Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stara Flota. Tom 7. Legenda - ebook

Seria:
Data wydania:
10 listopada 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
42,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Stara Flota. Tom 7. Legenda - ebook

Jednak nie polują już na Rój. Zwrócili się przeciw ludziom. A dokładniej – szukają swojego stwórcy, kapitana Timothy’ego Grangera. Chcą go zniszczyć.

Nie jesteśmy jednak sami. Wiele innych ras obcych, którzy przez tysiąclecia ukrywali się przed Rojem, teraz także poszukuje Ziemi. Chcą poznać bohatera ze swoich legend, tego, który ich chronił – istotę imieniem Granger. Kiedy Ziemia znajduje się na rozdrożu, Granger, admirał Proctor i załoga „Niepodległości” ścigają się z czasem. Muszą odkryć tajemnicę Findiri, zanim upadną światy zasiedlone przez ludzi i inne gatunki rozumne. Jednak życiu w Galaktyce nie zostało wiele czasu, a odliczanie już się zaczęło.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67053-41-9
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Sektor Savannah

Syjoński Raj, powierzchnia

Komuna Frye

– Życie, jakie dotychczas znaliście, dzisiejszej nocy zmieni się na zawsze. Jesteście już mężczyznami. A te łowy, które właśnie rozpoczynamy, staną się inicjacją, przejściem do wiedzy dla wtajemniczonych, do poznania dróg, którymi podążali pionierzy spośród naszych przodków. Dzisiaj przekroczymy bramę. Wejdziemy za zasłonę. A po drugiej stronie…

Orson Jedediah Martinez Frye Smith popatrzył na twarze młodzieńców powierzonych jego opiece. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami wokół ogniska. Dookoła rozciągał się ciemny las, z głębi dobiegały pohukiwania i skrzeczenie dzikich zwierząt, na granatowym niebie nad głowami migotały gwiazdy. Młodym ludziom dano tylko podstawowe racje żywnościowe i lekkie, proste namioty – Smith miał nadzieję, że wszystko to wzbudzi podziw i szacunek wśród zgromadzonych tej nocy. Jednak dwóch chłopców poszturchiwało się, chichotało i ogólnie nie traktowało wieczoru z należytą powagą.

– Diakonie Orson? Diakonie Frederick? Mam was odesłać? Może powinniście jeszcze rok popracować z matkami w ogrodach wspólnoty?

– Nie, proszę pana!

– Nie!

Obaj chłopcy skupili uwagę, ale jeden miał wciąż wyraźne kłopoty z opanowaniem wesołości i w końcu parsknął śmiechem.

– Orsonie juniorze, na Chrystusa, bądź lepszym przykładem dla swoich braci, jeśli mogę prosić.

– Tak, ojcze.

– Świetnie. – Orson Jed Smith, albo raczej brat Orson, jak lubił być nazywany, podjął kazanie. W duchu wyrzucał sobie, że zapomniał, jak krótka powinna być ta przemowa. Dwunastolatkom bardzo często zdarzało się odbiegać myślami już po dwóch minutach słuchania. Całe szczęście, że ci młodzi nie musieli znosić niszczycielskiego wpływu technologii, inaczej niż ich przodkowie przed wielką wędrówką wśród gwiazd, dzięki której odnaleźli tutaj swój dom.

Ich Syjon.

– Wznieście oczy ku niebu. Zbliża się pora, gdy objawiony zostanie wam pierwszy znak wiedzy tajemnej.

Odczekał jakieś pięć sekund, nie tylko dla dramatyzmu, lecz także, by zerknąć na zegarek – jeden z nielicznych przejawów technologii, na który miał pozwolenie jako ktoś szczególnie oddany i zasłużony dla społeczności Syjońskiego Raju.

Już prawie czas…

– Urodziliście się i wychowaliście w naszej wspólnocie. Jest niewielka. Mamy zaledwie kilkaset hektarów ziemi. Większość z was widziała Miasto Józefa i Miasto Magdaleny, odległe od nas najwyżej o pięćdziesiąt kilometrów. Może kilku z was odwiedziło nawet stolicę. Pięćset sześćdziesiąt kilometrów stąd. Jednak żaden z was nie poznał ogromu boskiego dzieła stworzenia. To nie tylko nasz świat. Dawno temu istniał inny, z którego pochodzili nasi przodkowie i pionierzy. Ziemia. Uczycie się o niej w szkółce niedzielnej i na codziennych lekcjach. Jednak dzieło stworzenia obejmuje nie tylko Ziemię. Bóg stworzył nieprzeliczone światy i stworzy jeszcze więcej. Światy, które…

– Ojcze?

Orson senior westchnął w duchu. Ten chłopak zrobił się nieznośny.

– Tak, juniorze?

Jego syn zmarszczył czoło i splótł ramiona na piersi, jakby chciał dobitnie pokazać wszystkim dręczące go głębokie wątpliwości.

– Jak przodkowie tutaj dotarli?

– Nasz wielki Bóg sprowadził ich tutaj.

– No tak, ale jak? Na łodzi?

– W pewnym sensie.

– Jakiego rodzaju…

– Na wszystkie dobre pytania znajdzie się odpowiedź – przerwał ojciec synowi. – Wszystkie tajemnice królestwa spoczywają przed wami, synowie moi, a ich ujawnienia doczekają się ci, którzy okażą się godni. Tylko prawi ludzie królestwa poznają wszystkie prawdy. Dzisiejszej nocy ujrzycie jeden z wielu cudów dokonanych przez Boga dla naszego ludu. A im dłużej będziecie podążać do światła i bożej prawdy, tym więcej zobaczycie innych cudów.

Po raz ostatni zerknął na zegarek. Lada chwila. Popatrzył na horyzont, wciąż jeszcze rozjaśniony łuną zachodzącego słońca. W przesiece między drzewami ciemniało czyste niebo.

– Tam. – Wskazał.

Maleńki, ledwie widoczny punkt światła przesunął się nisko nad horyzontem, przemierzając jak co lato gwiazdozbiór Pługa.

– Czy to spadająca gwiazda? Skąd wiedziałeś, że pojawi się dokładnie teraz? – zapytał z podziwem diakon Frederick.

– To jakaś sztuczka? – dorzucił swoje Orson junior.

– Nie, to nie sztuczka. Ani nie spadająca gwiazda. Przyjrzyjcie się. Drży na krawędziach?

Chłopcy nie spuszczali wzroku z malutkiej świetlnej kropki.

– Nie, wygląda solidnie. I porusza się tak wolno! – odpowiedział za wszystkich Orson junior. – Co to takiego?

– To niewielka cząstka statku, którym pokonaliśmy bezmiar nieba i przenieśliśmy się z Ziemi do Syjońskiego Raju. Bóg pozostawił ten fragment nad naszymi głowami jako przypomnienie Jego mocy, Jego miłosierdzia i troski oraz jako osąd. Albowiem jeśli lud Syjonu odwróci się od wiary, statek ten spadnie na nas w pochłaniającej wszystko pożodze.

Chłopcy nie przestawali obserwować z uwagą maleńkiej gwiazdy, wielu nawet nie próbowało zamknąć ust. Tylko brat Orson i kilku innych ze wspólnoty wiedziało o satelicie. I o tym, że stanowił on jedyne połączenie z Ziemią i jej skorumpowanym rządem, który tak zarozumiale nazywał rodzimy świat Zjednoczoną Ziemią. Kiedyś jeden z tych chłopców, może nawet dwóch, pozna prawdę, o ile wcześniej sprawdzi się i udowodni, że jest godzien takiej wiedzy. Orson marzył, żeby to był jego syn, ale zachowanie chłopaka wskazywało, że raczej nie warto sobie robić nadziei – Orson junior wyrastał na dość aroganckiego młodzieńca, co potwierdzało jego postępowanie nie tylko tego wieczoru.

– A to drugie światło? Co to takiego? – zapytał diakon Frederick, który siedział obok Orsona juniora.

Brat Orson spojrzał na horyzont. Rzeczywiście, kolejne światło, nieco jaśniejsze od sputnika, przesuwało się na tle gwiazd.

Dziwne.

– N-nie jestem pewien. Może to właśnie spadająca gwiazda…

– Ale nie ma postrzępionych krawędzi, ojcze – prychnął Orson junior.

Brat Orson spojrzał na obiekt z narastającą nerwowością. Nawet nie oburzył się, że syn odezwał się do niego z tak jawnym brakiem należytego respektu.

– W rzeczy samej.

Świetlny punkt rósł w oczach, na dodatek obok zalśnił drugi. A później trzeci.

A potem wśród rozbłysków zachodni horyzont zajaśniał jak w czerwcową noc, gdy zaczynały się tańce godowe świetlików. Tyle tylko, że to były światła z przestrzeni kosmicznej. Statki. Nad Syjońskim Rajem.

Właśnie spełniały się najgorsze lęki brata Orsona.

Siły Zjednoczonej Ziemi wróciły. Rząd postanowił złamać umowę. Ich część Raju wkrótce miała zostać skażona.

– Prędko, chłopcy, zostawcie swoje rzeczy. Wracamy natychmiast do wspólnoty. Włóżcie buty. Za chwilę ruszamy.

Powrót do osady miał zająć co najmniej dwadzieścia minut, jeśli chłopcy nie będą się zatrzymywać na odpoczynek. Brat Orson wątpił, czy to się uda. Po pięciu minutach wędrówki usłyszeli huk gromu, który przetoczył się po niebie.

Łomot tak bardzo rozproszył uwagę Orsona juniora, że chłopak potknął się o korzeń i upadł. Diakon Frederick wyciągnął rękę i pomógł mu wstać, a potem poklepał go po ramieniu pokrzepiająco. Jednak młodszy z Orsonów wcale się nie uspokoił.

– Ojcze? Co… Co to było? Na niebie nie ma żadnych chmur. Skąd ten grzmot?

Brat Orson przyśpieszył kroku i kazał chłopcom zwiększyć tempo marszu.

– Nie wiem, synu. Może Bóg poddaje nas próbie. A może się rozgniewał.

Albo to Zjednoczona Ziemia wpadła w gniew. Może jakiś nowy rząd tyranów przejął władzę nad siedzibami ludzkości wśród gwiazd i uznał, że przybędzie też do wspólnoty, aby ją sobie podporządkować. Zakończyć ich rajskie życie.

Grupa wreszcie dotarła na wzgórze, skąd rozciągał się widok na osadę. Dopiero wtedy zobaczyli rozbłyski związane z grzmotami. Ze szczytu wzgórza roztaczała się panorama całej doliny, od krańca do krańca. I dlatego nic nie przesłaniało grozy tego, co się tam działo.

Miasto Józefa płonęło. A kilka kilometrów dalej na wschodzie płomienie pochłaniały Miasto Magdaleny. Dym, popiół i płomienie unosiły się w niebo, a tereny obu miast przecinały na krzyż głębokie szramy w rozoranej ziemi.

Jeden z chłopców wrzasnął – brat Orson nie umiałby powiedzieć który. Mógł tylko przyglądać się zagładzie wspólnoty i rodzinnego domu. Jego żona pewnie była jeszcze w łóżku, gdy to się zaczęło, a cztery córeczki spały w swoich pokojach.

– Chodźcie, trzeba się śpieszyć.

Nie miał pojęcia, co robić. Jak walczyć z latającymi fortecami wysłanymi przez odległych tyranów? Lu­dzie brata Orsona mieli tylko motyki, łopaty i grabie.

Jedynie Bóg mógł zwyciężyć w tej bitwie, tak jak zwyciężał dawno temu. Obronił starożytnych patriarchów, wtedy jeszcze dzieci Izraela, a potem wczes­nych chrześcijan zniewolonych przez Rzym, a także przodków-pionierów z amerykańskiego Zachodu czy też antenatów samego brata Orsona, którzy przeciwstawili się życzeniom potężnego i przebiegłego rządu Zjednoczonej Ziemi, władającego wieloma planetami. Jednak poprzednicy brata Orsona nie ulegli, lecz wyruszyli na własną wyprawę w głąb galaktycznej dziczy. Poprowadziła ich tam tylko wiara.

Bóg był wtedy po ich stronie, więc nie przegrali. I w tym właśnie brat Orson znalazł pocieszenie, gdy zbliżał się do domu.

Zostało mu do przejścia najwyżej kilkaset metrów, gdy niebo rozświetliła oślepiająca łuna. Promienie nadprzyrodzonego blasku uderzyły z nieba i przez chwilę bratu Orsonowi zdawało się, że to ramię Boga podniosło się nareszcie przeciwko agresorom. Ucieszył się, że oto nadszedł słuszny Boży Gniew.

Kiedy jednak promień światła trafił prosto w jego dom i w okamgnieniu rozbił go w drzazgi, nadzieja zmieniła się w zgrozę. I w niewyrażalny ból.

Jego żona. I cztery młodsze siostry Orsona juniora. Wszystkie… odeszły.

– Nie! Wielki Boże w niebiesiech! Nie!

Orson opadł na kolana i odchylił się na klęczkach. Uszło z niego powietrze. Nawet kiedy ujrzał, jak statek zniża się i ląduje obok dymiących zgliszczy, Orson nie miał ani sił, ani woli, by się podnieść.

Z pokładu zeskoczyły postacie. Dziwne postacie w fantastycznych pancerzach i o twarzach ukrytych za jakimiś maskami albo przyłbicami. Uniosły przedmioty, które Orson znał tylko z mgliście zapamiętanych opisów. W dzieciństwie wspominał mu o nich dziadek.

Broń.

Broń, z której trysnęły płonące purpurowe wiązki światła. Sąsiad z drugiej strony ulicy pobiegł na intruzów z uniesionym młotem. Jeden z najeźdźców wymierzył prosto w niego. Oślepiający promień odciął mężczyźnie głowę.

Bezgłowe ciało zwaliło się w pył i popiół.

Chłopcy zaczęli krzyczeć.

– Ojcze! Ojcze, co mamy robić?

Orson senior nie potrafił znaleźć słów. Jego dziewczynki zginęły. Jego żona została zabita. Wspólnotę zniszczono. W miejscu przepięknych miast Józefa i Magdaleny ziały wypalone kratery.

Zanim zdążył wymyślić odpowiedź, jedna z przerażających postaci ruszyła w ich stronę, unosząc jarzącą się broń. Purpurowy promień przeciął drobnego diakona Jonathana, jego ciało upadło na zgliszcza w dwóch częściach. Reszta chłopców skończyła podobnie, z urwanym krzykiem lub charcząc i w agonii wzywając matkę. Diakon Frederick w ostatniej chwili odepchnął Orsona juniora, zanim dosięgnął go śmiercionośny promień, i obaj potoczyli się w krzaki. Przez chwilę brat Orson miał nadzieję, że dwaj chłopcy zdołają uciec.

Jednak rozbłysk purpury z broni najeźdźcy przebił pierś Fredericka i chłopak znieruchomiał.

Agresor odwrócił się i stanął nad bratem Orsonem. Wycelował broń w jego twarz.

Ktoś jednak wpadł pomiędzy nich.

– Ty… ty… odwal się od mojego ojca! Ty… gówniany demonie z piekła rodem!

Brat Orson złapał syna za połę koszuli.

– Nie, Orsonie. Uciekaj! Znikaj stąd, ale już!

Najeźdźca nawet nie drgnął, jego broń mierzyła teraz w młodszego Orsona, który próbował osłonić ojca.

I wtedy obcy przemówił.

Był to głos czystego zła. Głos samego Szatana przekazywany przez marionetkę przybysza.

– Gdzie jest? Gdzie jest twój bohater?

Brat Orson splunął mu pod stopy.

– Bohater? Nasz Bóg to więcej niż bohater. Jest władcą wszelkiego stworzenia, to święty i jedyny Pan Izraela. Za to, co tutaj uczyniliście, strąci was na samo dno piekieł!

Najeźdźca roześmiał się urągliwie.

– Bóg? Stał się teraz bogiem? Powiedz mi, człowieku – ostatnie słowo wypluł jak obelgę. – Powiedz mi, gdzie jest Bohater Ziemi. Gdzie jest zdrajca? Gdzie jest Granger?

– Granger? Kto…?

– Powiedz mi albo mały zginie – oznajmił obcy tak beznamiętnym i rzeczowym tonem, że starszego Orsona przeszedł zimny dreszcz.

Orson nie widział twarzy przybysza pod przyłbicą lub hełmem, ale wyobrażał sobie, że za osłoną kryje się czerwone, rogate oblicze demona.

– Nie znam żadnego Grangera. Nie wiem nawet, kto to. Nigdy nie byłem na Ziemi.

Najeźdźca nieco opuścił broń. Odrobinę.

– Nigdy… Nigdy nie byłeś na Ziemi?

Wydawało się, że się zastanawia, po czym dotknął przegubu swojej metalowej rękawicy.

– Dyrektorze Talus. Jeden z tutejszych robaków twierdzi, że nigdy nie był na Ziemi. Możliwe, że żaden z tych ludzi nie został skażony przez Grangera ani nie znalazł się pod jego zaraźliwym wpływem. Czy powinniśmy darować im życie?

Nastała długa cisza, a potem zabrzmiał głos znikąd. Głos o wiele bardziej szatański niż ten pierwszy.

– Oczywiście, że nie, adiutancie Varus. Jeżeli pozwolimy im żyć, Granger zostanie ostrzeżony.

– Ależ, dyrektorze, sądziłem, że chcemy, aby Granger został ostrzeżony. Pragniemy przecież, żeby umykał przed nami w przerażeniu i popełniał błędy, które będziemy mogli wykorzystać przeciwko niemu. W jaki sposób zabicie tych tutaj pozwoli nam osiąg­nąć cel?

Znowu zapadła cisza.

– Dobrze, adiutancie Varus. Jednego możesz pozostawić przy życiu. Ale więcej nie waż się kwestionować moich rozkazów. Jestem hegemonem Findiri, a ty tylko adiutantem niskiego szczebla.

– Bez wątpienia w tej iteracji, dyrektorze. W następnej może się okazać, że to ja będę hegemonem.

Bezcielesny głos parsknął szyderczym śmiechem.

– Odważne słowa jak na prostego żołnierza! Może postępujący rozpad naszych genetycznych replikatorów przyśpiesza. A to znaczy, że musimy jak najszybciej odnaleźć Grangera. Nieważne. Jeżeli wykonamy naszą ostateczną misję, adiutancie, kolejne ­iteracje nie będą już potrzebne. Rób, co musisz. Koniec trans­misji.

Najeźdźca dotknął znowu przegubu, po czym uniósł broń.

– Ratownicy przybędą już wkrótce. A kiedy się pojawią, przekaż im… przekaż im, że to wszystko dla Grangera. Przez Grangera. Znajdziemy go. Dopadniemy. A kiedy tak się stanie… wszystkie jego zdradzieckie dzieła zostaną zniszczone. Nareszcie.

Orson junior stał między ojcem a obcym. Najeźdźca wyciągnął rękę i lekkim pchnięciem rzucił chłopca na ziemię. Broń przesunęła się z ojca na syna, potem znowu na ojca i znowu na syna, jakby obcy zastanawiał się, którego z nich zabić, a któremu darować życie.

Wreszcie broń zatrzymała się przed twarzą brata Orsona. Obcy dokonał wyboru.

– Twoja rasa jest słaba. Era ludzkości dobiega końca. Nadchodzi czas Findiri.

Słowa te zabrzmiały jak przekleństwo. W ostatnich chwilach życia brat Orson zastanawiał się, jakim cudem – skoro najeźdźca nie był nawet człowiekiem – tak dobrze rozumiał jego mowę. Nic więcej Orson Jedediah Martinez Frye Smith nie zdążył już pomyśleć. Ostatnie, co zobaczył, to oślepiający błysk w lufie broni, a tym, co usłyszał przed śmiercią, był paniczny krzyk syna.1

Sektor Savannah

Wysoka orbita Nova Nairobi

Mostek OZF „Niepodległość”

– Melduj o stanie, chorąży.

Admirał Shelby Proctor czuła napięcie. Jej dłoń zaciskała się na podłokietniku fotela, kościste białe kłykcie niemal przebijały coraz cieńszą skórę.

„Starość to suka” – pomyślała i zmusiła się do rozluźnienia chwytu.

Nie powinna tak się napinać.

„Wszystko będzie dobrze” – przekonywała się w duchu. To na pewno tylko zwykłe nieporozumienie. Może jakiś konwój statków handlowych. Albo przelatująca w pobliżu flota Dolmasi, wracająca na Verdra-Dol na okresową walkę na śmierć i życie, w której wyłonią nowego przywódcę. Albo Chińska Demokratyczna Republika Międzygwiezdna postanowiła przeprowadzić manewry i nie raczyła powiadomić sił Zjednoczonej Ziemi. Chińczykom często zdarzało się popełnić takie komunikacyjne faux pas. Flota Konfederacji Rosyjskiej też z tego słynęła, nie wspominając o Kalifacie. Z pewnością znalazłoby się wiele możliwych wyjaśnień…

To na pewno błąd, że czujniki dalekiego zasięgu na Nova Nairobi wykryły zbliżającą się flotę.

Wielką.

Przecież to nie Findiri, na pewno nie.

„Tylko nie oni, błagam! Nie jesteśmy jeszcze gotowi”.

A czy kiedyś w ogóle będą gotowi? W ciągu ostatnich trzydziestu lat dwukrotnie starli się z Rojem i za każdym razem ledwie udało się przeżyć te konfrontacje. W obu przypadkach ludziom pomógł łut niewiarygodnego szczęścia oraz nadzwyczajny heroizm i poświęcenie, na jakie zdobyła się cywilizacja homo sapiens, byle nie zniknąć w pomroce galaktycznych dziejów.

– Został nam tylko jeden skok transkwantowy do systemu Nova Nairobi, pani admirał. Napęd kwantowy prawie już wystygł po poprzednim skoku – powiedział sternik, chorąży Destachio, którego w duchu zaczęła przezywać Pistachio, bo zdaniem Proctor miał mózg nie większy od pistacji. Naprawdę.

Zamknęła oczy.

Wystarczy poczekać…

Zerknęła spod zmrużonych powiek. Chorąży Des­tachio przechylił głowę, jakby w głębokim namyśle. A potem spojrzał na Proctor.

No i oto się zaczyna.

– Chyba że chce pani, żebym zszedł do maszynowni, pani admirał. Mogę pomóc komandorowi wymyślić skuteczniejszy algorytm chłodzenia. Albo możemy skoczyć od razu, mieścimy się w marginesie standardu pięć sigma dopuszczalnego ryzyka według anali…

Proctor uniosła rękę, żeby go uciszyć.

– Nie trzeba, chorąży. Pięć minut jest w porządku. Ostatecznie to nie koniec świata. Na razie.

Pistachio z zakłopotaniem spuścił wzrok.

– Ach, no tak… Rozumiem, pani admirał. – Zakłopotanie zaraz jednak zmieniło się w zmartwienie. – O nie. Znowu to zrobiłem…

– W porządku, synu. Odetchnij i wracaj do pracy. – Proctor zmusiła się do uśmiechu i pokrzepiająco skinęła głową. Chorąży wyraźnie się odprężył i pochylił nad swoim pulpitem.

Boże, ci rekruci.

Finalne starcie z Rojem wydarzyło się kilka miesięcy temu, a jego pokłosiem były miliardy ofiar i zniszczenie ukochanej Brytanii. Dlatego dowództwo Zjednoczonej Floty Ziemi w akcie desperacji powołało do służby prawie wszystkich kadetów z najstarszych trzech roczników akademii i przyznało im dyplomy en masse. W ten sposób starało się obsadzić okręty i odtworzyć straszliwie zdziesiątkowane siły zbrojne. W rezultacie Proctor musiała radzić sobie z tępakami pokroju chorążego Destachio.

Byli tak bardzo nieprzygotowani do służby. Jednak na wojnie walczy się siłami, jakie się ma do dyspozycji. Proctor wolałaby załogę, którą dowodziła jeszcze dwa miesiące temu. Tęskniła za Jerushą Whitehorse, Ethanem Zivikiem, Rayną Scott, nawet za Qwertym. Wszyscy dostali awanse i inne przydziały. Weterani wojny, która ocaliła cywilizację ludzkości i nie tylko, spektakularnie szybko pięli się na szczyty w łańcuchu dowodzenia. Nic dziwnego, skoro prawdopodobnie nadciągało kolejne starcie. Ludzie z doświadczeniem byli na wagę złota.

Czy naprawdę wybuchnie kolejna wojna? Znowu?

Proctor modliła się, żeby udało się tego uniknąć.

Jednak ostrzeżenia ponownie ucieleśnionego Gran­gera i sygnały z przyczółków dalekiego zasięgu wskazywały, że nie należy robić sobie nadziei.

– Pani admirał – odezwała się chorąży Sapphira Sampono, kolejna rekrutka, która służyła dopiero od tygodnia – przekaz metaprzestrzenny od admirała Oppenheimera. Prosi o rozmowę wirtualną.

– Dziękuję, chorąży. Odbiorę tutaj. – Proctor nacis­nęła kilka klawiszy na swojej konsoli, aby włączyć osłonę audiowizualną. Lepiej, żeby załoga mostka nie poznała najnowszych ponurych wieści, zwłaszcza tych od admirała Zjednoczonych Sił Obronnych. Przez osłonę nie przedostanie się żaden dźwięk, a obraz będzie rozmyty.

– Słucham, Christianie.

Na ekranie pojawiła się twarz Oppenheimera. Jednak ze względu na żałośnie niskie pasmo nadawania zarówno jego wizerunek, jak i głos nie były rzeczywiste, lecz generowane komputerowo podczas nadawania. Działało to w obie strony i sprawiało bardzo nienaturalne wrażenie.

– Shelby. Dotarłaś już?

– Prawie.

– Dobrze. Pamiętaj, zaglądasz i zaraz się wycofujesz. Twoi ludzie nie są gotowi do walki. Przynajmniej dopóki nie pojawi się admirał Okoye ze swoją armadą. Dołączę do was, gdy tylko będę mógł, ale na pewno nie zdążę przed Okoye.

Proctor przewróciła oczyma, dobrze wiedząc, że w transmisji nie będzie to widoczne. Oppenheimer zobaczy tylko kamienną twarz sześćdziesięcioośmioletniej kobiety, emerytowanej jeszcze niedawno admirał Zjednoczonej Floty, byłej wykładowczyni egzobiologii z jeszcze niedawno pełnej życia planety Brytania. Kogoś, kto nie miał cierpliwości, żeby słuchać banałów.

– Do rzeczy, Christian. Oboje doskonale wiemy, że moja załoga nie potrafi odróżnić wyrzutni pocisków od lasera, więc na pewno nie fatygowałeś się z połączeniem metaprzestrzennym, żeby mi o tym przypominać. O co chodzi?

Nastąpiła długa pauza. Proctor może i nie widziała wyrazu twarzy Oppenheimera, ale bez trudu domyś­liła się, co znaczy ta nieprzyjemna cisza na łączach. Zwłaszcza że zaraz po tym usłyszała ciężkie westchnienie – zdaje się, że system transmisji metaprzestrzennej jednak przenosił przynajmniej niektóre sygnały niewerbalne.

– Chodzi o Tima – powiedział wreszcie admirał.

– Żadnych postępów?

– Niewielkie. Jego pamięć trochę się poprawiła. Rice chce wypróbować na nim nowe podejście, ale…

„O rany” – pomyślała Proctor. Po cudzie powtórnego ucieleśnienia, które wydarzyło się w pomieszczeniu za nieprzechodnimi drzwiami, Tim miał… kłopoty z pamięcią. Ogromne kłopoty.

– Kolejne problemy?

– W zasadzie dwa. Po pierwsze, rozprawa jednak się odbędzie. Co prawda przed sądem cywilnym, ale tak czy inaczej jesteśmy w czarnej dupie.

– Szlag. Naprawdę zdecydowała się przez to przechodzić? Co z Sepulvedą? Nic nie może zrobić? Po cholerę został prezydentem, skoro nie wolno mu ułaskawić, kogo tylko zechce?

– Jesteśmy społeczeństwem prawa, Shelby. Nawet jeśli wydarzyło się to podczas wojny i w warunkach bojowych, a kapitana Grangera nie można osądzać za śmierć załogi „Chesapeake’a”, kodeks cywilny i lokalne sądy wciąż zachowały swoją jurysdykcję. Krótko mówiąc, udało się unieważnić wszystkie pozwy oprócz tego jednego. Wdowa po asystencie dowódcy maszynowni zażądała procesu. Nie zgodziła się na żadną ofertę ugody. Proponowaliśmy jej miliard, Shelby. Za taką sumę mogłaby kupić własną prywatną wyspę w tropikalnych regionach Nowego Dublina. Nic z tego. Nie wzięła złamanego grosza. Stwierdziła, że chce tylko sprawiedliwości. I pozostał już tylko jeden sposób, żeby to osiągnąć.

– A Tim? Już wie?

– Jeszcze nie. Jego obrońcy wciąż ustalają strategię. Uznaliśmy, że nie należy go męczyć, skoro nadal potrzebna mu terapia.

– Trzeba będzie mu powiedzieć, Christian.

– Nie. Musimy mu pomóc, żeby skupił się na odzyskaniu pamięci. Zbyt wiele od tego zależy.

„Niech cię szlag, Christian”.

Nawet w czasach, gdy go poznała, wiele lat temu, gdy oboje służyli pod rozkazami kapitana Grangera na „Konstytucji” i na „Wojowniku”, Oppenheimer był uparty i bezkompromisowy. Cechy te, po mianowaniu go naczelnym admirałem ZSO przez poprzedni rząd, chyba rozwinęły się w całkowity i nieskrępowany narcyzm. A przynajmniej takie wrażenie odnosiła Proctor.

– Ale to może pobudzić mu pamięć. Zmusić, żeby przypomniał sobie, jak był bezcielesnym okrętem.

Okrętem, który przez chwilę nazywali statkiem Golgotów, dopóki nie okazało się, że to liczący trzynaście miliardów lat wrak „Wiktorii”, okrętu, który Granger poprowadził w czarną dziurę pod koniec drugiej wojny z Rojem.

– Nie, mam wobec niego inne plany. Postanowiłem wysłać go na dość bezpieczną misję. Dam mu okręt i załogę. Oczywiście pod ścisłym nadzorem: umieszczę tam kogoś zaufanego. Może stanowisko kapitana obudzi jego wspomnienia.

– Dobra. – Proctor nawet nie próbowała się spierać, wiedziała, że to nie ma sensu. Zresztą pomysł wcale nie był taki zły. – A po drugie? Nie przerywasz mi zwiadu w strefie zagrożenia tylko po to, żeby mi powiedzieć o procesie.

– To ci się na pewno nie spodoba.

– Mów.

Miała wrażenie, że niemal widzi, jak na komputerową twarz admirała opada całun beznadziei i przygnębienia.

– Znasz przyczółek na Tau Ceti 3? Syjoński Raj?

– Fundamentalistów? Jakiś poboczny odłam po­bocznego odłamu mormonów? A może amiszów? Zawsze mi się myli…

– To po trochu jedni i drudzy. Ich podróż na planetę w zeszłym stuleciu stanowiła jedyny kontakt z nowoczesną technologią, na jaki sobie pozwolili. Cóż, okazało się, że nasi znajomi z Syjońskiego Raju mieli bliskie spotkanie z, jak się zdaje, Findiri.

– I przeżyli?

– Niestety nie. Ponad milion kolonistów zginęło lub zaginęło, wszyscy oprócz młodego chłopaka. Młodzieniec nazywa się Orson Frye Smith. Zdarzyło się to mniej więcej tydzień temu, ale dowiedzieliśmy się dopiero wczoraj, kiedy administracja Ziemi wysłała do nich misję dyplomatyczną, aby sprawdzić, jak sobie radzą. Natrafili tylko na wrak satelity i niemal całkowicie zniszczone miasta i osady.

– Tydzień temu? Ale przecież ten system znajduje się najwyżej kilkaset lat świetlnych od Ziemi, prawda?

– Trzysta lat świetlnych od Ziemi, trochę bliżej Nowego Dublina, tak.

– Czyli jest w tym samym sektorze, co system, do którego właśnie lecimy! Wrogowie czają się u naszych bram, Christian. – Proctor ogarnął chłód, a w brzuchu ścisnęło ją z niepokoju. – Co to ma wspólnego z Timem?

– Niełatwo uwierzyć w opowieść dwunastolatka, ale był całkowicie pewien, że obcy, którzy zaatakowali Syjoński Raj, szukali kogoś. Kogoś konkretnego.

– Błagam, nie mów, że chodziło im o siedemdziesięcioletniego starca z dziurami w pamięci…

Oppenheimer westchnął ponownie.

– Początkowo myśleliśmy, że dzieciak albo widział Grangera, albo o nim słyszał w wiadomościach i dlatego przywołał go w swoich zeznaniach…

– Ale pewnie na całej planecie nie było żadnego sprzętu do odbioru transmisji międzygwiezdnych, prawda? Czy amiszo-mormońscy fundamentaliści w ogóle oglądają serwisy medialne?

– Właśnie. Dlatego potem uznaliśmy, że mógł dowiedzieć się o Timie od rodziców. Przecież nawet na takim zadupiu jak Syjoński Raj ktoś na pewno słyszał o Bohaterze Ziemi. A jednak nie. Tamtejszy guru, niech jego paranoiczna, wredna dusza spoczywa w spokoju, postarał się skutecznie odciąć swoją trzódkę od reszty ludzkości. Niewiele wieści docierało na tę planetę, jeszcze mniej było stamtąd wysyłane. Terapeuci, którzy pracują z chłopakiem, zgodnie twierdzą, że niczego nie zmyślił.

– Czyli obcy, kimkolwiek są, tropią Tima Grangera.

Admirał potwierdził skinieniem głowy.

– Niech się ustawią w kolejce. A poczekaj, aż usłyszysz drugą wiadomość.

– Przekazałeś mi już dwie wiadomości, Christianie. Proces Tima, poszukiwanie go przez Findiri…

– Szlag, źle policzyłem. Jest jeszcze trzecia wiadomość.

„Zdaje się, że nie tylko Tim ma kłopoty z pamięcią” – pomyślała Proctor złośliwie.

– No to mów.

– Chodzi o Trojaczki.

Nowy gatunek obcych, żyjący pod powierzchnią Chantany 3, ujawnił się zaledwie dwa tygodnie temu. Niedawna zastępczyni Proctor, Jerusha Whitehorse, właśnie leciała tam z misją dyplomatyczną na pokładzie OZF „Volz” i miała zająć się nie tylko prowadzeniem projektu poznawania języka i tłumaczenia go na ludzki, lecz także dowiedzieć się, jakim sposobem ta cywilizacja utrzymywała całą skorupę planety tak, by nie popękała i nie zwaliła się na ukrytą pod spodem kolonię.

– Nazywają siebie Itaranami, nie Trojaczkami. Przezywanie ich nie przysłuży się naszym zabiegom dyplomatycznym, zwłaszcza że prawie nic o nich wiemy.

– Dobra, dobra. W każdym razie poprosili nas o coś. Tak na marginesie, to informacja o najwyższym poziomie tajności.

– Żartujesz? Chodzi znowu o Tima?

– Brawo. Na ile możemy się zorientować, bo tłumaczenia wciąż są, dyplomatycznie rzecz ujmując, nieprecyzyjne, Trojaczki proszą o audiencję u Tima. Okazuje się, że nasz przyjaciel to najbardziej poszukiwany człowiek w całej Galaktyce. Problem polega na tym, że nie mamy czasu na takie gówna. W szarych komórkach Grangera kryje się sekret, jak pokonać Findiri. Musimy skoncentrować wysiłki tylko na…

Holograficzna przesłona opadła, a przed stanowiskiem Proctor pojawiła się chorąży Sampono.

– Pani admirał, jesteśmy gotowi.

Proctor skinęła głową i odprawiła rekrutkę machnięciem ręki.

– Przepraszam, Christianie. Zaraz zaczynamy skok transkwantowy na Nova Nairobi. Dokończymy tę rozmowę później.

– Zgoda. Leć z Bogiem. „Śmiałek” pojawi się tam, gdy tylko będzie mógł. Bez odbioru.

Proctor wyłączyła osłonę holograficzną i ­wstała z fo­­tela. Ratowanie przyjaciela musiało poczekać. Na­desz­ła pora, by ocalić Nova Nairobi przed zagrożeniem z kos­mosu. Jakie pandemonium rozpęta się tym razem? I czy naprawdę sprawcami okażą się Findiri?

– Boże, dopomóż – wymamrotała pod nosem.3

Sektor Savannah

Wysoka orbita nad Nova Nairobi

OZF „Niepodległość”

Mostek

– Na ekran, poruczniku.

– Tak jest, pani admirał!

Spokojne białe obłoki nad sielankowym, zielono-błękitnym światem zastąpiło coś o wiele mniej spokojnego i z całą pewnością nie sielankowego.

Nie.

Nie teraz.

Jeszcze nie teraz, gdy wciąż trwa odbudowa Zjednoczonej Ziemi, żałoba po Brytanii i po utraconej połowie floty. „Błagam, nie teraz”.

Do planety zbliżył się gigantyczny okręt. Proctor nie uwierzyłaby własnym oczom, gdyby wcześniej nie widziała okrętów, które zniszczyły Brytanię. Tamte miały rozmiary księżyców. Ten wyglądał jak absurdalnie duży, wirujący bęben. Oskrzydlały go dziesiątki krążowników, dorównujących bez trudu „Niepodległości”.

I cała ta formacja gnała na złamanie karku na Nova Nairobi.

Proctor przycisnęła dłoń do ust.

– Mój Boże… Sądziłam, że mamy więcej czasu. Nie jesteśmy gotowi.

Nikt nie odpowiedział. Cisza na mostku niemal dzwoniła w uszach. Jednak admirał wiedziała, że to tylko spokój przed dzikim, katastrofalnym sztormem. Albo raczej jak przebudzenie…

– Pani admirał? Co robimy?

Admirał Shelby Proctor wstała z fotela dowódcy na środku mostka.

– Chorąży Sampono? Co z naszymi siłami zbrojnymi? Iloma jednostkami dysponujemy?

Młoda kobieta, zbyt młoda – jak uważała Proctor – zerknęła na swój pulpit. Na jej twarzy odmalowała się najpierw niepewność, zanim przypomniała sobie właściwą sekwencję komendy.

– Mamy tylko połowę sił, pani admirał. Dziewiętnaście krążowników, jedenaście niszczycieli.

– A grupa bojowa admirała Okoye? Czy już przyleciała?

– Tak jest, ma’am.

– Co z Oppenheimerem? „Śmiałek” się pojawił?

– Nie, pani admirał.

– Dobrze, chorąży. Połącz mnie ze wszystkimi jednostkami floty.

– Tak jest, pani admirał.

Proctor odczekała, zanim podniosła głos i zaczęła mówić. Zdawała sobie sprawę, że zwłaszcza młodzi oficerowie słuchają jej w napięciu.

– Do wszystkich jednostek i wszystkich załóg. Mówi admirał Shelby Proctor. Tak, to prawda. Liczyłam, że będziemy mieć więcej czasu, okazało się jednak, że czas to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. Ukrywający się od dawna gatunek Findiri właśnie się pojawił, i to w sporej sile. Nie mamy zatem wyboru. Możemy zrobić tylko jedno: walczyć. Walczyć jak wszyscy diabli. Jeżeli nie powstrzymamy ich tutaj, zostawimy całą naszą cywilizację bez obrony. Musimy być jak mur. Jak tarcza. Nikt się przez nas nie przebije.

Nabrała głęboko tchu.

Te dzieciaki nie były gotowe do walki.

– Admirale Okoye, proszę ze swoją grupą bojową wykonać manewr ofensywny Proctor Alfa. Admirale Leghari, wykona pan manewr Proctor Sigma z połową naszej floty. Sama poprowadzę resztę sił prosto na ten bęben, może spróbuję uniknąć ostrzału, żeby nie trafić swoich. Z Bogiem. Proctor, bez odbioru. – Odwróciła się do sternika. – Chorąży Destachio? Ruszajmy. Prosto na to monstrum. Uwaga, załoga, pełna gotowość do walki.

OZF „Niepodległość” zerwał się do lotu, osłaniany przez trzy ciężkie krążowniki i niszczyciela. Formacja ruszyła na gigantyczną jednostkę obcych, zbliżającą się do Nova Nairobi, bujnego i pięknego świata, jednej z najnowszych kolonii Zjednoczonej Ziemi.

Założenie tej kolonii stanowiło akt nadziei po okresie zniszczeń. Trzydzieści lat temu, podczas wojny z Rojem, ludzkość traciła całe planety, podobnie jak zaledwie dwa miesiące temu, jednak podbój kosmosu został podjęty, a ludzie znowu zaczęli osiedlać się na nowych światach i zapuszczać tam korzenie.

Jak zwykle.

A teraz pozostała im tylko nadzieja.

– Komandorze Urda, co wiemy o tym okręcie? Włączył już systemy bojowe? Co z myśliwcami?

Młody mężczyzna pokręcił głową.

– Na razie nie wykrywam żadnej broni. Ale właśnie wypuścił myśliwce, pani admirał. Kilka tysięcy tak na oko.

– Co z jego eskortą?

„Eskorta, też coś” – zaśmiała się w duchu. Wiele z tych okrętów dorównywało rozmiarami „Niepodległości” i zapewne miało porównywalną siłę ognia.

– One również wypuszczają myśliwce, ma’am. I właś­nie zmieniają szyk. Wygląda na to, że się przegru­powują, żeby przeciwdziałać manewrom naszych grup bojowych.

– Szlag. Czyli nie są głupi. – Proctor odwróciła się do stanowiska dowódcy eskadr. – Komandorze Jin, wysłaliśmy już myśliwce?

– Ostatni właśnie wystartował, ma’am. Razem z eskadrami pozostałych grup bojowych to trzysta dwanaście jednostek.

– Trzysta dwanaście przeciwko kilku tysiącom. Przynajmniej mamy większe szanse niż w starciu z Rojem. Wtedy było trzysta przeciwko milionom.

– Jakoś sobie poradziliśmy – zauważył Jin.

– Pani admirał? – wtrącił Urda. – Wygląda na to, że okręt flagowy włączył systemy uzbrojenia. Z jego poszycia wysunęło się kilkaset wieżyczek. Wszystkie zostały wymierzone w nasze okręty.

– Mamy jakiś odczyt, co to za broń? Antymateria? Wyrzutnie pocisków? Lasery?

– Nie wykrywamy żadnych śladów antymaterii, ma’am.

„Dzięki Bogu za drobne łaski” – pomyślała Proctor.

Jedna z wieżyczek na środku obracającego się bębna rozbłysła, a wiązka światła uderzyła w OZF „Okinawa”, flankujący „Niepodległość”. Oślepiający błysk przeciążył ekrany, a kiedy wizja wróciła, ukazał się przygnębiający obraz.

– Niech to szlag – wyszeptała Proctor. – Raport o ofiarach?

– Z moich obliczeń wynika, że zginęło co najmniej pięćdziesięciu członków załogi, ma’am – odpowiedziała Sampono.

W poszyciu „Okinawy” ział otwór głęboki na kilkadziesiąt metrów i szeroki na kilkanaście. Okręt wyraźnie stracił główne źródło zasilania i poruszał się bezwładnie, pchany rozpędem po wcześniejszym kursie, a do tego zaczął się obracać wokół włas­nej osi.

– Kręci się. Ta broń ma sporą siłę uderzeniową. To jakiś promień jonowy? – zapytała Proctor Urdę.

– Tak jest, pani admirał. Na dodatek usmażył „Okinawie” elektrykę w miejscu trafienia. Załoga przekierowuje moc, ale chyba nie uda im się odzys­kać pełnej sprawności bojowej.

– Wszystkie działa i lasery, namierzyć wieżyczki z bronią wroga. Zniszczyć. Natychmiast.

Wieżyczki dział rozmieszczone na poszyciu „Niepodległości” obróciły się i włączyły systemy celownicze, a potem wypuściły stukilogramowe pociski z prędkością ponad dwudziestu kilometrów na sekundę. Za szybko, aby można je było śledzić wzrokiem, ale rezultat okazał się spektakularny.

– Doskonale – stwierdziła Proctor z uśmiechem. Siły ludzi miały jednak szansę w tym starciu. Kilkadziesiąt wieżyczek dział jonowych eksplodowało, a gigantyczny, rotujący bęben rozrzucił je w przestrzeni jak krople wody.

– Myśliwce rozpoczęły walkę – zameldował komandor Jin. Zaraz potem jednak pokręcił głową. – Cholera, te dranie są szybkie. Nigdy w życiu nie widziałem tak błyskawicznych manewrów. Są lepsi niż Dolmasi. Nawet lepsi od Roju. Wydają się przewidywać każdy nasz ruch.

Proctor obserwowała z niezadowoleniem, jak przestrzeń między flotami zmienia się w cmentarzysko myśliwców Zjednoczonej Ziemi, mimo że w tle eksplodowały kolejne wieżyczki dział jonowych wroga.

– Zbliżmy się tam. Może działa kinetyczne „Niepodległości” trochę im przeszkodzą.

– Wystawimy się za bardzo na atak, pani admirał – ostrzegł Jin.

– Zdaję sobie z tego sprawę, komandorze. Nie ma­my jednak wyboru. Jeżeli będziemy zwlekać, nie zostanie nam ani jeden myśliwiec.

„Niepodległość” pomknęła naprzód i niedługo potem przebiła się przez skupisko walczących myśliwców tuż przy krawędzi wielkiego bębna. Okręt przeciwników wydawał się rozciągać na setki kilometrów. Przewyższał rozmiarami nawet statki pokoleniowe Skiohra. Proctor nigdy w życiu nie spotkała tak wielkiej jednostki kosmicznej. Z jednym wyjątkiem.

Okręty Roju zdolne do niszczenia planet. Udało się je pokonać zaledwie dwa miesiące temu. A ten koszmarny okręt był niemal tak wielki jak księżyc.

– Pani admirał, przyleciał „Śmiałek” – zameldowała Sampono.

– Świetnie. Połącz mnie z Oppenheimerem.

– Łączę.

– Christian? Nie wygląda to zachęcająco. Dostaniemy wsparcie?

Nie rozmawiali o wsparciu na łączu metaprzestrzennym ze względów bezpieczeństwa, ale teraz, gdy wokół toczyła się bitwa, względy bezpieczeństwa przestały się liczyć.

– Niestety, Shelby – nadeszła odpowiedź po chwili ciszy. – Dolmasi nie zamierzają się ruszyć. Skiohra też. Dolmasi nie raczyli nawet wyjaśnić dlaczego, a Skiohra jak zwykle zarzucili mnie pokrętnym bełkotem, z którego nie wynika nic zrozumiałego.

– Czyli zostaliśmy sami.

– Na to wygląda.

– Co z Valarisi?

– Statki, które dla nich budujemy, wciąż nie są skończone. Zresztą większość Valarisi została na Kioto 3, kotłują się w zbiorniku przy placówce badawczej floty.

Proctor z irytacją pokręciła głową. Kłóciła się o to z Oppenheimerem wiele razy i nie zamierzała teraz tego powtarzać. Nie był to ani czas, ani miejsce na takie spory.

– Wiesz, o co mi chodzi. Postąpiłeś zgodnie z moją radą, prawda?

– Shelby, posłuchaj…

Nadludzkim wysiłkiem woli opanowała się na tyle, by nie podnieść głosu do krzyku.

– Nie posłuchałeś mnie…?

– Shelby, do jasnej cholery! Nie możemy trzymać Valarisi na naszych okrętach! Mówiłem ci, stanowią za duże zagrożenie dla bezpieczeństwa. Ogromne zagrożenie…

– No cóż, Christian. Na szczęście jednego zabrałam ze sobą.

– Co…?

– Tak, wbrew twoim rozkazom. Później postawisz mnie za to przed trybunałem wojskowym, ale na razie musimy spróbować. Dam ci znać, co z tego wyszło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: