- promocja
Strach mędrca. Tom 1 - ebook
Strach mędrca. Tom 1 - ebook
"Świat fantasy ma nową gwiazdę" - Publishers Weekly.
Mędrzec obawia się tylko trzech rzeczy: morza w czasie sztormu, nocy bez księżyca i furii człowieka łagodnego.
Oto ciąg dalszy epickich przygód Kvothe’a, który w zaciszu gospody mierzy się ze swoją legendą. Opowieść o jego wczesnej młodości, wstąpieniu do Akademii i stawaniu tam pierwszych kroków – powoli zaczyna nabierać głębszych barw. Zdecydowany nauczyć się magii imion bohater próbuje przekonać do siebie mistrza Elodina. Sukces rodzi jednak zazdrość, a jego wrogowie, przede wszystkim Ambrose, nie śpią. Goniąc za Chandrianami, w pragnieniu zemsty, Kvothe gubi gdzieś niewinność.
Przed wami odsłona druga Kronik Królobójcy.
„Patrick Rothfuss po niesamowitym debiucie zajął pewne miejsce na scenie głównych pisarzy gatunku fantasy i może kontynuować walkę bez żadnej rozgrzewki. Jordan i Goodkind powinni zacząć się nerwowo oglądać przez ramię!” - Kevin J. Anderson
„W tej książce żadne słowo nie jest zbędne. […] Jeśli jesteś czytelnikiem fantasy lub po prostu potrafisz docenić dzieło o naprawdę epickim rozmachu – nie przegap tej książki” - Orson Scott Card
Patrick Rothfuss (ur. 1973) studiował m.in. chemię, psychologię i literaturę angielską. Jest wykładowcą akademickim w Wisconsin. Gdy nie czyta (nałogowo) i nie pisze, marnuje czas na gry komputerowe i eksperymenty z formułami alchemicznymi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-812-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla:
– cierpliwych fanów za czytanie mojego blogu i zapewnianie mnie, że tym, czego naprawdę oczekują, jest znakomita książka, nawet jeśli jej napisanie potrwa nieco dłużej;
– moich bystrych recenzentów wewnętrznych za nieocenioną pomoc i wyrozumiałość wobec mojej obsesyjnej skrytości;
– wspaniałego agenta za utrzymywanie wilków – na wszelkie możliwe sposoby – z dala od mojego progu;
– mądrego wydawcy za danie mi czasu i przestrzeni na napisanie książki, która napawa mnie dumą;
– kochającej rodziny za wsparcie i przypominanie mi, że warto co jakiś czas wyjść z domu;
– mojej wyrozumiałej dziewczyny za to, że nie odeszła ode mnie, kiedy stres wywołany niekończącymi się poprawkami czynił mnie nieznośnym i szorstkim w obyciu;
– mojego kochanego dziecka za miłość do ojca, chociaż wciąż muszę odchodzić i pisać. Nawet wtedy, gdy naprawdę wspaniale się bawimy. Nawet wtedy, gdy rozmawiamy o kaczkach.Prolog
Cisza na trzy instrumenty
Nadchodził świt. Karczmę „Ostaniec” spowijała cisza, i była to cisza rozpisana na trzy instrumenty.
Najbardziej oczywiste było przepastne, dudniące pustką echo wywołane przez to, czego brakowało. Gdyby srożyła się burza, krople deszczu spadałyby i bębniły na pnączach selas za gospodą. Grom zamruczałby, przetoczył się i pognał ciszę wzdłuż drogi niczym opadłe jesienne liście. Gdyby w pokojach wiercili się podróżni, rozciągnęliby ciszę, przeganiając ją pomrukami jak na wpół zapomniane, rwące się sny. Gdyby grała muzyka… ale nie, oczywiście, że nie było żadnej muzyki. Tak naprawdę nic z tego nie miało miejsca, w związku z czym cisza trwała.
Wewnątrz „Ostańca” ciemnowłosy mężczyzna uchylił tylne drzwi i zamknął je za sobą. Poruszając się w absolutnej ciemności, przeszedł chyłkiem przez kuchnię, potem przez salę szynku i zszedł po piwnicznych schodach. Ze swobodą wynikającą z długiego doświadczenia omijał luźne deski, które mogłyby skrzypnąć pod jego ciężarem. Każdemu krokowi po podłodze odpowiadał jedynie ledwo słyszalny stuk. Mężczyzna, postępując tak, dodawał swoją małą, ukradkową ciszę do tej głębszej, dudniącej echem. Razem tworzyły swego rodzaju amalgamat, kontrapunkt.
Trzeciej ciszy nie dawało się łatwo uchwycić. Gdyby słuchać wystarczająco długo, można by ją zacząć wyczuwać w chłodzie szyb okiennych i gładkim tynku ścian pokoju oberżysty. Kryła się w wielkiej skrzyni w nogach twardego i wąskiego łóżka. I w dłoniach leżącego na nim nieruchomo mężczyzny, wyczekującego pierwszych bladych oznak jaśniejącego świtu.
Miał ogniście rude włosy. Oczy ciemne i zapatrzone w dal, i spowijała go aura rezygnacji charakterystyczna dla człowieka, który dawno temu porzucił wszelką nadzieję na sen.
„Ostaniec” należał do niego, tak jak i trzeci rodzaj ciszy. To było właściwe, gdyż ze wszystkich trzech była to najgłębsza cisza, obejmująca dwie pozostałe. Była przepastna i rozległa jak schyłek jesieni. Ciężka niczym ogromny rzeczny otoczak. Był to cierpliwy, przekwitły oddech człowieka czekającego na śmierć.Rozdział 1
Jabłko i czarny bez
Bast, znudzony, opierał się niedbale o długi mahoniowy bar.
Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, westchnął i przez chwilę gmerał wokół siebie, póki nie znalazł czystej lnianej szmatki. Potem, z rezygnacją w oczach, zabrał się do polerowania kontuaru.
Po chwili schylił się i zerknął zezem na jakąś ledwo widoczną plamkę. Poskrobał ją i zmarszczył brwi na widok tłustej smugi, pozostawionej przez jego palec. Pochylił się niżej, chuchnął na blat baru i potarł energicznie. Zawahał się, jeszcze raz chuchnął mocno i napisał na zaparowanym drewnie nieprzyzwoite słowo.
Odrzuciwszy szmatkę, Bast minął wolne stoliki i krzesła i podszedł do szerokich okien oberży. Stał tam dłuższą chwilę i patrzył na gruntową drogę, biegnącą środkiem miasteczka.
Westchnął ponownie i zaczął chodzić po pomieszczeniu. Poruszał się z niedbałą gracją tancerza, doskonałą nonszalancją kota. Kiedy jednak przeczesał dłońmi ciemne włosy, gest był pełen niepokoju. Niebieskie oczy biegały bez końca po izbie, jakby poszukiwały drogi ucieczki. Jakby szukały czegoś, czego nie widziałyby już setki razy.
Nie było tam jednak niczego nowego. Puste stoły i niezajęte krzesła. Wolne stołki przy barze. Na blacie za kontuarem majaczyły dwie olbrzymie beczki, jedna na whisky, druga na piwo. Między nimi obszerna kolekcja butelek – wszelkie kształty i kolory. Nad flaszkami wisiał miecz.
Wzrok Basta ponownie padł na butelki. Mężczyzna skupił na nich uwagę na długą, pełną namysłu chwilę, a potem poszedł za bar, skąd przyniósł ciężki gliniany kufel.
Wziąwszy głęboki wdech, wycelował palec w pierwszą flaszkę w dolnym rzędzie i śpiewnie zaczął recytować pod nosem wyliczankę.
Klon. Gaik malowany.
Łap i bierz.
Popiół i żar.
Czarny bez.
Skończył nucić, wskazując palcem przycupniętą, zieloną flaszkę. Wykręcił z niej korek, wziął na próbę łyk, po czym skrzywił się i wzdrygnął. Odstawił szybko butelkę, a zamiast niej podniósł czerwoną i obłą. Z niej także pociągnął łyk, potarł z namysłem jedną wargą o drugą, skinął głową i chlupnął szczodrą porcję do swego kufla.
Wełniana. Kobieta.
Nocny księżyc.
Okno. Wierzba.
Światło świec.
Tym razem wypadło na przejrzystą butelkę, zawierającą alkohol żółtego koloru. Bast wyszarpnął korek i chlusnął zdrowo do kufla, nie zawracając sobie głowy próbowaniem. Odstawiając flaszkę, podniósł kubek i zakręcił nim teatralnie w powietrzu, po czym pociągnął długi łyk. Uśmiechnął się promiennie, pstryknął palcem w butelkę, aż zadźwięczała cicho, i podjął swoją melorecytację.
Beczka. Jęczmień.
Kamień i klepka.
Wiatr i woda…
Skrzypnęła deska podłogi, Bast podniósł wzrok, uśmiechając się pogodnie.
– Dzień dobry, Reshi.
Rudowłosy oberżysta stał u podnóża schodów. Dłońmi o wysmukłych palcach przeciągnął po czystym fartuchu z długimi rękawami.
– Czy nasz gość już się obudził?
Bast pokręcił głową.
– Ni słychu, ni dychu.
– Przeżył parę ciężkich dni – rzekł Kote. – Prawdopodobnie dopadło go to. – Zawahał się, po czym podniósł głowę i poniuchał. – Piłeś? – Pytanie wyrażało raczej ciekawość niż oskarżenie.
– Nie – odparł Bast.
Karczmarz uniósł brew.
– Smakowałem – powiedział Bast z naciskiem. – Smakowanie poprzedza picie.
– Aha – rzekł karczmarz. – Sposobiłeś się zatem do picia, co?
– Mali bogowie, tak – odparł Bast. – I to ostrego. Co innego można tutaj robić, do diabła? – Wyjął spod baru kufel i zajrzał do niego. – Liczyłem na czarny bez, ale zamiast tego dostało mi się coś o smaku melona. – W zamyśleniu zakręcił naczyniem. – Cynamon? – zapytał, spoglądając na rząd butelek. – Czy my w ogóle mamy jeszcze czarny bez?
– Jest tam gdzieś – powiedział oberżysta, nie zadając sobie trudu, by spojrzeć na flaszki. – Przestań na chwilę gadać i posłuchaj mnie, Bast. Musimy porozmawiać o tym, co zrobiłeś zeszłej nocy.
Bast zamarł.
– A co zrobiłem, Reshi?
– Powstrzymałeś to stworzenie z Mael – przypomniał Kote.
– Och. – Bast się odprężył. – Tylko je spowolniłem, Reshi, to wszystko.
Kote pokręcił głową.
– Zrozumiałeś, że to nie jest żaden szaleniec. Usiłowałeś nas ostrzec. Gdybyś nie był taki rączy w biegu…
Bast się nachmurzył.
– Nie byłem dość szybki, Kote. Dopadł Shepa. – Spojrzał na wyszorowane porządnie deski podłogi obok baru. – Lubiłem go.
– Wszyscy inni będą uważać, że to czeladnik kowalski nas ocalił – powiedział Kote. – Przypuszczalnie tak będzie najlepiej. Ale ja znam prawdę. Gdyby nie ty, to stworzenie zarżnęłoby nas wszystkich.
– Och, Reshi, to nieprawda – zaoponował Bast. – Zabiłbyś je jak kurczaka. Ja tylko pierwszy je dopadłem.
Oberżysta zbył ten argument wzruszeniem ramion.
– Wypadki zeszłej nocy zmusiły mnie do namysłu – powiedział. – Do zastanowienia się, co moglibyśmy uczynić dla poprawienia bezpieczeństwa w okolicy. Słyszałeś kiedykolwiek Polowanie Białych Jeźdźców?
Bast uśmiechnął się.
– To była nasza pieśń, zanim jeszcze stała się twoją, Reshi.
Zaczerpnął tchu i zaśpiewał przyjemnym dla ucha tenorem:
Koni białych jak śnieg dosiadali,
Srebrne ostrze i z białego rogu łuk.
Świeże i wiotkie gałązki nad czołami nosili,
Czerwono-zielony buk.
Karczmarz skinął głową.
– Właśnie tę zwrotkę miałem na myśli. Mógłbyś tego dopilnować, podczas gdy ja zajmę się przygotowaniami?
Bast skinął z entuzjazmem głową i praktycznie wyprysnął ze swojego miejsca, po czym zatrzymał się tuż za kuchennymi drzwiami.
– Nie zaczniesz beze mnie? – zapytał niespokojnie.
– Zaczniemy, gdy tylko nasz gość będzie nakarmiony i gotowy – odparł Kote. Widząc jednak minę swego młodego ucznia, ustąpił nieco. – W związku z tym wyobrażam sobie, że masz godzinę lub dwie.
Bast zerknął za drzwi i obejrzał się ponownie.
Na twarzy karczmarza zamigotało rozbawienie.
– A jeśli cię tutaj nie będzie, zawołam cię, zanim zaczniemy. – Ręką wykonał ruch, jakby strzelał. – Idź już.
Mężczyzna, który sam siebie nazywał Kote, zajął się swoimi rutynowymi czynnościami w oberży „Ostaniec”. Poruszał się niczym werk zegarka, jak wóz toczący się drogą o dobrze wyżłobionych koleinach.
Na pierwszy ogień poszedł chleb. Kote wymieszał dłońmi mąkę z cukrem i solą, nie przejmując się odmierzaniem składników. Dołożył nieco zaczynu z glinianego dzbanka w spiżarni, ugniótł ciasto, potem uformował bochenki i zostawił je, by wyrosły. Wybrał popiół z pieca w kuchni i rozniecił ogień.
Później ruszył do ogólnej izby i rozpalił ogień w czarnym kamiennym kominku, wymiótłszy popiół z obszernego paleniska pod północną ścianą. Napompował wody, umył ręce i przyniósł z piwnicy kawałek baraniny. Naciął świeżych szczapek na rozpałkę, przyniósł drewno, poklepał rosnący chleb i przysunął go bliżej ciepłego już pieca.
I wtedy, niespodziewanie, nie było już nic więcej do roboty. Wszystko było gotowe. Czyste i uporządkowane. Rudowłosy mężczyzna stał za kontuarem, jego nieobecne spojrzenie wracało z wolna do tu i teraz, skupiając się na samej oberży.
Wzrok Kote’a spoczął na mieczu, wiszącym na ścianie nad butelkami. Nie był to jakiś szczególnie piękny egzemplarz oręża, niezbyt zdobny ani przyciągający spojrzenie. Był w pewien sposób groźny. Tak jak niebezpieczne jest wysokie urwisko. Był szary, nieskalany i zimny w dotyku. Ostry jak odłamek szkła. W czarnym drewnie mocującej go deski wyrżnięto pojedyncze słowo: Szaleństwo.
Karczmarz usłyszał ciężkie kroki na drewnianym podeście na zewnątrz. Skobel drzwi zagrzechotał hałaśliwie, po czym dało się słyszeć głośne „Halooo” i walenie w drzwi.
– Chwileczkę! – zawołał Kote.
Pośpieszywszy do frontowego wejścia, przekręcił ciężki klucz w lśniącym, mosiężnym zamku.
Graham stał, unosząc grubą rękę w geście pukania. Na widok oberżysty jego zniszczoną twarz przeciął na dwoje uśmiech.
– Bast jak zwykle otwiera za ciebie? – zapytał.
Kote uśmiechnął się wyrozumiale.
– To dobry chłopak – powiedział Graham. – Tylko nieco rozdygotany. Myślałem, że możesz mieć dzisiaj zamknięte. – Odchrząknął i zerknął na swoje stopy. – Zważywszy na wczorajsze, nie byłbym zaskoczony.
Kote włożył klucz do kieszeni.
– Otwarte, jak zawsze. Co mogę dla ciebie zrobić?
Graham odstąpił od drzwi i kiwnął głową w stronę ulicy, gdzie na stojącym w pobliżu wozie znajdowały się trzy beczki – nowe, z jasnego polerowanego drewna, opasane metalowymi obręczami.
– Zeszłej nocy wiedziałem, że nie zasnę, więc zbiłem dla ciebie ostatnią. Poza tym słyszałem, że Bentonowie wpadną tu dzisiaj z pierwszymi zimowymi jabłkami.
– Jestem ci wdzięczny.
– Dobre i szczelne, więc przetrzymają zimę. – Graham podszedł do beczek i postukał z dumą kłykciami w bok jednej z nich. – Nie ma nic lepszego ponad zimowe jabłko, żeby zapić głód. – Podniósł wzrok z błyskiem w oku i ponownie postukał w bok beczki. – Zapić? Kapujesz?
Kote jęknął z cicha, masując twarz.
Graham zachichotał i przesunął dłonią po jasnych metalowych obejmach.
– Nigdy dotąd nie zrobiłem beczki z mosiężnymi obręczami, ale te wyszły nieźle. Najlepiej, jak tylko mogłem się spodziewać. Daj mi znać, gdyby się rozszczelniły. Zajmę się tym.
– Cieszę się, że to nie było zbyt kłopotliwe – powiedział karczmarz. – Piwnica zawilgła. Obawiam się, że żelazo zardzewiałoby w ciągu paru lat.
Graham skinął głową.
– To dość rozsądnie – przyznał. – Mało kto myśli długoterminowo. – Zatarł dłonie. – Pomógłbyś mi? Nie chciałbym porysować ci podłóg, gdybym upuścił którąś.
Zabrali się do roboty. Dwie beczki z mosiężnymi obejmami powędrowały do piwnicy, trzecią zaś wtoczyli za bar, przez kuchnię i do spiżarni.
Potem wrócili do ogólnej izby, każdy na swoją stronę kontuaru. Graham rozglądał się po pustym szynku. Przy barze było o dwa stołki mniej i puste miejsce, w którym powinien stać stół. W wysprzątanej sali rzucało się to w oczy tak jak brakujący ząb w ustach.
Prześliznął się wzrokiem po wyszorowanym kawałku podłogi przy szynkwasie i sięgnął do kieszeni, skąd wyjął dwa matowe żelazne szelągi, przy czym jego dłoń prawie nie drżała.
– Podaj mi małe piwo, co, Kote? – poprosił ochrypłym głosem. – Wiem, że jest wcześnie, ale mam przed sobą długi dzień. Pomagam Murrionom zwieźć ich pszenicę.
Oberżysta nalał piwo i podał je w milczeniu. Graham wypił połowę jednym haustem. Obwódki oczu miał zaczerwienione.
– Kiepska sprawa zeszłej nocy – odezwał się, nie patrząc karczmarzowi w oczy.
Kote skinął głową. Kiepska sprawa zeszłej nocy. Całkiem możliwe, że to okaże się wszystkim, co Graham będzie miał do powiedzenia na temat śmierci człowieka, którego znał całe życie. Ci ludzie byli ze śmiercią za pan brat. Zabijali własny żywy inwentarz. Umierali na skutek gorączki, upadków lub gnicia połamanych kości. Śmierć była niczym uciążliwy sąsiad. Nie mówiło się o nim ze strachu, że mógłby usłyszeć i złożyć ci wizytę.
Pomijając opowieści, oczywiście. Historie o otrutych królach, pojedynkach i dawnych wojnach były jak najbardziej na miejscu. Ubierali śmierć w zamorskie stroje i odsyłali ją precz od swojego progu. Zapłon sadzy w kominie lub kaszel błoniczy budziły przerażenie, ale proces Gibei lub oblężenie Enfast były czymś zupełnie innym. Opowieści przypominały modlitwy, zaklęcia mruczane późno w nocy, kiedy idziesz samotnie w ciemności. Historie były jak półgroszowe amulety kupowane od domokrążcy, bo licho nie śpi.
– Jak długo ten skryba zamierza tutaj zostać? – zapytał po chwili Graham głosem, który zadudnił w jego kuflu. – Doprawdy, nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale może powinienem coś spisać, tak na wszelki wypadek. – Nachmurzył się lekko. – Mój staruszek nazywał je zawsze papierami zrzeczeniowymi. Nie pamiętam, jak się naprawdę nazywają.
– Jeśli chodzi wyłącznie o twoje dobra, którymi trzeba się zająć, to jest to rozporządzenie własnością – podpowiedział rzeczowo karczmarz. – Gdy dotyczy innych rzeczy, nazywa się mandamus lub oświadczenie woli.
Patrząc na oberżystę, Graham uniósł brew.
– Tak w każdym razie słyszałem – rzekł Kote, spuszczając wzrok i polerując bar czystą, białą szmatką. – Skryba wspomniał coś w tym guście.
– Mandamus… – mruknął Graham do wnętrza kufla. – Chyba poproszę go po prostu o jakieś dokumenty spadkowe i pozwolę mu je uwierzytelnić tak, jak uzna za stosowne. – Skinął na karczmarza. – Przypuszczam, że nie jestem jedyny. Inni będą prawdopodobnie chcieli czegoś podobnego, skoro nastały takie czasy.
Przez chwilę zdawało się, że Kote marszczy gniewnie twarz. Ale nie, nie zrobił nic podobnego. Stojąc za barem, wyglądał tak samo jak zawsze, z wyrazem łagodności i sympatii na obliczu. Skinął lekko głową.
– Wspomniał, że rozłoży swój kramik koło południa – powiedział. – Był trochę zdenerwowany wydarzeniami zeszłej nocy. Jeśli ktokolwiek pojawi się wcześniej niż w południe, to podejrzewam, że się rozczaruje.
Graham wzruszył ramionami.
– To bez znaczenia. Tak czy inaczej, przed lunchem w miasteczku nie będzie więcej niż dziesięć osób. – Pociągnął kolejny łyk piwa i wyjrzał przez okno. – Dzisiaj jest dzień prac polowych, to jedno jest pewne.
Zdawało się, że karczmarz rozluźnił się nieco.
– Jutro też tu będzie. Nie ma potrzeby, żeby wszyscy tłoczyli się dzisiaj. Ktoś ukradł mu konia przy Brodzie Abbota, więc próbuje kupić nowego.
Graham cmoknął współczująco.
– Biedny dupek. Za skarby świata nie znajdzie konia w środku żniw. Nawet Carter nie był w stanie zastąpić Nelly po tym, jak ten pajęczak zaatakował go przy Starokamiennym Moście. – Potrząsnął głową. – To wydaje się nie w porządku, że coś podobnego dzieje się niecałe dwie mile od twojego progu. Dawniej… – Zawiesił głos. – Panie i Pani, mówię jak mój staruszek. – Wysunął podbródek i okrasił głos chrapliwością. – „Dawniej, kiedy byłem chłopcem, pogoda była zawsze w sam raz. Młynarz nie oszukiwał na wadze, a ludzie wiedzieli, że mają pilnować swego nosa”.
Na twarzy oberżysty wykwitł tęskny uśmiech.
– Mój ojciec mawiał, że piwo było lepsze, a na drogach mniej kolein.
Uśmiech Grahama przerodził się szybko w grymas niepokoju. Spuścił wzrok, jakby czuł się niezręcznie w związku z tym, co zamierzał powiedzieć.
– Wiem, że nie pochodzisz stąd, Kote. To trudna sprawa. Niektórzy uważają, że każdy obcy z ledwością wie, jaka jest pora dnia. – Odetchnął głęboko, wciąż nie patrząc karczmarzowi w oczy. – Ja jednak myślę, że wiesz to, o czym inni nie mają pojęcia. Masz coś w rodzaju szerszego spojrzenia. Popatrzył w końcu na karczmarza poważnymi, zmęczonymi oczyma, które były otoczone ciemnymi obwódkami z powodu braku snu. – Czy sprawy mają się tak rozpaczliwie, jak to się ostatnio wydaje? Na drogach jest bardzo niebezpiecznie. Ludzie są okradani i… Z wyraźnym wysiłkiem Graham powstrzymywał się od ponownego spojrzenia na pusty fragment podłogi. – Wszystkie te nowe podatki utrudniają życie. Chłopcy Graydena prawie tracą farmę. Ten pająk. – Pociągnął kolejny łyk piwa. – Czy jest aż tak źle, jak na to wygląda? Czy też zestarzałem się po prostu jak mój ojciec i wszystko smakuje teraz bardziej cierpko niż w czasach mojego chłopięctwa?
Kote przez dłuższą chwilę wycierał bar, jakby nie miał ochoty odpowiedzieć.
– Sądzę, że sprawy zwykle stoją źle, tak czy inaczej – odparł. – Możliwe, że tylko my, starsi, potrafimy to dostrzec.
Graham zaczął kiwać głową, ale zaraz zmarszczka przecięła mu czoło.
– Pominąwszy to, że ty nie jesteś stary, co? Zwykle zapominam o tym. – Obrzucił rudzielca spojrzeniem od stóp do głów. – To znaczy, poruszasz się i mówisz jak starzec, ale nie jesteś taki? Założę się, że jesteś dwa razy młodszy ode mnie. – Zerknął na karczmarza. – Ile ty masz lat w końcu?
Oberżysta obdarzył go zmęczonym uśmiechem.
– Dosyć, by czuć się staro.
– Zbyt młody, by stękać jak dziadek – prychnął Graham. – Powinieneś uganiać się za kobietami i pakować w kłopoty. Zostaw nam, starcom, użalanie się nad tym, że świat się rozregulowuje. – Odepchnął się od baru i odwrócił w stronę drzwi. – Wrócę, żeby pogadać z twoim skrybą, kiedy zrobimy sobie dzisiaj przerwę na lunch. Nie będę sam. Jest sporo ludzi, którzy chcą oficjalnie uporządkować swoje sprawy, kiedy mają po temu okazję.
Karczmarz wziął głęboki wdech, a potem wypuścił wolno powietrze.
– Graham?
Cieśla odwrócił się z ręką na klamce.
– Nie tylko ty to widzisz – powiedział Kote. – Sprawy mają się źle, a przeczucie mówi mi, że będzie jeszcze gorzej. Nie zaszkodzi się przygotować na cięższą zimę. I może sprawdzić, czy będzie można się obronić, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Karczmarz wzruszył ramionami. – Tak w każdym razie mówi mi przeczucie.
Usta Grahama utworzyły ponurą kreskę. Skinął poważnie głową.
– Chyba się cieszę, że to nie jest tylko moje przekonanie. Zmusił się do uśmiechu i odwracając się do drzwi, zaczął podwijać rękawy.
– Tak czy inaczej – powiedział na odchodnym – trzeba uporać się z sianem, póki świeci słońce.
Niedługo potem zjawili się Bentonowie z furmanką pełną zimowych jabłek. Karczmarz kupił połowę tego, co mieli, i spędził godzinę na sortowaniu i magazynowaniu owoców. Najzieleńsze i najtwardsze powędrowały do beczek w piwnicy, ostrożnie układane jego delikatnymi dłońmi i otulane trocinami przed zabiciem pokryw. Te prawie dojrzałe znalazły swoje miejsce w spiżarni, a wszystkie obite lub z brązowymi plamkami zostały skazane na los jabłek winnych, poćwiartowane i wrzucone do wielkiej blaszanej balii.
Sortując i pakując, rudowłosy mężczyzna wydawał się zadowolony. Gdyby jednak przyjrzeć się uważniej, można by zauważyć, że podczas gdy jego ręce pozostawały zajęte, wzrok błądził gdzieś daleko. I chociaż wyraz twarzy oberżysta miał spokojny, nawet miły, nie było w nim radości. Pracując, nie pomrukiwał ani nie pogwizdywał. Nie śpiewał.
Kiedy przebrał wszystkie jabłka, wyniósł metalową balię przez tylne drzwi do małego cienistego ogródka. Kote wsypał poćwiartowane jabłka do drewnianej prasy winnej i zakręcił korbą, aż pokrywa zaczęła stawiać opór.
Podwinął rękawy koszuli powyżej łokci, długimi i pięknymi dłońmi chwycił rączki prasy i pociągnął. Tłok przesunął się po gwincie, najpierw mocno sprasowując jabłka, a potem miażdżąc je. Obrót i ponowny chwyt. Obrót i znów chwyt.
Ktoś z zewnątrz zauważyłby, że pracujący mężczyzna nie ma ciastowatych ramion karczmarza. Kiedy ciągnął drewniany uchwyt, mięśnie jego rąk rysowały się wyraźnie, napięte i skręcone jak liny. Stare blizny przecinały skórę i znikały. W większości były blade i cienkie jak rysy na zimowym lodzie. Inne, czerwone i zaognione, odcinały się wyraźnie na tle jasnej karnacji.
Jedyne odgłosy stanowiły regularne potrzaskiwania drewna i powolne bębnienie cydru spływającego do stojącego poniżej wiadra. Dawało się wyczuć w tym rytm, ale nie było melodii; wzrok karczmarza był zagubiony, a oczy pozbawione radości i tak jasnozielone, że mogły niemal uchodzić za szare.