- W empik go
Stracony list - ebook
Stracony list - ebook
Wzruszająca opowieść o miłości i przetrwaniu, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Austria, 1938.
Kristoff terminuje u żydowskiego mistrza grawerskiego, projektanta i twórcy znaczków. Kiedy jego nauczyciel znika bez śladu podczas „nocy kryształowej”, Kristoff jest zmuszony przygotowywać znaczki na zlecenie władz Trzeciej Rzeszy. Jednocześnie razem z ukochaną Eleną, ryzykuje życie, współpracując z austriackim ruchem oporu. Miłość, która zastaje Kristoffa wśród brutalnego chaosu wojny, każe mu znaleźć sposób, by ocalić ukochaną Elenę, a przy okazji także siebie.
Los Angeles, 1989.
Katie Nelson przechodzi trudny okres. Musiała umieścić swojego ojca w domu opieki i jest w trakcie rozwodu. W czasie porządków odkrywa kolekcję znaczków ojca, którą oddaje do wyceny, a filatelista, Benjamin, znajduje wśród nich niespotykany austriacki znaczek z czasów drugiej wojny światowej, naklejony na kopertę, zawierającą prawdopodobnie list miłosny. Katie i Benjamin wspólnie rozpoczynają poszukiwania, które odkryją przed nimi tragiczną historię miłości, obejmującą dziesięciolecia i kontynenty, i zaprowadzą ich za właśnie obalony mur berliński.
Piękna, przejmująca, chwytająca za serce powieść o nieskończonej potędze miłości.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66140-20-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mocno ściskała w dłoniach listy, uważając, by nie uszkodzić znaczków. Padał śnieg. Marzły jej palce u stóp, przez zdarte podeszwy butów przenikała zimna wilgoć, mimo to szła przez las, chroniąc listy pod płaszczem, by nie zamokły. „Jeszcze tylko parę kroków” – powtarzała sobie. To była nieprawda, ale szła dalej.
„Jeszcze parę kroków. Jeszcze parę”.
Musiała tylko dotrzeć do miasteczka i nadać listy na poczcie przy Wien Allee. Wystarczy je wysłać i wszystko będzie dobrze.
To też była nieprawda, rzecz jasna. Ale mimo to brnęła dalej przez śnieg.
Dotarła do skraju lasu i przez wirujące płatki śniegu, w niebieskoróżowym świetle przedświtu zobaczyła majaczące w dali czerwone dachy – te, które się jeszcze ostały.
Wien Allee. Już prawie tam była.
Nagły cios zimną kolbą w skroń tak ją zaskoczył, że nawet nie krzyknęła. Ktoś szarpnął ją za ramię i upuściła listy, które rozsypały się na nienaruszonym śniegu.LOS ANGELES, 1989
Kiedy pierwszy raz podjeżdżam pod sklep filatelistyczny, nawet nie chce mi się wysiadać z samochodu. Jak na tutejszy klimat poranek jest wyjątkowo chłodny, a ja nie wzięłam nic ciepłego. Poza tym to pewnie i tak strata czasu.
Bagażnik mojego hatchbacka jest po brzegi wypełniony zawartością gabinetu ojca – grubymi klaserami, w których pod przeźroczystymi paskami gęsto upchane są znaczki, oraz plastikowymi pudłami pełnymi zdobyczy ze sklepów z rozmaitą starzyzną – głównie pożółkłych listów napisanych w bliższej lub odleglejszej przeszłości, nigdy niewysłanych lub nieotwartych, nieodmiennie z naklejonym na kopercie znaczkiem. Jeżeli nie pozbędę się tego ładunku, będę musiała umieścić go gdzieś u siebie. Poza tym czuję się zobowiązana przynajmniej spróbować coś z tym wszystkim zrobić. Ta myśl motywuje mnie do działania – wysiadam z samochodu i otwieram bagażnik.
W dzieciństwie często szwendałam się z tatą po sklepach ze starzyzną i wyprzedażach garażowych, które odbywały się w weekendy. Przesiewaliśmy to, co inni uznali za niepotrzebne, w poszukiwaniu starego listu lub kolekcji znaczków należącej do kogoś, kto już odszedł i nie mógł się nią dłużej cieszyć. Zawsze pytałam ojca, czego konkretnie szuka, a on odwracał się do mnie i mówił z uśmiechem: „Klejnotu”. Tym właśnie – klejnotami – są dla niego znaczki. Lub raczej były. Diamentami, rubinami, szafirami. Tata uważał się za jubilera, który potrafi dostrzec i skazy, i piękno w czymś, co w oczach świata zdaje się zupełnie nieciekawe. Pewnego razu pojechaliśmy całą rodziną do Waszyngtonu i tam, w Instytucie Smithsona, oglądaliśmy diament Hope. Wtedy tata powiedział: „O, właśnie czegoś takiego szukam, Kate”. Szczerze mówiąc, wątpiłam, że znajdzie to akurat na wyprzedażach i w sklepach z używanymi gratami rozsianych po południowej Kalifornii.
Według taty takim diamentem miał być znaczek pomyłka. Znaczek rzadki, bo wydany zbyt wcześnie lub zbyt późno albo wydrukowany z błędem. A wszystkie te pudła, upchnięte teraz u mnie w bagażniku, były owocem poszukiwań owego przypadkowego, wyjątkowego egzemplarza w morzu małych papierowych kwadracików.
Ja, kiedy patrzę na znaczki, widzę tylko papier i tusz. Traktuję je jako środek wiodący do celu, użyteczne narzędzie. Dzięki nim moje listy dochodzą do adresatów, otrzymuję rachunki do zapłacenia i kontaktuję się z Karen, moją przyjaciółką, która w zeszłym roku wyprowadziła się do Connecticut. A ostatnio znaczki gapią się na mnie z kuchennego blatu – trzy, z kwiatuszkami, naklejone przez Daniela jeden obok drugiego na szarą kopertę, której do tej pory nie otworzyłam. Koniec wszystkiego. Nienawidzę tej ostateczności i dlatego jeszcze nie rozcięłam koperty.
Jestem pewna, że ojca, który raczej nie przepadał za Danielem, zirytowałby wybór znaczków z kwiatkami na tego typu przesyłkę. Ale ojciec nic nie wie. A nawet gdyby wiedział, i tak by pewnie nie pamiętał.
*
Sklep filatelistyczny zajmował niewyróżniające się niczym pomieszczenie wciśnięte w ciąg lokali handlowych nieopodal skrzyżowania Czterysta Piątej i Sto Pierwszej na skraju dzielnicy Sherman Oaks. Nie jest to bynajmniej miejsce, w którym spodziewałabym się znaleźć jakiś skarb. Ale trudno, już przyjechałam, w dodatku jestem umówiona. Wyjmuję z samochodu pierwszych parę plastikowych skrzynek i wchodzę do środka.
Właściciel sklepu, filatelista Benjamin Grossman, siedzi za biurkiem zawalonym czym się tylko da. W rogu blatu stoi mały czarno-biały telewizor. Mężczyzna ogląda wiadomości, w których jest wyświetlana relacja z wczorajszych wydarzeń w Berlinie Wschodnim.
Na mój widok podnosi głowę, ale nie wyłącza odbiornika. Jest młodszy, niż się wydaje przez telefon. Zbieranie znaczków zawsze kojarzyło mi się z emeryckim hobby, oczekiwałam więc kogoś starszego. Ale Benjamin wygląda, jakby był w moim wieku, przed czterdziestką lub może ciut po. Ma okulary w drucianych oprawkach i jasnobrązowe kręcone włosy.
– Pani Nelson? – pyta.
Wciąż nie jestem pewna, co zrobić z tym nazwiskiem po mężu.
– Katie – odpowiadam, nagle podejmując decyzję.
– Uhm, Katie – powtarza, rozkojarzony. Chyba nie może mu być bardziej wszystko jedno, jak się nazywam. Wyciąga rękę i porusza anteną telewizorka, by poprawić obraz. Odnoszę wrażenie, że mu w czymś przeszkadzam, mimo że byłam umówiona.
– Yy, co mam z tym zrobić? – pytam. Pudła swoje ważą.
– Oj, przepraszam. Można postawić. Tu gdzieś, na biurku. – Benjamin zostawia antenę w spokoju i siada.
Rozglądam się po zagraconym blacie.
– Gdziekolwiek – dodaje, a ja stawiam ładunek na jakichś papierach. Filatelista nachyla się i przez chwilę w skupieniu grzebie w swoim bałaganie, a mnie ogarnia ciekawość, jak to się stało, że został filatelistą. Jaki kierunek studiów trzeba skończyć lub z czego zdać maturę, by wziąć się za to zajęcie? Historię? Ja skończyłam filologię angielską i pracuję w magazynie lifestylowym, gdzie prowadzę rubrykę filmową. To niezbyt dobrze płatne, ale za to rozrywkowe zajęcie – a przynajmniej było takie do niedawna.
– Przejrzę to – głos Grossmana wyrywa mnie z zamyślenia – i zadzwonię. Dam znać, co i jak. – Opowiedziałam mu już przez telefon o ojcu, jego szwankującej pamięci, niemożności dalszego prowadzenia kolekcji i uporczywym twierdzeniu, że zawiera ona klejnoty. Przez całe życie słyszałam, że kiedy się zestarzeje, przekaże mi swoje skarby. Powtórzył to również parę miesięcy temu, gdy umieściłam go w domu opieki The Willows. Ale szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, co miałabym z tymi skarbami zrobić. I właśnie dlatego tu jestem.
Wychodzę do samochodu po kolejną porcję plastikowych skrzynek, a kiedy znowu pojawiam się w kantorku, Benjamin unosi brwi i ponownie, tak jak przed chwilą, odrywa się od wiadomości.
– Tego jest więcej? – pyta, a ja kiwam głową. – Przepraszam, pomogę. – Wstaje i wychodzi za mną na parking. – Nie wiedziałem, nie chciałem być niegrzeczny.
– Nic się nie stało – odpowiadam. Nie mam ochoty na wymianę uprzejmości.
Benjamin mówi jednak dalej:
– Nie zdawałem sobie sprawy, że ojciec aż tyle zgromadził. – Zagląda do bagażnika.
– Ma siedemdziesiąt jeden lat – mówię i wychodzi to ostrzej, niż zamierzałam. – To jest... to była pasja jego życia. Obsesja. – Teraz, gdy wypowiadam to na głos, siedemdziesiąt jeden lat wcale nie brzmi staro. Wielu pacjentów The Willows jest w bardziej zaawansowanym wieku. A mnie wciąż złości ta niesprawiedliwość. Choroba taty jest dla mnie jak cios pięścią w brzuch, który odbiera mi oddech za każdym razem, gdy o tym pomyślę.
– Tak to zwykle bywa – mówi uprzejmie Benjamin, jakby rozumiał, a nawet dzielił z tatą tę obsesję. I jakbym ja była dziwaczką, która jej nie pojmuje. Zresztą może i jestem.
Po wypakowaniu ostatnich pudeł Benjamin Grossman oświadcza:
– To mi zajmie tydzień, może dwa. Zadzwonię i dam znać, co znalazłem.
A mnie nieoczekiwanie dopadają wyrzuty sumienia. Zastanawiam się, jak by się poczuł tata na wieść, że oto zostawiam jego najcenniejsze skarby u jakiegoś przypadkowego faceta, którego wyszukałam w książce telefonicznej pod hasłem „Filatelistyka”. Dzwoniłam do wszystkich trzech sklepów, których numery znajdowały się w rubryce, a ten Grossman oddzwonił jako pierwszy.
– Dostanę jakieś pokwitowanie? – pytam.
Grossman kręci głową, wyciąga spod stosu papierzysk wizytówkę i wręcza mi ją.
– Odezwę się, jak skończę – mówi. A po chwili dodaje: – Proszę się nie martwić. Będą pod dobrą opieką. – Zupełnie jakby znaczki były kwiatami. Czymś, co trzeba pielęgnować, i to z czułością.
– Wcale się nie martwię – odpowiadam.
Właśnie oddałam w cudze ręce coś, co nawet do mnie nie należy. Kiedy jednak wsiadam do samochodu, wyjeżdżam z parkingu i włączam się do ruchu na Czterysta Piątej, odczuwam w sercu pustkę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------