Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Straceniec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Straceniec - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 246 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W pierw­szych dniach mar­ca 1863 roku pły­nął po mo­rzu Śród­ziem­nem mię­dzy Wio­cha­mi, Kor­sy­ką, a wy­brze­ża­mi po­łu­dnio­wej Fran­cji pa­ro­sta­tek na­zwi­skiem „Cer­be­rus”, zdą­ża­ją­cy do por­tu Mar­syl­ji.

W tym mie­sią­cu pusz­cza­ją się tyl­ko śmiel­si że­gla­rze na mo­rze, bo wro­gie wia­try czy­ha­ją na zgu­bę okrę­tów; ale dziś było nie­bo tak po­god­ne, że naj­by­strzej­sze oko nie do­strze­gło na kil­ka mil w oko­ło ani jed­nej chmur­ki, a mo­rze roz­ło­ży­ło się ci­chut­ko jak szy­ba je­zio­ra, któ­re śni pod opie­ką so­sno­wych la­sów. Cza­sem tyl­ko prze­su­nął się nad wo­da­mi po­łu­dnio­wo – wschod­ni wiatr, a wte­dy roz­fa­lo­wa­ło się mo­rze nie­znacz­nie, błysz­cząc w pro­mie­niach słoń­ca tę­czo­we­mi bar­wy.

Kędy okręt prze­szedł, snuł się za nim sze­ro­ką wstę­gą ślad roz­trą­co­nych w srebr­ne szu­mo­wi­ny fal, a śla­dem tym cią­gnął dłu­gi sze­reg del­fi­nów i ryb in­nych, wie­trzą­cych reszt­ki ludz­kiej bie­sia­dy.

Może i nie­uważ­ny maj­tek lub po­dróż­ny do wody wpad­nie, a wów­czas bia­da mu, bo ryby nie uczy­ły się ety­ki, ani po­li­cji i są­dów się lę­ka­ją…

Do­kąd okiem spoj­rzysz – po­god­na ci­sza, do­kąd ucha na­chy­lisz – mil­cze­nie.

I na po­kła­dzie okrę­tu roz­legł się spo­kój.

Ster­nik stoi przy ste­rze i kom­pa­sie nie­ru­cho­my, ka­pi­tan pa­trzy w stro­nę Fran­cji, mil­cząc, – a maj­tek w ko­szu masz­to­wym wstrzy­mał od­dech, bo za chwi­lę uka­że się ląd, a wów­czas trze­ba huk­nąć z góry: ląd, ląd!…

Czte­rech po­dróż­nych znaj­du­je się na po­kła­dzie.

Trzech z nich sie­dzi na ła­wecz­ce, a czwar­ty stoi obok ster­ni­ka z lu­ne­tą w ręku i pa­trzy w stro­nę Fran­cji, jak ka­pi­tan.

Pierw­szy gość, roz­pie­ra­ją­cy się na ła­wecz­ce, jest An­gli­kiem, a na­wet ty­po­wym. Wy­so­ka po­stać z cien­kie­mi, do ty­czek po – do­bne­mi no­ga­mi, ubra­na od góry do dołu w sza­re suk­no z twa­rzą nud­ną, ra­czej znu­dzo­ną, któ­rą szpe­ci jed­no szkło, wsz­cze­pio­ne w oko – za­ję­ła so­bie po­ło­wę ław­ki. An­glik trzy­ma w ręku mały szty­le­cik, któ­re­go rę­ko­jeść błysz­czy bry­lan­ta­mi, bawi się nim i zie­wa, nie ra­cząc spoj­rzeć na ni­ko­go.

Obok sie­dzi bo­ga­ty ku­piec wło­ski, nie­zwy­kłej tu­szy czło­wiek. Całą sze­ro­ko­ścią po­tęż­ne­go cia­ła roz­siadł się pan Ca­za­puz­zi i pa­trzy bez­myśl­nie to na mo­rze, na nie­bo, to na to­wa­rzy­szów po­dró­ży, brzą­ka­jąc nie­ustan­nie zło­ty­mi du­blo­na­mi, któ­re dzwo­nią w kie­sze­ni. Ku­piec sie­dzi sze­ro­ko i pew­no, jak wszy­scy lu­dzie sto­ją­cy na zło­cie, a pa­trzy obo­jęt­nie na pod­nio­sły kra­jo­braz, jak ktoś, co wie, ra­czej so­bie po­wie­dział, że za pie­nią­dze wszyst­kie­go do­stać moż­na. Sze­ro­ta jego tłusz­czem na­la­na twarz, opo­wia­da sta­re dzie­je: lu­bię do­brze zjeść, wy­pić, po­tem od­po­cząć, a cza­sem wy­ca­ło­wać jaką dziew­czy­nę. Ehem… wy­ca­ło­wać. Ile­kroć pan Ca­za­puz­zi na są­siad­kę obok spoj­rzy, za­wsze ścią­gną się ob­wi­słe jego usta jak do ob­liź­nię­cia, a w ma­łych, ospa­łych oczkach bły­śnie żół­ty blask po­żą­da­nia. Sta­ry, po­si­wia­ły grzesz­nik ob­li­zu­je się i ły­pie ocza­mi, ale od­wra­ca się szyb­ko do mo­rza, aby są­siad­ka tego gry­ma­su nie po­chwy­ci­ła.

Ale ta są­siad­ka ani my­śli zaj­mo­wać się oty­łym to­wa­rzy­szem. Czar­ne jej wiel­kie oko pa­trzy z tę­sk­no­tą lat siedm­na­stu, pod wło­skiem nie­bem spę­dzo­nych, na mo­rza lśnią­ce fale, a usta ró­żo­we i peł­ne roz­chy­la­ją się prze­czu­ciem czy pra­gnie­niem.

Jaka pięk­na! Wy­so­ka, to­czo­nych form, okrą­głych ra­mion dziew­czy­na, od­py­cha zra­zu ma­je­sta­tem po­wa­gi, któ­ry zda się mó­wić: nie bli­żaj się do mnie! ale kto się wpa­trzy w tę twarz na po­zór tyl­ko dum­nie – pięk­ną, kto uto­nie w jej roz­ma­rzo­nem oku, kogo owie­je cie­pło dzie­wi­czej nie­win­no­ści, któ­ra po­dwa­ja urok grec­kich jej ry­sów, ten zbli­ży się uf­nie i wy­rzek­nie: ko­chaj mnie! Po­wa­ga i sło­dycz, duma i ma­rze­nie, sil­na wola i mięk­kość ser­ca zla­ły się na tej twa­rzy w dziw­ną mię­sza­ni­nę, nie two­rzą­cą jesz­cze jed­no­li­tej du­szy, ale wró­żą­cą ma­ter­jał nie­po­spo­li­ty. Po­trze­ba tyl­ko ze­wnętrz­ne­go wpły­wu, aby z tej dziew­czy­ny zro­bić bo­ha­ter­kę i umie­ra­ją­cą z mi­ło­ści ko­chan­kę.

Pan­na Cor­te­ro­ni, sio­strze­ni­ca i wy­cho­wan­ka bo­ga­te­go kup­ca, sie­dzi na ła­wecz­ce i pa­trzy na mo­rze, albo na czwar­te­go po­dróż­ni­ka, któ­re­go resz­ta po­dróż­ni­ków nie zda­je się nic ob­cho­dzić. Obo­jęt­ność taka dzi­wi Włosz­kę. Z uwa­gą przy­pa­tru­je się mło­dzień­co­wi, któ­re­go bia­ła twarz i ja­sny włos mó­wią, że ich słoń­ce po­łu­dnia nie spa­li­ło. Pew­no da­le­ko na pół­no­cy ko­ły­ska jego sta­ła, gdzie śnie­gi nie giną, lody nie top­nie­ją, a wiatr taki zim­ny, iż po­wiew jego zmro­zić musi każ­de go­ręt­sze uczu­cie. Tak opi­sy­wa­no wło­skiej dziew­czy­nie kra­je pół­noc­ne.

W czar­nem oku Włosz­ki pło­nie taki żar, że bu­cha wi­docz­nie… pra­gnie­niem. – Kie­dy tak sie­dzi z czer­wo­ną chu­s­tecz­ką na gło­wie, z pod któ­rej się dwa cięż­kie war­ko­cze kru­czych wło­sów wy­su­wa­ją, w czar­nej ak­sa­mit­nej, zło­to­li­tym pa­sem spię­tej suk­ni z wy­su­nię­tą, w bu­cik wę­gier­ski ubra­ną nóż­ką, z roz­chy­lo­ne­mi usta­mi… mo­gła­by na­wet sy­ba­ry­tę ocza­ro­wać, a on, ten pięk­ny mło­dzie­niec ani spoj­rzy na nią, choć od go­dzin kil­ku na jed­nym znaj­du­ją się okrę­cie.

On stoi obok ster­ni­ka i pa­trzy w stro­nę Fran­cji, a usta jego drżą, a czo­ło ru­mie­ni się; snać spiesz­no mu na ląd.

Śred­nie­go wzro­stu, sma­głej po­sta­ci, bla­dej cery, wy­glą­da na pa­ni­cza. Ubra­nie na nim ele­ganc­kie i ru­chy jego lek­kie, nie­dba­le, choć pew­ne, ręka mała i noga nie­wiel­ka, twarz de­li­kat­nie, ostro za­ry­so­wa­na, wszyst­ko to zna­mio­na pań­skie­go dziec­ka, na któ­re­go po­stać skła­da­ły się wie­ki wy­gód i piesz­czot. A jed­nak świad­czy duma, co pod­nio­sła nie­sil­ne cia­ło i wy­raz ust har­tow­ny, że ta mała ręka umia­ła­by w po­trze­bie po­bra­tać się z kor­dem oj­ców, a czo­ło nie uchy­li­ło­by się w po­ni­że­niu.

– Ja­kie­go na­ro­du on sy­nem? – pyta Włosz­ka. Szwed, albo Ro­sja­nin? Niem­cem nie jest, bo nie ma ger­mań­skich mięk­kich ry­sów. Twarz to de­li­kat­na, ale ostrem wy­ku­ta dłu­tem, a oczy smut­ne, ale nie tym sen­ty­men­tal­nym Niem­ców smut­kiem, tyl­ko ja­koś in­a­czej, tę­sk­niej, rzew­niej.

Pan­na od­wra­ca się do opie­ku­na i pyta:

– Któż to ten pan, wu­jasz­ku?

Ku­piec spo­glą­da na po­dróż­ni­ka, krzy­wi się, bo do­strzegł, że pięk­ny i od­po­wia­da mru­cząc:

– Nie wiem.

– Ale ja chcę wie­dzieć, kim on jest – wy­rze­kła pan­na, tup­nąw­szy nóż­ką.

W tej chwi­li była tyl­ko na­iw­nem, gry­ma­śnem dziec­kiem, któ­re się cac­ka do­ma­ga. A było jej ład­nie z tą dzie­cię­cą nie­cier­pli­wo­ścią, tak ład­nie, że sta­ry ku­piec dwa razy się ob­li­znął, uśmie­cha­jąc się z za­do­wo­le­niem. Uśmiech­nął się i za­chmu­rzył po chwi­li, bo kie­dy po­wtór­nie na ob­ce­go spoj­rzał, do­strzegł raz jesz­cze, że mło­dzie­niec taki mógł się po­do­bać naj­wy­bred­niej­szej dziew­czy­nie.

– Zką­dże mam wie­dzieć? – od­parł bur­cząc, jak kon­del, któ­re­mu prze­szka­dza­ją przy je­dze­niu.

Obej­rzał się na An­gli­ka, po­tem okiem na mo­rze prze­szedł i dzwo­niąc du­blo­na­mi, uda­wał, że bada wid­no­krąg, a w rze­czy­wi­sto­ści pa­trzył z pod gę­stych brwi na ku­zyn­kę, śle­dząc jej ru­chy.

– Wu­ja­szek bar­dzo nie­grzecz­ny – szep­nę­ła pan­na, od­su­wa­jąc się od nie­go za­gnie­wa­na.

– Co? ja nie­grzecz­ny, kto sły­szał, to oszczer­stwo. Ja sta­ram się zdmuch­nąć pył z pod nó­żek ku­zyn­ki Olim­pii, ja ule­gam jej jak ba­ra­nek…

– Cóż mi po­tem wszyst­kiem, kie­dy wu­jek nie chce mej proś­by wy­peł­nić – prze­rwa­ła ku­zyn­ka Olim­pia i wię­cej jesz­cze od­su­nę­ła się od nie­go.

Sta­ry zro­bił taką twarz, jak gdy­by się chciał roz­pła­kać. Oczy jego ru­sza­ły się szyb­ko, ob­wi­sła dol­na war­ga drgać za­czę­ła, nos prze­dłu­żył się.

– Ku­zyn­ko, Olim­pio, spójrz na mnie, a uczy­nię wszyst­ko – pro­sił.

– Nie spoj­rzę na wuja, do­pó­ki mi się nie do­wiesz, kim jest ten po­dróż­ny.

– Za­raz bie­gnę do ka­pi­ta­na…

– Na dole, w ka­ju­cie go­ścin­nej musi być książ­ka po­dróż­nych.

– Za­raz bie­gnę do go­ścin­nej ka­ju­ty. Pan Ca­za­puz­zi ze­rwał się rze­czy­wi­ście i biegł, ile sła­be nogi, wiel­kie cia­ło dźwi­ga­ją­ce, zdo­ła­ły.

Kie­dy wuj znikł, zmie­ni­ło się gry­ma­śne dziec­ko znów w im­po­nu­ją­cą dzie­wi­cę.

– Dla­cze­go mnie ta twarz i cała po­stać wabi – mó­wi­ła do sie­bie pan­na Olim­pia Cor­te­ro­ni – dla­cze­go mi ser­ce drży, a pierś się pod­no­si? Wi­dzę go po raz pierw­szy, a prze­cież zda­je mi się, że go znam od daw­na. Gdzież go wi­dzia­łam?

Na ja­wie pew­no nie, bo pan­na Olim­pia cho­wa­ła się w sa­mot­nej wil­li pod Ne­apo­lem. Oj­ciec jej, wło­ski po­wstań­czy je­ne­rał od­umarł ją ry­chło, a mat­ki nie przy­po­mi­na­ła so­bie wca­le. Ślicz­ną sie­rot­kę wziął wuj Ca­za­puz­zi, sta­ry ka­wa­ler, do sie­bie i umie­ściw­szy ją pod opie­ką sta­re­go słu­gi w swo­jej wil­li, ru­szył znów za in­te­re­sa­mi, za ro­bie­niem zło­ta, któ­re nad wszyst­ko umi­ło­wał. Sta­ry słu­ga był opie­ku­nem, oj­cem, na­uczy­cie­lem dzie­wecz­ki. On uczył ją cho­dzić, po­tem czy­tać, pi­sać, w koń­cu wszyst­kie­go, cze­go się sam na­uczył. Tak ro­sła w ukry­ciu mała Olim­pia, aż po la­tach kil­ku­na­stu w cu­dow­ną roz­wi­nę­ła się dzie­wo­ję. W tym cza­sie wró­cił raz wuj na czas dłuż­szy do domu, a uj­rzaw­szy roz­kwi­tłą ku­zyn­kę, tak ja­koś do niej przy­lgnął, że się z wil­li nie ru­szał. Źli lu­dzie mó­wi­li: że w sta­rym pie­cu ogień roz­pło­nął, że bo­gacz u schył­ku ży­cia po ludz­ku ko­chać i być szczę­śli­wym za­pra­gnął. Któż tam wie? Dość, że był od­tąd uni­żo­nym służ­ką swej ku­zyn­ki, że jej do­słow­nie kurz z pod nóg wy­dmu­chi­wał, sło­wem – sta­rał się dziew­czy­nie po­do­bać. Je­śli do­tąd pan­na nig­dzie nie by­wa­ła, to te­raz jesz­cze sa­mot­niej żyła, strze­żo­na za­zdro­snem wuja okiem. Ale pan­na sły­sza­ła, że do wy­koń­cze­nia edu­ka­cji po­trze­ba być ko­niecz­nie w Pa­ry­żu i dla­te­go tak dłu­go na­le­ga­ła, aż bo­gacz du­blo­ny za­brał i w po­dróż się pu­ścił.

Olim­pia wzię­ła dumę po ojcu je­ne­ra­le, wo­ja­ku, a na­iw­ność jej była skut­kiem dzi­wacz­ne­go wy­cho­wa­nia. W ten to spo­sób za­cho­wa­ła wiel­ka i na­mięt­na du­sza nie­win­ność pro­stacz­ki.

– Dla cze­go mi ser­ce drży, a pierś się pod­no­si? – py­ta­ła Olim­pia.

Fi­lo­zof od­po­wie: bo in­stynkt mi­ło­sny prze­bu­dza się w to­bie, a do­tąd ta­mo­wa­ny, prze gwał­tow­nie na­przód, bo twarz roz­ma­rzo­na i tę­sk­na nie­zna­ne­go mło­dzień­ca musi na cie­bie, pro­sta a szla­chet­na dziew­czy­no, po­tęż­nie od­dzia­ły­wać, we­dług praw przy­ro­dzo­nych i psy­cho­lo­gicz­nych.

Dziew­czy­ny nie by­wa­ją fi­lo­zo­fa­mi. Nie w ten też spo­sób od­po­wia­da­ją so­bie, kie­dy ser­ce drgnie, i do­brze ro­bią, bo fi­lo­zo­fio­zne tlo­ma­cze­nie ludz­kich uczuć nie daje za­praw­dę szczę­ścia.

– Ach, jaki pięk­ny! – szep­ta­ła Włosz­ka, wpa­trzo­na w nie­zna­jo­me­go.

W tej chwi­li wró­cił pan Ca­za­puz­zi z ka­ju­ty.

– Cóż, do­wie­dział się wu­ja­szek? – py­ta­ła dziew­czy­na go­rącz­ko­wo.

– Gdzież tam, gdzież tam! Aui spo­sób się cze­goś do­py­tać, lub do­szu­kać, bo tam na dole taki gwar, jak na gieł­dzie. Jed­ni wrzesz­czą: wy­gra­ją, dru­dzy: prze­gra­ją; jed­ni: Pol­ska do­brze robi, inni: osza­le­li, i biją pię­ścia­mi w stół i kłó­cą się, aż spo­koj­ne­go czło­wie­ka strach bie­rze, – więc ucie­kłem. Chry­ste Pa­nie, ja­kie tam za­mię­sza­nie!

Tak ra­por­to­wał pan Ca­za­puz­zi i ob­cie­rał je­dwab­ną chust­ką ły­si­nę, na któ­rej świe­ci­ły kro­ple potu.

– Co, wy­gra­ją, prze­gra­ją, co to ma zna­czyć? – za­py­ta­ła ku­zyn­ka.

– Co ci tam po ta­kich wia­do­mo­ściach.

– Ale ja chcę wie­dzieć.

– Owszem, owszem! Głu­pie Po­la­ki zro­bi­li re­wo­lu­cję. Świę­ty Fi­li­pie, jacy też głup­cy! Z ko­sa­mi, ki­ja­mi, rzu­ci­li się na po­tęż­ne­go ce­sa­rza Ro­sji. Ja­kie war­ja­ty!

Pan­na pod­nio­sła się z ła­wecz­ki. Oko jej bły­sło dziw­nie, cała po­stać zda­wa­ła się ro­snąć.

– Więc po­wsta­ła Pol­ska? – wy­rze­kła. – O, bied­na Pol­ska, któ­rą tak okrop­nie mę­czą, że sko­nać spo­koj­nie nie może. Zwy­cięz­two Po­la­kom, a śmierć Mo­ska­lom!

Ku­piec wy­trzesz­czył oczy:

– Bój się Boga – mó­wił – gdy­by jaki Mo­skal usły­szał… – i oglą­dał się z bo­jaź­nią.

– Prze­cież i mój oj­ciec wal­czył za wol­ność wło­skie­go ludu i zgi­nął w krwa­wej po­tycz­ce, a ja mia­ła­bym źle ży­czyć na­ro­do­wi, któ­ry pod­no­si broń prze­ciw cie­mięz­cy. W ży­łach mo­ich pły­nie krew je­ne­ra­ła Cor­te­ro­ni, krew bo­ha­ter­ska, a nie ku­piec­ka.

Wy­mó­wiw­szy to, skrzy­wi­ła pan­na ustecz­ka po­gar­dli­wie i zmie­rzy­ła wuja od stóp do gło­wy.

– War­ja­ty, war­ja­ty, mó­wię ci – pra­wił ku­piec – bo któż wi­dział po­ry­wać się na mo­ca­rza. Czyż to nie le­piej sie­dzieć spo­koj­nie i pra­cu­jąc uczci­wie na chleb, do­cze­kać się szczę­śli­wej sta­ro­ści. Czy pod ta­kim, czy pod in­nym rzą­dem, czy na ta­kiej, czy na in­nej zie­mi, za­ra­biać moż­na wszę­dzie.

Olim­pia już nie słu­cha­ła. Wzrok jej ogar­niał znów nie­zna­jo­me­go, któ­ry te­raz lu­ne­ty od oka nie odej­mo­wał.

– A może on Po­lak – my­śla­ła – może on sy­nem tego nie­szczę­śli­we­go na­ro­du, może spie­szy do oj­czy­zny, w sze­re­gi wal­czą­cych bra­ci.

– Ląd! ląd! – wrza­snął te­raz maj­tek w ko­szu.

– Na­resz­cie! – sap­nął ku­piec. – Głod­ny je­stem, a tu na okrę­cie nie ma nic uczci­we­go.

Olim­pia po­de­szła do ster­ni­ka, zkąd moż­na było le­piej wid­no­krąg ogar­nąć. Z okrę­tu nie było jesz­cze wi­dać lądu.

Na sze­lest suk­ni od­wró­cił się nie­zna­jo­my, a uj­rzaw­szy ko­bie­tę, ustą­pił jej miej­sca.

– Może mogę pani słu­żyć lu­ne­tą – rzekł dźwięcz­nym gło­sem po wło­sku z ob­cym ak­cen­tem.

Ru­mie­niąc się, wzię­ła Olim­pia z rąk jego szkła, któ­re przy­ło­ży­ła do oka.

Nie­zna­jo­my roz­glą­dał się tym­cza­sem po mo­rzu, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na pięk­ną dziew­czy­nę. Wi­dział to Ca­za­puz­zi i za­cie­rał ręce.

– Dzię­ku­ję panu – wy­szep­ta­ła Olim­pia zwra­ca­jąc szkła.

Nie­zna­jo­my skło­nił się i opu­ścił po­kład zdą­ża­jąc do ka­ju­ty.

– Ani nie spoj­rzał na mnie.

Olim­pia opu­ści­ła gło­wę i po­smut­nia­ła, a ku­piec za­cie­rał ręce.

Te­raz świ­snę­ła pisz­czał­ka służ­bo­we­go ofi­ce­ra, ka­pi­tan usta do tuby przy­ło­żył, a ster­nik po­ru­szył ko­łem.

– Ku­zy­necz­ka się prze­zię­bi – pra­wił Ca­za­puz­zi, drep­cząc w koło dziew­czy­ny – może płasz­czyk przy­nieść, może chust­kę?

Olim­pia nie sły­sza­ła nic. W du­szy jej roz­legł się smu­tek, bo ja­kiś głos po­wta­rzał bez mi­ło­sier­dzia: ani na mnie nie spoj­rzał.

– Ku­zy­necz­ka się z pew­no­ścią prze­zię­bi – mó­wił Ca­za­puz­zi – już chłod­niej­szy wiatr na dwo­rze wie­je, pro­szę zejść do ka­ju­ty.

– Je­stem cór­ką żoł­nie­rza – od­par­ła Olim­pia z dumą – więc mi wiatr nie za­szko­dzi.

A zwra­ca­jąc się do ster­ni­ka, rze­kła:

– Wszak­że ten pan, któ­ry od­szedł, jest Po­la­kiem, pa­nie ster­ni­ku?

– Tak, pani, to pan Ka­zi­mierz Pod­lo­dow­ski, mło­dy Po­lak, miesz­ka­ją­cy w Pa­ry­żu.

– Wie­dzia­łam o tem.

I zwra­ca­jąc nie uwa­gi na drep­czą­ce­go i du­szą­ce­go się od zło­ści wu­jasz­ka, za­czę­ła się prze­cha­dzać po po­kła­dzie.

Po chwi­li ustał gwar w go­ścin­nej ka­ju­cie, prze­no­sząc się na po­kład, bo po­dróż­ni wszy­scy ci­snę­li się na górę, za lą­dem stę­sk­nie­ni.

Już mi­nął pa­ro­wiec ska­łę „Cha­te­au d'Ife” już też i słoń­ce gdzieś da­le­ko gi­nę­ło, zło­cąc ostat­nie­mi pro­mień­mi sze­ro­kie mo­rze. Jesz­cze chwil kil­ka, a przed oczy­ma po­dróż­nych roz­wi­nął się na mgli­stem tle ob­raz wie­kiem oczer­nio­nej Mar­syl­ji.

Jed­no świa­teł­ko bły­sło w od­da­li, po­tem dru­gie, trze­cie, aż w koń­cu za­go­rzał port z mia­stem ty­sią­cem pło­mie­ni.

Na po­kła­dzie tło­czy­li się lu­dzie, bo kil­ka ostat­nich mi­nut wy­da­je się po­dróż­nym zwy­kle nie­zno­śną.

Za­brzę­czał na­ko­niec łań­cuch, zsu­nę­ła się ko­twi­ca na dno mo­rza, świst­nę­ły pisz­czał­ki ka­pi­ta­na i po­rucz­ni­ków okrę­tu, rzu­co­no most na wy­brze­że, a cała, nie­cier­pli­wa gro­ma­da po­dróż­nych po­sy­pa­ła się na ląd. – Mar­syl­ja! – wo­ła­ją majt­ko­wie.II.

Na cze­le tej gro­ma­dy tło­czą­cej się biegł ów nie­zna­jo­my, na­zwa­ny Po­la­kiem. Spiesz­no mu było, bar­dzo spiesz­no; wi­dać to z ru­chów nie­cier­pli­wych i z ru­mień­ca, któ­ry twarz jego zbar­wił.

Tuż za nim szła Włosz­ka, nie spusz­cza­jąc ucie­ki­nie­ra z oka, ani zwa­ża­jąc na stę­ka­nia wuja, któ­ry gdzieś na koń­cu mo­stu, ob­ju­czo­ny pu­dła­mi, pu­deł­ka­mi, pacz­ka­mi sio­strze­ni­cy, pro­sił, aby na nie­go cze­ka­ła.

Olim­pia wi­dzia­ła tyl­ko nie­zna­jo­me­go. Go­rą­ce jej ser­ce, ro­ze­grza­ne szyb­ką, bo po­łu­dnio­wą na­mięt­no­ścią, bilo tak gło­śno, że wszel­kie inne my­śli za­mil­kły.

Nie­zna­jo­my wszedł pierw­szy do sali cel­nej ko­mo­ry, gdzie ocze­ki­wa­li po­dróż­nych fran­cu­scy urzęd­ni­cy.

Otwo­rzył wa­liz­kę, oka­zał pasz­port, a kie­dy urzęd­nik wy­rzekł, iż nie wi­dzi nic za­ka­za­ne­go, wy­biegł z sali.

– Na dwo­rzec, spiesz się na po­ciąg do Pa­ry­ża! – za­wo­łał na do­roż­ka­rza.

Wsiadł do po­wo­zu – do­roż­karz za­trza­snął drzwi – i ka­br­jo­let po­szedł dud­niąc po bru­ku Mar­syl­ji.

– Do Pa­ry­ża? – szep­nę­ła Olim­pia, któ­ra z pro­gu sali roz­kaz nie­zna­jo­me­go sły­sza­ła. Po­je­dzie­my na­tych­miast za nim.

Tym­cza­sem przy­był i Ca­za­puz­zi do sali. Spo­tnia­ły, stę­ka­ją­cy, sa­pią­cy otwie­rał pu­dła i pu­deł­ka, któ­rych było mnó­stwo.

Kie­dy urzęd­nik pa­kun­ki Wło­cha prze­glą­dał, zbli­ży­ła się Olim­pia do jed­ne­go z ofi­ce­rów okrę­to­wych, któ­ry przy­był za po­dróż­ny­mi do ko­mo­ry.

– Pa­nie Fi­ga­ro, czy nie mo­żesz mi pan cze­go o Ka­zi­mie­rza Pod­lo­dow­skim po­wie­dzieć?

Pan Fi­ga­ro, grzecz­ny, na wdzię­ki płci pięk­nej wraż­li­wy Fran­cuz, od­wró­cił się aa kor­ku i przy­ło­żyw­szy dwa pał­ce do kasz­kie­tu, od­parł z uśmie­chem:

– Mogę pani słu­żyć… Pan Pod­lo­dow­ski jest sy­nem pol­skie­go emi­gran­ta, któ­ry po roku 1831 mu­siał oj­czy­znę opu­ścić, ucho­dząc przed ze­mstą cara, prze­ciw któ­re­mu wal­czył, jako ma­jor wojsk pol­skich. Mło­dy Pod­lo­dow­ski wy­cho­wał się w na­szym kra­ju, jak wie­le dzie­ci pol­skich wy­gnań­ców. Ojca już nie ma ani mat­ki, w kra­ju daw­no nie był, po­sia­da tro­chę ma­jąt­ku, jest kup­cem i jeź­dzi po świe­cie w in­te­re­sie znacz­ne­go domu han­dlo­we­go. Resz­tę wi­dzia­łaś pani sama. Ład­ny, miły, grzecz­ny, wy­kształ­co­ny i po­wszech­nie sza­no­wa­ny z nie­go chło­piec.

– Syn wy­gnań­ca, pa­tr­jo­ty, sie­ro­ta, wy­dzie­dzi­czo­ny, Po­lak – mó­wi­ła Olim­pia z ci­cha.

Ofi­cer zni­żył głos i za­koń­czył swój ra­port:

– Ma już na­rze­czo­ną, pan­nę de Be­au­re­gard, cór­kę puł­kow­ni­ka de Be­au­re­gard, miesz­ka­ją­ce­go w Pa­ry­żu.

Wy­mó­wiw­szy to, zwró­cił się ofi­cer szyb­ko, bo do­my­ślił się, że po­wie­dział coś, co Włosz­kę nie­mi­le do­tknę­ło.

– Ma na­rze­czo­ną?

Sło­wa tę wy­pły­nę­ły sze­le­stem z pięk­nych ust Olim­pji, a twarz jej zbla­dła o cały ton.

I znów opu­ści­ła gło­wę, jak na okrę­cie, kie­dy Ka­zi­mierz na nią, ani spoj­rzał.

Ale po chwi­li smnt­nej za­du­my pod­nio­sła gło­wę har­do.

– Na­rze­czo­na nie jest jesz­cze żoną, a cór­ka ja­ne­ra­ła Cor­te­ro­ni nie opu­ści bez wal­ki pola bi­twy – wy­rze­kła z siłą. Po­do­ba mi się ten czło­wiek, więc pra­wo mam do jego ser­ca, tak, mam pra­wo.

– Si­gno­ri­na, ku­zy­necz­ko, du­sza ze mnie wy­cho­dzi, nogi drżą, płu­ca pra­cu­ją jak mie­chy ko­wal­skie, a piesz­czot­ka moja nie ma dla mnie słów­ka po­li­to­wa­nia.

Tak rzę­po­lił za ple­ca­mi ku­zyn­ki pan Ca­za­puz­zi i wzdy­chał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: