- W empik go
Straceniec - ebook
Straceniec - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 246 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pierwszych dniach marca 1863 roku płynął po morzu Śródziemnem między Wiochami, Korsyką, a wybrzeżami południowej Francji parostatek nazwiskiem „Cerberus”, zdążający do portu Marsylji.
W tym miesiącu puszczają się tylko śmielsi żeglarze na morze, bo wrogie wiatry czyhają na zgubę okrętów; ale dziś było niebo tak pogodne, że najbystrzejsze oko nie dostrzegło na kilka mil w około ani jednej chmurki, a morze rozłożyło się cichutko jak szyba jeziora, które śni pod opieką sosnowych lasów. Czasem tylko przesunął się nad wodami południowo – wschodni wiatr, a wtedy rozfalowało się morze nieznacznie, błyszcząc w promieniach słońca tęczowemi barwy.
Kędy okręt przeszedł, snuł się za nim szeroką wstęgą ślad roztrąconych w srebrne szumowiny fal, a śladem tym ciągnął długi szereg delfinów i ryb innych, wietrzących resztki ludzkiej biesiady.
Może i nieuważny majtek lub podróżny do wody wpadnie, a wówczas biada mu, bo ryby nie uczyły się etyki, ani policji i sądów się lękają…
Dokąd okiem spojrzysz – pogodna cisza, dokąd ucha nachylisz – milczenie.
I na pokładzie okrętu rozległ się spokój.
Sternik stoi przy sterze i kompasie nieruchomy, kapitan patrzy w stronę Francji, milcząc, – a majtek w koszu masztowym wstrzymał oddech, bo za chwilę ukaże się ląd, a wówczas trzeba huknąć z góry: ląd, ląd!…
Czterech podróżnych znajduje się na pokładzie.
Trzech z nich siedzi na ławeczce, a czwarty stoi obok sternika z lunetą w ręku i patrzy w stronę Francji, jak kapitan.
Pierwszy gość, rozpierający się na ławeczce, jest Anglikiem, a nawet typowym. Wysoka postać z cienkiemi, do tyczek po – dobnemi nogami, ubrana od góry do dołu w szare sukno z twarzą nudną, raczej znudzoną, którą szpeci jedno szkło, wszczepione w oko – zajęła sobie połowę ławki. Anglik trzyma w ręku mały sztylecik, którego rękojeść błyszczy brylantami, bawi się nim i ziewa, nie racząc spojrzeć na nikogo.
Obok siedzi bogaty kupiec włoski, niezwykłej tuszy człowiek. Całą szerokością potężnego ciała rozsiadł się pan Cazapuzzi i patrzy bezmyślnie to na morze, na niebo, to na towarzyszów podróży, brząkając nieustannie złotymi dublonami, które dzwonią w kieszeni. Kupiec siedzi szeroko i pewno, jak wszyscy ludzie stojący na złocie, a patrzy obojętnie na podniosły krajobraz, jak ktoś, co wie, raczej sobie powiedział, że za pieniądze wszystkiego dostać można. Szerota jego tłuszczem nalana twarz, opowiada stare dzieje: lubię dobrze zjeść, wypić, potem odpocząć, a czasem wycałować jaką dziewczynę. Ehem… wycałować. Ilekroć pan Cazapuzzi na sąsiadkę obok spojrzy, zawsze ściągną się obwisłe jego usta jak do obliźnięcia, a w małych, ospałych oczkach błyśnie żółty blask pożądania. Stary, posiwiały grzesznik oblizuje się i łypie oczami, ale odwraca się szybko do morza, aby sąsiadka tego grymasu nie pochwyciła.
Ale ta sąsiadka ani myśli zajmować się otyłym towarzyszem. Czarne jej wielkie oko patrzy z tęsknotą lat siedmnastu, pod włoskiem niebem spędzonych, na morza lśniące fale, a usta różowe i pełne rozchylają się przeczuciem czy pragnieniem.
Jaka piękna! Wysoka, toczonych form, okrągłych ramion dziewczyna, odpycha zrazu majestatem powagi, który zda się mówić: nie bliżaj się do mnie! ale kto się wpatrzy w tę twarz na pozór tylko dumnie – piękną, kto utonie w jej rozmarzonem oku, kogo owieje ciepło dziewiczej niewinności, która podwaja urok greckich jej rysów, ten zbliży się ufnie i wyrzeknie: kochaj mnie! Powaga i słodycz, duma i marzenie, silna wola i miękkość serca zlały się na tej twarzy w dziwną mięszaninę, nie tworzącą jeszcze jednolitej duszy, ale wróżącą materjał niepospolity. Potrzeba tylko zewnętrznego wpływu, aby z tej dziewczyny zrobić bohaterkę i umierającą z miłości kochankę.
Panna Corteroni, siostrzenica i wychowanka bogatego kupca, siedzi na ławeczce i patrzy na morze, albo na czwartego podróżnika, którego reszta podróżników nie zdaje się nic obchodzić. Obojętność taka dziwi Włoszkę. Z uwagą przypatruje się młodzieńcowi, którego biała twarz i jasny włos mówią, że ich słońce południa nie spaliło. Pewno daleko na północy kołyska jego stała, gdzie śniegi nie giną, lody nie topnieją, a wiatr taki zimny, iż powiew jego zmrozić musi każde gorętsze uczucie. Tak opisywano włoskiej dziewczynie kraje północne.
W czarnem oku Włoszki płonie taki żar, że bucha widocznie… pragnieniem. – Kiedy tak siedzi z czerwoną chusteczką na głowie, z pod której się dwa ciężkie warkocze kruczych włosów wysuwają, w czarnej aksamitnej, złotolitym pasem spiętej sukni z wysuniętą, w bucik węgierski ubraną nóżką, z rozchylonemi ustami… mogłaby nawet sybarytę oczarować, a on, ten piękny młodzieniec ani spojrzy na nią, choć od godzin kilku na jednym znajdują się okręcie.
On stoi obok sternika i patrzy w stronę Francji, a usta jego drżą, a czoło rumieni się; snać spieszno mu na ląd.
Średniego wzrostu, smagłej postaci, bladej cery, wygląda na panicza. Ubranie na nim eleganckie i ruchy jego lekkie, niedbale, choć pewne, ręka mała i noga niewielka, twarz delikatnie, ostro zarysowana, wszystko to znamiona pańskiego dziecka, na którego postać składały się wieki wygód i pieszczot. A jednak świadczy duma, co podniosła niesilne ciało i wyraz ust hartowny, że ta mała ręka umiałaby w potrzebie pobratać się z kordem ojców, a czoło nie uchyliłoby się w poniżeniu.
– Jakiego narodu on synem? – pyta Włoszka. Szwed, albo Rosjanin? Niemcem nie jest, bo nie ma germańskich miękkich rysów. Twarz to delikatna, ale ostrem wykuta dłutem, a oczy smutne, ale nie tym sentymentalnym Niemców smutkiem, tylko jakoś inaczej, tęskniej, rzewniej.
Panna odwraca się do opiekuna i pyta:
– Któż to ten pan, wujaszku?
Kupiec spogląda na podróżnika, krzywi się, bo dostrzegł, że piękny i odpowiada mrucząc:
– Nie wiem.
– Ale ja chcę wiedzieć, kim on jest – wyrzekła panna, tupnąwszy nóżką.
W tej chwili była tylko naiwnem, grymaśnem dzieckiem, które się cacka domaga. A było jej ładnie z tą dziecięcą niecierpliwością, tak ładnie, że stary kupiec dwa razy się obliznął, uśmiechając się z zadowoleniem. Uśmiechnął się i zachmurzył po chwili, bo kiedy powtórnie na obcego spojrzał, dostrzegł raz jeszcze, że młodzieniec taki mógł się podobać najwybredniejszej dziewczynie.
– Zkądże mam wiedzieć? – odparł burcząc, jak kondel, któremu przeszkadzają przy jedzeniu.
Obejrzał się na Anglika, potem okiem na morze przeszedł i dzwoniąc dublonami, udawał, że bada widnokrąg, a w rzeczywistości patrzył z pod gęstych brwi na kuzynkę, śledząc jej ruchy.
– Wujaszek bardzo niegrzeczny – szepnęła panna, odsuwając się od niego zagniewana.
– Co? ja niegrzeczny, kto słyszał, to oszczerstwo. Ja staram się zdmuchnąć pył z pod nóżek kuzynki Olimpii, ja ulegam jej jak baranek…
– Cóż mi potem wszystkiem, kiedy wujek nie chce mej prośby wypełnić – przerwała kuzynka Olimpia i więcej jeszcze odsunęła się od niego.
Stary zrobił taką twarz, jak gdyby się chciał rozpłakać. Oczy jego ruszały się szybko, obwisła dolna warga drgać zaczęła, nos przedłużył się.
– Kuzynko, Olimpio, spójrz na mnie, a uczynię wszystko – prosił.
– Nie spojrzę na wuja, dopóki mi się nie dowiesz, kim jest ten podróżny.
– Zaraz biegnę do kapitana…
– Na dole, w kajucie gościnnej musi być książka podróżnych.
– Zaraz biegnę do gościnnej kajuty. Pan Cazapuzzi zerwał się rzeczywiście i biegł, ile słabe nogi, wielkie ciało dźwigające, zdołały.
Kiedy wuj znikł, zmieniło się grymaśne dziecko znów w imponującą dziewicę.
– Dlaczego mnie ta twarz i cała postać wabi – mówiła do siebie panna Olimpia Corteroni – dlaczego mi serce drży, a pierś się podnosi? Widzę go po raz pierwszy, a przecież zdaje mi się, że go znam od dawna. Gdzież go widziałam?
Na jawie pewno nie, bo panna Olimpia chowała się w samotnej willi pod Neapolem. Ojciec jej, włoski powstańczy jenerał odumarł ją rychło, a matki nie przypominała sobie wcale. Śliczną sierotkę wziął wuj Cazapuzzi, stary kawaler, do siebie i umieściwszy ją pod opieką starego sługi w swojej willi, ruszył znów za interesami, za robieniem złota, które nad wszystko umiłował. Stary sługa był opiekunem, ojcem, nauczycielem dzieweczki. On uczył ją chodzić, potem czytać, pisać, w końcu wszystkiego, czego się sam nauczył. Tak rosła w ukryciu mała Olimpia, aż po latach kilkunastu w cudowną rozwinęła się dziewoję. W tym czasie wrócił raz wuj na czas dłuższy do domu, a ujrzawszy rozkwitłą kuzynkę, tak jakoś do niej przylgnął, że się z willi nie ruszał. Źli ludzie mówili: że w starym piecu ogień rozpłonął, że bogacz u schyłku życia po ludzku kochać i być szczęśliwym zapragnął. Któż tam wie? Dość, że był odtąd uniżonym służką swej kuzynki, że jej dosłownie kurz z pod nóg wydmuchiwał, słowem – starał się dziewczynie podobać. Jeśli dotąd panna nigdzie nie bywała, to teraz jeszcze samotniej żyła, strzeżona zazdrosnem wuja okiem. Ale panna słyszała, że do wykończenia edukacji potrzeba być koniecznie w Paryżu i dlatego tak długo nalegała, aż bogacz dublony zabrał i w podróż się puścił.
Olimpia wzięła dumę po ojcu jenerale, wojaku, a naiwność jej była skutkiem dziwacznego wychowania. W ten to sposób zachowała wielka i namiętna dusza niewinność prostaczki.
– Dla czego mi serce drży, a pierś się podnosi? – pytała Olimpia.
Filozof odpowie: bo instynkt miłosny przebudza się w tobie, a dotąd tamowany, prze gwałtownie naprzód, bo twarz rozmarzona i tęskna nieznanego młodzieńca musi na ciebie, prosta a szlachetna dziewczyno, potężnie oddziaływać, według praw przyrodzonych i psychologicznych.
Dziewczyny nie bywają filozofami. Nie w ten też sposób odpowiadają sobie, kiedy serce drgnie, i dobrze robią, bo filozofiozne tlomaczenie ludzkich uczuć nie daje zaprawdę szczęścia.
– Ach, jaki piękny! – szeptała Włoszka, wpatrzona w nieznajomego.
W tej chwili wrócił pan Cazapuzzi z kajuty.
– Cóż, dowiedział się wujaszek? – pytała dziewczyna gorączkowo.
– Gdzież tam, gdzież tam! Aui sposób się czegoś dopytać, lub doszukać, bo tam na dole taki gwar, jak na giełdzie. Jedni wrzeszczą: wygrają, drudzy: przegrają; jedni: Polska dobrze robi, inni: oszaleli, i biją pięściami w stół i kłócą się, aż spokojnego człowieka strach bierze, – więc uciekłem. Chryste Panie, jakie tam zamięszanie!
Tak raportował pan Cazapuzzi i obcierał jedwabną chustką łysinę, na której świeciły krople potu.
– Co, wygrają, przegrają, co to ma znaczyć? – zapytała kuzynka.
– Co ci tam po takich wiadomościach.
– Ale ja chcę wiedzieć.
– Owszem, owszem! Głupie Polaki zrobili rewolucję. Święty Filipie, jacy też głupcy! Z kosami, kijami, rzucili się na potężnego cesarza Rosji. Jakie warjaty!
Panna podniosła się z ławeczki. Oko jej błysło dziwnie, cała postać zdawała się rosnąć.
– Więc powstała Polska? – wyrzekła. – O, biedna Polska, którą tak okropnie męczą, że skonać spokojnie nie może. Zwycięztwo Polakom, a śmierć Moskalom!
Kupiec wytrzeszczył oczy:
– Bój się Boga – mówił – gdyby jaki Moskal usłyszał… – i oglądał się z bojaźnią.
– Przecież i mój ojciec walczył za wolność włoskiego ludu i zginął w krwawej potyczce, a ja miałabym źle życzyć narodowi, który podnosi broń przeciw ciemięzcy. W żyłach moich płynie krew jenerała Corteroni, krew bohaterska, a nie kupiecka.
Wymówiwszy to, skrzywiła panna usteczka pogardliwie i zmierzyła wuja od stóp do głowy.
– Warjaty, warjaty, mówię ci – prawił kupiec – bo któż widział porywać się na mocarza. Czyż to nie lepiej siedzieć spokojnie i pracując uczciwie na chleb, doczekać się szczęśliwej starości. Czy pod takim, czy pod innym rządem, czy na takiej, czy na innej ziemi, zarabiać można wszędzie.
Olimpia już nie słuchała. Wzrok jej ogarniał znów nieznajomego, który teraz lunety od oka nie odejmował.
– A może on Polak – myślała – może on synem tego nieszczęśliwego narodu, może spieszy do ojczyzny, w szeregi walczących braci.
– Ląd! ląd! – wrzasnął teraz majtek w koszu.
– Nareszcie! – sapnął kupiec. – Głodny jestem, a tu na okręcie nie ma nic uczciwego.
Olimpia podeszła do sternika, zkąd można było lepiej widnokrąg ogarnąć. Z okrętu nie było jeszcze widać lądu.
Na szelest sukni odwrócił się nieznajomy, a ujrzawszy kobietę, ustąpił jej miejsca.
– Może mogę pani służyć lunetą – rzekł dźwięcznym głosem po włosku z obcym akcentem.
Rumieniąc się, wzięła Olimpia z rąk jego szkła, które przyłożyła do oka.
Nieznajomy rozglądał się tymczasem po morzu, nie zwracając uwagi na piękną dziewczynę. Widział to Cazapuzzi i zacierał ręce.
– Dziękuję panu – wyszeptała Olimpia zwracając szkła.
Nieznajomy skłonił się i opuścił pokład zdążając do kajuty.
– Ani nie spojrzał na mnie.
Olimpia opuściła głowę i posmutniała, a kupiec zacierał ręce.
Teraz świsnęła piszczałka służbowego oficera, kapitan usta do tuby przyłożył, a sternik poruszył kołem.
– Kuzyneczka się przeziębi – prawił Cazapuzzi, drepcząc w koło dziewczyny – może płaszczyk przynieść, może chustkę?
Olimpia nie słyszała nic. W duszy jej rozległ się smutek, bo jakiś głos powtarzał bez miłosierdzia: ani na mnie nie spojrzał.
– Kuzyneczka się z pewnością przeziębi – mówił Cazapuzzi – już chłodniejszy wiatr na dworze wieje, proszę zejść do kajuty.
– Jestem córką żołnierza – odparła Olimpia z dumą – więc mi wiatr nie zaszkodzi.
A zwracając się do sternika, rzekła:
– Wszakże ten pan, który odszedł, jest Polakiem, panie sterniku?
– Tak, pani, to pan Kazimierz Podlodowski, młody Polak, mieszkający w Paryżu.
– Wiedziałam o tem.
I zwracając nie uwagi na drepczącego i duszącego się od złości wujaszka, zaczęła się przechadzać po pokładzie.
Po chwili ustał gwar w gościnnej kajucie, przenosząc się na pokład, bo podróżni wszyscy cisnęli się na górę, za lądem stęsknieni.
Już minął parowiec skałę „Chateau d'Ife” już też i słońce gdzieś daleko ginęło, złocąc ostatniemi promieńmi szerokie morze. Jeszcze chwil kilka, a przed oczyma podróżnych rozwinął się na mglistem tle obraz wiekiem oczernionej Marsylji.
Jedno światełko błysło w oddali, potem drugie, trzecie, aż w końcu zagorzał port z miastem tysiącem płomieni.
Na pokładzie tłoczyli się ludzie, bo kilka ostatnich minut wydaje się podróżnym zwykle nieznośną.
Zabrzęczał nakoniec łańcuch, zsunęła się kotwica na dno morza, świstnęły piszczałki kapitana i poruczników okrętu, rzucono most na wybrzeże, a cała, niecierpliwa gromada podróżnych posypała się na ląd. – Marsylja! – wołają majtkowie.II.
Na czele tej gromady tłoczącej się biegł ów nieznajomy, nazwany Polakiem. Spieszno mu było, bardzo spieszno; widać to z ruchów niecierpliwych i z rumieńca, który twarz jego zbarwił.
Tuż za nim szła Włoszka, nie spuszczając uciekiniera z oka, ani zważając na stękania wuja, który gdzieś na końcu mostu, objuczony pudłami, pudełkami, paczkami siostrzenicy, prosił, aby na niego czekała.
Olimpia widziała tylko nieznajomego. Gorące jej serce, rozegrzane szybką, bo południową namiętnością, bilo tak głośno, że wszelkie inne myśli zamilkły.
Nieznajomy wszedł pierwszy do sali celnej komory, gdzie oczekiwali podróżnych francuscy urzędnicy.
Otworzył walizkę, okazał paszport, a kiedy urzędnik wyrzekł, iż nie widzi nic zakazanego, wybiegł z sali.
– Na dworzec, spiesz się na pociąg do Paryża! – zawołał na dorożkarza.
Wsiadł do powozu – dorożkarz zatrzasnął drzwi – i kabrjolet poszedł dudniąc po bruku Marsylji.
– Do Paryża? – szepnęła Olimpia, która z progu sali rozkaz nieznajomego słyszała. Pojedziemy natychmiast za nim.
Tymczasem przybył i Cazapuzzi do sali. Spotniały, stękający, sapiący otwierał pudła i pudełka, których było mnóstwo.
Kiedy urzędnik pakunki Włocha przeglądał, zbliżyła się Olimpia do jednego z oficerów okrętowych, który przybył za podróżnymi do komory.
– Panie Figaro, czy nie możesz mi pan czego o Kazimierza Podlodowskim powiedzieć?
Pan Figaro, grzeczny, na wdzięki płci pięknej wrażliwy Francuz, odwrócił się aa korku i przyłożywszy dwa pałce do kaszkietu, odparł z uśmiechem:
– Mogę pani służyć… Pan Podlodowski jest synem polskiego emigranta, który po roku 1831 musiał ojczyznę opuścić, uchodząc przed zemstą cara, przeciw któremu walczył, jako major wojsk polskich. Młody Podlodowski wychował się w naszym kraju, jak wiele dzieci polskich wygnańców. Ojca już nie ma ani matki, w kraju dawno nie był, posiada trochę majątku, jest kupcem i jeździ po świecie w interesie znacznego domu handlowego. Resztę widziałaś pani sama. Ładny, miły, grzeczny, wykształcony i powszechnie szanowany z niego chłopiec.
– Syn wygnańca, patrjoty, sierota, wydziedziczony, Polak – mówiła Olimpia z cicha.
Oficer zniżył głos i zakończył swój raport:
– Ma już narzeczoną, pannę de Beauregard, córkę pułkownika de Beauregard, mieszkającego w Paryżu.
Wymówiwszy to, zwrócił się oficer szybko, bo domyślił się, że powiedział coś, co Włoszkę niemile dotknęło.
– Ma narzeczoną?
Słowa tę wypłynęły szelestem z pięknych ust Olimpji, a twarz jej zbladła o cały ton.
I znów opuściła głowę, jak na okręcie, kiedy Kazimierz na nią, ani spojrzał.
Ale po chwili smntnej zadumy podniosła głowę hardo.
– Narzeczona nie jest jeszcze żoną, a córka janerała Corteroni nie opuści bez walki pola bitwy – wyrzekła z siłą. Podoba mi się ten człowiek, więc prawo mam do jego serca, tak, mam prawo.
– Signorina, kuzyneczko, dusza ze mnie wychodzi, nogi drżą, płuca pracują jak miechy kowalskie, a pieszczotka moja nie ma dla mnie słówka politowania.
Tak rzępolił za plecami kuzynki pan Cazapuzzi i wzdychał.