Stara Flota. Tom 3. Wiktoria - ebook
Stara Flota. Tom 3. Wiktoria - ebook
Ziemia płonie.
Rój przemierza kosmos i podbija światy na swojej drodze. Opłakujemy miliony towarzyszy broni, którzy polegli na tysiącach zniszczonych okrętów. Wszyscy zginęli – miliony ojców, matek, sióstr i braci.
Już czas, abyśmy zakończyli tę walkę. Pora na nasz ruch.
Nie ma zwycięstwa bez ofiar. Nie ma szkoleń ani nauki, jak zostać bohaterem. Tacy jak on powstają z krwi, ruin i zgliszczy. Podręczniki do historii naszych wnuków opowiedzą jego legendę i będą głosić chwalę poległych.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-16-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sektor Britannia, planeta Indira
Przedmieścia Gunaratana
Obóz uchodźców numer 127
Porucznik Rodriguez wszedł w błotnistą kałużę na środku ulicy, skrzywił się i zaklął.
„Niech to piekło pochłonie”. Był dwudziesty siódmy wiek, rozwój technologii pozwolił ludziom zdobywać gwiazdy i skolonizować dziesiątki planet, galaktyczna cywilizacja jeszcze cztery miesiące temu rozkwitała na taką skalę, że trudno było to sobie wyobrazić.
A tutaj ścieki wypływały na ulicę.
Obóz uchodźców pękał w szwach. Schroniło się w nim dwa razy więcej uciekinierów z sektora Cadiz niż zakładane pół miliona. A gdy porucznik Rodriguez brodził w ściekach spływających ulicą, w uszach odbijał mu się echem jękliwy płacz chorych dzieci. Małe, brudne dzieciaki tuliły się do równie brudnych i ponurych matek, które zerkały w niebo zza uchylonych drzwi, czekając na kolejną dostawę żywności i wody z miasta.
Ale dostaw nie będzie, a Rodriguez doskonale o tym wiedział. Zaopatrzenie zostało ograniczone i transporty przyjeżdżały do obozu nie co parę dni, ale najwyżej raz na tydzień. A następny nie przybędzie wcale.
Za to coś innego miało przybyć.
Oni.
Niebo jarzyło się barwami, słońce zaszło parę minut temu.
„Zapewne po raz ostatni” – pomyślał Rodriguez. Niewiele czasu zostało. Pomimo płaczu dzieci obóz wydawał się niesamowicie cichy, gdy porucznik brodził w błocie przez ostatnie sto metrów do schronienia swojej rodziny. Dzieci Rodrigueza zapewne już czekały. Miał nadzieję, że były spakowane, jak im kazał.
Gdy otworzył drzwi do chaty, rozjęczały się syreny obozu, ich wycie dołączyło do szlochu dzieci. Oznaczało to tylko jedno.
Oni już tu byli.
– Tata!
Do porucznika podbiegła córka, Elsa, i objęła go mocno w pasie. Tomas siedział w kącie i pochylał się nad babką, która miała opiekować się dziećmi, ale zachorowała. Leżała na jedynym posłaniu w pomieszczeniu, półprzytomna i wstrząsana kaszlem.
Porucznik Rodriguez odsunął Elsę i podszedł do matki. Twarz miała bladą, ale zdobyła się na słaby uśmiech.
– Dzieci gotowe? – Pochylił się do niej.
Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy.
– A ty?
Wyciągnęła do syna drżącą rękę.
– Uciekajcie – szepnęła z wysiłkiem, a potem opadła i zakasłała. Gdy odsunęła dłoń od ust, palce miała ubrudzone krwią.
– Nie zostawię cię, mamo. – Rodriguez pochylił się, aby ją podnieść, ale matka odepchnęła go z zaskakującą siłą.
– Powiedziałam, uciekajcie. Dzieci są gotowe. Szkoda czasu. Zabierz je w bezpieczne miejsce. Nic mi… – Zerknęła na Tomasa i Elsę, po czym ze względu na ich obecność zmusiła się do uśmiechu. Zawsze była wspaniałą aktorką. – Nic mi nie będzie.
Syreny wyły. W zapadającym zmierzchu niosły się okrzyki tłumów.
Rodriguez zaklął pod nosem, ale zerwał się na równe nogi i podniósł dwa pakunki, które stały przy drzwiach. Jego bagaż znajdował się w hangarze myśliwców w bazie po drugiej stronie miasta. Nie miał tego wiele – jak wszyscy piloci myśliwców zawsze ograniczał bagaż do absolutnego minimum. Nie było jednak czasu na zabranie swoich rzeczy. Nie było czasu na nic oprócz ucieczki.
Oni przybywali. W przeważającej sile. Rodriguez widział skany wyświetlane na monitorach w hangarze zaledwie pół godziny temu. Dwadzieścia wielkich okrętów Roju i zupełnie nowa jednostka, niewyobrażalnie ogromny superpancernik, który po raz pierwszy pojawił się tydzień temu podczas inwazji Roju w gromadzie Mao.
Mao Wielka już nie istniała.
Osiem miliardów ludzi zginęło.
Zwiadowcy donieśli, że powierzchnia planety, kosmopolitycznego klejnotu Chińskiej Międzygwiezdnej Republiki Demokratycznej, zmieniła się w jałowe, ogniste pustkowie.
Rodriguez wypchnął dzieci za drzwi i zerknął po raz ostatni na matkę, która nie ruszyła się z posłania. Była blada i słaba. Wyszeptała tylko: „Kocham cię”. Porucznik zamrugał, aby powstrzymać łzy. Zdobył się jedynie na krótkie skinienie głową, a potem odwrócił się i ruszył na cuchnącą, błotnistą ulicę.
Transport wkrótce odjedzie, nie miał chwili do stracenia. Poprowadził dzieci wśród przerażonych tłumów, które wybiegły z domów, gdy zabrzmiał alarm. Rodriguez przelotnie zastanowił się, czy zostanie skazany na śmierć za dezercję, bo przecież opuścił swój posterunek.
„Jeden myśliwiec nie zrobi różnicy w starciu z przeważającymi siłami obcych” – pomyślał. „Nic ich nie powstrzyma”.
Jak można skazać na śmierć ojca, który próbuje tylko ocalić swoje dzieci? Przecież jeden człowiek niczego nie zmieni w starciu z tak ogromną potęgą pełną niewyobrażalnej nienawiści, prawda?
Jednak Granger zdołał tego dokonać. Jeden człowiek, bohater Ziemi. Wydawało się, że zginął, ale powrócił i pokonał przy tym Rój. Przynajmniej tak głosiły plotki. Rodriguez nie wierzył w te brednie, chociaż widział nagrania z tamtej bitwy.
I tak nie miało to znaczenia. Uniósł głowę. Od wschodu na niebie odcinało się skupisko coraz jaśniejszych świateł – dwadzieścia punktów otaczających większą plamkę.
Nadlatywał Rój.
I bohater Ziemi. Porucznik słyszał rozmowy, w których wspomniano, że flota już śpieszy na ratunek. Jednak Rodriguez widział skany taktyczne. Granger nie miał szans, żeby zjawić się na czas. Ten człowiek dokonał cudów w walkach z obcymi, ale szczęście chyba go opuściło. Zanim Procarz tu przybędzie, z Indiry zostanie tylko spalone pustkowie, tak samo jak z planety w układzie Mao Wielkiej albo z sektora Cadiz… oraz sektora Veracruz, Meridy, Nowego Oregonu czy Calibri.
Pięć minut później Rodriguez dotarł na miejscowy kosmodrom. W panice zaczął rozpaczliwie szukać transportu. Odlecieli bez niego?
– Spóźniliśmy się, tato? – zapytał Tomas.
Rodriguez zaklął pod nosem, ale gdy wraz z dziećmi skręcił za róg budynku kosmoportu, zobaczył niewielki frachtowiec. Jego kapitan czekał niecierpliwie na wciąż opuszczonej rampie.
– Chodź, Elso. – Rodriguez poprowadził córkę przodem. Tomas szedł tuż za nimi.
Wspięli się na rampę, ale wcześniej spojrzeli jeszcze w niebo na skupisko świateł, które zwiastowało planecie zagładę. Światła były teraz większe i bardziej rozrzucone. Kilka wciąż znajdowało się nisko nad horyzontem, podczas gdy reszta wznosiła się wyżej.
Ziemia zadrżała, najpierw lekko, ale wstrząsy zaczęły się nasilać, nawet panele we wnętrzu frachtowca zatrzeszczały i zabrzęczały. Rodriguez pobladł. Ogarnęły go mdłości, gdy na horyzoncie wykwitł grzyb eksplozji, setki kilometrów od kosmodromu.
– Nie gap się, tylko zamknij ten cholerny właz! – krzyknął kapitan z kokpitu. Porucznik Rodriguez odruchowo włączył mechanizm, po czym poprowadził dzieci do rzędów foteli. Wszystkie miejsca były już zajęte, oprócz trzech. Usiedli i pośpiesznie zapięli pasy.
– Hej – odezwała się nastolatka, która siedziała naprzeciwko. – Czy to mundur pilota? Pilota Zjednoczonych Sił Obronnych?
Rodriguez odwrócił głowę, ignorując pytanie. Udał, że sprawdza pasy Elsy.
– Dlaczego nie jesteś z innymi? Dlaczego za nas nie walczysz? – Nastolatka była wyraźnie przerażona, oczy miała wytrzeszczone i zerkała to na zamkniętą rampę, to na Rodrigueza, to na kokpit. – Rój się zbliża! Rój! Dlaczego nie ma cię z innymi? Rój się zbliża…
Kobieta obok – matka albo babka rozhisteryzowanej dziewczyny – chwyciła ją za ramię.
– Cicho. Ten pan zabiera stąd swoje dzieci. Tak samo jak my.
– Ale to pilot myśliwca! Mógłby powstrzymać obcych! Mógłby…
Kobieta potrząsnęła nastolatką raz i drugi, dopóki dziewczyna nie umilkła
– Nic nie może ich powstrzymać! Jeden pilot więcej czy mniej nie robi różnicy. Pilnuj własnego nosa.
„Nic nie może ich powstrzymać”.
Rodriguez wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął przesuwać jego paciorki, szepcząc niemal bezgłośnie modlitwy. Wiedział, że frachtowiec wznosi się nad atmosferę, oddala się od osobliwości niszczących powierzchnię planety.
Jednak uciekinierzy musieli jeszcze przemknąć się w pobliżu floty Roju, a to było bardzo niebezpieczne.
„Jeden pilot więcej czy mniej nie robi różnicy” – powiedziała kobieta siedząca naprzeciw. Ale Rodriguez, pomimo że odruchowo odmawiał różaniec, myślał tylko o jednym.
„Granger, gdzie jesteś, do jasnej cholery?”ROZDZIAŁ 2
Sektor Britannia
0,3 roku świetlnego od Indiry
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty
„Wojownik”
Kapitan Timothy Granger przechadzał się nerwowo po mostku „Wojownika”. Spóźniał się i to go bolało. Upływający czas był niczym sól w ranie.
Wiedział, że w każdej sekundzie ginęły tysiące ludzi.
– Wykonujemy skok numer dwadzieścia siedem – zameldował chorąży Prince.
Gwiazda widoczna na głównym ekranie zrobiła się nieco większa. Na planecie, która wokół niej krążyła, mieszkały miliony ludzi. Jednak ze znaczną przewagą nad okrętem Grangera zbliżała się do niej…
– Są jakieś informacje z CENTCOM-u o flocie Roju, która nadciąga na Indirę?
Chorąży Prucha pokręcił powoli głową.
– Bardzo mi przykro, kapitanie. Piętnaście minut temu zamilkły wszystkie bazy w zewnętrznych systemach. Ostatnia wiadomość to ostrzeżenie o zbliżających się okrętach wroga.
Do diabła. W ciągu minionych dwóch tygodni Rój nagle zmienił taktykę. Dla ludzi skutki okazały się tragiczne. Obcy, zamiast powoli zbliżać się do systemu, aby dać mieszkańcom czas na paniczną ucieczkę, atakowali przeważającymi siłami, gwałtownie i z zaskoczenia. Zamiast wysyłać niewielkie grupy złożone z trzech, czterech okrętów, wróg rozpoczął nowy etap wojny. Eksterminację na masową skalę.
„To jeszcze nic” – jak powiedziała Zygzak, gdy zrobił jej ratujący życie zastrzyk z materii Roju. Nie kłamała. Skala ofensywy była imponująca. W ciągu ostatnich trzech tygodni doszczętnie zniszczone zostały trzy planety. Wraz z nimi przepadły setki okrętów. Zginęły miliardy ludzi.
A teraz Rój obrał sobie za cel Indirę – planetę w samym środku przestrzeni Zjednoczonej Ziemi, niecałe pięć lat świetlnych od Brytanii. Piętnaście lat świetlnych od Ziemi.
Granger dał się zaskoczyć. Czekał przy Brytanii, gotów do obrony przed atakiem, który nigdy nie nadszedł. Tymczasem cios spadł na Indirę.
– Przygotować się do skoku numer dwadzieścia osiem – rzucił.
– Kapitanie, „Colorado” zgłasza problem z kondensatorami. Potrzebują pięciu minut, aby go rozwiązać i przygotować się do skoku.
Granger potrząsnął głową.
– Nie. Zostawimy ich. Przygotować się do skoku.
Brak „Colorado” nie stanowił problemu, w przeciwieństwie do pięciu minut opóźnienia. Nie miało znaczenia, czy śpiesząca na ratunek flota składała się z trzydziestu siedmiu, nie trzydziestu ośmiu okrętów, zwłaszcza jeśli Rój dysponował nowymi superpancernikami.
Nie dorównywały rozmiarami wielkim stacjom orbitalnym, które flota Grangera zniszczyła nad Volari 3, macierzystą planetą Dolmasi, ale i tak były niezwykle groźne. Dziesięciokrotnie większe od wcześniej spotykanych jednostek i uzbrojone po zęby w wieżyczki promieni antymaterii i generatory osobliwości, dostarczone przez Rosjan.
Istniały tylko trzy lub cztery – wywiad wciąż nie mógł ustalić, ile dokładnie – ale nie miało to znaczenia, skutek był zawsze ten sam.
Całkowita zagłada.
– Gotowe, kapitanie – zameldował chorąży Prucha.
– Wykonać.
Obraz na ekranie znowu się przesunął, wyświetlona na środku Indira znowu zauważalnie urosła. Jeszcze tylko dwa skoki, prawie pół roku świetlnego i spóźnieni dotrą na miejsce starcia.
Albo znajdą zniszczoną, pozbawioną życia planetę. Zależy, jak bardzo się spóźnią.
– Co myślisz?
Przez ostatnie kilka tygodni komandor Proctor intensywnie pracowała ze swoim nowym zespołem nad projektem, który pochłaniał cały jej wolny czas. Teraz jednak odeszła od stanowiska oficera naukowego na mostku, nachyliła się do Grangera i zadała mu to pytanie.
– Spóźniliśmy się – odparł kapitan.
Skinęła głową, trudno było inaczej ocenić sytuację.
– I co teraz? Będziemy walczyć? Poczekamy na wsparcie? Wezwiemy Dolmasi?
– Wcześniej czy później i tak czeka nas kolejne starcie z Rojem. Równie dobrze możemy walczyć tutaj. A jeśli planeta została już zniszczona, przynajmniej ograniczymy straty.
Proctor jeszcze bardziej ściszyła głos.
– Czy nie lepiej poczekać na Zingana, jeżeli planeta jest zniszczona?
Granger pokręcił głową.
– Nie słuchałaś, co mówiłem? Bill zajmuje się niespodziewanym atakiem w systemie Maori. Pojawiło się tam niewielkie ugrupowanie Roju, zaledwie cztery okręty, ale starcie pewnie potrwa kilka godzin.
Zaledwie cztery okręty. Zabawne, że Granger powiedział to z takim lekceważeniem. Cztery miesiące temu zaledwie cztery okręty Roju omal nie zniszczyły Ziemi.
Od tamtego czasu potencjał defensywny floty ludzi znacznie wzrósł, ale nawet w starciu z „zaledwie czterema” jednostkami Roju admirał straci zapewne kilkanaście okrętów i tysiące członków załóg.
Proctor skrzywiła się ponuro.
– Nic o tym nie wiem. Kiedy to się stało?
– Z dziesięć minut temu. – Granger spojrzał na nią uważnie. – Wszystko w porządku?
Proctor rozejrzała się i ściszyła głos do szeptu.
– Zespół i ja… Chyba udało nam się coś odkryć.
– Co takiego? – Kapitan powiódł spojrzeniem po oficerach na mostku. Proctor przebadała krew wszystkich członków załogi „Wojownika” pod kątem obecności wirusa Roju. Próba wypadła negatywnie dla wszystkich poza doktorem Wyattem i pułkownikiem Hanrahanem, ale Granger wciąż miał opory przed otwartym omawianiem planów strategicznych ZSO czy wyników badań Proctor nad Rojem. Analiza krwi nie dawała absolutnej pewności, więc wciąż istniało ryzyko, że na pokładzie znajdują się agenci Roju. Na razie lepiej było zachować zaostrzone zasady bezpieczeństwa.
– Jeden z podstawowych mechanizmów komunikacji Roju, związany z sygnałami metaprzestrzennymi, jest kwantowy. Wykorzystuje grawitony. Cząsteczki kwantowe.
– Świetnie… – Granger nie wiedział, do czego Proctor zmierza.
– Ale osobliwości wcale nie są kwantowe. Równania fal grawitacyjnych, osobliwości grawitacyjnych, wszystko związane z grawitacją, przynajmniej na skalę makro, opiera się na teorii względności. Mechanika kwantowa i teoria względności, jak by to ująć… Te dwie dziedziny fizyki nie pasują do siebie. Przez siedemset lat nie udało nam się znaleźć wspólnego mianownika dla obu tych dziedzin, a Rój robi to z przerażającą skutecznością.
Obraz na ekranie zmienił się znowu, gdy wykonali kolejny skok kwantowy. Jeszcze jeden i będą na miejscu.
– No i? – wymamrotał Granger.
– No i… to tyle. To przeczucie. Później pokażę ci wyniki eksperymentów, które przeprowadziłam. Są… interesujące.
Przerwał im chorąży Prince:
– Kapitanie, jesteśmy gotowi do ostatniego skoku.
Granger skinął głową, a Proctor wróciła na swoje stanowisko, przy którym porucznik Diaz kończył ostatnie przygotowania do bitwy. Komandor rzuciła okiem na odczyty, potem zerknęła na członków zespołu taktycznego, aby upewnić się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik.
„Bardziej gotowi już nie będą”.
Granger sam nigdy nie był gotowy do walki, bo jak można się przygotować na śmierć dziesiątek tysięcy podkomendnych? Pomimo przezwiska nigdy się do tego nie przyzwyczaił. „Procarz? Też coś”.
– Wykonać – rzucił i usiadł dokładnie w tym samym momencie, w którym zmienił się obraz na ekranie.
W miejsce gwiazdozbioru pojawiła się spustoszona przez wojnę planeta.
– Chorąży?
Prucha pokręcił głową.
– Systemy obrony planetarnej milczą. Na wszystkich kanałach wojskowych i cywilnych trwa gorączkowa komunikacja.
Chorąży Diamond przy stanowisku taktycznym sprawdził odczyty.
– Niemal wszystkie metropolie zostały obrócone w perzynę. Flota Roju znajduje się na orbicie równikowej, skąd ostrzeliwuje mniejsze ośrodki miejskie. Z planety próbują uciec tysiące kolonialnych transportowców i frachtowców, ale myśliwce Roju na to nie pozwalają.
Granger raz jeszcze musiał dokonać wyboru. Kogo ratować? Dla kogo walczyć? Za kogo ginąć? Za setki tysięcy ludzi na orbicie, których czekała wegetacja w obozach dla uchodźców w sąsiednim systemie? Czy za miliony pozostawione na powierzchni planety, które czekała śmierć w płomieniach lub w wybuchu osobliwości?
Zacisnął dłonie na oparciach, aż zbielały mu knykcie. Miał dość. Z gardłowym okrzykiem uderzył pięścią w blat swojego stanowiska. Konsola wyrwała się z mocowań i z hukiem spadła na podłogę.
Oficerowie na mostku wbili wzrok w dowódcę.
– Gdzie, u diabła, jest ten superpancernik? – warknął.
Diamond rzucił okiem na konsolę.
– Długość pięćdziesiąt dziewięć przecinek dwa, szerokość…
– Przesłać współrzędne do okrętów floty – przerwał mu Granger. – Przygotować się do wykonania manewru Granger Omega Trzy.
Komandor Proctor spojrzała na niego z zatroskaniem.
– Tim, przecież dopiero zaczęliśmy o tym dyskutować. Nigdy nie ćwiczyliśmy tego manewru. Nie wykonaliśmy nawet symulacji. Czy na…
– To odpowiedni moment na ćwiczenia praktyczne – uciął, nie podnosząc nawet wzroku znad ekranu.
Proctor nie próbowała się spierać. Natychmiast zajęła się wydawaniem rozkazów.
– Cała załoga z pokładów od pierwszego do piątego ma przejść wyżej. Chorąży Prince, pełny ciąg w kierunku piętnaście koma osiem. Prucha, skoordynuj pozycję okrętów floty, które lecą za nami…
W kilka minut przygotowania zostały zakończone. Kompensatory inercyjne nie radziły sobie z maksymalnym ciągiem silników manewrowych. Dodatkowy ciąg w połączeniu z siłą przyciągania rozpędził okręty do prędkości, która po przelocie w niewielkiej odległości od planety nada im szeroką orbitę eliptyczną.
Najpierw jednak z ogromną prędkością przelecą obok superpancernika. „Wojownik” na szpicy, a za nim reszta floty.
Nie przez przypadek manewr nazywał się Granger Omega Trzy, jego wdrożenie mogło być ostatnim rozkazem Grangera.
– Czas? – zapytał. Na mostku zrobiło cicho jak makiem zasiał.
– Sześćdziesiąt sekund.
Kapitan skinął głową.
– Wyłączyć główne silniki manewrowe. Obrót silnikami rufowymi. Pokażemy im spód okrętu.
– Gotowe, kapitanie – zameldował chorąży Prucha.
– Do wszystkich jednostek. – Granger pochylił się do komunikatora. – Przygotować się do otwarcia ognia na mój znak. Pamiętać o utrzymywaniu kursu i o rozkładzie ostrzału.
Spojrzał na Proctor, która kiwnęła głową na znak, że wszystko zostało przygotowane.
– A jeżeli nam się nie uda… Cieszę się, że miałem zaszczyt z wami służyć. Niemniej jednak… – Podniósł wzrok na oficerów przy stanowisku taktycznym, którzy patrzyli na niego ponuro. – Nie pozwalam ginąć, dopóki nie zniszczymy tego drania. Na mój znak, ognia!ROZDZIAŁ 3
Sektor Britannia, Indira
Frachtowiec międzygwiezdny „Szczęściarz”
Elsa i Tomas drgnęli nerwowo w pasach, gdy frachtowiec znowu się zakołysał. Dla porucznika Rodrigueza było jasne, że kapitan raz po raz zmieniał kurs, aby uniknąć myśliwców Roju albo szczątków rozpryskujących się po zrzuceniu osobliwości na planetę.
Uspokoił dzieci, a potem wyjrzał przez jedyny bulaj w przedziale pasażerskim. Okrągłe okno miało najwyżej pół metra średnicy. Atmosfera Indiry wyglądała jak cienka skorupka otaczająca kruchy świat, który gwałtownie zmieniał barwę z głębokiego błękitu w szarobrązowy, poznaczony wyrwami i bruzdami niezliczonych eksplozji, zbyt wielu, aby policzyć. Wydawało się, że grzyby erupcji sięgają ponad atmosferę w otwarty kosmos.
Planeta krwawiła.
Ilu ludzi właśnie zginęło? Rodriguez zapamiętał tylko płacz dzieci podczas ostatniego przejścia przez obóz uchodźców. Czy ten płacz już ucichł? Zapewne nie – Rój atakował najpierw duże miasta i dopiero gdy zmienił je w dymiące kratery, niszczył mniejsze skupiska ludzkie, takie jak obóz. Przynajmniej na pokładzie frachtowca dzieci były cicho.
Rodriguez chciałby teraz zapłakać, ale już nie potrafił. Ogrom strat był zbyt przytłaczający. Porucznik zresztą wciąż nosił w sercu żałobę po swojej ojczystej planecie, Meridzie. Opłakał już dalszą rodzinę, miasto i wszystkich znajomych, którzy tam zginęli.
Opłakał swoją żonę. Czy istniał większy powód do żałoby?
Frachtowiec zakołysał się znowu. Potem jeszcze raz. I znowu. Trzy razy.
Rodriguez wiedział, co to oznaczało – statek został zaatakowany. Był jednostką handlową, kapitan nie miał pojęcia, jak sobie radzić z myśliwcami Roju.
Porucznik ani myślał powierzyć życia swoich dzieci jakiemuś niedoświadczonemu pilotowi frachtowca. Rozpiął pasy i ruszył przejściem między fotelami. Potknął się parę razy o bagaże pasażerów, zanim dotarł do kokpitu.
Kiedy otworzył drzwi, zastał pierwszego i drugiego pilota w trakcie kłótni. Rodriguezowi wystarczyło jedno spojrzenie w okna, żeby zorientować się w sytuacji. Rój otaczał frachtowiec. Porucznik zerknął na odczyty taktyczne i skrzywił się gniewnie – trzy myśliwce zbliżały się z różnych kierunków.
Frachtowiec znalazł się w pułapce.
– Mówię ci, Avi, nie jesteśmy tak szybcy jak te dranie, nie możemy po prostu minąć jednego i zakładać, że reszta nas zignoru…
Drugi pilot zaklął i pokręcił głową.
– Raf, mówię tylko, że lepiej coś zrobić, niż biernie czekać. Nie możemy przecież zawrócić i wylądować, na litość boską…
– I co? Chcesz wybrać przypadkowy kurs w nadziei, że miniemy po nim myśliwiec? Na Boga, trzech drani właśnie wzięło nas na cel!
Rodriguez ścisnął drugiego pilota za ramię.
– Panowie pozwolą?
Drugi pilot, niski, niedogolony mężczyzna z bujnymi rudymi wąsami, spojrzał na niego groźnie.
– Niech pan wraca na miejsce. Drinki będą serwowane pasażerom, gdy tylko wymyślimy, jak uniknąć śmierci.
Rodriguez zmarszczył brwi.
– Chciałem tylko…
Drugi pilot odwrócił się gniewnie w fotelu i poklepał wybrzuszenie pod kamizelką.
– Nie będę powtarzał. Siadać.
Porucznik Rodriguez zerknął na wybrzuszenie – mogła to być broń albo po prostu pudełko przekąsek – i zaklął, gdy frachtowcem zakołysało przy kolejnej zmianie kursu.
– Widzi pan to? – Wskazał na parę niedużych plakietek na ramieniu swojego kombinezonu pilota poniżej epoletu. – To tutaj? Skrzydła w płomieniach. Ma pan pojęcie, co oznaczają?
Zanim pilot odpowiedział, Rodriguez go uprzedził.
– Starcie z myśliwcami. A obok, ten znaczek z liczbą piętnaście? Jak pan sądzi?
Zabrzęczał alarm zbliżeniowy, gdy myśliwiec Roju znalazł się w zasięgu. Raf, pierwszy pilot, zaklął i wyłączył sygnał.
– Wrócisz na miejsce, pilociku, czy mam…
– To znaczy, że brałem udział w piętnastu cholernych starciach z tymi draniami. – Wskazał palcem na iluminator. Myśliwiec zbliżył się na tyle, że był widoczny gołym okiem. – Więc jeżeli chce pan przeżyć, proszę mi oddać stery. Już.
Avi miał minę, jakby był gotów wstać i wyrwać Rodriguezowi ramię.
– Niby czemu, ty pieprzony dezerterze? – Pilot sięgnął pod kamizelkę i wyjął broń. Rodriguez zacisnął zęby, myślał, że mężczyzna blefuje. – Liczę do dwóch i jeżeli się stąd nie wyniesiesz…
– Avi – przerwał mu pierwszy pilot – wstań. Ustąp mu miejsca.
A potem wskazał kciukiem na drzwi kokpitu.
– Nie patrz tak na mnie. Zwłaszcza że jesteś zdrowo podpity. Ustąp.
Avi wyraźnie się wahał. Popatrzył na swój pistolet, na Rodrigueza i na pulpit drugiego pilota. Raf powtórzył z naciskiem:
– Odejdź. Zanim przedziurawisz kadłub swoją pukawką. Już.
Drugi pilot burknął niechętnie przekleństwo, ale wstał z fotela i wymknął się z kokpitu. Pierwszy odprowadził go groźnym spojrzeniem.
– Nie przejmuj się – odezwał się wreszcie do Rodrigueza, który usiadł obok. – Pistolet nie jest nabity. Avi nosi go dla szpanu. Zapewne to kompensacja kompleksu małego fiuta. To jak? Pokażesz mi swoje wymyślne pilotażowe sztuczki?
– Taki mam zamiar… – Rodriguez przyjrzał się konsoli. Była podobna do tej w kabinie myśliwca, ale różniła się pod paroma względami i porucznik musiał o tym pamiętać. – Ile czasu do zbliżenia?
Pilot zerknął na odczyty detektorów.
– Ten bandyta znajdzie się przy nas za dwadzieścia sekund.
– Jakie jest maksymalne przyśpieszenie frachtowca?
– Przy wydolności reduktorów inercji około dwóch i pół…
– Nie pytałem o wydolność reduktorów inercji. Jakie jest maksymalne przyśpieszenie tego frachtowca?
Raf zastanowił się szybko.
– Pięć g. Ale to nieźle wystraszy pasażerów, nie wiem, czy…
– Przeżyją. – Rodriguez pchnął dźwignię do końca i wyłączył automatyczną kontrolę przyśpieszenia. – Chyba.
Szarpnięcie wgniotło go w fotel i pozbawiło tchu. Rodriguez słyszał wrzask swoich dzieci z tyłu oraz krzyki innych pasażerów ściśniętych pasami, mógłby też przysiąc, że słyszał, jak Avi zostaje ciśnięty na bulaj, ale nie miało to znaczenia, liczyło się tylko, aby zabrać frachtowiec w bezpieczne miejsce, cokolwiek to znaczyło.
– Bandyci wciąż nas ścigają, a nasza trajektoria prowadzi prosto na planetę… – Pilot pobladł. – Prosto w eksplozję… Tam było Nowe Bangalore…
– Przemkniemy nad wierzchołkiem grzyba. Trzymaj się.
Chmura wyrzuconych szczątków rosła. Z daleka wyglądała jak ziarniste zakłócenia obrazu, ale im byli bliżej, tym wyraźniej widzieli poruszające się odłamki. Leciały chyba z prędkością ponaddźwiękową. Rodriguez zaczął się zastanawiać, czy kadłub frachtowca wytrzyma takie uderzenia.
Pierwszy pilot chyba czytał mu w myślach.
– Jeżeli w tej chmurze znajdzie się choć jeden odłamek większy od ziarna piasku, koniec z nami.
– I tak mamy przechlapane. No, to jazda…
Frachtowiec wbił się w chmurę. Statkiem zarzuciło, gdy dostał się w turbulencje. Po paru sekundach Rodriguez zmienił ustawienia sterów, przy maksymalnym przyśpieszeniu wykonał zwrot na lewą burtę i zatoczył niemal pełny krąg.
Pilot skinął głową ze zrozumieniem.
– Liczysz, że bandyci utrzymają kurs po prostej, a my wyskoczymy w miejscu, gdzie wlecieliśmy?
– Taki jest pomysł…
Zaraz potem wynurzyli się z chmury i szarpanina turbulencji ustała, jednak Rodriguez nie zmniejszył przyśpieszenia. Gdy zerknął na detektory, przekonał się, że podstęp zadziałał – frachtowca nie ścigały już myśliwce Roju. Zapewne znajdowały się po drugiej stronie chmury.
Ale przed dziobem pojawił się kolejny koszmar.
Superpancernik Roju w eskorcie dwóch okrętów zwyczajnej wielkości. Zielone promienie antymaterii uderzały w planetę, niszcząc małe miasta i osady, mimo że pół tuzina jasnych punktów migotało wokół ogromnej jednostki – osobliwości były już gotowe do zrzucenia na Indirę.
– Mamy przejebane – westchnął pierwszy pilot.
Na detektorach pojawiły się dziwne odczyty. Rodriguez przyjrzał się anomalii. Ze zdumiewającą prędkością zbliżała się wielka masa. Była podzielona na kilka części, ale przemieszczała się w skupisku. Czy jeden z okrętów Roju właśnie został rozbity?
Raf wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył odczyty.
– Czy to jest to, co mi się wydaje?
Rodriguez przejrzał częstotliwości transponderów. Okręty ZSO nadlatywały w bardzo ciasnej formacji, porucznik nigdy w życiu nie widział takiego szyku. Poruszały się szybciej niż jakakolwiek flota.
Uśmiechnął się szeroko.
– O tak.
Właśnie nadleciał bohater Ziemi.