Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stranger Things. Lot Ikara - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Stranger Things. Lot Ikara - ebook

Historia Eddiego Munsona na dwa lata przed makabrycznymi wydarzeniami z 4. sezonu serialu „Stranger Things”

Ciężkie brzmienia, riffy i przesterowane gitary to znak rozpoznawczy Eddiego. Ten długowłosy, wytatuowany, niemogący ukończyć szkoły chłopak – wyrzutek z zamiłowaniem do makabry, heavy metalu i gry RPG Dungeons & Dragons oskarżanej o powiązania z satanizmem – przez przypadek zostaje świadkiem nadprzyrodzonego morderstwa i bardzo szybko staje się głównym podejrzanym…

Tak było w 4. sezonie serialu „Stranger Things”. Co jednak wydarzyło się przed starciem Eddiego z Vecną? Jaka jest historia zespołu Trupia Trumna? Kim jest Eddie Munson?

Hawkins w stanie Indiana to typowe wyczesane amerykańskie miasteczko. Nie dla Eddiego, metalowca i społecznego wyrzutka. Chłopak czuje się tu, jakby nieustannie przebywał w Grobowcach Grozy z Dungeons and Dragons. Całe szczęście, że do końca liceum zostało mu tylko kilka miesięcy i może zabijać czas, grając w RPG w Klubie Ognia Piekielnego i występując w zespole Trupia Trumna.
Ale kiedy pewnego dnia spotyka Paige – dziewczynę, która uciekła z Hawkins i została producentką muzyczną w Los Angeles – czuje, że ma szansę na nowe życie. Wystarczy nagrać taśmę demo z najlepszymi kawałkami Trupiej Trumny i wysłać producentce. Proste! Niestety nagranie kosztuje, a Eddie jest spłukany. Stawka jest jednak zbyt wysoka, aby tak po prostu zrezygnować….

Zrobi wszystko, byle uciec jak najdalej od Hawkins…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67784-12-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

– No to nie ży­jesz.

Dzie­ciak gapi się na mnie z dru­giej strony stołu, de­mon­stru­jąc w peł­nej kra­sie swój lśniący osprzęt or­to­don­tyczny.

– Wcale nie.

– Sam za­ata­ko­wa­łeś Kra­kena. Kurwa, nie ży­jesz, stary.

Stan ko­pie mnie w kostkę.

– Od­puść mu tro­chę, to pierw­szak.

– Gra już pra­wie rok. Hej, pierw­szaku...

– Ga­reth – po­pra­wia chło­pak gdzieś spod pió­ro­pu­sza pu­szy­stych, fa­lu­ją­cych wło­sów.

– Ile masz punk­tów wy­trzy­ma­ło­ści?

Mam­ro­cze coś, czego nie ro­zu­miem, ale je­stem nie­mal pewny, że ry­muje się z Nero.

– Tak wła­śnie są­dzi­łem. Do­bra, po­pro­wa­dzę cię przez dal­szą część. – Po­chy­lam się do przodu, przy­trzy­mu­jąc dłońmi za­słonkę mi­strza gry. – Za­bija cię ostatni za­mach ma­cek po­twora. Czu­jesz roz­dzie­ra­jący ból, który po­ko­nuje twoją siłę woli. I twoje płuca płacą cenę.

Ron­nie tra­fia w moją głowę gumką do ście­ra­nia.

– Jezu Chry­ste, Ed­die – mówi, ale sły­szę śmiech w jej gło­sie.

– Od­ru­chowo pró­bu­jesz za­czerp­nąć po­wie­trza. Je­steś jed­nak osiem me­trów pod po­wierzch­nią oce­anu Sol­nor, a reszta grupy zo­stała da­leko na brzegu, co ozna­cza, że nikt cię nie ura­tuje, gdy woda wy­peł­nia ci gar­dło.

– To chore. – Do­ugie przy­gląda mi się wiel­kimi, peł­nymi po­dziwu oczami.

– I nikt nie wi­dzi, jak twoim cia­łem wstrząsa ostat­nia drgawka, po czym to­niesz w czar­nych od­mę­tach nie­zna­nego. I taki jest ko­niec opo­wie­ści Il­liana Nie­po­ko­na­nego, pół­el­fiego pa­la­dyna i czem­piona Za­gu­bio­nych Ziem.

Wo­kół stołu roz­le­gają się okla­ski pełne sza­cunku i uzna­nia, świa­dec­two mo­ich gra­czy. Ron­nie i Do­ugie oka­zują naj­więk­szy en­tu­zjazm, Do­ugie zrywa się na­wet z miej­sca, nie­siony za­pa­łem, który, przy­znam, mi po­chle­bia. Ga­reth na­to­miast kuli się na krze­śle z nie­szczę­śliwą miną, trą­ca­jąc pal­cem swoją K20.

– Pier­doły – pod­su­mo­wuje.

– Co cię ugry­zło, Ga­reth? – pyta Do­ugie. – Do­sta­łeś sza­lony mo­no­log śmierci Mun­sona. To warte swo­jej wagi w zło­cie.

Chude ra­miona Ga­re­tha wę­drują aż do uszu, na­dal jed­nak po­syła Do­ugiemu im­po­nu­jąco wro­gie spoj­rze­nie.

– I niby mam się cie­szyć? Prze­cież mnie za­bił!

– Nie je­steś wy­jąt­kiem. Pró­buje za­bić nas wszyst­kich.

– Do­bra. – Pod­no­szę obie ręce, sta­ra­jąc się nie do­pu­ścić do nad­cią­ga­ją­cego wy­bu­chu. – Jako wasz skromny Mistrz Pod­ziemi pro­szę ła­ska­wie, że­by­ście zro­bili mi tę przy­jem­ność i się za­mknęli.

Ro­bią mi tę przy­jem­ność i się za­my­kają, co daje mi dość czasu, by po ko­lei spoj­rzeć gra­czom w oczy... Jed­no­cze­śnie za­sta­na­wiam się go­rącz­kowo, co te­raz zro­bić.

Klub Ognia Pie­kiel­nego ra­czej nie pęka w szwach od człon­ków, łącz­nie ze mną jest nas za­le­d­wie sze­ścioro. Ron­nie i ja na­le­że­li­śmy do niego, od­kąd prze­kro­czy­li­śmy ra­zem próg w pierw­szym ty­go­dniu dzie­wią­tej klasy, a choć Do­ugie le­d­wie mie­siąc opie­rał się przed do­łą­cze­niem do Klubu Ner­dów, kiedy po­słu­chał, jak prze­rzu­camy się dow­ci­pami z na­szych se­sji, za­czął bła­gać o miej­sce przy stole.

Stan, trze­cio­kla­si­sta, zja­wił się w na­stęp­nym roku, choć nie za­wsze przy­cho­dzi na se­sje, bo jego ro­dzina wbiła so­bie do łba, że D&D to dzieło sa­mego Sza­tana i że na­wet do­tknię­cie ko­ści o wię­cej niż sze­ściu ścian­kach wy­star­czy, aby po­słać ich ko­cha­nego synka pro­sto w pło­mie­nie wiecz­nego po­tę­pie­nia. Stan stara się, jak może, obejść te za­kazy, wy­my­śla­jąc hi­sto­ryjki na te­mat co­ty­go­dnio­wych kor­ków z al­ge­bry, od­dał też Ron­nie wszyst­kie ma­te­riały z klubu, żeby nie zna­la­zła ich jego wścib­ska mama. Ale mimo tych pod­stę­pów traci mniej wię­cej jedną trze­cią se­sji.

Dru­go­kla­si­sta Jeff od dwóch lat na­leży do Klubu Ognia Pie­kiel­nego, ale wy­daje się, jakby był w nim dłu­żej. Za­nim za­czął na­ukę w li­ceum w Haw­kins, gry­wał ze star­szym bra­tem i wie o tej grze nie­mal tak dużo jak ja. Zde­cy­do­wa­nie le­piej też gra na ba­sie i dla­tego nie­mal na­tych­miast wcią­gną­łem go do Tru­piej Trumny, by wzbo­ga­cić na­sze brzmie­nie w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fi­li­śmy stwo­rzyć wy­łącz­nie z Ron­nie i Do­ugiem.

No i jest jesz­cze nasz pierw­szak Ga­reth, który pa­trzy gniew­nie na wi­szącą na ścia­nie la­mi­no­waną li­stę pre­zy­den­tów USA, jakby chciał jej użyć jako tar­czy strzel­ni­czej.

Le­piej, żeby tego nie ro­bił. Nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na to, by na­ra­zić się ko­lej­nemu na­uczy­cie­lowi, skoro tak wielu z nich od­mó­wiło już dzie­le­nia miej­sca z „tym kul­tem sa­ta­ni­stów”. W tej chwili co po­nie­dzia­łek za­czy­nam pro­ces tar­gów z garstką na­uczy­cieli, któ­rzy oka­zują choć odro­binę sym­pa­tii na­szemu klu­bowi, pro­sząc o prawo po­tur­la­nia ko­ści w ich kla­sie po tym, jak w śro­dowe po­po­łu­dnie o dru­giej pięć­dzie­siąt za­brzmi ostatni dzwo­nek. I w każdy po­nie­dzia­łek, gdy jak au­to­mat wy­py­tuję pa­nią Debbs o jej zbli­ża­jącą się eme­ry­turę i wy­cie­ram ta­blicę w pra­cowni pana Vicka, za­daję so­bie to samo py­ta­nie.

Czemu w ogóle to ro­bię?

Ni­gdy nie umia­łem od­po­wie­dzieć, ale wciąż tu je­stem, każ­dego ty­go­dnia. Czy to nie de­fi­ni­cja sza­leń­stwa?

– Może po­wi­nie­neś się cie­szyć, świe­żaku? – mó­wię. – Do­sta­łeś dziś bar­dzo cenną lek­cję.

Czuję, że Ron­nie mnie ob­ser­wuje, kręci ołów­kiem mię­dzy pal­cami tak szybko, że roz­mywa się w nie­wy­raźną plamę. Nie pa­trzę na nią.

Ga­reth pry­cha.

– Jak bar­dzo może być cenna, skoro nie mogę z niej sko­rzy­stać?

Do­strze­gam w nim ja­kiś głęb­szy lęk, ale nie jest to coś, o czym mogę roz­ma­wiać przy wszyst­kich.

– No do­bra, chłopcy i dziew­częta – mó­wię, pro­stu­jąc się. – To chyba ko­niec dzi­siej­szej se­sji. – Od­po­wiada mi chór ję­ków, głów­nie ze strony Stana i Do­ugiego. – Spo­tkamy się za ty­dzień, gdy nasi oca­lali po­szu­ki­wa­cze przy­gód za­pusz­czą się głę­boko w la­bi­rynt... Ra­li­shaza Sza­lo­nego.

Ga­reth pa­kuje się, nim zdążę coś do­dać, szybko wrzuca rze­czy do ple­caka, od­py­cha krze­sło z upior­nym pi­skiem alu­mi­nio­wych nóg na li­no­leum i tu­piąc, pod­cho­dzi do drzwi, otwie­ra­jąc je z hu­kiem, który wstrząsa całą ścianą.

Do­ugie krzywi się na wi­dok za­my­ka­ją­cych się za nim drzwi.

– Dzie­ciak jest do bani.

– Za­mknij się, Do­ugie. – Ron­nie unosi brwi, pa­trząc na mnie py­ta­jąco, ale ja zdą­ży­łem już wstać i okrą­żam stół.

– O tej sa­mej po­rze – in­for­muję ze­bra­nych przez ra­mię, zmie­rza­jąc do wyj­ścia. – Je­śli się spóź­ni­cie, czeka was los Il­liana, com­prende? – Fala chó­ral­nych „ja­sne” i „pew­nie” wy­nosi mnie na ko­ry­tarz.

Ga­reth do­tarł już do mo­rza sza­fek i po­ru­sza się szybko.

– Hej, pierw­szaku!

Przez se­kundę oba­wiam się, że dzie­ciak się nie za­trzyma, po­tem jed­nak staje i się od­wraca. Wi­dzę, jak wzdy­cha i wy­wraca oczami.

– Czego?

– Śpie­szysz się gdzieś?

– Mama od­biera mnie za ja­kieś dwie mi­nuty, więc ow­szem. – Pa­trzy na mnie gniew­nie, po­pra­wia­jąc ple­cak na ra­mie­niu. Gdy to robi, rą­bek ko­szuli za­cze­pia o pa­sek i pod­ciąga się do­sta­tecz­nie, bym do­strzegł coś fio­le­to­wego i bo­le­snego na jego boku. – Już wy­wa­li­łeś mnie z klubu, czego jesz­cze chcesz?

– Za­raz, za­raz, kto mó­wił co­kol­wiek o tym, że cię wy­wa­lamy?

– No prze­cież to zro­bi­łeś. Kiedy mnie za­bi­łeś.

– No i?

– No i... – Ga­reth za­czyna tra­cić pew­ność sie­bie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Il­lian umarł, więc wy­pa­dam.

– I ro­bisz so­bie nową po­stać.

Ga­reth, mru­ga­jąc, pa­trzy na mnie, jakby au­ten­tycz­nie wcze­śniej nie roz­wa­żył ta­kiej moż­li­wo­ści.

– Na­prawdę?

– My­ślisz, że po­zwolę, aby ktoś dość sza­lony, by sa­memu wal­czyć z Kra­ke­nem, od­szedł z tej ekipy? W ży­ciu. – Po­chy­lam się bli­żej i mó­wię kon­spi­ra­cyj­nym to­nem. – Po­zo­stałe dupki nie prze­ży­łyby na­wet mi­li­se­kundy w la­bi­ryn­cie Ra­li­shaza bez two­ich jaj.

– Bę­dzie źle?

– Nie źle. Naj­go­rzej – od­po­wia­dam ze śmie­chem na wi­dok alu­mi­nio­wego uśmie­chu Ga­re­tha. – Po pro­stu mu­simy ci stwo­rzyć nową po­stać. Masz wolne ju­tro po szkole?

– Mu­szę spy­tać mamę – mówi Ga­reth, ale z tego, jak mocno kiwa głową, wi­dać, że nie­za­leż­nie od zgody mamy bę­dzie tam.

Od strony szkol­nego par­kingu do­biega wy­raźne trą­bie­nie. Ktoś traci cier­pli­wość.

– Kurde – mówi Ga­reth. – Mu­szę...

– Ja­sne, bra­chu.

Dzie­ciak za­czyna biec ko­ry­ta­rzem, po­tem przy­staje, jakby nie mógł się po­wstrzy­mać.

– Ale je­steś pe­wien, tak? – jąka się. – Mogę wró­cić?

– Jak długo chcesz być w klu­bie, mo­żesz być w klu­bie.

Kiwa głową sku­piony, jakby uczył się tych słów na pa­mięć.

– Do­bra – rzuca, a po­tem pę­dzi w stronę wyj­ścia.

Od­pro­wa­dzam go wzro­kiem, póki nie znika.

– Wow, i po­my­śleć, że zo­sta­wi­łam chu­s­teczki w domu.

Ron­nie stoi za mną, obej­mu­jąc rę­kami wy­pchany or­ga­ni­zer. Gdy pod­cho­dzę, udaje, że ociera oczy, po czym par­ska śmie­chem, kiedy trą­cam ją ra­mie­niem.

– Uwa­żaj! – Od­py­cha mnie. – Stan się wściek­nie, je­śli to upusz­czę.

– Masz coś do po­wie­dze­nia, Ec­ker?

– Je­dyna rzecz, jaką ośmielę się po­wie­dzieć, to „Pod­wie­ziesz mnie”.

Wy­wra­cam oczami.

– Ostatni raz.

– Ostatni raz – obie­cuje Ron­nie, drep­cząc za mną na par­king.

Nie jest to ostatni raz, o czym oboje wiemy, ale ten krótki sce­na­riusz to pod­stawa na­szej przy­jaźni. Ron­nie wy­ciąga ode mnie drobne przy­sługi, ja udaję, że je­stem od­po­wie­dzialny, i oboje zy­sku­jemy. To trwa, od­kąd tak jakby odzie­dzi­czy­łem fur­go­netkę taty na po­czątku trze­ciej klasy. Od dnia, gdy się po­zna­li­śmy.

– Co ro­bisz? – spy­tała.

Już w wieku ośmiu lat była ode mnie wyż­sza, gó­ro­wała mi nad ra­mie­niem w sfa­ty­go­wa­nych far­mer­kach jak duch ma­łego rol­nika.

Co ro­bi­łem? Aku­rat roz­czu­la­łem się nad sobą – oj­ciec ode­brał te­le­fon od sta­rego kum­pla od kie­liszka i wy­padł za drzwi, rzu­ca­jąc parę nie­do­koń­czo­nych obiet­nic, że „wróci, nim się zo­rien­tu­jesz” i „wiesz, jak ob­słu­żyć ku­chenkę, nie?”. Przez całą noc wpa­try­wa­łem się w pod­jazd, cze­ka­jąc, cze­ka­jąc, cze­ka­jąc, aż w końcu za­sną­łem na krze­śle przy­tu­lony do okna.

Wtedy pierw­szy raz znik­nął z po­wierzchni ziemi – pierw­szy w bar­dzo dłu­giej se­rii na­stęp­nych ra­zów. Ale wów­czas nie mia­łem o tym po­ję­cia. Za­miast tego przez dwa dni krę­ci­łem się po pu­stym domu, ży­wiąc się czer­stwymi ka­nap­kami ze sta­rym ma­słem fi­stasz­ko­wym i od­ga­zo­waną colą, za­nim mój stry­jek Wayne po­ła­pał się, co się dzieje, i przy­je­chał po mnie. Za­brał mnie do swo­jej przy­czepy „póki Al nie ru­szy dupy i się nie zjawi”.

Nie zno­si­łem osie­dla przy­czep głów­nie dla­tego, że ozna­czało, iż tato nie wie­działby, gdzie mnie zna­leźć, kiedy wróci. Ale Wayne mi nie wie­rzył, gdy upie­ra­łem się, że trze­cio­kla­si­sta świet­nie so­bie po­ra­dzi i za­dba o sie­bie, tkwi­łem za­tem na za­ku­rzo­nym sta­rym placu i nie mia­łem nic do ro­boty poza ko­pa­niem doł­ków w po­bli­skim le­sie.

I wtedy zja­wiła się ona.

Ron­nie, jak się oka­zało, też do­piero co wpro­wa­dziła się na osie­dle. Miesz­kała z bab­cią, bo jej tato umarł, a mama za­cho­ro­wała i za­częła ga­dać do ścian. Miała brą­zowe włosy i brą­zowe oczy – kiedy lu­dzie wi­dzieli nas ra­zem, są­dzili, że je­ste­śmy ro­dzeń­stwem – a gdy jej po­wie­dzia­łem, że ko­pię dół aż do Chin, spy­tała, czy może mi po­móc, bo też nie ma ni­czego lep­szego do ro­boty.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że to kłam­stwo i że zre­zy­gno­wała z oglą­da­nia M*A*S*H z bab­cią Ec­ker, by ze mną po­być. W tym mo­men­cie jed­nak by­łem zbyt za­jęty tym, że po raz pierw­szy od mi­liarda lat mam kum­pelę, by co­kol­wiek po­dej­rze­wać. A na­wet kiedy oj­ciec za­je­chał z po­wro­tem do Haw­kins, opo­wia­da­jąc hi­sto­rię o ja­kimś dupku z Ken­tucky, który wisi mu kasę, i za­brał mnie do domu, Ron­nie i ja po­zo­sta­li­śmy so­bie bli­scy.

Wszy­scy inni w Ogniu Pie­kiel­nym mieli matki, które od­bie­rały ich ze szkoły, i opra­wione w ramki ro­dzinne zdję­cia wi­szące nad ko­min­kami. Zna­jo­mość z kimś, kogo ży­cie nie jest od­lane ze sztancy ide­al­nych pod­miej­skich ro­dzin, po­maga.

– Do domu? – py­tam, włą­cza­jąc sil­nik.

Te­raz Ron­nie jest dość wy­soka, by nie­mal trą­cać głową w pod­su­fitkę, a czu­bek sztruk­so­wej czapki uzu­peł­nia te parę cen­ty­me­trów. Przy­ta­kuje i wpy­cha or­ga­ni­zer pod nogi.

– Bab­cia chce, że­bym wró­ciła na obiad.

– Ale przyj­dziesz dzi­siaj?

Sztur­cha­niec, jaki wy­mie­rza mi w ra­mię, jest dość mocny, by po­zo­sta­wić si­niec.

– Za dużo się mar­twisz.

Prze­ko­ma­rzamy się, pod­czas gdy fur­go­netka to­czy się drogą w stronę przed­mieść Haw­kins. To na­sza strefa kom­fortu, ru­ty­nowa wy­miana zdań, którą od­by­wa­li­śmy mi­lion razy. Raz, kiedy mie­li­śmy trzy­na­ście lat, przez se­kundę my­śla­łem, iż to ozna­cza, że może się spo­ty­kamy – bo po­sia­da­nie przy­ja­ciółki, która zna mnie tak do­brze, mu­siało być czymś wy­jąt­ko­wym. Po tym, jak przez kilka spo­co­nych ty­go­dni prze­tra­wia­łem to ob­ja­wie­nie, po­sta­no­wi­łem, że je­dy­nym wyj­ściem jest wy­ko­na­nie pierw­szego kroku i po­ca­ło­wa­nie Ron­nie, by ofi­cjal­nie wszystko po­twier­dzić.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że kiedy po­chylę się ku niej, wrza­śnie i od­sko­czy.

– Co, do dia­bła, z tobą nie tak, Mun­son? – ryk­nęła, a ja by­łem w sta­nie tylko się ją­kać, ru­mie­nić i uciec jak tchórz. Ale parę dni póź­niej, gdy wszystko się uspo­ko­iło i oboje prze­sta­li­śmy się czuć, jakby świat się koń­czył, Ron­nie wy­ja­śniła mi, że po pro­stu nie pa­trzy na mnie w ten spo­sób, chyba ni­gdy się w kimś nie du­rzyła, i czy to mi pa­suje.

Za­sta­no­wi­łem się chwilę.

– Czy to zna­czy, że wciąż mo­żemy być przy­ja­ciółmi?

Wal­nęła mnie w rękę w to samo miej­sce co za­wsze.

– Nie bądź kre­ty­nem.

Te­raz tylko ję­czę, gdy opiera stopy na de­sce roz­dziel­czej.

– No se­rio?

– Nie chcę dep­tać po rze­czach Stana i nie moja wina, że twój wóz jest taki mały.

– Mój wóz to nie pro­blem, masz po pro­stu nogi jak szczu­dła.

– Po­zwól, że zdra­dzę ci pe­wien se­kret do­ty­czący tych szczu­deł. – Ron­nie wciąż nie opusz­cza nóg. Wiem, że prze­gra­łem bi­twę, więc już nic nie mó­wię. – Za cztery mie­siące będą wcho­dzić do swo­jego no­wego miesz­ka­nia w No­wym Jorku.

Omal nie na­ci­skam ha­mulca.

– Nie?

– Tak.

– Do­sta­łaś sty­pen­dium?

Uśmie­cha się sze­roko.

– NYU, klasa ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt osiem, skar­bie. Po­kryją wszyst­kie koszty.

Te­raz fak­tycz­nie ha­muję z pi­skiem i za­trzy­muję się na po­bo­czu.

– Ja pier­dziu, ja pier­dziu! Kiedy?

– Wczo­raj wie­czo­rem.

– Wczo­raj? Czemu nie po­wie­dzia­łaś wcze­śniej?

– Mó­wię ci te­raz.

Wiem, czemu nie po­wie­działa.

– Hej, wiesz, że się cie­szę, prawda?

Ron­nie je­dy­nie wzru­sza ra­mio­nami.

– Wiem – mówi, ale tego nie ku­puję.

Bo Ron­nie i ja je­ste­śmy okrop­nie po­dobni do sie­bie, ja­sne? Te same roz­bite ro­dziny, te same ubra­nia ze szma­teksu, te same fry­zury. Te same przy­czepy. Ale różni nas jedno. I za­wsze róż­niło.

Ve­ro­nica Ec­ker zrobi ka­rierę. Pój­dzie na stu­dia, skoń­czy prawo, wy­je­dzie z pie­kiel­nej In­diany.

Ed­die Mun­son? Umrze w tym dur­nym mie­ście.

To nie jej wina, ja­sne, że to nie wina Ron­nie, ale za­wsze miała ta­lent – do na­uki, szkoły, wszyst­kich tych bzdur. Ja ni­gdy nie do­strze­ga­łem w tym sensu. Dla mnie li­ceum w Haw­kins jest tylko miej­scem, w któ­rym mar­nuję osiem go­dzin dzien­nie, nim, je­śli zdo­łam do­sta­tecz­nie ocza­ro­wać pa­nią Debbs, roz­ma­wia­jąc o jej wnuku, uda mi się uciec na parę go­dzin w świat no­tat­nika, wy­kre­sów i dwu­dzie­sto­ścien­nych ko­ści. Ron­nie ma same szóstki i całą bandę na­uczy­cieli go­to­wych wy­pi­sać jej li­sty po­chwalne. Ja mam tylko na­zwi­sko...

– Mun­son.

Na­zwa­nie od­głosu, który do­biegł od strony okna, pu­ka­niem, by­łoby zbyt uprzejme, to ra­czej ło­mot, dość gło­śny, że przez mo­ment oba­wiam się, czy szyba wy­trzyma. Oboje ob­ra­camy się, by spraw­dzić, co się dzieje.

Czuję, jak ści­ska mi się serce. Tak bar­dzo za­jęły mnie no­winy Ron­nie i moja durna re­ak­cja, że nie za­uwa­ży­łem pod­jeż­dża­ją­cego ra­dio­wozu. Tym­cza­sem na ze­wnątrz stoi gli­niarz i uśmie­cha się do mnie wred­nie, ge­stem na­ka­zu­jąc, bym opu­ścił szybę.

– Znowu? – mam­ro­cze Ron­nie.

– Za­wsze – od­po­wia­dam ci­cho, krę­cąc korbką. – Funk­cjo­na­riu­szu Mo­ore, w czym mogę po­móc w to piękne wio­senne po­po­łu­dnie?

Ob­cięte na jeża ja­sne włosy Mo­ore’a i jego kan­cia­sta szczęka spra­wiają, że wy­gląda jak ty­powy ame­ry­kań­ski su­per­man, lecz na­wet naj­do­kład­niej­sze czysz­cze­nie bu­tów i pra­so­wa­nie mun­duru nie są w sta­nie ukryć ro­sną­cego po czter­dzie­stce piw­nego brzu­cha. Od­kąd przy­sze­dłem na świat, Mo­ore był ja­śnie­jącą gwiazdą w si­łach po­li­cyj­nych Haw­kins, miej­sco­wym bo­ha­te­rem. A przy­naj­mniej tak mi mó­wiono. Nie po­tra­fię zli­czyć, ile razy mnie nę­kał, a od­kąd skoń­czy­łem osiem­na­ście lat, sy­tu­acja jesz­cze się po­gor­szyła. Gdy­bym nie wie­dział, uznał­bym, że coś do mnie ma.

Te­raz kręci głową, uda­jąc roz­cza­ro­wa­nie.

– Tak my­śla­łem, że to ty, Mun­son. Ile razy mu­simy pro­wa­dzić tę roz­mowę?

– To py­ta­nie, które sam pan musi so­bie za­dać, funk­cjo­na­riu­szu. To pan stale za­peł­nia mi kar­ne­cik.

– Je­cha­łeś bar­dzo nie­ostroż­nie. – Mo­ore cmoka. – Za­czą­łeś pić tro­chę wcze­śniej?

– Nie.

– Wra­camy ze szkoły. – Ron­nie pró­buje mi po­móc, ale mogę jej po­wie­dzieć, że to nie działa.

– Je­śli prze­szu­kam ten sa­mo­chód, czy znajdę ja­kieś nie­le­galne sub­stan­cje?

– Ni­gdy pan nie znaj­duje.

Twarz Mo­ore’a po­sęp­nieje. Po­li­cjant otwiera usta, pew­nie żeby po­le­cić, abym otwo­rzył ba­gaż­nik, a ja szy­kuję się do tego, że zmar­nuję go­dzinę, pod­czas gdy Mo­ore bę­dzie roz­bie­rał fur­go­netkę na czę­ści, jak zwy­kle.

Lecz w tym mo­men­cie ra­dio w jego wo­zie za­czyna trzesz­czeć.

– Funk­cjo­na­riu­szu Mo­ore, mamy dzie­sięć szes­na­ście, Fle­ming...

Mo­ore wzdy­cha z iry­ta­cją. Gdyby to za­trzy­ma­nie miało ja­kieś pod­stawy, po­wie­działby cen­trali, że jest za­jęty, ale skoro nie ma...

– Ob­ser­wuję cię – uprze­dza mnie.

– Obie­cuje pan? – Trze­po­czę rzę­sami i na­wet się nie krzy­wię, gdy Ron­nie sztur­cha mnie w bok.

– Śmiej się, śmiej – par­ska po­li­cjant. – Na­wet twój oj­ciec nie żar­to­wał w celi, a tam wcze­śniej czy póź­niej tra­fiają wszy­scy Mun­so­no­wie.

Mil­czymy, gdy Mo­ore roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem wraca do ra­dio­wozu, włą­cza ko­guta i mija nas w pę­dzie, do­da­jąc gazu. Pa­trzę, jak od­jeż­dża, i pró­buję roz­luź­nić dłoń na kie­row­nicy.

– Ed­die – za­czyna Ron­nie, ale chwi­lowo nie mogę tego słu­chać, nie od ko­goś, kto do­stał złoty bi­let, ko­goś, kogo świat uznał za god­nego, by w niego za­in­we­sto­wać.

– Opuść nogi – rzu­cam. Robi to bez pro­te­stów. – Nie chcesz się spóź­nić na obiad. – Do­daję gazu.

Je­śli już zmie­rzam do­ni­kąd, to przy­naj­mniej do­trę tam naj­szyb­ciej, jak się da.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: