerda, który się przebudził, ujrzawszy go z góry, zawołał.
– Bywaj tu – stary!
Ślepiec się zatrzymał, zwolna głowę podniósł, i oczy białe, krwawemi obwiedzione powiekami.
– Bywaj tu stary, chodź, spocznij – powtórzył Smerda… placka przełamiemy z tobą i posłuchamy pieśni. Śpiewak struny przebiegać zaczął palcami, ale pieśń się przerwała. Stanął, myślał, potem chłopcu dal znak kijem i ku wzgórzu iść zaczęli.
– Dokąd idziesz, stary! – spytał Smerda.
– Albo wiem? – po świecie… – rzekł oślepły… z pieśniami idę od chaty do chaty.
To mówiąc, miejsce na którem stał, począł kijem obmacywać i ostrożnie osunął się na ziemię. Gęślę złożywszy na kolanach, dumał. Pomilczawszy nieco, jakby życie jego pieśnią być musiało, jakby mu ona nie wylewając się z piersi, nabrzmiewała w nich, jakby mu była tchnieniem… bez którego ostać się nie mógł, niezrozumiale, cicho sam sobie nucić zaczął.
Milczeli wszyscy. Jeden z pachołków dobył z torby placek i położył go na rękach starego, który powoli do ust zaniósłszy, gryźć począł. Chłopak, który go wodził, poszedł do rzeki garnuszkiem zaczerpnąć wody.
Sambor siadł przy nim.
– Stary Słowanie – rzekł – na noc… zajdźcie do Wiszowego dworu… tam was ugoszczą radzi.
– Na noc? do Wiszowego dworu? nie mojemi nogami – rzekł ślepiec – nogi stare i starte. Dybię niemi powoli… jak ślimak się wlokę… A co ujdę kawał drogi, siąść i spocząć każą nogi. A do Wisza, do starego, daleko… daleko…
– Przecie wy tam zajdziecie – mówił Sambor – a gdy u wrót staniecie, pozdrówcie ich tam od tego, co dziś ich pożegnał.
– Wy z Wiszowej zagrody? – spytał stary – a któż z wami, a wielu… czuje ludzi do koła. Chociaż oczy nie widzą…
W tem Smerda wtrącił.
– Kneziowscy ludzie… hej! do grodu jedziemy, do Stołba. I ten z nami. A wy byliście na grodzie?
– Dawniej… dawniej! – rzekł stary – teraz tam nie ma po co… Tam mieczyki śpiewają i żelazo gra…. Pieśni słuchać nie ma czasu. Westchnął.
– A po co kneziowi pieśń? – zawołał Smerda? to babska rzecz.
– A wojna… wojna – jakby sam do siebie mówił ślepy Słowan – wojna, dzikich zwierząt sprawa. Póki obcy duch nie zawiał na Polany, orali ojcowie i śpiewali i bogów chwalili w pokoju, oręża nie potrzebowali, chyba na zwierza…
Smerda się rozśmiał.
– Eh – e! – rzekł – nie te to czasy!
– Nie te święte czasy, co bywały – ciągnął śpiewak ślepy – nie te czasy, gdy u nas gęśli bywało więcej niż żelaza, a śpiewu niż płaczu. Dziś ślepy gęślarz lasom pieje, a słuchać go nie ma komu. Niech się uczą lasy, jak żyli ci, co śpią po mogiłach, po kamiennych. A jak pomrą starzy, pieśń z niemi pójdzie do ziemi, synowie o sprawach ojców wiedzieć nie będą – zamilkną mogiły. Stary świat padnie w ciemności…
Mówił tak zwolna, a słowo w pieśń przechodziło nieznacznie, i nie postrzegł się jak nucić zaczął. Ręce chleb porzuciwszy, same po strunach biegać zaczęły, a struny skarżyć się i płakać.
– Jam może śpiewak ostatni – rzucił Słowan, mnie oczy wybrano w młodości, aby dusza w drugi świat patrzała. Jam wszystkie ziemie zwędrował, a nie widział żadnej, od Dunaju huczącego do Białego morza, od Chorbatych gór wierzchów, aż do lasów u Łaby. Niosły mnie nogi nie oczy, bez drogi; gdzie dola wiodła, gdzie się ludzi zebrała gromada. Siadałem na ziemi, stawali kołem nademną, niewiasty plaskały w dłonie, starzy po ojcach płakali. Szedłem od uroczyska do uroczyska, od mogiły do mogiły, od zdroju do zdroju… hen, hen, aż gdzie się kończy ludzka mowa.