- W empik go
Stary biuralista - ebook
Stary biuralista - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Antoniego Nowosielskiego.
Kijów.
Nakładem Leona Idzikowskiego.
1859.
Pozwala się drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Kijów, dnia 16 czerwca 1858 roku.
Cenzor, O. Nowicki.
Warszawa, w Drukarni Gazety Codziennej.
Raz, pewnego lata, musiałem spędzić w mieście kilka najpiękniejszych tygodni w roku; spędzić na załatwianiu nieznośnych interesów, z ciężką tęsknotą w duszy do wsi, do mego ogrodu, do moich drzew starych, do moich kwiatów, do moich ptaszków, do mojej rzeczki płynącej wężykiem w dole wpośród wysp zielonych, porosłych łozą i wierzbami, do moich gwiazd wreszcie, tak ślicznie świecących w nocy przez ciemną gęstwinę białych akacyj i lip starych, wystrzyżonych w szpalery. Musiałem spędzać ranki na łapaniu urzędników w ich eleganckich mieszkaniach, na nudzeniu się w ich przedpokojach, na proszeniu, obiecywaniu, dotrzymywaniu obietnic, na uśmiechaniu się do nich, do ich żon, dzieci, sług, do ich psów nawet, podczas kiedy w duszy zupełnie inne przesuwały się myśli i uczucia.
W juryzdykcyach, które musiałem zwiedzać co ranka, nie mając robić co lepszego, robiłem spostrzeżenia nad kancelaryą, nad pisarczykami, nad naczelnikami stołów i wydziałów, nad całą biurokracyą, widząc tu świat w miniaturze: klassy, kasty, pochlebstwo, dumę, poniżenie, zawiść, zły humor, przyrodzoną pogodę duszy, ostatnią głupotę połączoną z zarozumieniem, nadzieje, ambicye i t… d… i t… d.
Wróciwszy do siebie, po obiedzie, siadałem u otwartego okna z sygarem w ręku, wypoczywając po trudach i patrząc na ulicę, dumając o wsi, marząc o powrocie do domu, i mimowoli przypatrując się ludziom, co przepływali przedemną i ginęli, może na zawsze, z przed moich oczu. Za uderzeniem na wieży godziny trzeciej po południu, wszystkie juryzdykcye wypróżniały się; zgłodniali biuraliści, kanceliści, pisarczyki ze wszystkich stron przeciągali grupami, ginąc gdzieś w wązkich uliczkach starego albo dolnego miasta, jak mrówie rozłażąc się po wzgórzach przepaścistego a malowniczego brzegu rzeki, chroniąc się pod dachy ubogich chatek, poprzylepianych do stromych wąwozów jak gniazda jaskółcze, uwinięte w zielone gałęzie lip, grusz, rozłożystych dębów, albo skryte w bukietach wysmukłych, białokorych brzózek, z ponawieszanemi do dołu warkoczami. Chatki te fantastycznie porozrzucane po górach, nieraz zwracały moją uwagę; często zadawałem sobie pytanie, kto w nich mieszka, jacy w nich ludzie, jakie ich życie, jakie myśli, marzenia, jakie nadzieje, jaka przyszłość? Ludzie, ludzie, – wszędzie ludzie, wszędzie jedna a razem tak rozmaita historya ich życia! Dlaczegoż chciałoby się koniecznie zajrzeć do każdego serca, dlaczego chciałoby się na dnie duszy każdego odgrzebać jego tajemnicę, dotknąć palcem może najboleśniejszej rany bliźniego. – Dlaczego? Dlaczego łzy co płyną z twarzy obcej, pomimo woli obudzają w nas współczucie, albo zimną ciekawość przynajmniej? Czyż powód tego interesowania się ludźmi jest tylko zajęciem się egoisty, który radby był rozerwać się nawet historyą niedoli i rozpaczy biedaka, czy też jestto może to uczucie bratnie, jakie mimowoli łączy jednego człowieka z drugim??
Tak myślałem patrząc na dziwne figury przesuwające się przedemną.
Tam biegli młodzi aplikanci, zajadając piróg, który mieli w kieszeni.
Owdzie szli starsi, chcący ukryć przed przechodzącemi swoje ubóstwo; ten miał lepiej zakonserwowany kapelusz, i szedł poważnie, myśląc, że wszyscy mają zwrócone nań oczy; a tymczasem stąpał ostrożnie, by zakryć w bucie dziury, dla których lepszego zamaskowania posmarował skarpetki atramentem.
Ten miał na pokaz kraciaste spodnie.
Tamten swoje bakenbardy.
Ów halsztuk i biały kołnierzyk.
Inny płaszcz nowy z aksamitnym kołnierzem.
Tu były czysto wyczyszczone buty.
Tam frak nabyty na tandecie.
U innego parasol.
A u tego śpilka w krawacie, błyszcząca czeskiemi kamieniami, i pięknie zaczesane włosy, woniejące pomadą różaną. Cóż za szczęście, jeżeli się zbierze tyle grosza, by nająć dorożkę i przejedzie się wieczorem po głównej ulicy miasta! Oczy wszystkich zdają się zwracać na szczęśliwca!
Biedni ludzie! wy wszędzie jesteście ci sami, wszędzie żyjecie próżnością" tem, co to powiedzą o was inni! Od pisarza dzieł filozoficznych, mających żyć wieki, do pisarza poleceń do prystawów i ekonomów, mających zginąć we włosach ekonomówien w kształcie papilotów: wszędzie kryje się w sercu chęć popisania się, chociaż, czasami, widocznie nie ma czem błysnąć. Jedni jak drudzy nadstawiają się tandeciarską, starzyzną.
Ale to są ludzie! – Młodzi, weseli, zadowoleni czemkolwiek; szczęśliwi, bo bogaci skarbem młodości, skarbem duszy świeżej!
Patrz jak szczebiocą, jak się śmieją, jak ich oczy błyskają radością, jak ich twarze ożywiają się, jak nawet czasami są piękne wdziękiem prawie dziecinnego jeszcze wieku.
A ciż starzy, wywiędli, biedzi, schorowani, łysi, siwi, pomarszczeni, postępujący leniwie: czyż i oni byli kiedyś temi lekkiemi motylkami, które dziś bujają tak wesoło, by się potem zwinąć w te brzydkie poczwarki!