Stara Flota. Tom 2. Wojownik - ebook
Stara Flota. Tom 2. Wojownik - ebook
Odparliśmy inwazję Roju. Na razie.
Ale obcy nie przestaną nas atakować. To nie ludzie. Nie mają oporów. Nie mają sumienia.
Nie znają litości.
Jednak w ogniu wojny narodził się bohater. Kapitan Timothy Granger na mostku starego okrętu, który dawno temu sprawdził się na polu bitwy, stawił opór wrogom. Tylko Granger może odkryć tajemnicę Roju. Tylko on znajdzie planetę, skąd pochodzą obcy. I zniszczy ich, zanim oni zniszczą nas.
Ocali nas. Musi.
Inaczej czeka nas zagłada.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-13-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sektor Eyre, Nowy Dublin
Sztab Obrony Planetarnej
Gubernator Tungsten nerwowo wyłamywał palce. Pot zrosił mu czoło, ale mężczyzna nawet nie próbował się wytrzeć. Nie było już luksusów takich jak klimatyzacja, moc została przekierowana do o wiele ważniejszych urządzeń, jak choćby tarcze planetarne albo orbitalne wiązki plazmowo-molekularne.
Obcy się zbliżali.
I to szybko, jak zauważył gubernator, patrząc na rosnące, rozmazane kropki na ekranie taktycznym. Każda oznaczała duży okręt Roju, zapewne z tysiącami myśliwców w hangarach. Zbliżały się szybko do wewnętrznych linii obronnych.
– Jest odpowiedź z CENTCOM-u? – warknął Tungsten do admirała, który stał wraz ze swoimi dowódcami obok stanowiska taktyki.
Sądząc po wymuszonym uśmiechu i zmarszczonych brwiach, admirał był zirytowany, a przynajmniej tak się wydawało Tungstenowi.
– Nie, gubernatorze. Wysłaliśmy metaprzestrzenny sygnał alarmowy godzinę temu, odpowiedź może nadejść w każdej chwili. – Admirał Azbill pochylił się znowu nad meldunkami z jednostek planetarnej floty obronnej Nowego Dublina.
Tungsten skinął głową i wrócił do odczytów taktycznych. Dziesięć okrętów. Dziesięć. Flota, która zaatakowała Ziemię zaledwie dwa miesiące temu, również liczyła dziesięć okrętów. W pierwszej fali nadleciało ich sześć, a niedługo potem cztery. Od tamtej bitwy Rój wysyłał tylko małe siły – obcy wiedzieli już, że Ziemianie nauczyli się z nimi walczyć. Dwa okręty tutaj, trzy tam, zawsze atakujące małe kolonie na peryferyjnych światach, łatwe do pokonania. Obcy zjawiali się nagle, dokonywali szybkiej inwazji, niszczyli, co się dało, po czym znikali. Zapewne wracali do swojego systemu gwiezdnego. Nadal nie było wiadomo, skąd przybyli.
Jednak Nowy Dublin nie znajdował się na peryferiach, a dziesięć okrętów świadczyło dobitnie, że Rój pragnie krwi. Zanosiło się na poważne starcie.
Gubernator załamał ręce, gdy patrzył, jak ostatnie linie obrony, w połowie odległości od najbliższej planety systemu, znikają z odczytów taktycznych. Nowy Dublin stracił sporo wieżyczek laserowych zamontowanych na asteroidach orbitujących wokół tutejszego słońca, a rozmazane duże kropki wróciły na kurs.
Znajdą się w pobliżu kolonii najdalej za godzinę.
Nie było żadnej nadziei. Jeżeli CENTCOM dopiero teraz odebrał i odkodował metaprzestrzenny sygnał alarmowy, nie mieli już czasu na wysłanie pomocy.
Nowy Dublin czekała zagłada. Za godzinę. Nic nie przetrwa inwazji dziesięciu okrętów wroga. A flota obronna planety nie dorównywała przeciwnikowi siłą ognia.
Tungsten często zastanawiał się, dlaczego Rój docierał do celu na konwencjonalnym napędzie inercyjnym, zamiast wykorzystać skok kwantowy prosto do systemu gwiezdnego. Przecież wtedy atakowane światy miałyby mniej czasu na zorganizowanie jakiejkolwiek obrony. Zwłaszcza że Azbill, komendant sił obrony Nowego Dublina z ramienia ZSO, zapewnił, że to bynajmniej nie z powodu technologicznej niemożności obcych.
Nie, komendant był przekonany, że Rój czynił tak, aby siać strach wśród swoich ofiar. Miały widzieć wcześniej, że się zbliża. Miały się pocić z przerażenia, boleśnie świadome, że koniec jest coraz bliższy. Cała społeczność miała szarpać się w panice, pogrążać w coraz większym bezładzie i oszołomieniu, zanim wreszcie Rój pojawi się nad jej światem.
Dlaczego obcy to robili? Dlaczego im na tym zależało? Nie wiadomo. W ogóle chyba nic nie było o nich wiadomo, przynajmniej gubernator tak to oceniał.
Jak walczyć z wrogiem, którego wcale się nie zna?
Tungstenowi krew odpłynęła z twarzy, gdy na ekranie taktycznym wyświetliła się kolejna kropka, zaledwie sto tysięcy kilometrów od Nowego Dublina. Szlag. Może jednak tamci zmienili taktykę – wysłali przodem okręt wojenny, aby zmiękczył ludzi, zanim przybędą główne siły inwazyjne…
Nowa jednostka zrobiła przerażająco szybki zwrot, aby zejść na niską orbitę.
Była ogromna. Odczyty energii przepływającej przez ten okręt wskazywały, że ładuje broń i szykuje się do walki. Tungsten zamarł. Zdaje się, że zagłada nadejdzie jednak wcześniej, niż można się było spodziewać.
Obok usłyszał okrzyk. Przeniósł wzrok na oficera, który skakał radośnie przy stanowisku. Stanowisku łączności.
– Admirale! To „Wojownik”! I Granger we własnej osobie!
Z twarzy admirała Azbilla zniknął ponury grymas, aby ustąpić miejsca wyrazowi, którego gubernator Tungsten dawno nie widział.
Nadziei.
– Nie do wiary – mruknął Tungsten. – Udało mu się tak szybko zebrać siły uderzeniowe i przylecieć? Ale gdzie pozostałe jednostki?
Admirał Azbill wzruszył ramionami.
– Pewnie podążają jego śladem.
Po chwili oficer przy stanowisku łączności skinął głową.
– Mamy połączenie, admirale. Również wizualne.
– Tu admirał Azbill ze Sztabu Obrony Planetarnej Nowego Dublina. To pan, Granger?
Wszyscy zgromadzeni spojrzeli na główny ekran, zajmujący pół ściany.
Pojawił się na nim starszy mężczyzna – miał wyraźne zmarszczki, szramy i ciemne podkowy pod oczami. Jednak pomimo tych śladów, które świadczyły, że walczył od miesięcy, nieznajomy się uśmiechał.
– Dobrze cię widzieć, Azbill. Rozumiem, że potrzebujesz pomocy?
Admirał roześmiał się ponuro.
– Można tak powiedzieć.
Granger uśmiechnął się szerzej.
– No to bierzmy się do roboty. Poślę do ciebie jednego z moich ludzi, żeby pomógł skoordynować działania z tymi, które przeprowadzi „Wojownik”. Zakładam, że zebrałeś już swoją flotę obronną? Będzie nam potrzebna.
Azbill wyraźnie się zawahał.
– Kapitanie, gdzie pańskie siły uderzeniowe? Lecą za panem?
Granger pokręcił głową. Co dziwniejsze jednak, jego uśmiech stał się tylko bardziej radosny. Gubernator Tungsten poczuł ucisk w brzuchu. Żadnej floty?
– Rój przepuszcza nas dzisiaj przez wyżymaczkę. Mamy trzy osobne inwazje. Wysłałem swoją grupę do sektora Johannesburga, żeby zajęła się tam siedmioma okrętami obcych, a admirał Zingano z CENTCOM-u osobiście dowodzi odparciem najazdu Roju na system Centauri z siłami uderzeniowymi Układu Słonecznego.
Azbill zesztywniał.
– Mam rozumieć, kapitanie, że przyleciał tylko pan? Nikt więcej nie dołączy?
Gubernator Tungsten pomyślał, że to bardzo dziwne – admirał zwracał się do kapitana z większym szacunkiem i bardziej oficjalnie niż wzmiankowany kapitan do admirała. Czy reputacja i opowieści, którymi obrosła postać Grangera, miały tak potężny wpływ na wyższego rangą oficera? Kapitan „Wojownika” stał się niemal legendą w ciągu dwóch ostatnich miesięcy, gdy odpierał jeden najazd obcych po drugim. Ten człowiek chyba miał talent do radzenia sobie z Rojem.
No i nie należało zapominać o jego niewyjaśnionym zmartwychwstaniu. „Konstytucja”, jego pierwszy okręt, zniknęła – kamery satelitów przekazały obraz tamtych wydarzeń na Ziemię. Okręt uderzył i zniknął w osobliwości, niszcząc przy tym trzy wielkie jednostki Roju, a zaraz potem pojawił się ponownie i zaczął spadać w atmosferę.
– Właśnie, admirale. Masz tylko „Wojownika”.
W centrum dowodzenia zapadła cisza. Za plecami Tungstena jakiś oficer zakasłał nerwowo.
„Jeden okręt?” – pomyślał gubernator. „Jeden okręt przeciwko dziesięciu jednostkom Roju? Ten człowiek oszalał”.
Admirał Azbill również się zdenerwował.
– Granger, to jakiś żart? Ze względu na siebie i na pana mam szczerą nadzieję, że flota leci tuż za panem! Na wypadek gdyby CENTCOM jeszcze pana nie powiadomił, zbliża się tutaj dziesięć okrętów Roju. Dziesięć.
Granger pochylił się nieco do ekranu.
– To nie żart, Azbill. Wróg wysłał dziesięć okrętów, ale my mamy całą twoją flotę obronną, „Wojownika” i… mnie. – Gubernatorowi niemal to umknęło, ale Granger naprawdę do nich mrugnął. Facet miał styl. I jaja. – Powiedziałbym, że szanse są prawie wyrównane.ROZDZIAŁ 2
Sektor Eyre, Nowy Dublin
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Wojownik”
Kapitan Granger skinął głową żołnierzowi przy stanowisku łączności, polecając zakończyć połączenie, po czym odwrócił się w fotelu do Proctor.
– Gotowa?
Komandor skinęła głową i wstała.
– Już tam lecę.
Granger z trudem znosił jej nieobecność – walka bez Shelby Proctor u boku przypominała pojedynek bokserski z jedną ręką związaną z tyłu – ale potrzebny był ktoś, kto zajmie się koordynacją sił z powierzchni planety, a to mogła zrobić tylko pierwsza oficer „Wojownika”. Kobieta miała prawdziwy talent do rozwiązywania problemów, była szybka i skuteczna. Na dodatek, nie licząc Grangera, Proctor miała najwięcej doświadczenia w walce z Rojem. Jej umiejętności najbardziej przydadzą się podczas dowodzenia resztą sił obronnych.
Kapitan odwrócił się do swojej konsoli.
– Powinno być jak na Tau Ceti – stwierdził. – Rój nawet się nie zorientuje, co go czeka.
Proctor odwróciła się w progu.
– Tim, to wcale nie przypomina sytuacji na Tau Ceti. Tam walczyliśmy tylko z czterema jednostkami. Tutaj jest ich dziesięć.
– Ale siły obrony Nowego Dublina są o wiele większe niż te na Tau Ceti.
– Racja – przyznała.
Granger zerknął znad konsoli na stanowisko taktyczne i skinieniem przywołał porucznika Diaza.
– Nie martw się, Proctor. Dranie nie wiedzą, co ich czeka. Jutro o tej porze wrócimy do planowania operacji Topór.
Komandor zawahała się jeszcze w progu, ale ostatecznie wyszła. Granger wiedział, co chciała powiedzieć: „Robisz się zbyt pewny siebie, Tim”. W ciągu kilku minionych tygodni ostrzegała go już parę razy. Uważała, że Granger jest zbyt śmiały. Zbyt lekkomyślny.
I, szczerze mówiąc, tak się czuł. Pewność siebie biła od niego i wiedział, po prostu wiedział, że uda mu się pokonać tych drani. Miał tę pewność, odkąd ocknął się na ramieniu Proctor, gdy pierwsza oficer niosła go do maszynowni, a „Konstytucja” płonęła, spadając w atmosferę Ziemi. I odkąd opuścił go rak.
Miał tę pewność pomimo wyjętych z życia trzech dni. Albo piętnastu sekund, zależy, jak na to spojrzeć.
Cudowne, choć niewyjaśnione okoliczności powrotu oraz świadomość, że praktycznie tylko we dwójkę z Proctor ocalili Ziemię, dawały Grangerowi pewność, że teraz też sobie poradzą. Przeżyją. Nie tylko przeżyją, lecz pokonają Rój i będzie to takie zwycięstwo, że obcy nie ośmielą się zaatakować ponownie. A gdyby się jednak ośmielili, zostaną zmiażdżeni z taką siłą, że będzie to można określić mianem apokalipsy. Grangerowi wcale to nie przeszkadzało. Mgliste przeczucie – jakby głos z zakamarków pamięci – wzmacniało tylko jego pewność siebie. Utrwalało ją.
Nie tłumił w sobie tej brawury. Wręcz przeciwnie, podsycał ją jeszcze. Jego podwładni czerpali z niej siłę. Potrzebowali tego. Pragnęli. A po inwazji na Ziemię Granger zyskał niemal legendarną pozycję. Bohater Ziemi. Odkrył, że gdy zachowywał się jak postać z legendy, jego ludzie odpowiadali czynami na miarę tej legendy. Dlatego kapitan odgrywał tę rolę. Dla podwładnych. Chcieli bohatera? Na Boga, proszę bardzo! Jeżeli tylko pomagało to w pokonaniu Roju i ocaleniu ludzkości, Granger nie miał nic przeciwko temu.
– Sternik, melduj.
Chorąży Prince, któremu dopiero niedawno zdjęto bandaże, twarz miał jeszcze opuchniętą i czerwoną. Doznał ciężkich oparzeń podczas starcia z Rojem w zeszłym tygodniu. Przechylił głowę, gdy odpowiadał.
– Wchodzimy na niską orbitę. Gdy Rój przyleci, wynurzymy się zza horyzontu po pierwszym okrążeniu planety, kapitanie.
– Doskonale. – Granger zerknął w bok. – Taktyka?
– Wszystkie działa magnetyczne załadowane i gotowe.
– Nie ma już kłopotów z tymi nowymi, które zamontowano podczas ostatnich napraw?
Dowództwo Zjednoczonych Sił Obronnych ulepszyło uzbrojenie „Wojownika” setką nowych dział magnetycznych, dzięki czemu podwoiła się siła ognia okrętu. Oznaczało to, że liczebność załogi wzrosła o pięćset osób, którymi należało się zajmować, ale przecież było warto.
– Odczyty ze wszystkich połączeń są normalne. Wygląda na to, że Rayna ma je pod kontrolą.
Z głośników łączności rozległ się spokojny głos:
– Kapitanie, moja dziecinka jest gotowa na twoje rozkazy. Traktuj ją dobrze, bo jutro będę bardzo niezadowolona.
„O wilku mowa”. Granger odchrząknął i uniósł głowę.
– Dziękuję, komandor Scott. Twoja dziecinka to też moja dziecinka.
– Doprawdy, kapitanie? – W jej głosie Granger wyczuł złośliwy uśmieszek. – Jestem mężatką.
– Nie możesz poślubić okrętu, Rayno. Granger, bez odbioru. – Uśmiechnął się i zerknął na nowego oficera łączności, młodzika prosto z akademii. Najlepszy na roku, chorąży Prucha. – Czy Proctor jest już na planecie?
Prucha sprawdził swoje odczyty i potwierdził.
– Właśnie wylądowała, panie kapitanie.
– Świetnie. Gdy tylko ustabilizujecie połączenie, będziemy mogli zacząć zabawę.
Sprawdził stan okrętu, potwierdził, że wszystkie załogi są gotowe do walki. Jeszcze tylko jeden starszy oficer musiał się zameldować…
Jak na życzenie w komunikatorze zabrzmiał krótki meldunek z arystokratycznym brytyjskim akcentem.
– Kapitanie Granger, wszystkie myśliwce w gotowości.
– Wszystkie czterysta? Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem udało się ich tyle upchnąć na okręcie, komandorze Pierce.
Głos dowódcy eskadr myśliwskich zadrżał lekko.
– Desperacja to matka geniuszu, kapitanie. – Zawahał się. – Tym razem wypuścimy wszystkie maszyny?
Pierce, choć był najlepszym dowódcą eskadr, z jakim Granger służył, wciąż jeszcze nie pozbierał się po stracie ojca. Mogło też chodzić o coś innego. Czy Pierce po prostu nie mógł znieść, że traci swoich pilotów? Granger jako kapitan wiedział, że to niełatwe – w każdym starciu z obcymi ginęło wielu ludzi. Akademia Pilotażu nie nadążała z przysyłaniem następców. Granger podzielał troskę Pierce’a.
Jednak nie była to pora na wahanie.
– Wszystkie myśliwce, komandorze. To problem?
Po chwili ciszy nadeszła odpowiedź:
– Żaden, kapitanie. Wszystkie eskadry zgłaszają pełną gotowość.
– Świetnie. Granger, bez odbioru. – Kapitan się rozłączył.
Zacisnął palce na podłokietnikach fotela, aby opanować narastające napięcie. Odgrywanie roli niezłomnego bohatera dla ludzi to jedno, ale oszukiwanie siebie to inna sprawa. Nie miał wątpliwości, że zbliżająca się bitwa nie będzie łatwa. Może nawet będzie to największe starcie w jego życiu. Na pewno straci podwładnych. Wielu podwładnych. Na Nowym Dublinie również należało spodziewać się mnóstwa ofiar. Nie dało się tego uniknąć. Wojna to piekło, a nowoczesna broń była potężna, brutalna jak diabli i posiadała siłę rażenia na ogromną skalę.
Czas mijał powoli. Granger zajął się drobiazgowym sprawdzaniem przygotowań do walki, ale wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Okręt był gotów. Działa wycelowane, lasery załadowane, pociski również. Wszystko czekało tylko na pojawienie się celu.
– Kapitanie, wynurzamy się zza krzywizny planety. Mamy kontakt wizualny z flotą Roju.
– Shelby, ufam, że miałaś dość czasu – mruknął Granger pod nosem.
Diaz wbił wzrok w swój ekran, po czym zamachał do dowódcy.
– Kapitanie! Wykrywam trzynaście dużych jednostek bojowych Roju.
Trzynaście? Szlag.ROZDZIAŁ 3
Sektor Eyre, Nowy Dublin
Sztab Obrony Planetarnej
Proctor zbiegła po opadającej rampie promu, gdy tylko było to bezpieczne, i pośpieszyła od razu do komandora wysłanego, aby ją odprowadził do centrum dowodzenia. Był to pomysł Grangera – pokazać od razu, że to ona tu dowodzi i tylko ona będzie koordynowała ostrzał. Nawet jeżeli jeszcze nie wiedziała, skąd będzie wydawała rozkazy.
– Komandor Proctor! – powitał ją niski mężczyzna, który od razu potruchtał obok niej. Miał za ciasny mundur, zapewne w swojej próżności uparcie nosił stare ubrania, które pasowały na niego, zanim utył pięćdziesiąt funtów.
– Proszę się pośpieszyć, komandorze – rzuciła Proctor. Nie raczyła ani zwolnić, ani się obejrzeć. Nie miała pojęcia, jak dotrzeć do centrum dowodzenia, dlatego potrzebowała przewodnika, ale pośpiech był bezwzględnie wskazany i nie zamierzała zwlekać.
Komandor prychnął, podbiegł i zrównał krok z przybyłą.
– Komandor Proctor, dlaczego CENTCOM wysłał tylko „Wojownika”?
Spojrzała na niego z uniesioną w wyrazie niechęci brwią.
– CENTCOM chciał wysłać z „Wojownikiem” siły uderzeniowe, ale kapitan Granger przekonał dowództwo, żeby tego nie robiło.
Proctor omal nie parsknęła śmiechem, gdy jej towarzysz rozdziawił usta, zaskoczony odpowiedzią. Nie zwolniła jednak kroku, dopóki nie dotarła do rozgałęzienia korytarza. Tutaj musiała się zatrzymać i poczekać, aż przewodnik pokaże jej, w którą stronę skręcić.
– Ale… dlaczego?
Komandor zauważyła znak wskazujący kierunek do centrum dowodzenia i znowu pośpiesznie ruszyła do celu.
– Z dwóch powodów. Oba kapitan Granger przedstawił admirałowi Azbillowi. Podejrzewał, że sektor Johannesburga będzie potrzebował wsparcia, oraz miał pewność, że połączone siły floty Nowego Dublina oraz „Wojownika” wystarczą, aby odeprzeć atak.
– Ale… ale to po prostu szaleństwo! – Nalana twarz mężczyzny poczerwieniała z niepokoju i niedowierzania.
– Szaleństwo? Możliwe. Przekona się pan wkrótce, że taktyka stosowana przez Grangera jest trochę… niekonwencjonalna. Ale skuteczna. Nasze szanse wzrosły.
– Do ilu, jeśli mogę spytać? – Minęli drzwi do centrum dowodzenia, które otworzyły się, gdy tylko podeszli.
– Och, do dwudziestu pięciu procent? Trzydziestu? Trudno powiedzieć.
Żartowała, oczywiście, ale mina zdyszanego grubasa była bezcenna. Tak naprawdę mieli o wiele większe szanse na zwycięstwo. Pół na pół, jak powiedział Granger. Trzeba jednak przyznać, że przez ostatnie miesiące miał też niewiarygodne szczęście. Co nie znaczyło, że w tej bitwie będzie tak samo.
Admirał Azbill powitał ją uprzejmym skinieniem głowy.
– Komandor Proctor.
Mimo że starał się wyglądać na pewnego siebie, jak przystało starszemu stopniem, kobieta wyczuła skrywane oznaki strachu. Azbill mrużył oczy. Spoglądał nerwowo na ekrany za jej plecami. Ledwie myślał i doskonale wiedział, w jakim jest stanie, ale nie chciał, aby ktoś to zauważył. Tylko pogarszał w ten sposób sytuację – Proctor potrzebowała dowódcy gotowego do działania, a nie kogoś, kto uparcie będzie odmawiał współpracy.
– Admirale Azbill, to dla mnie zaszczyt, że tu jestem. Kapitan Granger wyrażał się o panu w samych superlatywach. Poprosił, żebym skoordynowała działania „Wojownika” z pańskimi siłami. Uznał, że najlepiej wykorzystamy doświadczenie zdobyte w walkach z Rojem, jeżeli będę z panem współpracować bezpośrednio na planecie.
Co w tłumaczeniu na normalny język znaczyło po prostu: „Granger kazał mi przylecieć tutaj i przejąć dowództwo nad twoją flotą, żebyś, jak to ujął, nie przekreślił naszych szans na zwycięstwo i nie skazał nas wszystkich na śmierć”. Proctor przyjrzała się admirałowi uważnie. Karierowicz z ZSO. Pewnie przez dekadę służył za biurkiem w dawnej kwaterze głównej Zjednoczonych Sił Obronnych w Miami i przekładał papierki, identycznie jak rzesze tamtejszych biurokratów. Z pewnością nie nabył przy tej tak zwanej pracy żadnych przydatnych umiejętności taktycznych.
– Pani komandor, w co, do cholery, pogrywa Granger? Nie mamy szans przeciw flocie obcych i on doskonale o tym wie. Właśnie wykryliśmy, że do dziesięciu wrogich okrętów dołączyły jeszcze trzy, a CENTCOM przysyła nam jako wsparcie tylko jeden okręt? – Admirał gestykulował zamaszyście podczas swojej przemowy, co zdradzało, jak bardzo jest zaniepokojony.
Miał oczywiście rację. To był obłęd. „Wojownik” powinien przybyć na czele armady, aby odeprzeć tak dużą flotę inwazyjną. Ale nie było dość okrętów. Zwłaszcza że od ich liczby zależała operacja Topór. Jeżeli Granger miał rację, operacja ta raz na zawsze rozwiąże problemy z Rojem. Trzeba tylko przetrwać jeszcze kilka miesięcy, zanim plan zostanie wprowadzony w życie.
– Admirale Azbill, rozumiem pańską troskę i całkowicie ją podzielam. Ale, proszę mi wierzyć, poradzimy sobie. Wystarczy, że przekaże mi pan dowództwo, a pod koniec dnia będziemy opijać zwycięstwo w najbliższym pubie.
Azbill zmrużył oczy i zdawało się, że zaraz zacznie toczyć pianę z ust.
– Komandor Proctor…
Uniosła rękę.
– Świetnie. Proszę zachować dowództwo. Ale niech pan pozwoli, żebym koordynowała działania pańskich sił z „Wojownikiem”, a obiecuję, że wszystko będzie dobrze.
Urwała i popatrzyła po twarzach oficerów w centrum dowodzenia. Byli zrozpaczeni. Śmierć wyzierała z ich ekranów – trzynaście punktów zbliżających się do planety tak szybko, że niewiele pozostało czasu na przygotowanie się do obrony. Ci ludzie potrzebowali bohatera Ziemi. Dlatego Proctor zaczęła przemowę.
– Kapitan Granger obiecuje, że sobie poradzimy. Proszę mi wierzyć, gdyby to był ktokolwiek inny, doradzałabym jak najszybszy odwrót, ale mówimy tu o kimś więcej niż przeciętny kapitan. Granger to geniusz. Twardy i po prostu nadzwyczajny. Jeżeli ktoś może nas ocalić, to tylko on.
Słowa, które padły z jej ust, brzmiały pusto i bez znaczenia. Granger był przecież tylko człowiekiem. Człowiekiem, który popełniał błędy i podejmował złe decyzje jak każdy inny oficer w tej sali.
Jednak ci tutaj nie chcieliby o tym wiedzieć.
Zresztą Granger naprawdę był twardy. Proctor w życiu nie poznała większego twardziela.
Admirał Azbill skinął głową.
– Dobrze. Zatrzymam dowództwo. – A potem zwrócił się do podwładnych przy stanowiskach operacyjnych: – A wy będziecie wykonywać jej rozkazy. – Spojrzał na Proctor i zapraszającym gestem wskazał jej stanowisko dowodzenia. – Pani przodem.
Proctor nie zawahała się ani przez chwilę.
– Skierować trzy z waszych głównych okrętów bojowych prosto na flotę Roju. Ostrzał przy pełnej prędkości na wrogi okręt prowadzący. Trzeba przebić mu kadłub działami magnetycznymi, a potem powiększać wyrwy wiązkami laserów.
Chorążowie przy stanowisku łączności nałożyli słuchawki i zaczęli mówić do mikrofonów, przekazując instrukcje planetarnej flocie obronnej, podczas gdy admirał Azbill usiadł obok komandor i pokiwał głową, jakby potwierdzał rozkazy wydane łącznościowcom.
– Pani komandor… trzy okręty? Mokra plama z nich nie zostanie.
Proctor zacisnęła usta i potwierdziła krótkim skinieniem głowy.
– Może nie. Ale to część strategii. Nie tylko osłabią główny okręt wroga, aby był łatwiejszym celem dla „Wojownika”, lecz także posłużą jako zmyłka. Od dwóch miesięcy warunkujemy Rój, żeby spodziewał się po nas pewnych rozwiązań strategicznych. Pokazujemy im wzorzec, którego obcy powinni szukać i do którego powinni się dostosowywać.
Admirał Azbill ściszył głos.
– Prowadzicie wojnę psychologiczną z gatunkiem, o którym nic nie wiadomo?
– Wręcz przeciwnie, wiemy o nim coś bardzo ważnego.
– Czyli co?
Proctor spojrzała na niego z uśmiechem.
– Że chce naszej zagłady. Za wszelką cenę.