- W empik go
Stary sługa. Tom 2 - ebook
Stary sługa. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 254 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
VI.
Nie wiem czy jest kto biedniejszy nad dzierżawcę, jeśli, to się jednak nie często przytrafia, ma on uczucia i zaprząta się cokolwiek tem co go otacza; gdyż pospolicie dzierżawca ze stanu swego ani patrzeć, ani czuć nie powinien, tylko rachować.
Wzorowy dzierżawca robi grosz, a o resztę nie stoi; ale i między niemi są ludzie obdarzeni smakiem i uczuciem (choć rzadko), są co żyjąc z pracy, chleb swój powszedni gorzki i ości pełen, smarują odrobiną poezyi.
Takim właśnie anormalnym dzierżawcą był Bolesław Wilczek, któremu tez Pan Bóg nadarzył i kątek wcale dla niego stosowny.
Nie wiem czy sam sobie budując, byłby pożądał milszego domku, i spokojniejszego a wdzięczniejszego ustronia.
Nie wyobrażajcie sobie, kochani czytelnicy, z urywków które mogliście postrzedz po nad drogą pocztową, że całe Polesie składa się z tego piasku, sosninki, kałuż błotnistych, i trząskich grobel, które was tak znudzić musiały, iak i mnie znudziły nieraz; wyjąwszy ramy siwych lasów wszędzie jednakie, Polesie jest pełnem rozmaitości i bardzo niekiedy wdzięcznym kątkiem.
Prawda ze bywa tez i szkaradnie brzydkie. Ma ono swe wielkie rzeki: Styr, Nucz, Horyń, Prypeć, które je ożywiają pięknemi często brzegami; ma wzgórza, a bujna i wiekuista zieloność drzew jego, zdobi nawet najmniej ponętne położenia. Któż nie kocha lasów? ktoby drzew nie lubił? a czegóż one nie ubiorą i nie uwdzięczą?
Wieś którą trzymał dzierżawą Bolesław Wilczek zwała się Kluki; leżała właśnie nad brzegiem Styru, wśród przetrzebionych już ale pięknych jeszcze borów sosnowych i dębowych lasów. Sama osada ciągnęła się nieco opodal od rzeki na wzgórzu, oddzielona od koryta Styrowego zieloną rozległą łąką; o kilka staj od niej był dwór, na podniosłości zbudowany nad samą wodą, otoczony jeszcze lasem, któren nie wiem jaki traf szczęśliwy, czy upodobanie oszczędziło.
Wysokie sosny, z wieńcami zielonemi na skroniach, podszyte gęstą leszczyną, kilka przestarych ogromnych dębów, i dołem olchy, opasywały z jednej strony zabudowania dworskie, odkryte z drugiego boku od wioski, która przeglądała przez krzewy ze swą szarą cerkiewką i domostwami, w rząd wysadzonemi, na piasczystem wybrzeżu. Domek mieszkalny był nie wielki ale czysty i porządny; znać koło niego staranie i zamiłowanie ładu; spojrzawszy nań, czytałeś spokój i swobodę jaka tu panować musiała. Wielka brama słomą kryta, owa brama starodawna z furtką podniesioną, do której wchodziło się po wschodkach, z daszkiem na wierzchu, szeroko roztwierająca się, wiodła na dziedzińczyk czysty i zamknięty z jednej strony domkiem, który miał ganeczek na dwóch słupkach rzeźbionych wsparty, i po dwa okna z każdego boku; z drugiej stajenką osadzoną bzami, z trzeciej kuchnią i płotem Wirginią okrytym. W podwórku tem, niewykwintnem i niezarażonem niewczesną angielsczyzną, stado białych gołębi, mieszkających na strychach sąsiednich budowli, zabawiało się poufale. Pod samemi oknami był malutki dawnym trybem opar – kaniony brzeziną ogródeczek, z którego niecierpliwe krzewiny wysadzały zielone i różowe główki, wyglądając jedne w dziedziniec, drugie wpatrując się w okna. Tuż po za kuchnią i domem był ów lasek, o którym wspomnieliśmy, a o kilka kroków, nagle brzeg wysoki ucięty, dozwalał widzieć rzekę szeroko i wspaniale płynącą, na której przeciwnej stronie szumiała daleko rozlegająca się puszcza.
Trochę opodal między sosnami wznosiły się zabudowania gospodarskie, stodoły, obory, chlewy i owczarnie, w dwa prostokąty wielkie ustawione. Między niemi a dworem, był domek dla ekonoma.
Wielka cisza panowała tu, przerywana tylko mruczeniem rzeki, na której w dole niedaleko stał pływak nieustannie huczący swemi niezmordowanemi kołami, i szumem sąsiedniego lasu. W chwili gdy do Kluków przychodziemy, właśnie Bolesław konno powraca z gospodarskiego przeglądu i oddawszy konia pod stajnią, spieszy do matki.
Wejdźmy i my za nim do cichej jego ustroni. Oto otworzył pierwszy pokoik, ubogo przybrany ale miły i czyściuchny. Jest to prosta izdebka folwarczna, którą smak mieszkańców i wytworne staranie przerobiły na cóś, niezmiernie szczerą prostotą, wdzięcznego. Podłoga zmyta jakby dzisiaj jeszcze, pułap z belkami, piec biały i komin szeroki, – bo w Polesiu ile izb tyle kominów, – w głębi sofa opasana poręczą poduszkową do koła, szarem płótnem tylko z czerwoną życzką przykryta, kilka krzeseł i fotel podobny do sofy, stół wielki politurowany na ciemny mahoń, drugi pod oknem mniejszy: – nic więcej tu nie było. Żadnej ozdoby, żadnego wyszukania i pretensyi. Zapomniałem tylko o kilku wazonach z kwiatami na oknie, i o dużym puharze z bukietem leśnym, złożonym z konwalii, irysów, żonkilów, i paproci, na stole. Łatwo to opisać, ale trudno wyobrazić holenderską czystość i białość, jaka ten pokój zdobiła, czyniąc go nad wszelki wyraz miłym i powabnym. Obok był drugi nieco mniejszy, podobny do pierwszego, o jednem oknie, z sofą, stolikiem i szafeczką, w której widać było trochę książek.. Z niego były drzwi do sypialni matki Bolesława.
Tu doskonale malowała się kobieta schludną tę izdebkę zamieszkująca – wszędzie nadzwyczajny panował porządek, wszędzie owa lśniąca i wesoła czystość, niemająca jednak przy sobie tego chłodu, jaki czasem przesadne, metodyczne uporządkowanie wyziewa. U okna łóżeczko wązkie, ze stolikiem zarzuconym robótkami, książkami i kobiecym porządeczkiem; przed niemi maleńki na ziemi ale prosty kobierczyk. W głowach Najświętsza Panna, ta wszystkich matek i dzieci opiekunka, palma, i maleńka fajansowa kropielniczka, a przy niej ćwiek do wieszania kluczów. Dalej skrzynie, komody, krosna, stoliki, pełno pozaczynanych kobiecych robótek; tam skrojona bielizna, owdzie zwinięte nici, motków stosy, płótno w sztukach, białe talki, świeżo z blechu oddane. W rogu, w maleńkiej szafce zioła i lekarstwa, w większej odzienie, bielizna i zapasy domowe, starannie ułożone. Zegar szafkowy, stojący naprzeciw łóżka, powolnym chodem oznajmywał pani domu bieg czasu, którego wartość znała lepiej nad innych.
Jej tu nie było w tej chwili; Bolesław zajrzał tylko na palcach podszedłszy do cichego kątka, nie zobaczył matki i wyszedł do siebie, smutnie potrząsnąwszy głową.
Dwa pokoiki Bolesława, na których również znać było rękę i pieczę kobiecą, sień tylko przegradzała od pierwszych. Większy służył mu dla przyjęcia gości jego bardzo rzadkich; rozweselały go broń zawieszona na ścianach, kilka sztychów ze Smuglewicza i widoków Canalettego, trochę kwiatów, wreszcie i widok na dalekie lasy i rzekę. Drzwi szklarnie wprost wiodły z tych do nad – Styrowego ogródka.
Drugie łączyły go z sypialnią Bolesława, utrzymaną w porządku nie przesadnym a miłym. Tu wszędzie przebijało się upodobanie gospodarza: wreszcie pokoików nie walała się żadna książka, żaden papier mogący wydać tajemnicę poety, (przyjmiemy to przezwisko nadane mu przez niechętnych) – ale w sypialni książki miały pierwsze miejsce. Pełno ich było wszędzie, stół duży przy łóżku cały się pokrył niemi. Na sofie z przeciwnej strony spoczywało także kilka otwartych, półka przy ścianie dźwigała ich jeszcze trochę, było parę na kominie, parę w kącie na stoliczku. Ale najjawniejszym dowodem grzechu poezyi, był stos papierów i papierków, w głowach łoza, na których zdala odgadnąć było można jakoś od razu, że nie rachunki gospodarskie mieściły.
Papier zapisany ma także właściwą sobie fizyognomią; oko co się z nim częściej widuje, pozna od razu, czem jest każdy – jego zwitek, każdy obdarty szpargalik.
Inaczej wygląda urywek listu plenipotenta, inaczej kartka w powieści, regestrzyk z miasta, piosenka. Co więcej, powiedziałbym że zdaleka poznam i odróżnię odę do słońca, sonet do N. N., lub balladę. Zdaje mi się, ie sam nawet gatunek papieru ma jakiś związek zmyślą, która się na nim błąka – ale o tem szeroko rozpisywać się nie będę, wpadłbym w papierowy mistycyzm; wróćmy do Bolesława i jego stolika.
Nie same on dźwigał poezye; owszem, więcej tam było nie rymowanych studiów historycznych, z książek mało znanych, wypisów i tłómaczeń, a najmniej tych grzesznych wiązanek słów, które z dwojga jedno okrywają sławą lub śmiesznością człowieka – najczęściej niestety! ostatnią!
Wśród papierów, dziwne tez spotkały się ślady innych zajęć – byty kłosy zaschłe w jesieni zerwane, był suchy bławatek, kilka łodyg zżółkłych kwiatów, garstka mchu, jakiś dziwnych kształtów oset. Na kominie, zwyczajem poleskim, tlał ogień wiekuisty, dzień i noc trwający; przed nim wielki pudel biały smacznie się sobie wylęgał. Posłyszawszy jednak chód pana, podniósł się i o trzech nogach przyszedł go powitać; kulał bowiem na czwartą. Zmyślne to zwierzę w milczeniu przysunęło się do ręki Bolesława i polizawszy ją, krok w krok za nim poszło do kanapy.
– A! Wierny! rzekł Bolesław głaszcząc ulubieńca – żal ci żeś nie mógł pójść za mną; a na cóż ci było kota gonić i nogę sobie kaleczyć! Teraz musisz w domu posiedzieć.
Pudel spojrzał, coś zaskowyczał i wynagradzając sobie za opuszczoną przechadzkę, wskoczył na kanapę, głowę kładnąc na kolanach pana.
Wtem z za drzwi łagodny, pieszczony odezwał się głosek:
– Do kogoż to mówisz, mój Bolku?
– To mama!! zawołał szybko zrywając się młody chłopiec. Mówiłem z moim Wiernym. Ale gdzież mama była? szukałem jej i znaleźć nie mogłem. Godziż się to słabej, ledwie cokolwiek sił odzyskawszy, zaraz się znowu dobijać pracą? Moja mamo! moja najdroższa mamo!
Matka Bolesława, która z uśmiechem wdzięcznym weszła do jego pokoju, była nie młodą już kobietą, dziwnie wyrazistych rysów twarzy. Jakiś smutek i mocą duszy przytępiona boleść malowały się na niej; ciągła myśl i wysiłek by osłonić powierzchownym spokojem wewnętrzne cierpienie, znamionująca niepospolitą potęgę woli, biła z jej rysów statecznych. Ubrana ubogo ale czysto i niemal wykwintnie, wysokiego wzrostu, postawy poważnej, pani Wilczek zastanawiała nie tylko ostatkami wielkiej niegdyś piękności, dziś jeszcze bardzo widocznej, ale ogółem rysów charakterystycznych i przejętych duszą silną.
Jakby męczeńska aureola światła błyskała na jej wybladłych skroniach, tem wybitniej, ze heroicznie stłumić w sobie i upokorzyć usiłowała, ten wspaniały wyraz zwycięzkiej boleści.
Wejrzenie jej było łagodne, słowo dźwięczne i miłe, uśmiech macierzyństwem przejęty; całość twarzy tworzyła jedną z tych głów, na które dość wejrzeć by przez nie wyczytać napiętnowane palcem Bożym istoty wyższe – wybranych.
Na zapytanie syna odpowiedziała z uśmiechem żartobliwym i wesołym.
– Mój Bolku, tybyś mnie przez zbytnią swoją troskliwość zamordował w domu, a mnie, wiesz, potrzeba do życia powietrza i ruchu pracy. Gnuśność poniewiera tyciące ludzi, praca nie zabija nikogo.
– Ale mamo, z twojem zdrowiem?
– Zdrowie moje, jak wszystkich wychuchanych nazbyt za młodu, ciągle się niby psuje, ale trwa widzisz i posłuży mi dłużej pewnie, niż inne na pozór olbrzymie .
Bolek zamilkł, ale nie przekonany odezwał się po chwili: – Droga mamo, czyż myślisz, że ja nie widzę i nie czuję tego to się z tobą dzieje? O! serce synowskie najtajemniejsze cierpienia odgadnie, póki bije razem z tem macierzyńskiem sercem, którego jest gałązką. Ty się pracą zamęczasz; nieraz w nocy podsłuchałem twej modlitwy bezsennej, wiem jakie bóle znosisz w cichości, odprawiwszy wprzód wszystkich, aby cię nikt nawet pożałować nie mógł. We dnie wstajesz potem i pokazujesz twarz wesołą. Kłamany święcie uśmiech, żeby mnie nie martwić, aleś chora, chora…
Pani Wilczek dwie łzy stanęły w oczach, zarumieniła się, usiadła i po chwili odpowiedziała głosem pełnym wzruszenia:
– Przywiduje ci się moje dziecko; gdybym wreszcie i cierpiąca była trochę, na cóż wołać o litość i pomoc, gdy nie ma coby pomogło?
– Ale jest ktoby się ulitował! zawołał syn.
– Nie rozumiem tego egoizmu, który pragnie litości, by trochę zwolnić swego bólu kosztem cudzym. Co się tyczę pracy, ty wiesz jak ona mi jest miłą, potrzebną, konieczną; to moje lekarstwo jedyne, to moja rozrywka, to życie…
– Ale ta rozrywka zabija, mama jej nadużywa.
– Nie! nie! spuść się na mnie; dobijać się nie myślę, nie mogę, nie chcę; jestem matką, i mam ciebie.
Bolek rzucił się jej do nóg i chwytając za ręce, rzeki półgłosem:
– Biedna, biedna matko moja, tyś święta, tyś męczennica! Czyż ci Bóg losu i na starość nie osłodzi?
– Dziecko! ja się przecie nie skarżę!
– Ale cierpisz?
– Któż nie cierpi?
– Tak jak ty, święcie, jak ty łagodnie i anielsko, nikt pewnie.
– O mój Bolku, nie przesadzaj; więcej daleko cierpieli święci pańscy za wiarę i i któś – ty wiesz. – Ktoś jeszcze więcej cierpi.
Bolek spuścił głowę, umilkł, i płakał.
– No, dość tego, przerwała matka żywo, otrząsając się z wrażenia tej chwili rozmowy – człowiek nie na jęki stworzony, pracujmy, ufajmy w Bogu; skarga to oręż słabych i oręż słaby, męczy ich i ludzi od niczego nie broni; zostawmy go biednym wiecznie tylko sobą zajętym samolubom. Gdzie byłeś?
– Byłem w polu przy radłach, u siewaczy, na łąkach, wszędzie gdziem myślał, ze może oko moje być potrzebne. Ale cóż moje oko warte! wszakże to tylko niewprawny wzrok nieuka, którego ośmiewają poetą!
– Nie uważaj Bolku; mniejsza o śmiechy ludzkie gdy sumienie spokojne mówi ci, że spełniasz powinności jak możesz. Powoli nabierzesz doświadczenia, rozmiłujesz się W swoim stanie wieśniaczym i przestaniesz tęsknić zaczem innem, bo wy młodzi zawsze tęsknicie.
– O! nie ja przynajmniej.
– Nie chcę cię badać, ale Boga proszę żebyś ten stan swój zamiłował. Mnie się widzi ze poczciwszej ubogiej doli nie ma, jak na szlacheckim zagonie. Swoboda, lasy, natura, cisza, lud w około poczciwy, dla którego nie wielkim kosztem ojcem być można – bo kosztem serca tylko i – praca miia, urozmaicona, zajmująca; wieczorem spoczynek z książką i myślą – czegóż więcej pragnąć można?
Bolek westchnął i zarumienił się, zakłopotał widocznie; matki oko widziało rumieniec, odgadło myśl co go wydobyła.
– Tak, to prawda, rzekł Bolek, czegoż pragnąć, chyba…
– No, dokończ szczerze, czegóż?
– Mamo, obawiam się.
– Jakto? zemną? – Prawda! nie godzi się żebym dłużej taił się przed tobą – i tak dziś wszystko powiedzieć miałem.
– O! wiem ie długo taić byś się nie potrafił.
– To prawda! z tobą!
– Wiem zresztą, ze wzdychasz po młodemu za życia towarzyszką; wiem i to że kochasz Justysię.
– No, kiedy tak, droga marno, kiedy już pierwsze lody złamane, powiedz mi co o tem myślisz?
– Jak matka, szczerze, po prostu, chcesz bym ci mówiła całą prawdę, choćby nie miłą?
– Nie miłą! możesz że…!
Posłuchaj, usiądź i bądź chwilę cierpliwy; niech cię to co powiem nie zraża; mówię co myślę, ty zrobisz jak zechcesz. Nie życzyłabym sobie żebyś się żenił tak młodo; ubogi jesteś ale przynajmniej swobodny, ja ci nie wiele zawadzam. Żona, dzieci, to obowiązki często nart siły sumiennego człowieka: podjąć się ich za młodu i porywczo, nierozmyślnie – aż straszno! a dla ciebie, mój drogi poeto, podwójnie. Chciałabym żebyś wprzód wyrobił w sobie charakter, moc duszy, którą masz w zarodku, aleś jej potęgi nie pewien jeszcze; chciałabym żebyś dojrzał i ochłódł; bo życie małżeńskie to zawsze bój powolny i ofiary bez końca. Kto wie czy żony nie będziesz potrzebował wychowywać dla siebie, przerabiać, że tak powiem. Masz li na to siły? Miłość jest jednym z żywiołów życia małżeńskiego, ale nie jedynym; wiele cnót potrzeba i wielkich by ten zawód sakramentalny rozpocząć z Bogiem, i w Bogu. Lecz mijam to wszystko; serce moję chce dla ciebie dłuższej swobodnej młodości, bo te lata co ci może ciężą, drogie są mój Bolku, drogie!! To kwiatek życia któremu spieszno na zawiązkę owocu przekwitnąć. Czas jeszcze będzie na owoce… Zresztą, mało znam Justysię; wierzę, że kiedy ci się podobała, kiedy ma dla ciebie choć troche przywiązania, dla ciebie ubogiego, nieznanego, nie błyskotliwego chłopaka, już to być musi dobra dziewczyna, bo się poznała na istotnej wartości twojej; – ale za nic nie chciałabym żebyś się żenił bogato, z bogatszą od ciebie. Dla mężczyzny to upokorzenie, to są zawsze więzy na przyszłość. Ty nie masz nic, lub tak jak nic; szukaj równej sobie, coby ci serce i poczciwą dłoń pracowitą przyniosła w posagu. Takiej ja dla ciebie pragnę, mój Bolku.
Widzę smutek na twojej twarzy – daruj kochany, ale czyż to nie obowiązek matki powiedzieć co jej rozum i serce szepczą?
– Moja mamo, droga moja mamo, wszystko to prawda, święta prawda co mówiłaś mi, ale… ja ją kocham.
– O! wieleś mi powiedział tem jednem słowem Bolku – ale pomyśl, pomyśl, zapuść się w głąb serca, czy ją tak kochasz, że to wielkie przywiązanie wszystko ci wżyciu opłaci?
– A! wszystko!
– Bolku! pomyśl!
– Mamo! ty nie wiesz, ty się jeszcze nie domyślasz mojego do niej przywiązania; ja ją kocham myślą całą, sercem, kocham duszą, kocham wszystkiem życiem mojem, – jest to urzeczywistniony ideał mój, jest to moje szczęście jedyne…
– Na Boga, nie puszczaj cugli uczuciu ani wyrazom, bo ucierpisz, drogi Bolku; – ucierpisz okropnie… oni cię nie mogą przyjąć, oni cię nie przyjmą.
Bolek zamilkł i podparł głowę na dłoni.
– Któż wie! ona mnie kocha!
– Możesz się uwodzić. – Kto zna serce płochego młodego dziewczęcia?
– Mamo, ona nie płocha.
– Zresztą, ona cię kochać może, pozwalam, ale matka?
– W tym względzie nie uwodzę się;
matka mnie nie lubi… ona mnie takie prześladuje poetą.
– Biedna, słaba istota! odezwała się pani Wilczek… nie mówmy o tem, dość tego na dziś. Bóg tem pokieruje, ty musisz pojechać na kilka miesięcy…
Bolek zarumienił się jak dziewczę.
– Mówmy owszem, rzekł żywo, nie mam co taić; – muszę wreszcie wiedzieć czy się mam czego spodziewać; bo w tym stanie niepewności nie wytrwam dłużej.
– Cóżeś zamierzył? Sam tak, bez porady! bezemnie!
– Nigdybym tego bez ciebie nie zrobił – miałem się zawsze poradzie wprzódy i za twoją pójść radą; alem nie wątpił, że się na to zgodzisz, iż mi czas – wybrnąć z tego…
Pani Wilczek pomyślała. – Chcesz się więc oświadczyć? –
– Tak jest.
– Sam?
– Nie, uprosiłem pana Derewiańskiego; on tu dziś przyjedzie…
– Jakto, dziś? tak, zaraz.
– Dziś, daruj mamo! Matka trochę pobladła, zarumieniła się potem, ale prędko utaiła w sobie miotające nią uczucie, i z rezygnacyą spokojną odparła:
– Będę się modliła za ciebie, a Bóg niech uczyni co tam zgóry opatrzył Lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tobyś to przynajmniej trochę odłożył.
– Nie mogę, droga mamo – tam ktoś już jest, tam mnie mogą uprzedzić, i wyrwać mi ten skarb.
Westchnęła pani Wilczek.
– Trzebaż mi było powiedzieć, że Derewiański dziś będzie; muszę pójść do kuchni i cóś jeszcze w obiedzie odmienić; pewnie na obiad przyjedzie?
– Spodziewam się go co chwila…. ale wszak do kuchni posłać można?
– Wolę pójść sama.
Bolek jeszcze raz pocałował ją w rękę, ona go czule za głowę uścisnęła i pocałowała w białe czoło; szeptali potem coraz ciszej, a on ją przeprowadził aż do ganku. Ztąd po chwili rozmowy – pilna gospodyni pośpieszyła do kuchni.
Ten obrazek z życia matki Bolesława, któryśmy tu skreślili, słabo nam ją maluje; potrzeba ją było widzieć ciągle, w nieustannem zajęciu, w niezmordowanej pracy przy niefolgujących jej boleściach, bez jęku, bez użalenia, bez skargi, od rana do nocy krzątającą się z robotą w ręku, ze spojrzeniem zdradzającem więcej nadludzką cierpliwość niżeli cierpienie – by to ciche poświęcenie siebie chrześcijańskiej niewiasty ocenić.
Zaledwie stanęła na progu kuchni a Bolek odszedł zamyślony do swego pokoiku, gdy zaturkotało i drobne dzwonki koników oznajmiły znany zaprząg pana Derewiańskiego.
Poczciwe to było człowieczysko ten pan Derewiański, sąsiad Kluków; – szlachcic na jednej wiosce, rad ze swego położenia, wesoły przy mierności, chętnie żartujący łagodnie ze wszystkich śmieszności ludzkich, trochę wychowaniec ośmnastego wieku, ale religijnie poprawiony przez żonę, żywą i trochę dziwaczną kobietę, oryginał powszechnie pomimo oryginalności swojej szanowany, wszystkim miły i pożądany gość w każdym domu. Już to bojąc się, już poważając ludzie go bardzo słuchali, i tak miał ustaloną opiniją, ze komu dłoń podał inaczej zaraz na niego spoglądano. Pan Derewiański powierzchowność miał bardzo pospolitą; maleńki, otyły, łysy, rumiany, niepocześnie obrany, z ruchami żywemi, z flzyognomią zmienną i wyrazistą a prawie zawsze na uśmiech zarywającą; dodawał sobie oryginalności, jeszcze pretensyą do włosów, które pożyczał z tyłu głowy, usiłując, zawsze niefortunnie, trzymać je na przodzie i pewnego rodzaju rubasznością młodzieńczą, trochę wiekowi niewłaściwą.
– Cichusieńko! puściusieńko i nikogo w domu a to pora obiadowa! zawołał wysiadając.
– I gospodarz i gospodyni kochanego gościa otwartemi rękoma i sercem witają! odezwał się Bolek nadbiegając.
– A daruj! posądziłem ze poeta zabłąkał się gdzie w lasach, i porozumiawszy się z zakochanym, poszli sobie na przechadzkę, zapomniawszy o sąsiedzie.
– Kochany panie, na Boga, niejestem poetą!
– No, o tem potem, a poczciwa i godna matka twoja?
– Zaraz, zaraz ci służyć będzie; ale znasz ją pan; chwili sprożnować nie może, poszła do swojego gospodarstwa.
– Jakże bo ty na to pozwalasz?
– Czyż mogę się jej sprzeciwić?
– Prawda i to! święta kobieta, ale musi być uparta…. bo to ich rzecz.
– Zmiłuj się drogi panie, ona!!
– Wypsnęło mi się – przepraszam, ale widzisz, mając zawsze przed oczyma wzór poczciwości razem i uporu, moją kochaną Domicelkę, wszędzie już widzę ten upor.