Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Stara kobieta i smok - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
48,68 zł
Audiobook
54,90 zł
48,68
4868 pkt
punktów Virtualo

Stara kobieta i smok - ebook

Na początku była Nologia. Wszechobecna, wszechwładna, wszechmocna. Tkwiła w ciele, umyśle i duszy wszystkiego, co żyło – ludzi, zwierząt, roślin. A potem przyszła Zagłada. Cywilizacja, która wznosiła się na ramionach kodów i algorytmów, upadła, pozostawiając po sobie świat pełen szczątków sieci i strzępów zapomnianej technologii.

Minęło tysiąc lat. Nieliczni wciąż widzą ikony wiszące w powietrzu, czują ich działanie, potrafią używać widm Prastarych. Nazywają ich czarownikami. Wśród nich jest Stara Kobieta i jej Uczeń – wiedzący więcej, niż powinien. Są też Smoki – tajemnicze drapieżniki, których boją się nawet najodważniejsi. Razem wkraczają w wir wydarzeń, które mogą odmienić oblicze Uropy, sterroryzowanej przez tę, której imienia lepiej nie wymawiać.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8375-074-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Teraz

– Sprawdziłeś miecz?

– Tak, pani.

– Własnoręcznie?

– Tak.

– I oczami patrzyłeś, nie widmami?

– Oczywiście.

– Świetnie. Wyznacz kierunek podejścia.

Uczeń rozejrzał się jeszcze raz. Sprawdził wiatr. Słabł, ale wciąż wiał od zachodu i wciąż wirowały w nim płatki kwiatów. Słońce wisiało na różowiejącym niebie coraz niżej, dalej jednak zalewało dolinę ognistymi strugami. Niebo było bezchmurne.

– Zgodnie z promieniami słońca, pod wiatr – powiedział. – Potwór nie będzie się oddalał od jaja, a im będziemy bliżej, tym bardziej będzie chciał go bronić. Na początku zaszarżuje. Jeśli nie wykorzystamy jego ataku, wycofa się do gniazda.

– Tak jest. Gdzie chcesz, żebym była?

Jazon znowu się rozluźnił i pozwolił, by jego zmysły zmieniły się na nologiczne.

– Tam. – Wskazał odległy o dwieście etrów pagórek. – Potem wzdłuż grzbietu wzgórza w głąb lasu trzysta etrów.

– A ty?

– Będę niżej, oddalony o sto etrów.

– Jaki proponujesz manewr podejścia?

– Krzyżowy. Celujemy w fałdy policzkowe, przyszpilamy do pni. Pani i ja po strzale.

– A jeśli nie trafimy?

– Skrzydła.

– Celujemy w…?

– Błony przy stawach palcowych. Tam jest największe unerwienie.

Liana pokiwała powoli głową. Chłopak wiedział, co robi. Był gotowy. Był gotowy już pół roku temu, ale zasady klanu mówiły o trzech latach. Dwa na wyrobienie odruchów, trzeci na praktykę. Wzięła głębszy wdech.

– Wszystko w porządku? – spytała. – Najedzony?

– Tak, pani.

– Ja muszę się wysikać.

Odeszła za pobliską opasłą palmę, przy której pniu rosło parę agaw. Znalazłszy się w cieniu drzewa, rozejrzała się, po czym upewniwszy się, że dookoła nie ma żadnych gapiów, zwłaszcza z Jaskółczego Gniazda, odsznurowała rzemienie lekkich spodni i ściągnęła je w dół. Czując powiew świeżego powietrza na pośladkach, głęboko odetchnęła. Wciórności, jak to krocze boli… Kucnęła i otworzyła zwieracze. Czuła, jak sterane nerki osuwają się w dół, jak jelita gniecione przez pęcherz rozluźniają się i omdlewają, jednocześnie notowała ostre strzykanie w lewym, nadmiernie zgiętym kolanie, ból lędźwiowej części kręgosłupa i to uporczywe tępe rwanie w barku. Niczym chichoczące staruchy odziane w brudne szkarłatne łachy, odzywały się dawne stłuczenia, pęknięcia, zwichnięcia i naciągnięcia. Kiedyś pamiętała dobrze, od czego boli knykieć wskazującego palca prawej dłoni, lewy nadgarstek, grzebień łopatki i cała armia innych miejsc na jej ciele. Teraz wszystko jej się mieszało. Tam, pod lewym łukiem żebrowym, to rwanie podczas oddychania to róg bizuna? Szpon orłana? A nad prawym łokciem, takie kłucie? Od czego? Dziabnął mnie zaur? Potrząsnęła głową. A jakie to ma, wciórności, znaczenie. Ja koicę, wszystko mnie boli, wszystko szarpie, nawet szczanie nie przynosi już ulgi. Skończyć z tym wszystkim, skończyć… Ostatnie polowanie. Chłopak sobie poradzi. Żeby tylko bestia zdążyła mnie porządnie chapnąć, zanim z nią skończy. Byleby nie umrzeć w łóżku, byleby nie z choroby czy innej starości, tylko nie to. Dość już tego wszystkiego, dość… A skoro tak, nie wypada, żeby moje truchło było obszczane i obesrane. Srać mi się nie chce, a właśnie się wysikałam. I nie śmierdzę. Chłopak zadba o ekwipunek. Tylko mój pancerz się zniszczy, no trudno. No trudno. Już mam dość tego świata i ludzi. Zwłaszcza ludzi.

Kobieta wyszła zza pnia i krzyknęła:

– To za ileśmy się zgodzili ubić tę bestię?!

– Dwa tysiące uro! – odparł Jazon. – Znaczy cztery horo!

Trzy chrony wstecz

Maxymillian Dooditz, mer Jaskółczego Gniazda, odczuwał niezmierne zatroskanie faktem, że od dwóch miesięcy stada jego grodzian są podjadane przez bestię, która jak na złość osiadła we Wróblim Lesie. Jakby nie mogła się osiedlić gdzie indziej. Skąd się w ogóle wzięła? To musiał być mutak, bo liczebność jego sioła nie doszła przecież do łanki… Dlaczego padło akurat na jego miasto? Mało kłopotów mają jemu podobni, próbując nieporadnie, ale szczerze, odbudowywać cywilizację? Zatargi z okolicznymi merami, walki o zaszczytne miejsca w Radzie Grodów, podjazdy band, wizyty natrętnych mędrków, odkrycia trehanterów, których nikt nie prosił o żadne poszukiwania, bo z tego tylko kłopoty wynikają, niechaj andanai spoczywają w mrocznej przeszłości… i jeszcze janavari. Dlaczego przychodzą? Źle im tam, gdzie płodzi je magia?

Przez pierwsze dwa miesiące miał nadzieję, że smok odejdzie. Bywały już przypadki, że potwór zatrzymywał się w drodze, odpoczywał i leciał dalej. Parę lat temu stado rhagunów przybiegło, rozwaliło kilka kurników prowadzonych przez Adolfa, kury uciekły, parędziesiąt zginęło w straszliwych paszczach, ale więcej pomioty diabła się nie pojawiły. Bizuny przygalopowały jednej nocy, stratowały dwa zagony buraków, co je Sophie posadziła równo i czysto, lecz rano bestii już nie było. Zdarzało się. Więc i w tym przypadku Dooditz liczył, że smoczysko po prostu się wyniesie. Podeżre, beknie i odfrunie za swoimi zasranymi sprawami. Jednak tak się nie stało. Bestia została i zeżarła już z górą pięćdziesiąt sztuk zwierząt. Robiło się groźnie, bo wyglądało na to, że ma tu jakiś interes. Ale jaki? Siedzący w skromnie urządzonej komnacie audiencyjnej ratusza Maxymillian spojrzał niepewnie na kufer, w którym powinien był już zgromadzić fundusz na budowę nowego grodu. Zaczął to robić, zgodnie z obyczajem, gdy liczebność Jaskółczego Gniazda przekroczyła siedemset osób. Ale… hm… władza ma swoje przywileje i obciążenia. Do pierwszych należały dziewki, które od czasu do czasu przywoził wędrowny zamtuz, wydobyte z miast prastarych cacka, którymi handlowali kupcy, świecidełka, działające zabawki sprzed wieków. Obciążeniami zaś były wszelkie „uprzejmości” wyświadczane przez Dooditza przywódcom gildii, dzięki którym utrzymywał się na tronie. On ich karmił, oni dawali mu rządzić. A to kosztowało… Zaragoza, myślał, ilu naprawdę ludzi liczy gród? Nie robiliśmy spisu od dwóch lat… Czy to możliwe? Czy smoki naprawdę napadają na sioła powyżej łanki? Przecież to bajdy, ludowe zabobony… Maxymillian zmierzwił brodę i podparł masywną twarz o dłonie. I te straty… – myślał. Krowy po tysiąc pięćset horo za głowę, barany po tysiącu… Na prastarych, ponad sześćdziesiąt tysięcy horo, a jeśli uwzględnić byki i fakt, że pożarte sztuki już się nie rozmnożą, to będzie sto, nawet więcej! Felkosz, najbardziej ceniony hodowca krów, mówił, że bestia porwała mu reproduktora, Tara zaś płakała, że takiej dobrej netyki, jaką miał ich Hors, byk, którego zazdrościł jej cały gród, już mieć nie będzie. Taka zacna linia bydła, dająca mleka więcej niż wszystkie inne! Jednym słowem: strata, strata, strata! Wkrótce Gildia Hodowców mnie wyklnie, a jeszcze Hektor, ten idiota od magicznej hodowli, miesza! Cluj-napoca, Gadża nadała tego smoka…

Po dwóch miesiącach dano ogłoszenie. Chorąży Wąs wywiesił odpowiedni proporzec na Wieży Flag, dzięki czemu okoliczne grody dowiedziały się o zagrożeniu i przedsięwzięły środki zaradcze. Kurierzy rozjechali się do klanów i po tygodniu przyszły odpowiedzi. Klan Swastyki przepraszał, ale miał wszystkich łowców zajętych, Klan Umbry obiecywał draquillę za miesiąc i tylko Rajin zgodził się przysłać mistrzynię z uczniem w ciągu dwóch tygodni. Słowa dotrzymali, lecz w tym czasie smok zeżarł, jak twierdzili hodowcy, jeszcze cztery krowy i jednego barana. Siedem tysięcy, lekko rachując.

Gdy wreszcie para składająca się z bardzo leciwej łowczyni i nader młodego terminatora zawitała w jego progi, nie krył rozczarowania zarówno wyglądem łowców, jak i późnym terminem. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Wyciągnął jowialnie obie ręce i z szerokim, udającym uniżoność uśmiechem podszedł do łowczyni, po czym uściskał jej twarde ręce o zniekształconych, powykręcanych palcach.

– Witam shikaaree z Klanu Rajin! – zakrzyknął. – Jakże się cieszę! Wreszcie!

– Dzień dobry, merze – odparła stara kobieta, rozglądając się po komnacie ze skrywanym, choć widocznym zdziwieniem.

Musiała dostrzec, że jest skromnie. To dobrze, pomyślał, to dobrze. Maxymillian był człowiekiem spostrzegawczym, jeśli chodzi o mimikę swoich rozmówców, i nigdy nie dociekał, czy zawdzięcza to szczątkowej magii krążącej w jego nerwach, czy wrodzonej netyce.

Zauważył też zmęczenie w jej oczach.

– Zechciejcie spocząć! – zaprosił i gdy usiedli na twardych drewnianych krzesłach, sam zasiadł na podobnym, ale zaopatrzonym w podłokietniki.

– Ascetycznie tu żyjecie – odezwała się mistrzyni. – Gród wygląda z zewnątrz zasobniej niż siedziba mera w środku.

Dooditz skłonił skośnie głowę.

– Demokracja. Jestem tylko sługą moich ludzi. Dzielę się wszystkim i nie mam wielkich potrzeb.

Liana czuła cztery rzeczy. Po pierwsze, potworny ból kręgosłupa na wysokości piersi. Marzyła, by zrzucić pancerz. I umyć się, wreszcie się umyć. Sztywne i nazbyt proste oparcie siermiężnego krzesła powodowało, że musiała albo pochylić się do przodu, albo przesunąć pośladki na krawędź siedziska, to zaś boleśnie odbiłoby się na kości ogonowej. Wybrała ból kręgosłupa. Po drugie, mer kłamał i tylko udawał, że żyje ubogo. Chodziło oczywiście o zbicie ceny, z taką maskaradą jednak jeszcze się nie spotkała i to wzbudziło w niej wściekłość. Trzecią rzeczą, na którą zwróciła uwagę, było dziwne podejście mera do pojęcia „demokracja”. Ledwie przekroczyli bramy miasta, zorientowała się, że owszem, istnieje tu system wyborów, lecz prawo głosu mają uprzywilejowani, zapewne członkowie gildii lub innych organizacji, biedota zaś takiego prawa nie posiada. Skąd o tym wiedziała? W trakcie swojego życia odwiedziła wiele grodów i takie sprawy wyczuwała na odległość.

Czwartą rzeczą, jaką odczuwała, była obecność w komnacie jeszcze jednej osoby.

– Zawsze masz zwyczaj, panie – odezwał się Jazon – rozmawiać z łowcami, trzymając przyjaciela za zasłoną?

Stara kobieta spojrzała na ucznia z lekkim uśmiechem. Uprzedził jej zdanie o pół sekundy, z tym że ona nie nazwałaby ukrywającego się człowieka przyjacielem.

Mer otworzył szerzej oczy, maskując zdumienie, po czym zmienił konfigurację fizys tak, by wyrażała tylko uprzejme zaskoczenie.

– Ach! Hildebrandt, jesteś tu?! No wyłaźże, nie czas na zabawę w ciuciubabkę, he, he, he, he…

Brzuch Dooditza zatrząsł się od udawanego śmiechu, a zza burej zasłony przy znajdującym się po prawej stronie, pozbawionym szyb, zaopatrzonym w szerokolistwowe żaluzje, pokaźnym oknie wychynął chudy jegomość ubrany w bordową, zaskakująco kontrastującą z wnętrzem, strojną szatę i złoty łańcuch zwieszający się z żylastej szyi.

– To Hildebrandt Schmidt. Mój podkomorzy. Księgowy. Bez niego pogubiłbym się w gospodarstwie.

– Dzień dobry, szlachetni łowcy – rzekł skrzypliwym głosem księgowy. – Wybaczcie. Tak się zapatrzyłem na targ, że przez chwilę zupełnie odpłynąłem myślami i nie dostrzegłem waszego przybycia.

Lianie zrobiło się niedobrze wobec takiego zagęszczenia łgarstw, a jej psyche zalało stado widm szepczących, że jej rozmówca jest tak nieszczery, jak to tylko możliwe.

– Już wyszedłeś z krainy marzeń, panie? – spytał młodzik.

Hildebrandt patrzył przez moment na chłopca, zastanawiając się, czy nie ofuknąć go za impertynencję wobec starszego i piastującego zaszczytne stanowisko, ale powstrzymał się. Miał do czynienia z vidari trzeciego roku, co było widać na jego prawym naramienniku, naznaczonym trzema szkarłatnymi łuskami. Oznaczało to, że jasnowłosy lada dzień stanie się niezależnym draquillą, a młodzi adepci są szczególnie buńczuczni i nie zapominają uszczypliwości, jakich doświadczyli jako uczniowie. Odetchnął i zmusił pomarszczoną twarz do uśmiechu.

– Tak, tak, wyszedłem.

– Hildebrandt policzył straty, jakich doświadczyliśmy – rzucił mer, zmieniając temat. – Straszny cios, straszny… Ile to wyniosło, Hilciu?

Chudy człowiek przełknął ślinę, sięgnął do głębokiej kieszeni, wyciągnął z niej skórzany notes, poślinił blade palce, przerzucił parę czerpańcowych kartek i odrzekł:

– Łącznie z przewidywanymi stratami związanymi z niemożnością reperacji stad sto pięćdziesiąt tysięcy horo. Jeśli uwzględnimy nasze zobowiązania i kredyty, możemy wkrótce znaleźć się na granicy płynności finansowej…

Mer słuchał tego wszystkiego, smutno kiwając głową. Liana widziała jednak, że całe to przedstawienie zostało przez nich skrupulatnie przećwiczone i teraz jedynie odgrywają dobrze przemyślaną scenę.

– Straszne, straszne – jęknął Dooditz. – Trzeba będzie wziąć pożyczkę?

– Może uda się tego uniknąć. – Hildebrandt spojrzał z udawaną pokorą na przybyszów. – Wszystko zależy od ceny, jaką wyznaczą zacni shikaaree.

– A właśnie! – Mer przypomniał sobie o czymś i klasnął w tłuste dłonie. – Zawołaj no Hasana! Niech przyniesie chleb i wino! Na pewno nasi goście są zdrożeni i głodni!

Liana zrobiła kwaśną minę. Rzeczywiście żołądek miała zassany, z drugiej jednak strony nie uśmiechało jej się przyjmować poczęstunku z rąk tych padalców.

– I sera! – dodał mer, uśmiechając się do kobiety. – Czym chata bogata…

Hildebrandt podszedł do tylnych drzwi i wykrzyczał polecenia. W tym czasie gospodarz starał się przybrać na opasłym obliczu wyraz obawy, troski, lęku i nerwowego oczekiwania.

– Zatem… jakąż cenę podacie?

– Czy grodowy zoolog ustalił gatunek smoka? – spytała Liana.

– Niebieski. Albo czerwony.

Domorośli znawcy janavari potrafili rozpoznać kolory, ale mieli kłopoty, gdy smoki zmieniały umaszczenie. I tak dobrze, że odróżniali je od innych bestii. Liana i Jazon zadali kilkanaście pytań, dzięki którym ustalili, że to samica Smoka Zenitu, popularnie zwanego błękitnym, być może przeobrażająca się w Smoka Zmierzchu, którego lud zwał czerwonym. Najprawdopodobniej wysiadywała jajo. Resztę informacji należało wydobyć od handlarza afrodyzjakami oraz lustrując miejsca żerowania.

W międzyczasie słudzy przynieśli pieczywo, rozcieńczone wodą wino i aromatyczny ser. Kobieta poprosiła o wodę, a gdy ją podano, wszyscy posilili się rzeczywiście skromnym, lecz smacznym jadłem.

– Zatem… – mer wrócił do pytania – ile?

Zanim Liana otworzyła usta, wyciągnął ręce i zawołał:

– Proszę, pozwólcie, że coś rzeknę! Wiem, że dobry obyczaj nakazuje jako pierwszemu wymienić cenę zleceniobiorcy, jednak Jaskółcze Gniazdo jest naprawdę biedne, a ja, jako skromny sługa jego mieszkańców, nie mogę szastać publicznymi pieniędzmi! Pierwszy więc zaproponuję cenę, z góry przepraszając, że będzie skandalicznie niska! – Wziął wdech i szepnął: – Tysiąc horo.

Liana przestała żuć strawę i sięgnęła palcem do kąta oka, jakby wpadł tam jakiś robak.

– Tyle bierzemy za jednego rhaguna – odparł chłopak, błyskawicznie przeliczając lokalną walutę na uro, oczywiście zgadując aktualny kurs.

Mer spojrzał na łowczynię skonsternowany.

– Mistrzyni – odezwał się – nie bardzo wiem, jak mam prowadzić rozmowę. Czy to… vidari będzie negocjował?

– Jest gotowy do ostatecznego egzaminu – odpowiedziała. – De facto to na waszej bestii go zda… lub nie. Nauczyć się targować też musi. Praktyka czyni mistrza.

– Och – rzucił mer, pocierając zawilgotniałe ręce – rozumiem. Zatem rhaguny, powiadasz, młodzieńcze?

– Na imię mam Jazon. Jazon z Ugundum.

– Jazonzugundum. Dobrze brzmi, młody panie.

– Tak.

Zapadła cisza. W końcu głos zabrał Hildebrandt:

– Paniczu, rozumiemy, że łowcy mają swoje cenniki, ale proszę zrozumieć też nas. Ponieśliśmy straty. Trudno będzie je odrobić. Oferujemy paszę dla ronów, opierunek, wikt. I tysiąc… sto horo.

– Budynek merostwa jest zbudowany nie tylko z cegieł, ale także z resztek budowli prastarych. Widziałem żelazo, mosiądz, szkło, włókno. Wypolerowany fragment pojazdu andanai. To drogi element. Artefakt.

– Nie sugerujesz chyba, młodzieńcze, że powinniśmy rozebrać budynek? – Podkomorzy wytrzeszczył oczy.

– Nie trzeba go rozbierać. To ozdoby. Ty, panie – wskazał Hildebrandta – nosisz na łańcuchu złoto.

Istotnie, obciążającą łańcuch podkomorzego zawieszką był ujęty w meander złoty, zagięty krzyż.

– To już bezczelność – sapnął mer.

– Ten medalion jest pamiątką po mojej matce, mazonce – oznajmił Hildebrandt, starając się uniknąć wściekłego spojrzenia Dooditza.

– Oczywiście – podjął Maxymillian – w razie konieczności zaczniemy usuwać ozdoby z merostwa i z innych budynków Jaskółczego Gniazda, tak, tak, jeśli przyjdzie potrzeba, zaczniemy kapitalizować naszą infrastrukturę, to jasne… Chodzi o to, żeby nie robić tego od razu. Kasa pustoszeje, rekompensaty dla poszkodowanych kosztują…

– Są ubezpieczeni? – spytała Liana.

– Oczywiście. Przez nas.

– Merostwo pełni rolę ubezpieczyciela? – zdziwił się Jazon.

– Tak… Nietypowe?

– Dość – cmoknęła łowczyni. – Ile im płacicie od sztuki?

– To… tajemnica handlowa.

– Yhm.

– Dwa tysiące – rzucił chłopak. – Uro. Plus ubezpieczenie mnie i mistrzyni na dziesięć tysięcy, w razie jeśli stanie nam się krzywda.

– Każdego z osobna na dziesięć? – dopytał Hildebrandt. – Uro? Chodzi o śmierć? Nie bawimy się w kalectwa?

– Tak.

– Tysiąc trzysta… uro – stęknął mer.

– A polisa na siedem tysięcy – dodał Hildebrandt.

– Z polisą zgoda, zapłata dwa – odparł chłopak.

– Tysiąc pięćset i ubezpieczenie na siedem, ale na was oboje – skontrował Dooditz.

– To trzy i pół na głowę, jeśli chodzi o ubezpieczenie – odrzekł spokojnie Jazon.

– Eee… – zafrasował się mer.

– Dwa tysiące i pięć na głowę ubezpieczenia. Uro. Nie horo – uściślił chłopak, zanim tamten zdołał wyartykułować myśl.

Mer otarł pot z czoła, klepnął się w udo i sapnął do podkomorzego:

– Daj im umowy.

– Ale…

– Daj. Niech będzie nasza strata. I nie martw się ubezpieczeniem. To profesjonaliści. Nic im nie będzie. Aha. Szanowni łowcy, ja nie mam uro. Więc umowa będzie opiewała na… Hilciu, jaki jest kurs uro na dziś?

– Dwa do jednego.

– Równiutko?

– Równiutko. Pobyt smoka osłabił walutę.

– Cii… ja i tak nic z tego nie rozumiem. Więc – Dooditz spojrzał na Jazona i Lianę – umowa będzie na cztery tysiące horo. Wymienicie sobie w banku. Jest przy targu. Zgoda?

Liana popatrzyła na Jazona. Czuła, że coś jest nie tak, ale co? Vidari uniósł ramiona.

– Skoro nie masz, merze, uro, niech będzie horo.

Teraz

– Oszukali nas, wiesz? – spytała, podchodząc do młodzika i poprawiając pas biodrowy.

– Wiem, pani.

– Stać ich było na trzy, nawet trzy i pół tysiąca. Ta komnata była maskaradą.

– Zauważyłem.

– Więc dlaczego się zgodziłeś?

– Jaskółcze Gniazdo to węzeł, przez który przechodzą szlaki handlowe do Greenmontu, Kalabrii i Gooldenu. Sioło ma sieć powiązań z tymi grodami. Dobrze mieć w tych ludziach sojusznika. Więcej zyskamy, tracąc, a stracimy, zyskując.

Liana spojrzała na ucznia z aprobatą.

– Dobrze rokujesz.

– Trzy lata u boku mistrzyni…

– Nie roztkliwiaj się.

– Pani?

– Tak?

– Smoki Zenitu i Zmierzchu to odmiany grodowe, prawda?

– Wracamy do podstaw?

– Jeśli to nie mutak, w mieście jest coś nie tak z hodowlami, z populacją… z jednym i drugim. Dlaczego nie poruszyliśmy tego podczas negocjacji?

Liana uśmiechnęła się do podopiecznego.

– Właśnie. Dlaczego go nie docisnąłeś?

– Odczułem, że jest tak napięty, że… pęknie.

– Pogadamy z nim. – Liana zamyśliła się i westchnęła. – Pogadasz z nim, jak… wrócimy. Wtedy dasz mu pouczenie, zgodnie z kodeksem łowców.

Chłopak popatrzył na nią poważnie.

– Pani Liano…

– Tak?

– Wszystko w porządku?

Skrzywiła się.

– Bark mnie boli.

– Tylko to?

Stara kobieta spiorunowała go wzrokiem.

– Skup się, smarku.

Jazon wyprostował się. Potrząsnął głową.

– To… naprawdę egzamin?

– I nie waż mi się popełnić błędu.

– Tak, pani.

– Potem, jak ci się uda, będziemy mogli przejść na ty, bo mi już zbrzydła ta „pani”.

– Nie będę śmiał.

– Dwa kopy w ass i cię ośmielę.

– Dobrze.

– A teraz do roboty. Wydawaj mi rozkazy, jak ja wydaję tobie. Podczas egzaminu bez „pani”. Oficjalnie wypijemy bruderszaft… potem, dobrze?

– Tak… Liano.

– Nie bolało?

– Dałem radę. – Vidari uśmiechnął się blado, a potem wziął głębszy wdech i się rozejrzał. – Idź… idź na to wzgórze w lesie. Kusza w gotowości. Fałdy policzkowe albo skrzydła.

– Tajest.

– Ja będę w dolinie. Ogień krzyżowy na mój znak.

– A potem?

– Ubezpieczasz mnie sto kroków z tyłu, pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Celujesz w to samo. Ja biorę szyję mieczem.

– Próbujemy przy pierwszej szarży czy odskakujemy i dajemy mu się wycofać?

– Przy pierwszej.

– Jak sobie panicz życzy.

Bardzo dobrze, pomyślała Liana. Przy pierwszej szarży smok jest najbardziej zajadły i bez trudu mnie chapnie. Gdy się broni, tylko kąsa. Mógłby odgryźć rękę, nogę… Nieprzyjemna śmierć. Najlepiej, gdyby zmiażdżył głowę, jednak trudno wcelować. Za płytko i skórę zedrze, za głęboko i połamie żebra… Trzeba będzie dobrze wycyrklować, żeby ugryzł na wysokości brzucha, ale tak, żeby chłopakowi nie popsuć polowania. Przykre, że mu taką niespodziankę szykuję, ale naprawdę już nie mogę… Skoczę, zanim go poderżnie. Bestia utnie mi łeb, a potem Jazon ją ukatrupi.

Doszła na wzgórze i przykucnęła. Miecz warował w powietrzu z prawej strony, kusza z lewej. W tym czasie uczeń szedł w przód pośród rzadkich dębów, na ugiętych nogach, omijając agawy i kaktusy. Nie wydawał więcej szmeru niż wiatr owiewający liście cedru. Dobry jest. Ma moje ruchy i moje nawyki. Porządnie go wyszkoliłaś, starucho, pochwaliła się w duchu i przypomniała sobie swojego nauczyciela, Turnera. Ta ruda broda, stalowe spojrzenie i pewność w każdym ruchu. Chociaż był od niej starszy o trzydzieści lat, kochała go całym wielkim młodzieńczym sercem. A on z tej miłości skorzystał. Ale jej nie wykorzystał. Był dobrym nauczycielem i dobrym kochankiem. Jako stary człowiek wycofał się i zasiadł w radzie klanu, przez jakiś czas stanowiąc znakomite wsparcie Mardoka. Ale parę lat temu zaczęła mu się psuć pamięć, zmieniła się osobowość… zgłupiał. Wychudł na szczapę, bo prawie przestał jeść, i zaczęto go traktować raczej jako wątpliwą ozdobę niż realnego radcę. Turner naprawdę umarł, tylko jego ciało wciąż o tym nie wiedziało. Nie było go już w głowie, nie było go… nigdzie. Rozpadł się. Mazon Juda twierdził, że jego duch zasiada w koronie drzewa poznania, ale Liana nie wierzyła mazonom, nie wierzyła w bajania o tych ich wizjach. Wolała, póki starczy sił, szkolić nowych adeptów, a gdy sił zbraknie, umrzeć raz i konkretnie, a nie na raty, pośród niby współczucia, a tak naprawdę zakłopotania.

I czas utraty sił nastał.

W tym momencie zdała sobie sprawę, że widzi ostatni zachód słońca, że czuje ostatnie zapachy.

Że to już.

I to już odnoszące się do jej osobistego życia bardzo ją poruszyło.

O śmierci łatwo się rozmawia, gdy jest daleko. Gdy jednak zbliża się nie do kogoś innego, ale właśnie do nas, i ma zakończyć nasze, a nie inne życie, wszystko zyskuje jakby dodatkowych sto logramów, staje się czarne i niewybaczające.

To już.

Przełknęła ślinę i wyciągnęła z jedynej sakwy, jaką ze sobą zabrała na polowanie, umowę ubezpieczeniową. Smark dobrze to wymyślił. Zarobi dodatkowo kilka tysięcy. Sam nie wie, jaką ma doskonałą intuicję. Spojrzała na Jazona, gdy metodycznie zbliżał się do celu, obwąchując każdy fragment terenu. Zmrużyła oczy i zerknęła na pergamin. Umowa była standardowa, Liana dobrze znała takie zapisy… Drobny druk. Na dole strony. „Świadczenie nie zostanie wypłacone, jeśli łowca celowo narazi swoje życie na szwank, celowo narazi życie partnera na szwank lub popełni błąd wymieniony w łowieckich zasadach w dziale »błędy kluczowe«. Ponadto w przypadku popełnienia błędów kluczowych honorarium łowcy/łowców zostanie wypłacone w wysokości połowy umówionej kwoty”. Wzruszyła ramionami. Myślą, że są sprytni. Po co to w ogóle zamieszczać? Jak to sprawdzą? Skąd niby mieliby wiedzieć, że został popełniony „błąd”? Musiałby nas ktoś obser…

Kobieta zaklęła, błyskawicznie się rozejrzała i zaklęła jeszcze raz, tym razem o wiele szpetniej. Na północ od Wróblego Lasu na wzniesieniu dostrzegła małą ludzką sylwetkę.

– Obszczymur obszarpany, za bardzo z wiatrem, za bardzo… – syknęła, starając się wyłuskać wzrokiem z odległej postaci jakieś szczegóły. Wydawało się, że mężczyzna patrzy na las przez lornetę. – Zuriś w ass koicony, przecież rozwali nam polowanie. Jeśli smoczyca go wyczuje…

Popatrzyła na Jazona, ale ten znajdował się za daleko, by do niego krzyknęła. Zdradziłaby jego i siebie, narażając oboje na śmierć. Ogarnęły ją złe przeczucia. Ilekroć podczas akcji pojawiali się gapie, tyle razy utrudniali łowy albo powodowali wypadki. Kodeks shikaaree mówi, że w czasie polowania nikt nie może go zakłócać. Wydawało jej się to tak oczywiste, że nie napomknęła o tym w trakcie spotkania z merem. Zresztą co by to dało? Sukinsyn wysłał oko, by dowiodło, że popełniono „błąd kluczowy”! Jej słowo przeciwko świadectwu jakiegoś gryzipiórka! Na pewno wysłał prawnika. Czyli równie dobrze tę polisę mogę sobie w dupę wsadzić, a całe negocjacje wyrzucić na śmieci.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.PODZIĘKOWANIE

Zanim napisałem tę powieść, przygotowałem blisko pięćdziesięciostronicowy dokument opisujący genezę świata, jego technologię, obyczaje, modę, język, wierzenia, legendy, idiomy. Tam też stworzyłem postacie, wymyślając ich pochodzenie, cele, cechy charakterystyczne. Mając taką podporę, napisałem pierwszy draft tekstu, poprawiłem go, a potem wysłałem do życzliwych osób, które podzieliły się uwagami na jego temat. Jak zwykle okazało się, że nie uwzględniłem tego, nie pomyślałem o tamtym, nie zauważyłem owamtego, więc z pokorą uzupełniłem opowieść w niezliczonych miejscach i tak dzięki nieocenionym „beta-readerom” historia stała się lepsza. Niech mi będzie wolno podziękować im w tym miejscu, wymieniając nazwiska w porządku alfabetycznym:

Karol Bonar

Hubert Dudycz

Damian Podoba

Witold Siekierzyński

Anna Traut-Seliga

Mariusz Wojteczek

Kochani, ściskam Was bardzo, bardzo mocno.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij