Stara Flota. Tom 9. Majestat - ebook
Stara Flota. Tom 9. Majestat - ebook
W kierunku Ziemi leci planeta w całości stworzona z antymaterii. Gdzieś w Galaktyce czai się okręt Roju z odległej przyszłości, wyposażony w zabójczą, wykradzioną technologię. Jakby tego było mało, wściekli Valarisi przejęli kontrolę nad flotą robotów i teraz polują na swojego dawnego przyjaciela, Grangera, który ich zdaniem posiadł sekret umożliwiający zniszczenie Roju.
Jednak gdy Granger odzyskuje dawne wspomnienia, odkrywa, że intencje Roju mogą być jeszcze bardziej złowrogie, niż przypuszczał. Nadchodzi ostateczne starcie, ale niestety, jego przyjaciółka, admirał Shelby Proctor, nadal jest w śpiączce, a Ziemia pozostaje pod kontrolą przebiegłego Quiassi. Granger musi więc zebrać wszystkich pozostałych sprzymierzeńców i zaangażować wszelkie dostępne środki, żeby wprowadzić w życie plan, nad którym pracował od miliardów lat – aby raz na zawsze rozprawić się z Rojem. Albo zginąć, próbując. Znowu.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-28-4 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
31 lat wcześniej
Kilka dni po tym, jak Granger wpadł do czarnej dziury w układzie Penumbry
Układ Słoneczny
Ziemia, wysoka orbita
„Galactic One” (również znany jako „Interstellar Two”)
Sala recepcyjna prezydent Barbary Avery
– To niepokojące, Avery, że przez tak długi czas snuliśmy plany, a wszystko ostatecznie zależało od przypadku. Gdyby tego nie zrobił, gdyby nie okazał się podatny na wskazówki, które podsuwaliśmy jemu i Shelby Proctor… Wzdragam się na samą myśl. Na przykład, co by było, gdyby odmówił naukowcom wejścia na pokład?
– Nie odmówiłby. Nie było czasu na sprawdzanie personelu. Zaufał Proctor. A ona też nie miała czasu sprawdzać, kim są ci ludzie. Proszę mi wierzyć, panie Małakow, jestem pewna, że to musiało się udać.
Rosjanin pokręcił głową i jednym haustem wychylił kolejny kieliszek.
– Dobra, nieważne. Ja już swoje zrobiłem i, jeśli mnie pamięć nie myli, jestem martwy. Choć nie dzięki pani.
Mrugnął do niej nowym okiem. Rany po operacji szybko się goiły.
– Tak, bardzo mi przykro z tego powodu.
– Czy naprawdę było konieczne nasyłać na mnie Isaacsona? Kiepska robota.
– Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że on rzeczywiście spróbuje pana zabić. Zresztą oboje wiemy, że Rój koniecznie musiał uwierzyć w nasz konflikt. Musiał być całkowicie i głęboko rozproszony naszą małą wojenką. I chyba się udało, nieprawdaż?
Małakow dolał sobie alkoholu.
– No cóż, tak. Ale następnym razem niech pani powie swoim marionetkom, żeby nie celowały w oczy. To bolało.
– Jakieś plany na teraz? – zapytała Avery i wydmuchnęła kółko dymu.
– Urlop. Długi, trzydziestojednoletni urlop. Byłem prezydentem przez ile, szesnaście lat?
– Bez przesady, panie Małakow, coś mi mówi, że wystarczyłoby pociągnąć za sznurki w rosyjskiej Dumie i byłby pan prezydentem do końca życia.
– Proszę nie zapominać, że jestem martwy. Zadałem sobie wiele trudu, żeby tak było. I cały ten wysiłek poszedłby na marne, gdybym nagle wrócił do żywych. – Dopił duszkiem whisky i nalał sobie więcej. – Nie, pani prezydent, z chęcią zniknę gdzieś wśród wiosek Kaukazu. Albo może na wysepce na Nowym Petersburgu.
Przez jakiś czas w milczeniu palili cygara i pili whisky. Wreszcie Małakow wstał.
– No cóż, pani prezydent, było mi bardzo miło. Dziękuję za owocną trzynastoletnią współpracę. Już sam fakt, że ludzkość nadal istnieje, pokazuje, jak wiele razem osiągnęliśmy.
Avery w zamyśleniu zastukała palcem w szklankę.
– Jest jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem.
– Jaka? – zapytał Małakow, zatrzymując się przy drzwiach.
– Antymateria. Wszystkie moje tajne programy, tyle wysiłku, żeby opracować technologię i produkować to cholerstwo. Tylu ludzi, tyle wydatków. Na pańską prośbę załadowaliśmy antymaterię na tamte okręty i czekaliśmy na okazję, żeby wepchnąć ją sukinsynom do gardeł. I ostatecznie się udało, rzecz jasna. Zerwaliśmy połączenie. Ale moje pytanie brzmi… No, właściwie to dwa pytania.
– Słucham.
– Czemu po prostu nie daliście nam tej technologii? Nigdy tego nie rozumiałam.
– Chodziło o zachowanie pozorów, pani prezydent. Nie dało się tego zrobić bez wzbudzania podejrzeń. Myślałem, że to oczywiste.
Przewróciła oczami.
– Tak, tak, rozumiem, choć uważam, że dało się to jakoś zaaranżować. Ale nieważne. O wiele istotniejsze jest moje drugie pytanie. I mam przeczucie, że nie otrzymam odpowiedzi.
– Przekonajmy się.
– Kapsuły z antymaterią w torpedach wystrzelonych przez Grangera. One nadal lecą do celu. Z naszego punktu widzenia nie przekroczyły jeszcze horyzontu zdarzeń i nie przekroczą go przez co najmniej sto tysięcy lat. Moi naukowcy mówili, że z jego perspektywy nasza Galaktyka przestanie istnieć, zanim siły pływowe staną się dość silne, żeby wreszcie rozerwać go na strzępy. Jak połączenie mogło naprawdę zostać zerwane, jeżeli dałoby się wycelować teleskop w tę piekielną czarną dziurę i nadal zobaczyć to cholerstwo przed horyzontem zdarzeń? Nic nie zostało zniszczone. Ani jedna cząsteczka antymaterii nie weszła jeszcze w reakcję z ani jedną cząsteczką wewnątrz tamtej czarnej dziury.
Stojący przy drzwiach Małakow pokiwał głową.
– Ma pani rację, to bez sensu. Wiem tyle, że kiedy przesłuchiwałem kontrolowanych przez Rój, jedno było całkowicie jasne. Choć nie powiedzieli ani słowa, wyraźnie przerażała ich perspektywa, że do czarnej dziury wpadnie antymateria. To dlatego nie dali nam technologii wiązek antymaterii. To bardzo ułatwiłoby sprawę. Wystarczyłoby podlecieć paroma setkami okrętów do horyzontu zdarzeń i wystrzelić w czarną dziurę kilka ton antymaterii. I tyle.
Wzruszyła ramionami.
– Ważne, że już po wszystkim. – Znowu wydmuchnęła w powietrze kółko z dymu. – A co pan sądzi o raportach z gromady Octarous na temat domniemanych ruchów w przestrzeni Findiri i Quiassi?
Odwrócił się i wyszedł, rzucając przez ramię:
– To już nie mój problem, Barb. I radzę uciekać, zanim stanie się twoim problemem.
Złapała drzwi, zanim się zamknęły.
– Anhara.
Przystanął i popatrzył na nią spod zmrużonych powiek. Wziął głęboki wdech i odezwał się dopiero po kilku sekundach.
– Dawno mnie tak nie nazwałaś… Irithil.
– Jak sam powiedziałeś, „owocna trzynastoletnia współpraca” – powtórzyła, korzystając z ich starego dowcipu polegającego na tym, że mówili „rok” zamiast „miliard lat”. – Rok temu, a nawet zaledwie kilkaset tysięcy lat temu, kto by pomyślał, że się tu znajdziemy. Teraz. Na końcu.
Małakow-Anhara wzruszył ramionami.
– Końcu?
– Końcu Roju.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
– Naprawdę myślisz, że to już koniec? – Cmoknął i odwrócił się w stronę korytarza prowadzącego do hangaru dla promów. – Trzynaście miliardów lat działania przeciwko nim i naprawdę tak myślisz? – zawołał na odchodne.
– Naprawdę – odpowiedziała. – A przynajmniej początek końca. Biorąc pod uwagę ten bezmiar czasu, co nam szkodzi popracować jeszcze przez trzydzieści lat?
– Pojedynczych czy miliardów? – rzucił, nie odwracając się.
– Szczerze? Wszystko jedno. – Wzruszyła ramionami i odprowadziła go wzrokiem, aż dotarł do hangaru i otworzył drzwi. – Ale może tym razem oni już pozostaną martwi.
Powiedziała te słowa do pustego korytarza. A jednak w umyśle rozbrzmiała wyraźna odpowiedź.
Nie liczyłbym na to. Do zobaczenia za trzydzieści lat.ROZDZIAŁ 1
Czasy obecne
Układ Słoneczny
Paradiso, miasto Saavedra
Sala posiedzeń Rady Ministrów
– Dziewiętnaście miesięcy.
Pułkownik Rayburn splótł dłonie za plecami. Jego kciuki nerwowo kręciły młynka, niewidoczne dla oczu maglujących go VIP-ów. Oni siedzieli przy długim stole, na końcu spartańsko urządzonego pomieszczenia, a on stał przy podium na środku sali. Natomiast wzdłuż ścian siedzieli przedstawiciele mediów z całego Paradiso. Kilku fotografów klęczało albo wręcz leżało przed nim, zupełnie jakby chcieli uchwycić jego twarz pod jak najmniej korzystnym kątem, gdy on wygłaszał słowa, których nikt z rządu Paradiso nie chciał słyszeć.
– Dziewiętnaście miesięcy? – powtórzyła premier Subramanian, kręcąc głową. – Mamy niewiele ponad półtora roku na to, żeby nie dopuścić do zderzenia Paradiso z Ziemią?
– Tak wynika z modeli, które opracowali fizycy z politechniki w Saavedra, pani premier.
– Zakładając, że kolizję w ogóle da się powstrzymać – wtrącił sekretarz Adams, minister obrony. – To i tak cud, że technologia tarczy zadziałała. Liczymy na to, że cud zdarzy się dwa razy z rzędu? Życzę powodzenia.
– Panie ministrze, jest jeszcze gorzej – powiedział pułkownik Rayburn i wziął głęboki wdech. – Przynajmniej dla Paradiso. Jak państwu wiadomo, zostaliśmy przeniesieni do… innego wszechświata… Przepraszam, wciąż nie mogę w uwierzyć, że to mówię. Do innego wszechświata przez nowego rodzaju dwuwymiarową osobliwość kwantową. Jednak jak państwo wiedzą, wszechświat, w którym się znaleźliśmy, jest złożony z antymaterii. Jesteśmy z nim niekompatybilni. Nie powinniśmy w nim istnieć.
Minister nauki podniósł rękę, aby się wtrącić.
– Tak na marginesie, czy mieszkańcy tego wszechświata nie stwierdziliby, że to my składamy się z antymaterii? Czy w ogóle istnieje „jedyna prawdziwa materia”?
Rayburn wysiłkiem woli powstrzymał się od przewrócenia oczami. Sekretarz Hamish był pedantyczny i słynął z tego, że marnował czas wszystkich wokół siebie.
– Słuszna uwaga, panie sekretarzu.
– I czy nie…
– Och, daj już sobie spokój, Phil – syknęła premier Subramanian. – Proszę kontynuować, pułkowniku. Niech pan wyjaśni, jak to możliwe, że jest jeszcze gorzej, niż się wydaje.
– No cóż. Mamy do czynienia z dwoma przeciwstawnymi procesami, które szczęśliwym zrządzeniem losu na razie się równoważą. Z jednej strony na naszą planetę każdego dnia spadają tony antymaterii. To właśnie ona jest odpowiedzialna za nieustający „deszcz meteorów”. Jednak ten pokaz nie jest darmowy, a ceną jest wzrost temperatury. Każdej doby pięćdziesiąt ton spadającej antymaterii wchodzi w reakcję z pięćdziesięcioma tonami naszego powietrza, wytwarzając dość ciepła, aby ogrzać atmosferę o prawie jeden stopień dziennie.
Prawie wszyscy w pomieszczeniu nerwowo nabrali tchu.
– Na szczęście jeszcze tego nie odczuliśmy – kontynuował pułkownik – ponieważ obecnie Paradiso jest na trajektorii, która zabierze nas daleko poza Marsa, prawie do orbity Jowisza. Przez to każdego dnia otrzymujemy coraz mniej energii ze Słońca, co w niemal stu procentach równoważy wzrost temperatury.
Premier Subramanian natychmiast wpadła na kluczowe pytanie:
– Ile minie, zanim zawrócimy i zaczniemy zbliżać się do Słońca?
– Niecały miesiąc. A gdy do tego dojdzie, możemy spodziewać się ocieplenia już nie o jeden stopień na dobę, ale trzy.
Rozległy się nerwowe szepty. Zaszemrali zarówno obserwatorzy za jego plecami, jak i ministrowie za stołem naprzeciw niego.
– Powierzchnia Paradiso stanie się niezdatna do życia na długo przed upływem wspomnianych dziewiętnastu miesięcy – podsumował. – To raczej kwestia tygodni.
– Prosimy podać konkretną liczbę. Ile nam zostało, licząc od dzisiaj? – zapytała premier, nachylając się w jego stronę.
– Czterdzieści dni? Oczywiście w tym czasie można ewakuować ludność z niższych szerokości geograficznych w kierunku biegunów, ale w ten sposób kupimy sobie co najwyżej tydzień. Do dnia pięćdziesiątego cała powierzchnia osiągnie średnią dobową temperaturę powyżej pięćdziesięciu stopni Celsjusza i tym samym stanie się niezdatna do życia.
– A pod powierzchnią? – zapytał sekretarz Hamish.
– Słucham?
– Czy głęboko pod ziemią dałoby się przetrwać? Można by wykopać rozległe tunele i w nich zmieścić jak najwięcej ludzi.
– Myślę… – Pułkownik Rayburn zawiesił głos, nie wiedząc, jak zareagować na tak dziwną sugestię. – Myślę, że dalibyśmy radę zakwaterować pod ziemią kilkadziesiąt tysięcy osób. Jednak, z całym szacunkiem, panie ministrze… Czemu mielibyśmy to zrobić?
– A czemu mielibyśmy tego nie zrobić i nie uratować kilkudziesięciu tysięcy? – Minister Hamish podniósł głos i dla podkreślenia własnych słów dramatycznie rozłożył ręce.
Rayburn zauważył, że mężczyzna zerknął w stronę jednej z kamer. „Ach tak, oczywiście” – pomyślał. „Przeszedł w tryb kampanii. Co z tego, że wszyscy mieszkańcy planety niedługo zginą? Polityk i tak musi zaprezentować się w jak najlepszym świetle”.
– Chciałem powiedzieć, że…
Hamish nie pozwolił Rayburnowi dojść do słowa.
– Czemu mielibyśmy nie ochronić niewinnych ludzi? Nie ocalić własnej kultury i dziedzictwa?
– Ministrze Hamish – przerwała mu Subramanian – pułkownik chciał, jak sądzę, powiedzieć, że nie ma sensu przeznaczać wszystkich zasobów na kopanie tuneli, jeśli w ten sposób przedłużymy życie ułamka populacji jedynie o kilka dni.
– Ja nie… – oburzył się Hamish.
– Dosyć! – krzyknęła.
Na sali zapadła kompletna cisza. Nikt z obecnych dotąd nie słyszał, żeby premier krzyczała.
„Głównie dlatego, że nigdy nie musiała, bo wszyscy się jej boją” – pomyślał Rayburn.
– Oczekuję realistycznych rozwiązań, a nie wymysłów w stylu kopania dziur, w których ukryjemy się na kilka dni, zanim planeta uderzy w Ziemię – warczała. – Powtarzam! Realistycznych rozwiązań. I dotyczy to wszystkich obecnych ministrów. Macie nowe zadanie. Nie obchodzi mnie, jaką piastujecie funkcję. Naradźcie się ze swoimi ludźmi. Roześlijcie ankiety i kwestionariusze do swoich wyborców. Naćpajcie się psychodelików i zróbcie burzę mózgów. Mam to gdzieś. Wznowimy obrady jutro, a do tego czasu oczekuję propozycji. – Popatrzyła po zdumionych twarzach członków gabinetu, którzy przywykli do lania wody pod okiem kamer, a dziś dostali prawdziwą pracę domową. – Możecie się rozejść.
Pułkownik Rayburn zaczął zbierać swoje notatki i chować je do aktówki. Omal nie podskoczył, gdy podniósł wzrok i odkrył, że premier Subramanian wyrosła jak spod ziemi i stoi tuż obok niego.
– Och! Do widzenia, pani premier.
– Proszę się ze mną przejść, pułkowniku. – Wskazała na boczne drzwi, a potem rzuciła do swojej obstawy: – Zostawcie nas.
Mężczyźni z ochrony wymienili nerwowe spojrzenia, ale cofnęli się bez słowa protestu. Premier i pułkownik zniknęli we względnie pustym korytarzu, który – o ile Rayburna nie myliła pamięć – prowadził do skrzydła mieszczącego biura Rady Ministrów.
– A więc chciała pani ze mną pomówić?
Minęło parę chwil, zanim Subramanian znalazła odpowiednie słowa, co było nietypowe dla zazwyczaj gadatliwej pani premier.
– Wie pan, co najbardziej drażni mnie w tej sytuacji? Pomijając oczywisty fakt, że za kilka tygodni prawdopodobnie wszyscy zginiemy.
– Co takiego panią drażni?
Weszli do głównej rotundy skrzydła ministerialnego i skręcili w stronę gabinetu premier.
– To całe… Nie wiem, jak to nazwać. Fakt, że gramy w tym wszystkim poboczną rolę.
– Poboczną?
– Nie jesteśmy nawet głównymi bohaterami. Paradiso, to znaczy nasze Paradiso, jest tutaj intruzem. To ich wszechświat. Nie pasujemy tutaj. Jesteśmy anomalią.
– Chyba nie do końca rozumiem.
– Chodzi o to, że cokolwiek postanowimy i jakikolwiek plan wymyślimy, aby się uratować, to będzie prawie bez znaczenia. Liczy się Ziemia. Liczy się to, co zrobią Granger i Proctor, i Sepulveda. A my? Wcale. Jesteśmy tylko przypisem. – Premier zamilkła na dłuższą chwilę. – A jednak powinniśmy odgrywać główną rolę. Oni nas tu sprowadzili. To nie nasza wina i prędzej zdechnę, niż pozwolę, żeby nasz świat był tylko pionkiem w rękach ludzi, którzy rządzą tym wszechświatem.
– Ma pani jakiś pomysł?
Wreszcie weszli do jej gabinetu. Zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami i przyjrzała się krytycznie swoim paznokciom. Z jednego chyba odprysnął lakier.
– Owszem.
Pułkownik Rayburn wskazał na krzesło i uniósł brwi, pytając bez słów, czy może usiąść. Skinęła głową.
– Zamieniam się w słuch – powiedział. – Ale jeśli wolno zapytać, czy nie powinien zająć się tym raczej minister obrony albo dowódca floty planetarnej?
– Oni są zajęci wymyślaniem rozwiązań, prawda? – Uśmiechnęła się ironicznie. – Choć raczej na nic ciekawego nie wpadną. Nie, do tego zadania potrzebny mi ktoś inny. I tą osobą będzie pan. Czytałam o pańskich osiągnięciach w bitwie o Penumbrę. Złoty medal za odwagę. Ma pan reputację człowieka zdolnego szybko myśleć i improwizować. Właśnie dlatego pociągnęłam za odpowiednie sznurki, aby umieścić pana na obecnym stanowisku. Zastępca szefa sztabu ministra obrony to posada, która wydała mi się odpowiednia. Dodam, że jak dotąd dobrze się pan spisywał.
Rayburn poczuł się, jakby miał w żołądku grudę lodu, gdy Subramanian wspomniała, że potrafi „szybko myśleć i improwizować”. Biorąc pod uwagę obecną sytuację, to mogło oznaczać tylko jedno – wyjątkowo niebezpieczną misję.
– O jakie zadanie chodzi? – zapytał.
– Jak już mówiłam, trzeba uczynić z nas głównych bohaterów dramatu, w którym się znaleźliśmy. Nie będziemy pionkami. Sami pokierujemy biegiem wydarzeń.
– Jak?
– Siadając za sterami. Dosłownie. Proszę zorganizować statek, to może być stara jednostka pasażerska, jakiś wielki wycieczkowiec, wszystko jedno. Najszybszy, jaki pan znajdzie, z jak największą ładownią i kabinami.
Dotarło do niego, jak zatrważająco niebezpieczne będzie to zadanie.
– Hm, proszę pani, czy ja dobrze rozumiem? Mam polecieć w głąb wszechświata, który… składa się z antymaterii? Przecież to misja samobójcza. Wystarczy, że jeden pyłek dotknie kadłuba i wybuchnę jak magazyn fajerwerków.
– Proszę, tylko bez zbędnego dramatyzmu. – Spuściła wzrok, niemal zawstydzona. Niemal. Z tego, co wiedział, premier Subramanian nie znała pojęcia wstydu. – Ochronne pole elektromagnetyczne odepchnie każdą drobinę.
– Fakt, przed pyłem ochroni mnie pole. Ale wystarczy jeden pocisk z działek obrony punktowej, jeżeli dojdzie do walki…
– Więc niech się pan nie wdaje w walkę, pułkowniku. Nie na tym polega pańskie zadanie.
– A na czym?
– Już by pan wiedział, gdyby mi nie przerywał. Proszę wypełnić statek jak największą ilością materii. To może być cokolwiek. Kamienie, cegły, woda, wszystko jedno. Następnie proszę wejść na orbitę. Oczywiście spróbują pana zatrzymać Zjednoczone Siły Obronne, ale ucieknie im pan skokiem. Następnie proszę zrobić kilka przystanków w zamieszkanych układach w drodze do sektora Irigoyen.
– Czemu akurat tam?
– Jest to najbardziej oddalony od Ziemi sektor należący do Zjednoczonej Ziemi. Jednak nie on jest pańskim celem. Chodzi wyłącznie o to, aby zauważono, że pański statek zmierza w tamtym kierunku. Kiedy już zostanie dostrzeżony w, powiedzmy, sześciu układach prowadzących do Irigoyen, ma pan zawrócić, ale wykonując skoki jedynie do przestrzeni międzygwiezdnej. I owszem, wiem, z jakim ryzykiem się to wiąże. Następnie proszę skoczyć na odległość dwóch lat świetlnych od Ziemi, a potem czekać na mój sygnał. Jeżeli wszystko się spieprzy i rozmowy z władzami Zjednoczonej Ziemi pójdą fatalnie, wykona pan ostatni skok na orbitę i rozpędzi statek w kierunku Dolnego Manhattanu.
Rayburn zmrużył oczy i przez chwilę mierzył premier badawczym wzrokiem. Skoki kwantowe prowadzące do przestrzeni międzygwiezdnej były niebezpieczne. Gdyby jednocześnie popsuły się silniki oraz nadajnik transprzestrzenny, człowiek mógł utknąć lata świetlne od cywilizacji. Jednak w opinii Subramanian ryzyko było warte świeczki. Zamierzała wykorzystać go jako kartę przetargową. Jeżeli władze Zjednoczonej Ziemi postanowią poświęcić Paradiso dla dobra ogółu, premier rozkaże mu uderzyć w Manhattan milionami ton zwykłej materii, która wejdzie w reakcję anihilacji z milionami ton antymaterii – i w rezultacie wyparuje połowa Wschodniego Wybrzeża.
– A więc to naprawdę misja samobójcza – podsumował.
Wzruszyła ramionami.
– Jak już mówiłam, dojdzie do tego wyłącznie wtedy, jeżeli wszystko się spieprzy. A w takim przypadku cały ten plan będzie jedną wielką misją samobójczą dla nas wszystkich.
– A jaki to właściwie plan? Zakładam, że ułożyła go pani już wcześniej i zadała ministrom pracę domową tylko po to, żeby ich czymś zająć.
Na jej wargach zatańczył złośliwy uśmieszek.
– Plan? Właściwie nie wiem, czy to odpowiednie słowo. Może raczej „gambit”, a i to określenie jest na wyrost. Ale jeśli mam rację, za jednym zamachem uratujemy Paradiso i tutejszą wersję Ziemi oraz unicestwimy Rój.
– A jeśli się pani myli?
Uśmiechnęła się półgębkiem.
– Wszystko się spieprzy.ROZDZIAŁ 2
Sektor: nieznany
Układ: nieznany
OZF „Niepodległość”
Ambulatorium
Shelby Proctor obudziła się, a jednak wiedziała, że nadal śpi – choćby dlatego, że spoglądała z góry na własne ciało leżące na łóżku ambulatoryjnym.
– Umarłam. Po prostu świetnie.
Nawet mówiąc te słowa, nie była pewna, czy to prawda. Po prostu… nie czuła, jakby już nadszedł jej czas. Ale przecież inaczej być nie mogło.
Właściwie to czuła wiele rzeczy, jakie nawet nigdy jej się nie śniły. Wrażenie nadchodzącej śmierci. Cierpienie własnego ciała, które doznało fizycznego, chemicznego i hormonalnego szoku po odseparowaniu od towarzysza Valarisi. Konflikty między ludźmi, rodzinami, plemionami, miastami, narodami, planetami i międzygwiezdnymi państwami łączące się z jej własnymi emocjami. Czuła je wszystkie. Nie każdy z osobna, lecz raczej jako element większej całości, potężnego konglomeratu, który jawił jej się jako jedno wielkie uczucie.
Byłaby tym wszystkim przytłoczona, gdyby jej uwagi nie odwracało coś jeszcze. Coś nowego. Innego. A jednocześnie takiego samego.
Odwróciła się – choć nie umiałaby wyjaśnić, w jaki sposób to zrobiła – i wykrztusiła:
– Carla?
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Nie kto inny!
– Ale przecież… nie żyjesz.
– Ojej, co ty nie powiesz? – Carla popatrzyła na swoje ręce, brzuch i nogi. – Ale skoro mam ciało, to chyba nie jestem tak do końca martwa.
Oniemiała Proctor otworzyła usta, ale zabrakło jej słów.
– Daj spokój, Shell, nie mów, że nigdy nie widziałaś ducha.
– Chyba… Chyba nie widziałam.
Mała Carla przestała się uśmiechać i zaprzeczyła, kręcąc głową.
– Właśnie że tak. Kilka miesięcy temu. Widziałaś mnie w swojej głowie. W nocy. Wiele razy.
Proctor aż sapnęła z wrażenia.
– Mówisz o tamtych snach?
Rzeczywiście, nigdy w życiu nie miała tak wyrazistych snów, jak w miesiącach tuż przed zdiagnozowaniem u jej siostry raka, jej cudownym ozdrowieniem i przed dziwnymi słowami, jakie padły z ust Carli, gdy ta umierała, potrącona przez samochód. Słowami, które stanowiły wskazówkę, jak poradzić sobie z gigantycznymi okrętami Roju, odpowiedzialnymi za zniszczenie Brytanii.
– Tak, ale to nie były zwyczajne sny, Shell. Sądziłam, że do tego czasu się domyślisz.
– No cóż, szczerze mówiąc, od tamtej pory nie poświęcałam im wiele uwagi. Byłam raczej zajęta… No wiesz. Prawda?
Carla z poważną miną skinęła głową.
– Wiem.
Proctor zamyśliła się na moment.
– Więc dlatego tu jesteś? Żeby znowu mi pomóc?
Carla przytaknęła.
– A teraz, gdy zaczęłam trzeźwo myśleć, coś do mnie dotarło – powiedziała Shelby. – Nie jesteś Carlą. Prawda.
To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Carla wzruszyła ramionami.
– Mogę być kimkolwiek zechcesz, Shell. Uzyskałam dostęp do praktycznie wszystkich twoich wspomnień. Wtedy, kilka miesięcy temu, Carla wydawała mi się najlepszym sposobem, by do ciebie dotrzeć. A teraz? – Na jej oczach mała dziewczynka zmieniła się w postawnego młodego mężczyznę. – Mogę być nim.
– O mój Boże. Tylko nie to.
Była Simonem, jej byłym narzeczonym. Stare dzieje, bolesna historia.
Młody mężczyzna z powrotem zmienił się w Carlę.
– Tak myślałam.
– Proszę, nigdy więcej tego nie rób. – Shelby Proctor na dłuższą chwilę zamknęła oczy. – Dlaczego tu jesteś?
Carla szerokim gestem wskazała na jedną ze ścian ambulatorium.
– Najpierw przypomnijmy sobie, jak znalazłaś się w obecnym położeniu.
Ściana zniknęła, a na jej miejscu pojawił się ekran, tak jakby duch zamierzał wyświetlić dla niej prezentację wideo.
– Lekarze chyba przesadzili z tymi prochami – mruknęła Shelby.
Jej ciało wciąż leżało nieruchomo. Ekran rozświetlił się, ukazując grupę okrętów Roju ścigających jednostkę Zjednoczonych Sił Obronnych.
– Najpierw Granger pokonuje Rój. Trzydzieści jeden lat temu. Swoim OZF „Wiktoria” zwabia przeciwników do czarnej dziury w układzie Penumbry i więzi ich tam. Ale, co najlepsze, nie zostaje zmiażdżony, tylko przeniesiony do jednego z ich wszechświatów. Wtedy dzieje się coś bardzo ciekawego. Przejście przez most Einsteina-Rosena-Rao bez dopływu materii z gwiazdy podwójnej sprawia, że płynne stworzenia kontrolujące okręty Roju, czyli Valarisi, uwalniają się spod wpływu Roju. Granger znajduje się na terytorium wroga, ale otaczają go niezliczone biliardy sojuszników sterujących flotą potężnych jednostek. I radzi sobie naprawdę dobrze! Spędza jakiś czas w tamtym wszechświecie i kopie Rojowi tyłek, ale to już całkiem inna historia.
– Skopał im tyłek?
Carla niecierpliwie skrzyżowała ręce na piersi.
– Mamy mało czasu, Shell.
– Wybacz. Mów dalej.
– Przejdźmy do tej części, która dotyczy ciebie. W skrócie, Granger nasyca swoje ciało materią Valarisi i staje się zasadniczo nieśmiertelny. Rój w swoim wszechświecie przypuszcza na niego ostateczny atak, a Granger ucieka przed nim z powrotem do naszego uniwersum. Tyle że zjawia się w nieodpowiednim czasie, chwilę po Wielkim Wybuchu. No, może nie do końca „chwilę”, bo wtedy kadłub „Wiktorii” by się rozpuścił. Parę milionów lat. Dzieje się dużo rzeczy, bla, bla, bla, aż w końcu, kilka miesięcy temu, Granger powraca. Pojawia się na pokładzie tego, co w owym czasie nazywaliście okrętem Golgotów…
– Doprowadzając przy okazji do zniszczenia OZF „Chesapeake” – wtrąciła Shelby.
– …i tworzy dwanaście księżyców Grangera, aby pomóc wam z niszczącymi światy okrętami Roju, które ścigając go, dotarły aż tutaj. Wśród tych księżyców był również Tytan, który niestety zderzył się z Brytanią.
Shelby podniosła rękę.
– Czekaj, zaraz, zaraz. Twoje „bla, bla, bla” było dosyć ważne. To ponad trzynaście miliardów lat, podczas których Granger przebywał w naszym wszechświecie i robił… rzeczy. Stworzył Findiri i Quiassi, i cholera wie kogo jeszcze. Wynalazł technologię, którą potem wykorzystał w księżycach Grangera. Zmodyfikował genom Skiohra i pewnie jeszcze Dolmasi i każdej innej rasy, jaką znamy. Zamierzasz to tak zwyczajnie pominąć?
Carla spojrzała na nią z powagą.
– Jak już mówiłam, kończy nam się czas.
– W takim sensie, że wszyscy zginiemy?
– Tak.
– Tak, czyli… kto konkretnie?
– Tak, czyli wszyscy.
Proctor spróbowała się czegoś przytrzymać, bo poczuła, że zaraz upadnie – ale nie przewróciła się. Była w szoku i gdyby wciąż przebywała w fizycznym ciele, pewnie by zemdlała. Pomyślała, że to dziwne, że naszło ją fizyczne wrażenie będące jedynie iluzją.
– Czy mogę mówić dalej? – zapytała Carla.
Proctor pokazała na migi, że jest gotowa.
– Granger powraca i pomaga wam uratować sytuację podczas bitwy w układzie Penumbry. Jednak brakuje mu większości wspomnień. Nie pomieściłby ich żaden biologiczny organizm, więc jego pamięć jest przechowywana gdzie indziej. Dał sobie tylko tyle wspomnień, ile musiał, aby powrócić.
Proctor kiwnęła głową.
– Dobrze, przynajmniej potwierdziłaś jedną rzecz, której nie wiedziałam na pewno. Możemy mieć nadzieję, że odzyskamy jego wspomnienia. Myślę, że to byłoby bardzo pomocne.
– Możliwe – przytaknęła Carla. – Kontynuujmy. Kilka tygodni temu dzieje się kilka rzeczy jednocześnie. Findiri wracają i podbijają Ziemię, prowadzeni przez zbuntowanego Quiassi podszywającego się pod dawnego przyjaciela Grangera, Abrahama Hawsa.
– Ha! Czyli Danny miał rację. Quiassi są zmiennokształtni. Jednym z nich był stary prezydent Małakow, który następnie przybrał postać przewodniczącego Curiela. Czy Curiel zawsze był Małakowem? Czy może to stało się ostatnio?
Oczy Carli zwęziły się.
– Owszem, Małakow był Quiassi, ale Curiel nie jest Małakowem. To teraz nie jest najważniejsze. Przejdźmy dalej. Findiri podbijają Ziemię. Granger odkrywa planetę robotów. Robotów, które sam stworzył przed milionami lat. Odkrywa też, że ma syna Jaspera, ale potem go traci. Quiassi pod postacią Hawsa zabija Jaspera, aby pozyskać DNA, dzięki któremu zamierza naprawić genom Findiri, pierwotnie stworzony w oparciu o genotyp Grangera. Jednak sprawy nie toczą się tak, jak Haws sobie zaplanował, bo Jasper posiada również DNA swojej matki, kobiety o imieniu Rea. Jej geny dają Findiri coś, czego Haws nie przewidział. Współczucie. Miłość. I sumienie.
– O ja cię – jęknęła Proctor. – Mam tyle pytań.
– Wstrzymaj się z nimi. – Carla uniosła palec. – W tym samym czasie Rayna Scott odkrywa, że była prezydent Barbara Avery na parę chwil przed zniszczeniem Brytanii wzięła statek, poleciała w odległą przyszłość przy użyciu rosyjskiej sztucznej osobliwości z czasów drugiej wojny z Rojem, a potem zwabiła całą flotę Roju i doprowadziła do zniszczenia wszystkich okrętów z wyjątkiem jednego. Właśnie ta ostatnia jednostka przebywa w waszym wszechświecie i dysponuje technologią tarczy opartą na dwuwymiarowej osobliwości. Tą samą technologią, która ocaliła Ziemię, gdy miała w nią uderzyć Paradiso, planeta złożona z antymaterii, sprowadzona ze swojego wszechświata do naszego przez niejakiego komandora Shin-Wentwortha w beznadziejnej próbie odzyskania zmarłej żony i dzieci. – Carla zmrużyła oczy. – Czy ty mnie słuchasz?
– Tak, oczywiście. Po prostu… strasznie dużo tych informacji.
– Przecież wiem. – Carla wzruszyła ramionami. – Właśnie dlatego muszę zadbać, żebyś ułożyła to sobie w głowie. Dopiero wtedy będziemy mogły przejść do rozwiązania. A rozwiązać trzeba kilka problemów. Okręt Roju w waszym wszechświecie. Złożona z antymaterii planeta na kursie kolizyjnym z Ziemią. Flota robotów obecnie połączona z Valarisi za pośrednictwem chorążego Deckera. A także… inne zagrożenie, o którym jeszcze nie macie pojęcia.
Shelby przewróciła oczami.
– Wasi przywódcy nie są tym, kim się wydają.
Proctor roześmiała się.
– A kiedy są?
– Chodzi o wiceprezydent Cooper. Ona jest Quiassi.
– Wiceprezydent? Czyli zgodnie z umową oddała prezydenturę Sepulvedzie? I faktycznie podejrzewałam, że ona jest Quiassi. Miałam nawet teorię, że to była prezydent Barbara Avery.
Carla pokręciła głową.
– Drugi raz pudło, wszystko zrozumiałaś na opak. Przewodniczący Curiel nie jest byłym prezydentem Konfederacji Rosyjskiej Małakowem, a wiceprezydent Cooper nie jest byłą prezydent Avery.
– Zaczekaj. Chcesz powiedzieć, że Cooper to… Małakow? A Curiel to Avery?
– Tak.
– A to znaczy, że Zjednoczoną Ziemią w praktyce rządzi teraz Małakow? Biedny Sepulveda jest dla niego pewnie tylko marionetką. Małakow był za swoich czasów genialnym strategiem, idealnym rywalem dla prezydent Avery. A Sepulveda to tylko Sepulveda.
– Jest jeszcze gorzej. Choć cel Małakowa nadal pozostaje nadal ten sam, czyli powstrzymanie Roju, jego nie ograniczają żadne względy moralne. Nie cofnie się przed niczym, żeby to osiągnąć.
Proctor zamarła.
– Co dokładnie wiesz? Co on planuje?
Carla wzruszyła ramionami.
– Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Ale cokolwiek planuje, to będzie coś wielkiego. I zapewne potwornego.
Do Shelby wreszcie coś dotarło.
– Zaczekaj. Ty ewidentnie nie jesteś Carlą.
Dziewczynka uśmiechnęła się ironicznie.
– Myślałam, że już to ustaliłyśmy.
– Ale nie jesteś też wytworem mojej wyobraźni, majakiem mózgu pogrążonego w śpiączce. Zdajesz się dobrze znać psychikę Quiassi, który jest starszy od gatunku ludzkiego.
Carla niewinnie wzruszyła ramionami.
– Doprawdy?
– Jesteś jedną z tej dziesiątki Quiassi.
Carla zaśmiała się cicho.
– Ależ, Shell, jak mogłabym być Quiassi, jeżeli tkwię w twojej głowie?
– Nie wiem. – Westchnęła. – Dobra, skoro nie jesteś Quiassi, to czym jesteś?
– Jestem aniołem, Shell – odparła śpiewnie dziewczynka.
– Nie bądź śmieszna.
Carla wybuchła śmiechem.
– Ale to prawda! Jak inaczej mogłabym być w twojej głowie kilka miesięcy temu i zsyłać ci sny o siostrze? I skąd twoja siostra na chwilę przed śmiercią miałaby wiedzieć, co wyszeptać ci do ucha? Skąd miałaby znać kluczowe informacje potrzebne do powstrzymania Roju?
– Słuchaj, jestem wierząca. No, w pewnym sensie. Ale to nie znaczy, że jestem naiwna. Czym ty, do cholery, jesteś?
Carla przez chwilę milczała.
– W porządku. Obie mamy rację – oznajmiła w końcu.
– Czyli jesteś aniołem Quiassi?
– Blisko. Byłam Quiassi, ale odeszłam. Wiele, wiele lat temu. Jednak zanim moje ciało umarło, stałam się jednością z jedną z frakcji Valarisi. I zanim tamci zostali skażeni przez Rój, zdołałam przenieść swoją świadomość do metaprzestrzeni, dzięki czemu uzyskałam dostęp do waszej czasoprzestrzeni w różnych momentach na linii czasu. Carla pierwotnie wcale nie wypowiedziała tamtych słów. To ja ją do tego skłoniłam.
– A więc to nie był cud – mruknęła Shelby.
Dziewczynka zachichotała.
– Na pewno? Czy boska interwencja jest mniej prawdopodobna niż to, że twój przyjaciel Tim Granger miliardy lat temu stworzył istotę, która potem stopiła się z gatunkiem płynnych stworzeń, które dały jej dostęp do metaprzestrzeni, i która to istota po śmierci zobaczyła, co dzieje się z wami po ataku Roju, więc cofnęła się w czasie, żeby przekazać twojej konającej siostrze, co ma ci wyszeptać, w nadziei, że będziesz pamiętała te słowa sześćdziesiąt lat później?
– Ja… Nie wiem, co powiedzieć.
– Więc po prostu dalej nazywaj to cudem i skup się na tym, co trzeba zrobić. Masz na głowie megalomana, który wkrótce dopuści się niewyobrażalnych aktów zniszczenia, aby powstrzymać Rój. Masz planetę złożoną z antymaterii, która pędzi w kierunku Ziemi. Masz potężną flotę sterowaną przez roboty, które połączyły się z Valarisi i obecnie nie pałają sympatią do ludzkości. Do tego masz okręt Roju z bardzo, bardzo, bardzo odległej przyszłości, z wykradzioną od Findiri tarczą osobliwości. I on też pewnie nie darzy was ciepłym uczuciem. Jakby tego było mało, ludzie, Dolmasi, Skiohra, Eru i Itaranie są skłóceni. No i jest jeszcze starzec, który zmienił się w boga, a potem znów w człowieka. Stracił wspomnienia, za to odzyskał ból kolan, ale robi wszystko, co może, żeby uratować ludzkość. Ponownie. A ty… Ty jesteś w śpiączce.
– Brzmi kiepsko.
– Jesteś gotowa popracować nad rozwiązaniem?
Proctor spojrzała na swoje leżące bezwładnie ciało.
– Zdaje się, że nie mam nic lepszego do roboty.
Carla-Quiassi uśmiechnęła się.
– W porządku, Shell. Przejdźmy do konkretów.ROZDZIAŁ 3
31 lat wcześniej
Układ Penumbry, w pobliżu horyzontu zdarzeń czarnej dziury
OZF „Wiktoria”
Mostek
Kapitan Timothy Granger ze śmiechem spoglądał śmierci w twarz.
W tym konkretnym przypadku twarz śmierci wyglądała jak idealnie równy, czarny dysk, pośrodku upstrzony punkcikami gwiazd, a na brzegach obrysowany rozciągniętymi w okrąg smugami światła. Te smugi nie były pojedynczymi gwiazdami, ani nawet ich skupiskami. Były całym światłem wszechświata skupionym na krawędzi czarnej tarczy.
To ciemne koło, zajmujące dużą część jego pola widzenia, nie było śmiercią. Timothy’ego Grangera przerażała raczej pozbawiona gwiazd ciemność, która otaczała dysk oraz jego samego. To mniejsze koło upstrzone plamkami światła było wszechświatem. A czerń poza pierścieniem jasnych smug?
To właśnie była śmierć. Nicość. Horyzont zdarzeń czarnej dziury, ku której nieubłaganie zmierzał. Granger wiedział bez cienia wątpliwości, że nie istnieje w znanym wszechświecie silnik zdolny oprzeć się siłom, jakie go teraz przyciągały.
A jednak się śmiał.
Jego śmiech nie był aktem ostatecznego nieposłuszeństwa ani dumnym wyrazem triumfu. Nie chodziło o to, że nareszcie, po tylu miesiącach, zdołał zniszczyć Rój. Nie, on śmiał się, bo to było cholernie zabawne. Oto on, kulejący i łysiejący sześćdziesięcioczterolatek, który jeszcze do niedawna miał nowotwór czwartego stopnia. Zwyczajny człowiek, z niezliczonymi wadami i słabościami. Nic nie wskazywało, że jest wyjątkowy albo szczególnie niebezpieczny. A jednak…
A jednak byli tutaj. Wszyscy, cały Rój. Każdy cholerny okręt ścigał go i został pochwycony w studnię grawitacyjną czarnej dziury.
A za nimi był obserwowalny wszechświat – ściśnięty do wielkości dysku tak małego, że dało się go zakryć pięścią, gdy człowiek wyciągnął przed siebie rękę.
I ciągle malał.
Natomiast ta druga, głębsza czerń – absolutna pustka horyzontu zdarzeń – rosła bezustannie, wypełniając coraz większą część pola widzenia.
Już teraz inaczej odczuwał grawitację. Na poziomie intelektualnym wiedział, że okręt oraz jego ciało zostaną rozciągnięte, poddane spagetyzacji, choć ta sama racjonalna część umysłu przypominała też, że umrze na długo przed tym.
Niekoniecznie, Tim.
Gwałtownie odwrócił głowę, rozglądając się za osobą, która to powiedziała.
– Co? – zapytał.
To nie musi być koniec.
– Kim jesteś?
Jesteśmy Valarisi.
– To znaczy Rojem? Spierdalajcie. Umrzyjmy już wszyscy, dobra?
Nie, Tim. Rój nie ma już nad nami władzy. Przechodząc przez sztuczną osobliwość, przerwałeś połączenie. Znowu jesteśmy sobą. Nie nimi. Jesteśmy Valarisi.
Zmrużył oczy. Brzmiało to jak chór setek głosów. Nie, tysięcy. Nie, raczej milionów. Miliardów? Bilionów? W jego głowie rozbrzmiewały niezliczone głosy, choć wszystkie mówiły jednocześnie, niczym jedna osoba. To było przerażające i ekscytujące zarazem.
– Co mieliście na myśli? To nie musi być koniec?
Ta osobliwość służyła jako most Einsteina-Rosena-Rao prowadzący do wszechświata Roju. W ten sposób weszli do naszej czasoprzestrzeni. My też możemy przejść przez osobliwość, jeżeli podejmiemy odpowiednie kroki.
– Odpowiednie kroki? – powtórzył.
Zemdliło go, bo już czuł, że nogi ciążą mu coraz mocniej, a głowa coraz słabiej. To okrętowe systemy sztucznej grawitacji nie wiedziały, jak poradzić sobie z ogromnymi różnicami w polu grawitacyjnym.
Owszem. Ale kończy nam się czas, Tim. Jeszcze kilka minut i zostaniesz zmiażdżony. A my razem z tobą.
– Jeszcze kilka minut – wymamrotał, spoglądając na odczyty czujników.
Sensory były skupione na wiszącym za rufą okręgu światła przedstawiającym cały wszechświat. Ten pierścień ciągle malał, a czujniki wskazywały, że czas przyspiesza. Od kiedy okręt zaczął spadać w otchłań, minęły setki tysięcy lat. Z każdą chwilą upływ czasu był coraz szybszy. Za kilka sekund dwieście tysięcy lat miało zmienić się w miliony.
Gwiazdy rodziły się i umierały. Galaktyczne imperia powstawały i upadały. Miliardy bilionów istot rozumnych pojawiały się, aby zniknąć po nanosekundzie. Timothy zastanawiał się, czy choćby ułamek tych stworzeń był ludźmi. Czy ludzkość przetrwała tak długo? Czy może był obecnie jedynym jej przedstawicielem? A przynajmniej jeszcze przez parę minut.
Co miało stać się na końcu? Skoro upływ czasu ciągle przyspieszał, to czy wszechświat się skończy, zanim on przekroczy horyzont zdarzeń? Jeśli tak, jak to będzie wyglądało? Czy promieniowanie Hawkinga pozbawi czarną dziurę masy i na przestrzeni eonów – które dla niego będą zaledwie mikrosekundami – zmniejszy ją tak bardzo, że osobliwość zniknie i straci horyzont zdarzeń? A potem… Co się wtedy stanie? To znaczy jasne, będzie martwy tak czy inaczej, ale co wydarzy się później? Czy materia tworząca jego ciało rozproszy się po wszechświecie? Czy raczej zostanie uwięziona w wiecznej ciemności, gdzie wszystkie cztery wymiary znikają w jednym punkcie, w nieprzestrzeni, nieczasie i nieistnieniu?
Albo może, jak powiedzieli jego nowi przyjaciele, miał szansę uniknąć obu nieprzyjemnych opcji. Czy naprawdę mógł się wydostać?
– Chcecie nas zabrać do wszechświata Roju?
Tak.
– A czy oni nie będą próbowali nas zabić? Albo znowu zniewolić?
Och, z pewnością.
– I jesteście przekonani, że damy radę ich powstrzymać?
Nie. Nie jesteśmy.
Usiadł na chwilę, żeby to przetrawić.
– Hm. – Tylko tyle zdołał z siebie wykrzesać.
Ale możemy spróbować – dodał chór. Poza tym przecież mamy to.
Na początku nie wiedział, o czym mowa, jednak potem w jego głowie pojawił się obraz. Oko jego umysłu spoglądało na okręt z zewnątrz, od strony rufy, i sięgało wzrokiem dalej, ku osobliwości. W pierwszej chwili ich nie dostrzegł, ale potem jego „spojrzenie” wyostrzyło się i skupiło na nich.
Torpedy z antymaterią. Przed kilkoma minutami wystrzelił ich setki, a one wciąż pędziły naprzód. Był ciekawy, jak daleko w czasie się przesunęły. Nawet nie próbował tego obliczać, bo zawiłości ogólnej teorii względności przyprawiały go o ból głowy. Zamiast tego pomyślał:
I co, chcecie stąd zabrać torpedy, aby osobiście dostarczyć je do wszechświata Roju? Wcisnąć im je w tyłki?
Coś w tym stylu – nadeszła odpowiedź.
Zaśmiał się chrapliwie.
– Zawsze to jakiś plan. Co mam robić?
Musimy uzyskać bezpośrednią kontrolę nad okrętem. Musisz podłączyć nas do systemu.
Rozejrzał się po mostku, lustrując wzrokiem wszystkie stacje robocze i konsole.
– To wydaje się skomplikowane. Na pewno wystarczy nam czasu?
Żeby zrobić to porządnie? Nie. Jednak istnieje szybkie, choć… mało eleganckie rozwiązanie.
– Czuję, że mi się to nie spodoba…
Rozetnij skórę. Jesteśmy w twojej krwi. Przyłóż nas do obwodów, mogą być jakiekolwiek, dopóki są połączone z głównym komputerem okrętu.
Spojrzał na jedną z konsoli przy stanowisku taktycznym. Uległa uszkodzeniu podczas ostatniej bitwy z Rojem. Odsłonięte kable wciąż iskrzyły.
– Może tutaj?
Nada się.
Wstał z kapitańskiego fotela i podbiegł do stanowiska taktycznego. Szybkim ruchem przejechał dłonią po postrzępionej krawędzi sterczącego z konsoli metalu, a gdy popłynęła krew, pozwolił, by skapnęła na podzespoły elektroniczne.
Dobrze. Dobrze! Mamy łączność. Teraz to wyścig z czasem. Musimy ustabilizować most Einsteina-Rosena-Rao, jednocześnie dostrajając strukturę pola, aby umożliwić bezpieczny przelot okrętu. To… będzie trudne. Nawet dla biliarda współpracujących umysłów.
– Biliarda i jednego.
Co?
– Biliarda i jednego. Jesteśmy w tym razem – wyjaśnił, z trudem siadając z powrotem w fotelu. Zrobiło mu się trochę słabo. – Tylko obiecajcie mi jedno. Kiedy się wydostaniemy…
Co wtedy, Tim?
– Załatwimy Rój do ostatniego zasrańca w każdym wszechświecie, jaki odwiedzili. Znajdziemy ich i wytępimy. Co… do… jednego.
Nie wyłapał odpowiedzi, a przynajmniej słownej. Odniósł za to wrażenie, że słyszy – albo raczej czuje – chór niezliczonych, śmiejących się głosów. To było jednocześnie niepokojące i pobudzające. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu czuł coś, czego nie doświadczał od… W sumie odkąd sięgał pamięcią.
Był podekscytowany.
Udało się! Sukces! Most jest ustabilizowany, a kadłub wzmocniony! Wydostaniemy się!
„Szybko się z tym uporaliście” – pomyślał. Zastanowił się, jak by to było, gdyby miał po swojej stronie biliard umysłów połączonych z jego mózgiem. Czy wtedy przetrwałby walkę z Rojem? Albo raczej – czy Rój przetrwałby walkę z nim?
Uśmiechnął się szeroko.
– Dobra. Zaczynajmy.