- W empik go
Stefan Czarniecki - ebook
Stefan Czarniecki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 479 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzyłem, jak zwinnie, polotnie, wesoło
Po sali tanecznie plątało się koło.
I ja bym pohulał, ale w innej dobie.
F(ranciszek) Ż(ygliński) w Tyg(odniku) Lit (erackim) Poz(nańskim)
– Mój hrabio, śpiesz się, już mi cierpliwości zaczyna brakować.
Tak mówił czterdziestoletni mężczyzna przybrany w hiszpański strój; przechadzał się po komnacie, hojdając kibicią wyuczonym ruchem, półgłosem jakąś piosnkę nucił; spojrzał w zwierciadło, uśmiechnął się, widać rad z siebie, i znowu zwrócił niecierpliwy wzrok na swego towarzysza. Hrabia jakby posąg kamienny nieruchomie siedział na krześle, a człowiek przybrany kuso i opięto, obwieszony ręcznikami i fartuchami, z grzebieniem w ręce jednej, a z puszeczką w drugiej, na jego głowie stuburczył i pudrował perukę jakby na czupieradło do straszenia wróblów z pszenicy. Skończył sztukmistrz fryzjer, a hrabia wstał i jednym susem skoczył do zwierciadła.
– A co, margrabio, czy mi do twarzy?
– Przewybornie! Gdzie idzie o fryzurę, tam pan Clermont – to Arystoteles, to Aleksander Wielki. – I poklepał po ramieniu fryzjera.
Ten skłonił się, spuszczając oczy ku ziemi, zwyczajnie jak człowiek, co zna swój talent i skromnością udaną umie mu dodać blasku. Hrabia przeglądał się ciągle w zwierciadle; żal mu się od niego oderwać.
– Wyśmienicie! Do zachwycenia! Przez niebo! Clermont, mianuję ciebie pierwszym fryzjerem kuli ziemskiej, a twoją piękną opiekunkę, panią sandomierskę, Dianą z Poitiers naszego wieku! Co za arcydzieło! Co powie pani wojewodzina?! Mościa księżno, trzeba poddać serduszko! Nie ma rady, przepadła teraz kasztelanówna. – Zamyślił się i po chwili wykrzyknął: – Harda hetmanówno, i na ciebie przyszedł czas! Niech żyje Ludwik XIV! Niech żyje Clermont! Obydwaście wielcy, każdy w swoim rzemiośle.
Tymczasem margrabia się niecierpliwił:
– Mój hrabio, na miłość Boga, ubieraj się! Już panowie Sarmaci kolasami, dryndulami i konno walą a walą do zamku.
– Dobrze, będę się ubierał „ale pod warunkiem, że będziesz mi mówił, kto przyjeżdża. – Szybko zwrócił się twarzą ku komnacie. – Pikard, dawaj mi się ubierać!
I kamerdyner zwinął się po szaty, a margrabia stanął przy oknie i na wpół otworzył szyby.
Obaj ci cudzoziemcy znajdowali się w jednej z komnat zamku królewskiego, przeznaczonych dla francuskich gości nawiedzających królowę Ludwikę Marię, a tym samym Warszawę i Polskę. Z okna było widać główną bramę od Świętojańskiej ulicy i krużganek zajazdu przed królewskimi komnatami. Wieczór lipcowego dnia jeszcze nie obrzucił szarym mrokiem tła niebios, a setne pochodnie i łuczywa smolne, pozapalane na zamkowym dziedzińcu, rozświecały powietrze rzęsistą jasnością jakby na przekorę niknącemu dniowi. Hrabia ubierał się, a margrabia stał przy oknie.
– Pan krakowski poszóstną kolasą wprost przed krużganek zajechał, wysiada, brawo! Imość w napię – trzonej fryzurze jak wieża gotyckiego zamku, a imościanki w mantelach i robronach; czy nie chcą cieszyć eksjezuity, jak niegdyś cieszyła piękna Agnieszka naszego Karola w Bourges? Jegomość jeszcze po sarmacku, ale już wysiadając z kolasy, podryguje po naszemu jak pajac, kiedy przedrzeźnia skoczka. Rozśmiał się hrabia:
– Wybornie prawisz, przez niebo, poczciwy to naród ci Polacy, ale i śmieszny. Byłeś im powiedział: „Tak robią za granicą”, zaraz chcą małpować. A te kobiety – co to za koczkodany, jak się zaczną stroić i mizdrzyć po cudzoziemsku! Żeby to można pozawozić do Paryża te rarogi, jak by się to ubawiły nasze piękne panie!
– Słuchaj! Pan wojewodzie kaliski i pan starosta Gnoiński, obydwa w hiszpańskich płaszczach jak niedźwiedzie niezgrabni, pozadzierali głowy strojne w kapelusze z piórami, panoszą się gdyby pawie. Cha! cha! cha! Przez Ducha Świętego. Pan wojewodzie na hajduka po francusku woła. Polak jak się nauczy cudzoziemskiego słowa, jak papuga owrzeszcza nim na całe gardło. Ale otóż i i pan starosta makowski przyjechał na arabskim rumaku, stanął przed bramą, zsiadł, oddał konia i idzie przez dziedziniec, karabelą brzęczy, pokręca wąs i czapkę na ucho poprawia, toto jeszcze uparty Sarmata.
– Zwyczajnie szlachcic, nie magnat; magnaci już scudzoziemczeli, z czasem i szlachta się przerobi, choć się teraz niektórzy srożą; nałogiem polskim, co magnat zrobi, to szlachcic zmałpuje prędzej czy później. Zresztą Polak tylko w boju i przy kielichu Polakiem, a w każdym innym razie chce być cudzoziemcem; u niego co ojczyste, choćby najlepsze, to tegosię wstydzi, a co obce, choćby najgłupsze, za tym się ugania.
– Tym lepiej dla nas,tym gorzej dla nich; ale przecież się ubrałeś! Pozawracasz terazdo reszty głowy tym biednym Polkom, ubolewam nad ich losem.
– Nie ubolewaj, ale pocieszaj, kiedy ja którą opuszczę – rzekł hrabia z pewną dumą, wychodząc z komnaty.
Margrabia, idąc za mm, przebąknął:
– Niech i tak będzie, zobaczymy, kto po kim będzie pocieszać.
Było to roku Pańskiego 1655. Karol Gustaw, potomek nieprawego przywłaszczyciela szwedzkiego tronu, widząc Polskę szarpaną domową wojną i uciśniętą najazdami, znając niepokwapność do wojny i serce chciwe pokoju i zgody w Janie Kazimierzu, z chęcią nadstawiał ucho podszeptom i obietnicom zdrajcy Radziejowskiego i postanowił napadem na polską ziemię zawłaszczyć dla siebie i dla swoich dziedziczne prawo Zygmuntowego syna. Polak to, mszcząc widokom dumy, wiódł zgraję Skandynawów na najazd ojczystej ziemi.
Już szwedzcy knechci i rajtarowie zawitali w goście do pomorskiej krainy i do dawnych siedzib' krzyżackiego zakonu. Już wodzowie szwedzkiego Karola, Wittemberg i Königsmark, wkroczyli do dziedziny Wielkopołamów, a Jan Kazimierz, miłośnik pokoju, myślał, że zgodą waśń skończy, i nic stanowczego nie przedsięwziął do wojny.
Od dawna on wiedział o… zamiarach Karola. Polscy posłowie ze Sztokholmu donosili o nich, Szwed ich nie taił; ale król dobrego serca, nie zaś królewskiej woli, w miejsce rozesłać wici między panów szlachtę, żeby na koń siadali, i samemu na ich czele biec przeciw wrogowi ojczyzny, poprzestał na tym, że dał wiedzieć hetmanom na Ruś i na Litwę o niebezpieczeństwie Polski, i zawierzył przyrzeczeniu Wielkopolanów obiecujących zajść drogę Szwedowi i zmiażdżyć go na zgniłe jabłko.
Przez gońców doniesiono z Kalisza, że dwadzieścia tysięcy wielkopolskiej szlachty, pod wojewodami kaliskim, poznańskim, inowrocławskim i podlaskim, stanęło zbrojnie w Ujściu nad Notecią, gotowej poprobować się ze Szwedem.
Wielkopolscy panicze goszczący przy królewskim dworze uroczyście oświadczali królowi jegomości i królowej imości, że ani jeden Szwed nie wyjdzie za Bałtyk, aby zaniósł wieść o klęsce swoich.
W Warszawie rachowano na pewne zwycięstwo. I królowa Ludwika Maria, wdowa po królu bohaterze, a małżonka Jana Kazimierza, postanowiła obchodzić świetnymi zabawami dzień świętej Anny, dzień patronki jednej z ulubionych polskich panien, Anny Sapieżanki, córki Pawła Sapiehy, wojewody wileńskiego.
W królewskich komnatach zwyczajnie jak w dzień wielkiej uczty szumnie, dworno, hucznie i jasno; perskie kobierce rozesłane po posadzce pstrzą się barwistym tkaniem Wschodu. W sieni i przedpokojach pełno paziów i hajduków królewskich, i służby polskich panów.
W komnatach gości hukiem, kobiety postrojone: jedna w długiej robronie, w fryzurze przetykanej kwiatami jak Francuzka przybrana; druga w aksamitnym berecie z perłami gdyby Hiszpanka jaka; u tej alszbant z diamentami ściska szyję gdyby u Niemkini; u tamtej po flamandzku popiętrzone kryziki z brabanckich koronek; ta obnażyła pół piersi zwyczajem lubieżnej Włoszki; tamta gdyby Turczyn jaki oczepiona złotogłowami i tyftykami. Na głowach kiwiory, bawolety, beginy i Bóg wie jakiego' nazwiska stroje; wszędzie pełno zausznic, kanaków, nagłówków z drogich kamienni i złota; rzekłbyś, żeś nie w Polsce, ale w Wenecji na maszkaradzie. Nie dojrzysz tam kabacika skromnej panienki ani polskiego' kontusika na ramionach hożej niewiasty, darmo byś szukał kołpaka na głowie młodej mężatki albo sobolowego szłyka na skroniach poważnej matrony – wszystko to wygnane z polskiej ziemi modną prośbą: „Ojcze, mężu, pozwól mi się przebrać po cudzoziemsku”. A niebaczni mężowie i ojcowie pozwalali, niepomni, że za wygnaniem stroju pójdzie wygnanie języka, a za nimi dalsze rzeczy.
Między mężczyznami jeszcze mnóstwo kontuszów, jeszcze karabele brzęczą i wąsy się pomuskurją, ledwie tam jaki taki gaszek albo szaławiła zawiesił na ramiona płaszcz hiszpański, z florencka opięty, przystroił się w aksamity albo przyzwolił polską czuprynę przestroić na fryzurę szpica.
Cudzoziemców było niemało, a ci przybysze, choć panoszyli się swoim obcym strojem i chwalili go na całe gardło, jednak w duszy czuli się być pacholikami przy okazałych i bogatych polskich ubiorach.
Marszałek królewskiego dworu przyjmował gości: ukłony, powitania stosował do godności i wieku przybywających osób; matronom wskazywał miejsca siedzenia, a Franciszka, hrabina z La Grange, niegdyś ochmistrzyni królowej, dziś pierwsza dama jej dworu, uśmiechem i rozmową bawiła polskie matrony i dawała rady młodym mężatkom i pannom, jak mają do reszty zagładzać w sobie ślady polskich obyczajów. Nagany, pochwały, prześmiewania się nawet koleją płynęły z jej ust, a wszystko ze słodyczą, dowcipnie, wesoło, zwyczajnie – po francusku. Pani wojewodzina sandomirska, córka hrabiny z La Grange, znana podówczas pod imieniem pięknej Marysi, otoczona gronem polskiej i cudzoziemskiej młodzieży, rozdawała między nią czarowne słówka, czarowniejszy jeszcze uśmiech i czarowniejsze nad jedne i drugie rzuty cudnego oka.
Nowi goście wpływali między dawnych i coraz się zwiększał tłum, a wtem jakiś szmer dał się słyszeć w komnatach; umilkły rozmowy, a ciekawe spojrzenia skierowały się ku drzwiom. Dwaj cudzoziemcy weszli: jeden we francuskim, drugi w hiszpańskim stroju. Pierwszy, młody hrabia z Châtre, synowiec hrabiny z La Grange; drugi Montrésor, dawny dworzanin księcia. Orleanu, towarzysz spiskowy nieszczęsnego Cinq Mars, wychodziec z ojczystej ziemi, obsypany teraz łaskami polskiego dworu i obdarzony margrabstwem niemieckim. Obydwa byli prawodawcami mody, niejako bożyszczem bałwochwalczej czci płci pięknej; za ich wejściem na twarzach wszystkich niewiast odmalował się wyraz gorącej chęci: „Żeby mnie się najładniej skłonił, żeby do mnie pierwszej przemówił!”
Hrabia się ukłonił nisko, z wyuczonym wdziękiem.
– Przez niebo, nie masz jeszcze ani królowej ani jej dworu a tyś mnie tak naglił!
Montrésor odpowiedział:.
– Czyż nie widzisz, że wszystkie panie dworskie są tu, w tej komnacie? – I dodał na ucho z uśmiechem: – Prawda, że dla ciebie braknie kogoś ze dworu.
Wtem nadszedł wojewodzie kaliski i witał cudzoziemców. Pogładzając hiszpańską bródkę, zagaił francuszczyzną chrapawego dźwięku:
– Jakże panu hrabiemu nasza Polska się podoba? Ludwik z Châtre uśmiechnął się z przygryzieniem ust.
– Dzięki płci pięknej i panom Polska już na pół się przekształciła na naszą nieporównaną Francję.
Wojewodzie nisko się ukłonił.
– Wszystko tośmy winni wam, nieoszacowani bracia naszego współczucia, nie opuszczajcie nas z swoimi radami, a zobaczycie przez 'doświadczenie, jak dalece jesteśmy ich godni.
Tu młodzieniec stojący niedaleko poprawił wyloty kontusza i mruknął:
– Przestałbyś pleść androny; ty i podobne tobie wiercipięty przerobicie się na Francuzów i na diabłów, ale nie my.
Hrabia popatrzał się na niego, a nie rozumiejąc polskiej mowy, z cicha rzekł do wojewodzica:
– Ten pan, widzę, się gniewa, bo coś za głośno mówi.
Wojewodzie się nie zmieszał, zbliżył głowę do hrabiego:
– To zwyczajnie szlachetka, synowiec Czarnieckie go , tego tam rębacza. – A obracając się do młodzieńca: – Mospanie Czarniecki, pomówimy z sobą jutro.
Starościc dłonią stuknął po rękojeści karabeli.
– Choćby i zaraz, mospanie Grudziński, wyjdźmy stąd.
– Do jutra, do jutra! – zaśmiał się wojewodzie. – Panie hrabio, będziesz moim przyjacielem w tej sprawie honorowej.
– Na twoje rozkazy jestem.
Wtem dworzanin królewskiej służby krzyknął:
– Król Jegomość! Królowa Imość!
I kobiety, i mężczyźni z miejsc powstawali i jak rzędy poszykowali się na prawo i na lewo.
Królowa już to nie była owa młoda księżniczka z Gonzagi, za którą szalała cała młodzież dworu Ludwi.ka XIII i polubieńce kardynała Richelieu, ale jeszcze się ślady jej wdzięków nie zatarły, róż i bielidło, jak mogły, poprawiały bezlitosne szczerby czasu. Czarne oko jeszcze brylantem błyskało spod wymuskanej brwi; na gładkim i jasnym czole, gdzie każdą żyłę przejrzeć można, przewija się duma i namiętne uczucie włoskiej niewiasty, a w drobnej i szykownej kibici widać krew francuskiego rodu. Na niej szata z różowego atłasu, przysłana w darze z perskiej krainy, w szerokie fałdy spływała kui ziemi; szeroka, srebrzysta wstęga przepasywała kibić, przy rękawach sute angażanty z koronek puszyły się jak śnieg wokoło malutkiej rączki, odzianej w różową rękawiczkę haftowaną w srebrne winogrona. Na nóżce przy białych, jedwabnych pończochach połyskiwał różowy trzewik takoż haftem upstrzony; u spodu suknia potrójną falbaną obrzucona, około gorsu forboty z brabanckich koronek; na szyi kanak z szacownych pereł, a na głowie w ufryzowanych włosach korona z rubinów przewijana brylantami.
Koło królowej były trzy panny dworskie: dwie strojne po francusku, trzecia zaś w polskich, ojczystych szatach.
Jan Kazimierz przybrany był w żupan z pomarańczowego grodeturu i w kontusz z błękitnego aksamitu; obuwie z czarnego tehinu, pas lity, ale mato na jego szatach złota i drogich kamieni; przy boku karabela, nie w jaszczur, ale w stal misternej roboty oprawna, widać, że nie dla boju, ale dla zwyczaju potomek Jagiellonów ją nosi; w ręku czapka bobrowa. Twarz króla łagodna, poważna, ale nie widać na niej polskiego wąsa i czupryna nie golona, ale wosy uczesane ni to po francusku, ni to po polsku. Koło niego szedł ojciec jezuita Krajewski w czarnej, długiej sukni, z bobrową czapką w ręku.
Królowa z powagą i uprzejmością witała zgromadzonych gości. Do każdej znakomitszej matrony albo piękniejszej panny kilka słów przemówiła i niejednemu mężczyźnie dostała się ta szczodrota grzeczności; i rzecz dziwna, kiedy król zbliżał się do cudzoziemców albo Polaków przybranych w strój cudzoziemski, królowa jakby na przekorę szukała wojennych mężów, butnych sarmacką odzieżą.
Na rozkaz marszałka królewskiego dworu muzyka.
urżnęła polskiego, król jegomość wziął w pierwszą parę solenizantkę.
Solenizantka z książęcego rodu, ale też i krasa u niej książęca; spod złotej siatki narzuconej drogimi klejnotami ciemne włosy spływały w polotnych kędziorach na ramiona cudnego kształtu i śnieżnej białości; piwne oko ogniem błyska, gładkie liczko rumieńcem się krasi, słodki uśmiech dobroci po nim się przewija, niebiańska słodycz przepłynęła po czole i zostawiła na nim wdzięk anioła. Kibić okazałej urody strojna w fałdzistą robronę z białego muślinu, u dołu suta falbana puszy się troistym kołem; białe trzewiki, białe rękawiczki ze srebrem, a na szyi alszbant błękitny diamentami nasiany jak pas nieba – gwiazdami.
Królowa imość, podała rękę panu wojewodzie wileńskiemu, żeby patrzył na córkę, swoją chlubę, swoją pociechę. A pan kasztelan krakowski podał rękę wileńskiej wojewodzinie. Hrabia z Châtre, pan wojewodzie kaliski, pan starosta Gnoiński i pan staroście Czarniecki – wszyscy czterej jakby z kopyta posunęli się do panny dworskiej, co ostatnia przyszła z królową i miała na sobie szaty polskie.
Hrabina z La Grange, gdyby umówiona, wzięła za rękę młodą dziewicę.
– Panna Lanckorońska tańcuje z hrabią z Châtre.
Dziewica spłoniła się, nic nie rzekła i oddała swoją rękę podrygującemu Francuzowi, a Jan Czarniecki odszedł i stanął pod ścianą. Hrabina to spostrzegła i z uśmiechem obróciła się do wojewodzica:
– Widzi to pan, stryjaszek po buławę sięga ręką, a synowczykowi zachciało się hetmanówny; do czego to. Polska przyszła: drobna szlachta górę bierze, panowie to znosicie.
Wojewodzie zmarszczył brwi:
– Ani jeden buławy, ani drugi hetmanówny mieć nie będzie.
Już się pary uszykowały i król z Anną Sapieżanką posunął naprzód.
Długim sznurem idą pary za parami, po prawicy matrony, młode mężatki i dziewice z partesa poważnym krokiem po kobiercach gładko się posuwają, a układ ich kibici i wyraz twarzy zdaje się nakazywać: „Wielbcie nas, ale i szanujcie zarazem”. Po lewicy mężczyźni wojennym krokiem postępują, w prawej ręce każdy z nich trzyma rękę swej tanecznicy z niemym znakiem chluby, że go wybrała za opiekuna w tej chwili, w lewej ręce niesie czapkę. Czasem stuknie nogą z radości, na przechwałkę przed widzami., czasem brzęknie karabelą na znak, że w potrzebie jest na pogotowiu oręż na obronę tej, która zawierzyła jego sercu i ramieniowi.
Sznur taneczników i tanecznie kręci się po komnatach; to półkole zakreśli i bieży naprzód, to znowu jakiś zygzak po posadzce zarysuje i wstecz się sunie jak igrający wąż po trawie, jak zwydrzony ruczaj pomiędzy skałami; jańczarskie rogi brzmią, skrzypce rypią trelami harmonijnego dźwięku, a tułumbasy przerywanymi grzmotami huczą i huczą.
Hrabia z Châtre uśmiecha się, przymila do swojej tanecznicy i oczyma i słowami do niej przemawia. Ona mu grzecznie, ale obojętnie odpowiada. Wszystkich widzów oczy na nią się zwracały; oko niebieskie jak błękit krymskiego nieba, a w nim się maluję słodycz i dobroć, i trochę sarmackiej dumy, zwyczajnie jak w dziecięciu bohatera posiwiałego w bojach; nad oczyma mszy się jak aksamit czarna brew, twarz trochę ściągła, lica… białe jak mleko, na nich powleka się rumieniec uroczy jak pierwotne zwoje polnej róży; nos trochęorli, usta małe, rumiane, rozkosząwioną; kiedy sięuśmiecha, widać dwa rzędy zębów jednakich, białych jak śnieg; w uśmiechu na licach dwa dołki się odcieniają i anielski wdzięk rozlewają po twarzy. Półbródek zgrabnie zaokrąglony, szyja rozkoszna i biała jak puch łabędzi; czoło gładkie, nieznacznie wypukłe i niby przezroczyste, na skroniach wymuskane czarne włosy lśnią się jak pióra ptaka pod promieniem słońca; we włosach wieniec z bławatków, ale te bławatki z turkusów, na złotych łodygach, a środki z kosztownych diamentów. Kibić rosła, szykowna, w pasie przecięta, tak iż zda się, że jedną ręką można ją objąć; na niej kabacik z białego muślinu pod szyję dochodzący, spódniczka u dołu obrzucona falbanami z koronek, przewijanymi ciągniętym złotem; na ramionach zarzucony kontusik z szafirowego atłasu, podbity karmazynowym tyftykiem, przy nim dwa rzędy guzików z basorskich szafirów oprawnych w złoto; sznur pereł przytrzymywał go na ramionach i potrójnie owijał się wokoło szyi; na malutkich nóżkach białe czyżmy złotem i drogimi kamieniami natykane, a na rękach cudnego kształtu – białe, atłasowe rękawiczki ozdobne złotym haftem. Jeden do drugiego powtarzał:
– Co to za piękna ta panna Joanna!
– Jaki to szczęśliwy pan Stanisław Lanckoroński, że ma taką dziewoję!
– Nietrudno mu będzie o zięcia. Po stroju córki widać, że pana hetmana polnego skarb zamożny w dostatki.
Tu król przyprowadził swoją tanecznicę do pana wojewody sandomirskiego.
– Mości wojewodo! Waszmość pan mnie zastąp! Wojewoda z powagą poszanowania podał rękę Annie
Sapieżance i rej zawiódł w polskim. Król odszedł, a marszałek królewskiego dworu zawołał donośnym głosem:
– Mości panowie! Komu wola, odbijanego! Migiem pan Jan Czarniecki wysforował się naprzód,
'wąsa zakręcił, postawą się nabundziuczył, zaszedł drogę pierwszej parze, dłonią w dłoń klasnął i z uprzejmością rycerską ujął rękę tanecznicy. Wojewoda sandomierski odbił królowę i takim porządkiem wszystkie niewiasty zmieniły swoich taneczników, a ostatni wyszedł z tańca.
Jan Czarniecki zakończył polskiego z panną Lanckorońską i teraz z nią rozmawiał wesoło, swobodnie. Piękna dziewica mówiła:
– Pan sobie ze mnie żartujesz, on tu nie przyjedzie, nie porzuci Ukrainy; ja wiem, jak on ją kocha.
– Panna hetmanówna myśli, że on nad Ukrainę nic bardziej nie kocha. Ja ręczą, że dziś, jutro go zobaczymy; w ostatnich czasach stał się nieodstępnym towarzyszem mego stryja i ukochanym uczniem.
– Czy pan myślisz, że on nie odstąpi pana kasztelana kijowskiego?
– Me tylko myślę, ale pewny jestem. Niech mi jednak godzi się zapytać, dlaczego on tak pannę hetmanównę obchodzi?
.– Nic dziwnego, razem prawie wzrastaliśmy. Jego ojciec najlepszym był przyjacielem mojego, dla niego opuścił dostojeństwa, dostatki; wreszcie pan wiesz, że w. nieszczęsnej wojnie domowej był ciągle przy moim ojcu i z takim poświęceniem się służył Ojczyźnie.
– Szczęśliwy! Niejeden poświęciłby korony, buławy, żeby być na jego miejscu.
– Panie starościcu, niech pan porzuci pleść te madrygały, a lepiej patrz pan na Annę Sapieżankę, jaka ładna.
Staroście zakroczymski spojrzał na piękną wojewodziankę, westchnął, ale nic nie powiedział. Montrésor zbliżył się do panny Lanckorońskiej:
– Kto widzi panią, ten wzroku od jej oblicza oderwać nie może.
Staroście skłonił się mu rubasznie:
– Obowiązany waszmość panu jestem, żeś mnie wyręczył.
Panna Lanckorońska odrzekła bez zarumienienia się:
– Dziękuję panu margrabiemu za. niezasłużoną grzeczność. – A wstając i biorąc za rękę panną Potocką, poszła z nią między grono niewiast.
Pan wojewodzie kaliski zaszedł im drogę i zaczął witać francuską rozmową. Panna Potocka, chcąc przerwać te długie, cudzoziemskie androny, zapytała:
– Czy pan wojewodzie nie odebrał żadnej wiadomości o Szwedach?
– Mój ojciec na czele szlachty wielkopolskiej czeka ich w Ujściu; w tej chwili może już ani jednego przy życiu nie masz.
Panna Potocka popatrzyła na niego:
– Pan tu, kiedy ojciec pański, pan wojewoda, mierzy się z wrogiem?
– A któż by bronił płci pięknej, tego drogiego skarbu dla Polaka, gdybyśmy wszyscy do obozu wyruszyli?
Dalszą rozmowę przerwał jakiś nadzwyczajny szmer po komnatach. Jedni drugich ciekawie pytali:
– Skąd wyszedł rozkaz przerwania uroczystości?
– Co za przyczyna rozkazu?
Rzuty oczów i ruchy ciała wtórowały ciekawości słów.
Król wyszedł spiesznie z panem Wesslem, starostą makowskim, dowódcą zbrojnej załogi miasta Warszawy, i z nimi ojciec jezuita Krajewski.
Kiedy marszałek nadworny do ucha królowi szeptał jakieś słowa, Jan Kazimierz pobladł, zafrasował się, ale uśmiechem chciał to pokryć.
Marszałek kazał muzyce nie rozpoczynać, a dostawszy się do królowej, kilka słów jej powiedział. Widać w oczach Ludwiki Marii, jak usiłuje udać spokojność, nawet uśmiech przymusu poigrał z jej ustami. Rozkazała marszałkowi dworu, aby muzyka grała węgrzyna i aby zaprosił jej na tanecznika pana. Jana Czarnieckiego.
Muzyka zabrzmiała, tanecznicy ujęli za obie ręce swoje tanecznice i w ciągłych obertasach kreślili koło po posadzce komnaty i za każdym obertasem, podwójnym hołubcem, przyklaskiwali w takt muzyce. Za obiegiem drugiego koła królowa stanęła i jakby wir tańca przyniósł jej jakąś myśl szczęśliwą, uśmiechnęła się… do swego tanecznika:
– Pański ojciec dowodzi w Częstochowie, mamy nadzieję, że tej warowni nie odda nieprzyjacielowi.
– Miłościwa Pani, żaden Czarniecki nie odbiegł ani odbieży stanowiska, które mu król i Ojczyzna do obrony – powierzyli.
– My też najwięcej rachujemy na Czarnieckich i na im podobnych.
– Póki ducha w piersiach, póki siły w dłoni stanie, póty walczyć będziemy za Ojczyznę i za króla.
Królowa podziękowała mu skinieniem głowy i spojrzeniem, w którym na ten raz zabłysła cała potęga powabu niegdyś młodej księżniczki Gonzagi. Staroście uczuł w swoim sercu taką dumę, taką hardość, iż sam jeden gotów by uderzyć na całe wojsko Karola Gustawa, z pewnością zwycięstwa. Ludwika Maria obróciła się do stojących kilku z młodzieży, między którymi znachodził się hrabia z Châtre i wojewodzic kaliski:
– Panowie nie tańczą, to nieładnie dla młodych ludzi.
Jeszcze coś przemówiła do hrabiny z La Grange i zniknęła z bawialnej komnaty.
Ochmistrzyni królowej i marszałek królewskiego dworu, jak mogą, podniecają do zabawy, ale na darmo: Oddalenie się króla i królowej, ciekawość i jakiś dziwny niepokój nie pozwalają hulać duszom.
Już hrabia zbliżał się do starościca zakroczymskiego, aby zapytać go o przyjaciela pojedynku, o naznaczenie czasu i miejsca, kiedy wieść się rozeszła, że przybyli dwaj gońce z Kalisza. Jedni mówili, że już od dwóch dni zażarcie się biją pod Ujściem, koryto Noteci trupami zawalone, bieg rzeki się zatamował. Drudzy powiadają, że Karol Gustaw okrążył Ujście i wprost do Kalisza poszedł. Byli tacy, co twierdzili, że wojewoda kaliski ruszył konceptem: wielkopolską szlachtę na statki wsadził i spławił gdyby pszenicę do Gdańska, na przecięcie drogi Szwedowi, i o tym dał wiedzieć do stolicy, prosząc o posiłki, a każdy klnie się, że słyszał z ust samego gońca. Niebawem jednak prawda wyszła na jaw; smutna prawda, że dwadzieścia tysięcy wielkopolskiej szlachty zbrojnej nie dotrzymało pola kilkuset szwedzkim rajtarom. Wojewodowie dali przykład: uciekli, a szlachta bez wodza do domu się rozjechała… jakby z sejmików.
Tu w miejscu tańców i zabaw w drugiej komnacie zaczęły się wrzaskliwe zwady i żwawe spory. Jakiś stary Litwin rodem z Kowna, Kiejstutowego grodu, mówił do stojącego obok siebie Wielkopolanina:
– Pfe, braciszku, dali drała Wielkopolanie, to niepięknie! Tak się dziać nie powinno!
– Litwinie, niedowiarku boży, co ty tam mruczysz po niedźwiedziemu pod nosem? Wiedz o tym, że my Wielkopolanie zawsześmy gotowi pierwsi za Ojczyznę…
Litwin nie dał domówić:
– Uciekać, braciszku, to niedobrze!
– Bartniku przeklęty! Zaraz cię tu nauczę, obetnę uszy, już mi się to nieraz trafiło! – I porwał się do szabli.
Litwm z przyśmiechającą się twarzą ani na włos gniewu nie okazał.
– Braciszku, nie tak żwawo, na Szweda szabli dobądź, jemu zajrzyj w oczy, tu twoje zuchwalstwo nie na miejscu.
Wielkopolanin się sierdził i byłoby może przyszło do czubów, ale nadszedł Rusin z kijowskiego' województwa.
– Mospanowie, na bok prywaty, tu idzie rzecz o ojczystą sprawę! Zgoda między sobą, wrogowi nieśmy wojnę! I Litwini, i Wielkopolanie – wszyscyśmy Polacy, wszyscy brońmy Rzeczypospolitej! – A po chwili dodał: – Jeszcze nic nie stracono, pań hetman polny, pan kasztelan kijowski i chorąży koronny ciągną tu z Rusinami, a mospanowie wiecie, że Rusin to stary popraw; gdzie Wielkopolanin skrewi, Litwin pobałamuci, to tam Rusin dojedzie i swoje zrobi.
Litwin przygryzał wargi i jak kot złośliwym okiem migotał:
– Braciszku, nie tak się przechwalaj! Litwa was nieraz wojowała, byliście naszymi poddanymi.
Kijowianin już podniósł rękę na odpowiedź, Medy marszałek dworu nadszedł.
– Panowie bracia, proszę o przyzwoitość w królewskim mieszkaniu, nie zapominajcie, gdzie jesteście.
I ten głos uciszył spory; a wtem nadszedł król i królowa.
Ludwika Maria była wesoła i poważna, ale Jan Kazimierz był smutny.
W jadalnej komnacie gną się mnogie stoły pod srebrnymi i złotymi przyborami; jak drzewa, jak piramidy, jak zamki piętrzą się serwisy, a u ich wierzchołka i po bokach płoną jarzące pochodnie i jasnym światłem łamią się w różnokolorowych kryształach Na postumentach stoją roztruchany i puchary z czystego złota i srebra, a na nich rżnięte cyfry króla i królowej, białe orły polskie, litewskie pogonie, korona szwedzka, mitry ruskie, pruskie inflanckie i pomorskie, a wszystkie ozdobne różnobarwną emalią i drogimi kamieniami.
Na śnieżnych obrusach półmiski i blaty srebrne, a na nich: tu pieczony indyk przybrany w pawie pióra stoi gdyby żywy, potworny szczupak kameryzowany galaretą barwy i przezroczystości rubinów i bursztynu, głowa odyńca kłami grozi i skrzy oczyma Kupami pieczone bekasy, jarząbki, kuropatwy; pasztety z cietrzewi i kwiczołów suto zaprawne korzeniami Łosoś hojnie oblany szafranem, karpie upstrzone migdałami i rodzenkami; w podlewach pływają sarnie cząbry i udźce zajęcze, melszpasy i grzybki rozmaitych kształtów i kolorów Pośrodku stołu gmach z ciasta, nad nim wieża, nad nią z cukru cyfra A nad cyfrą solenizantki J. K. L. M. , cyfry króla i królowej, nad nimi królewska korona, a nad koroną ciaściany drzewiec z chorągwią białej barwy z czerwoną, w środku rozpostarł skrzydła Biały Orzeł polski i do pędu się natężył jeździec litewskiej Pogoni A wokoło tego dziwowiska pałace, kościoły, twierdze, wieże z ciast cukrowanych, ptiusiowych, toruńskich pierników i cykat, postawy zwierzęce i ludzkie, i kwiaty z cukrów brylantowanych i matowych; w srebrnych koszach bakalie, owoce krajowe i zamorskie; w butelkach małmazja; cypryjskie wino, węgrzyn, pontak i ojczysty miód Sztućce z jasnego srebra, porcelana saska, kryształy czeskie, królewska zamożność i królewski przepych wszędzie.
Służba króla przybrana w czerwoną sajetę ze srebrnymi naszyciami i srebrnymi łańcuchami na szyjach; dwornia królowej nosi niebieską barwę ze złotem i złote łańcuchy.
Pan wielki kuchmistrz koronny zrobił przegląd półmisków; wielki podczaszy powiódł biegłym okiem po butelkach, pucharach i roztruchanach, a marszałek dworu uśmiechnął się z zadowolnieniem z arcydzieła wieczerzy.
Kto by widział te wszystkie przybory, ani by mu na myśl przyszło, że nieprzyjaciel mnogą liczbą, hardy powodzeniem, już jest pod nosem, a król ledwo ma kilkaset żołnierzy pod ręką ku swojej obronie.
Jan Kazimierz nierad był z tej uczty i co prędzej chciałby ją zakończyć, ale Ludwika Maria, ta niejako uczennica ministra kardynała, chciała okazać w grożącym niebezpieczeństwie zimny spokój panującego i uroczystą powagę tronu Ona wie, że to najlepsze sprężyny do wzniecenia zaufania w narodzie i do zakupienia bezgranicznych poświęceń się.
Już muzyka poczynała zadymać polskiego i miano iść do wieczerzy, już starosta makowski i staroście zakroczymski wrócili zapewnić króla, że czaty porozstawiane i zwiady porozsyłane na wszystkie szlaki, kiedy jeden z dworzan oznajmił przybycie dowódcy lekkich chorągwi pana hetmana polnego Jan Kazimierz z pośpiechem zawołał:
– Niech przychodzi pożądany gość! – I naprzód postąpił.
Wszedł Krzysztof Wąsowicz, starosta żytomirski, już podeszłego wieku, włos mu poszpakowaciał na wojaczkach ukraińskich, moskiewskich i tureckich Z królem Władysławem świętej pamięci był pod Moskwą i jasyr tatarskiego chana go nie minął Jana Kazimierza nigdy nie widział i po raz pierwszy noga jego na dworze królewskim stanęła, a jednak z górą sześćdziesiąt lat przeżył Skoro wszedł, powitał wszystkich ukłonem wojskowym i rzęsistym brzękiem szabli i obrócił mowę do Wessla, starosty makowskiego:
– Miłościwy Królu i Panie!
Staroście zakroczymski mruga a mruga na Wąsowicza i okiem wskazuje na Jana Kazimierza, aie Wąsowicz nic nie zważa, jak cietrzew zatokował się w mowie:
– Jaśnie wielmożny hetman polny koronny ciągnie z wojskami Waszej Królewskiej Mości
Wessel się odwraca i Wąsowicz powraca się za nim, Jan Kazimierz zdziwionym wzrokiem rzuca wkoło i sam nie wie, co to jest.
Marszałek dworu spostrzegł to, zbliżył się, wziął za rękę Wąsowicza, gwałtem prawie obrócił go ku królowi:
– Najjaśniejszy Panie, przedstawiam Waszej Królewskiej Mości pana starostę żytomirskiego.
W pierwszej chwili Wąsowicz chciał mu wyrwać rękę, ale po jego słowach zafrasował się, pokręcił wąs, uniżenie się pokłonił, aż za kolana ułapił króla.
– Przebacz, Miłościwy Królu i Panie, prostactwu żołnierza! Małym jeszcze dzieciakiem widziałem króla jegomości Stefana Batorego, jak szedł pod Wielkie Łuki i Psków; nosił zawiesisty wąs I świętej pamięci ojciec Waszej Królewskiej Mość pod Smoleńskiem w obozie twarz miał strojną w wąsy I król Władysław, pan mój i dobrodziej, za przeproszeniem majestatu królewskiego, jak sum miał ogromne wąsy Ja myślałem, że król bez nich być nie może; przebacz, Miłościwy Panie!
– Panie starosto, nie gniewamy się; jak pobijemy Szwedów i my zapuścimy wąsy Ale jakie nam wieści przynosicie od wojska? Panowie hetmanowie, pan kasztelan – zdrowi?
– Na usługi Waszej Królewskiej Mości Jutro przyjdą przednie straże do Warszawy z panem kasztelanem kijowskim; pojutrze nadciągnie pan hetman polny, a niebawem za nim pan chorąży koronny z tylnymi strażami.
– Dziękujemy wam, panie starosto, za dobre wiadomości, teraz powieczerzacie z nami – Obrócił się do królowej: – Pana starostę żytomirskiego ci przedstawiam Ludwisiu, to nasz gość.
Skinął ręką na marszałka dworu, muzyka zagrała polskiego.
Królowa podała rękę Wąsowiczowi, który z rubaszną niezgrabnością i z pewnym rodzajem lękliwości wziął ją i pomyślał sobie: „Wolałbym iść do szturmu na moskiewskie okopy albo uderzyć na bisurmański hufiec, jak prowadzić najjaśniejszą panią dostołu”.
Parami zaszli do jadalnej komnaty; kobiety i poważni ojcowie zasiedli za stołem, młodzież, stojąc za niewiastami, posługiwała, odbierając od nich talerze i oddając je służbie dworskiej Każda z niewiast nie zapominała o swoim słudze i hojnie go karmiła łakociami Król sam usadowił pannę Lanckorońską obok Wąsowicza, aby mogła wypytywać o swego ojca i o znajomych z Ukrainy; hrabia z Châtre ze zgrabnością i polotem Francuza zajął miejsce za jej krzesłem Spijano wiwaty po wiwatach: jednym haustem za zdrowie króla jegomości i królowej imości, solenizantki, płci pięknej, hetmanów polskich i litewskich, Stefana Czarnieckiego, kasztelana kijowskiego-, dostojnych ojców Korony i Litwy, wojsk polskich i litewskich, Francuzek i Francuzów, panów chrześcijańskich, sprzymierzonych z Polską, posłów zagranicznych, prawo Jana Kazimierza do korony szwedzkiej. Przy końcu król wypił:
– Niech żyje pan starosta żytomirski, co nam przywiózł dobrą wieść!
A Wąsowicz za pozwoleniem marszałka nadwornego podniósł puchar
– Niech żyje Ojczyzna i majestat tronu królewskiego! Zginiemy, a nie damy się!
I wszyscy powtórzyli to zdrowie wrzaskliwie, ochoczo.
Po wieczerzy jeszcze tańcowano, trunek hulał po rozochoconych głowach, a nogi – po gładkiej posadzce
Tylko co panna Lanckorońska przetańczyła z wojewodzicem i miała tańczyć z hrabią z Châtre, kiedy przyszedł staroście zakroczymski.
– Panna hetmanówna zapewne zapomniała zapytać o…
Szybko odrzekła:
– Pytałam, zdrów, jutro go pan zobaczysz.
– Może i nie zobaczą – obrócił się do hrabiego i rzekł do ucha:
– Moje mieszkanie na Bednarskiej ulicy u kołodzierja Pawła Smoka. Rano, czekam, teraz muszę oddalić się z mojego obowiązku – I odszedł.
Muzyka zagrała, taniec się zaczął i po chwili się skończył Po północy wszyscy się porozjeżdżali