Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Straszliwe zdarzenie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Straszliwe zdarzenie - ebook

Straszliwy kataklizm z dnia 4 marca, którego skutki bardziej jeszcze niż wojna wpłynęły na ukształtowanie się stosunków dwóch wielkich państw zachodnich, wywołuje już od lat pięćdziesięciu bujny rozkwit wspomnień, pamiętników, studiów, relacyj źródłowych i opowiadań fantastycznych. Świadkowie opowiedzieli swe wrażenia. Dzienniki powydawały zbiory artykułów. Uczeni opracowali poważne i fachowe dzieła. Powieściopisarze napisali ciekawe dramaty i romanse. Poeci rymami opiewali wiekopomne zdarzenie. Do pełnego obrazu tego przełomu brakło świadectwa najważniejszego: słowa Szymona Dubosc. Jedynie z opowiadań reporterskich, częstokroć niedokładnych lub fantastycznych, znało się rolę bohatera, którego najpierw przypadek, potem niesłychana odwaga i entuzjastyczna przedsiębiorczość rzuciły w samo serce kotłujących się wypadków. Dzisiaj, gdy narody zgrupowały się dookoła posągu, wzniesionego na arenie, gdzie walczył bohater, koniecznym jest do wieńców legend dorzucić snop prawdy. Zapewne, może niejednemu się zdaje, że prawda ta dotyka zbyt blisko prywatnego życia człowieka – ale czyż fakt ten jest powodem do jej ukrywania? Szymon Dubosc należy dziś już bowiem do historii.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-427-5
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA.

Straszliwy kataklizm z dnia 4 marca, którego skutki bardziej jeszcze niż wojna wpłynęły na ukształtowanie się stosunków dwóch wielkich państw zachodnich, wywołuje już od lat pięćdziesięciu bujny rozkwit wspomnień, pamiętników, studjów, relacyj źródłowych i opowiadań fantastycznych. Świadkowie opowiedzieli swe wrażenia. Dzienniki powydawały zbiory artykułów. Uczeni opracowali poważne i fachowe dzieła. Powieściopisarze napisali ciekawe dramaty i romanse. Poeci rymami opiewali wiekopomne zdarzenie.

Do pełnego obrazu tego przełomu brakło świadectwa najważniejszego: słowa Szymona Dubosc. Jedynie z opowiadań reporterskich, częstokroć niedokładnych lub fantastycznych, znało się rolę bohatera, którego najpierw przypadek, potem niesłychana odwaga i entuzjastyczna przedsiębiorczość rzuciły w samo serce kotłujących się wypadków.

Dzisiaj, gdy narody zgrupowały się dookoła posągu, wzniesionego na arenie, gdzie walczył bohater, koniecznem jest do wieńców legend dorzucić snop prawdy. Zapewne, może niejednemu się zdaje, że prawda ta dotyka zbyt blisko prywatnego życia człowieka – ale czyż fakt ten jest powodem do jej ukrywania?

Szymon Dubosc należy dziś już bowiem do historji.CZĘŚĆ PIERWSZA.

WILHELM ZDOBYWCA.

I. OŚWIADCZYNY.

– Ach!, ależ to naprawdę straszne! – zawołał Szymon Dubosc. Posłuchaj, Edwardzie.

I odciągając przyjaciela swego na bok od stolików, zastawionych na terasie pawilonu, pokazał mu w dodatku do „Ostatnich Wiadomości”, które motocyklista właśnie przywiózł do New-Golfu, telegram, wydrukowany tłustemi literami:

„20 maja Boulogne. Właściciel i załoga czółna rybackiego, przybyłego do portu, oświadczyli, że dziś rano w równej odległości od wybrzeża francuskiego i angielskiego widzieli duży statek, porwany przez olbrzymią trąbę wodną. Statek uniósł się wysoko, poczem przewrócił się i znikł w odmęcie w przeciągu kilku sekund.

Powstały wówczas wiry szalone, a morze, dotychczas spokojne, wzburzyło się tak niezwykle, że rybacy musieli uciekać, wiosłując z całych sił, by jaknajdalej znaleźć się od miejsca katastrofy, gdzie mogłoby ich z łatwością porwać to niesłychane zjawisko. Władze morskie wysyłają natychmiast dwa statki na owo miejsce”.

– No, co sądzisz o tem, Edwardzie?

– Tak, to rzecz straszna, odpowiedział Edward Rolleston. Przedwczoraj zatonięcie „Ville de Dunkerque”. Dzisiaj inny okręt w tychże okolicach. Musi w tem być jakaś wspólna przyczyna.

– To samo powiada drugi telegram, rzekł Dubosc, czytając dalej gazetę.

„Godzina 15 Londyn. Zatonięty okręt był transportowcem transatlantyckim Towarzystwa Rotterdam-America i przewoził tysiąc dwieście pasażerów oraz ośmiuset ludzi załogi. Dotychczas nie znaleziono ani jednego żywego rozbitka. Trupy zaczynają już wypływać.

Nie można przeczyć, że ta krew mrożąca w żyłach katastrofa, zarówno jak zatonięcie onegdajsze „Ville de Dunkerque” spowodowane jest przez jakieś niezwykłe fenomeny, wstrząsające wodami Pas-de-Calais już od tygodnia, a które oprócz zatonięcia statków „Brabant” i „Ville de Dunkerque” omało nie wywołało ofiar innych okrętów”.

Przyjaciele zamilkli. Oparci o balustradę, okalającą terasę klubu, wpatrywali się w niezmierzone przestrzenie morza. Było ono spokojne, jakby uśmiechnięte uprzejmie, bez złości i zdrady, przy brzegu porysowane w wąskie linijki zielone i żółte, dalej czyste i błękitne jak powietrze, a jeszcze dalej, pod nieruchomemi, zda się, obłokami, szare jak wielka tablica łupku.

Ale ponad Brighton, słońce, zachodzące już poza pasmo wzgórzy, ukazało swą tarczę i na morzu rozsypał się deszcz iskier złotych i ognistych.

– Perfidne! – rzekł Szymon Dubosc, który chociaż dobrze znał język angielski, w rozmowie z przyjacielem swym Anglikiem, używał zawsze mowy francuskiej – perfidne! Jakie ono jest piękne i pociągające! Patrząc na jego spokój, czyż można przypuszczać, że miewa ono swoje złośliwe kaprysy, kaprysy niszczycielskie i zabijające! A ty naprawdę chcesz dzisiaj wieczorem jechać, Edwardzie?

– Tak jest. Przez Newhaven i Dieppe.

– Podróż powinna udać się dobrze. Morze dostało już swoje ofiary, jest więc nasycone. Ale czego właściwie tak się spieszysz?

– Jutro rano mam w Dieppe umówione spotkanie z marynarzami. Biorę załogę do mego jachtu. Popołudniu zamierzam być w Paryżu, a za tydzień będę płynął do Norwegji. A ty, Szymonie?

Szymon Dubosc nie odpowiedział, bo odwrócony w stronę pawilonu klubu wpatrywał się w jego okna, gdzie zachodzące słońce zapalało czerwone błyski. Grający w golfa opuścili już swoje links i rozsypali się w grupach dokoła stolików pod różnobarwnemi parasolami. Podawano herbatę. Dodatki „Ostatnich Wiadomości” kursowały z rąk do rąk, komentowano telegramy z nadzwyczajnem ożywieniem. Przy niektórych stolikach skupiała się młodzież, panowie i panny, przy innych siedzieli rodzice, a przy innych znów starsi dżentelmeni pokrzepiali swe siły, zjadając poważne ilości cakes i kanapek.

Na lewo, poniżej klombów kwiecistych, zaczynały się łagodne ondulacje links pokryte aksamitem świeżej zieleni gazonu. Zdaleka widać było ostatniego gracza o majestatycznej i wysokiej postawie.

– Córka lorda i jej trzy towarzyszki nie spuszczają ciebie z oczu, rzekł Edward.

Szymon uśmiechnął się lekko.

– Miss Bakefield patrzy na mnie, bo wie, że ją kocham, a jej trzy przyjaciółki wiedzą również, że ja kocham miss Bakefield. Młody człowiek, który kocha, jest zawsze widokiem przyjemnym dla tej, która jest kochana, a irytującym dla tych, które nie są kochane.

Zdanie to Szymon wyrzekł poprostu, bez najlżejszego akcentu próżności. A może miałby ku niej niejakie powody, był on bowiem typem niezwykłym, człowiekiem, jednoczącym w sobie męskość z niesłychanym urokiem. Wyraz jego twarzy oczy niebieskie, uśmiech i to coś indywidualnego, będącego połączeniem mocy, zręczności, zdrowej wesołości, ufności we własne siły i ufności w życie, wszystko to składało się na całość, tchnącą czarem młodości i jakiegoś nieprzepartego uroku.

Zamiłowany w sporcie, dojrzewał właśnie z tą generacją Francuzów powojennych, którzy wysoko postawili sztandar kultury fizycznej. Ruchy jego miały harmonję, jaką rozwija jedynie długie ćwiczenie logiczne, ale jaką wysubtelnia życie intelektualne, studjowanie sztuk pięknych i poczucie estetyki we wszystkiem. Zdanie matury i koniec nauk nie były dla niego, jak dla wielu innych, początkiem życia nowego. Jeżeli nadmiar energji zmusił go do wyładowywania się w ambicjach atletycznych i rekordach na stadjonach Europy i Ameryki, mimo to nie zgodził się nigdy na opanowanie ducha przez ciało. W wirze matchów i zapasów umiał zawsze zachować dla siebie dwie – trzy godziny samotności, poświęcając je na czytanie lub rozważanie. Tym sposobem nie robił przerw w nauce, studjując z zapałem ucznia gimnazjalnego i kształcąc się w różnych gałęziach wiedzy.

Ojciec jego, z którym łączyło go serdeczne uczucie, dziwił się często:

– Powiedz mi, Szymonie, do czego dążysz? Jaki jest twój cel?

– Ćwiczę się.

– Ale w jakim celu?

– Nie wiem. Dla każdego z nas bije godzina, kiedy trzeba być gotowym, uzbrojonym, i mieć głowę i muskuły w porządku. Ja będę gotów.

I tak doszedł do lat trzydziestu. Na początku roku w Nizzy poznał za pośrednictwem Edwarda Rolleston miss Bakefield.

– Zapewne zobaczę się z ojcem twoim w Dieppe, powiedział Rolleston. Będzie zdziwiony, że nie wracasz ze mną, jak to było ułożone w zeszłym miesiącu. Co mam jemu powiedzieć?

– Powiedz mu, że zostaję jeszcze czas jakiś tutaj... albo nie... nie mów nic... napiszę do niego... może jutro... albo pojutrze...

Schwycił za ramię Edwarda.

– Słuchaj, drogi, słuchaj... jeżelibym oświadczył się o rękę miss Bakefield jej ojcu, coby z tego wynikło, jak sądzisz?

Twarz Edwarda Rollestona wyrażała zdumienie.

Po chwili wahania odpowiedział:

– Ojciec miss Bakefield nazywa się lord Bakefield, a może nie wiesz, że matka miss Bakefield, ta cudowna lady Konstancja, nieżyjąca już od lat sześciu, była prawnuczką jednego ze synów Jerzego III. W żyłach jej więc płynęła krew błękitna z domieszką jednej ósmej krwi królewskiej.

Edward Rolleston wymówił słowa te z takiem namaszczeniem, że Szymon, jako Francuz czystej krwi, lekceważący przesądy kastowości, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– Hm! Jedna ósma! Tym sposobem miss Bakefield może poszczycić się jedną szesnastą, a dzieci jej będą korzystały z przywilejów jednej trzydziestej drugiej krwi królewskiej! Szanse moje zmniejszają się. Co się tyczy krwi królewskiej, mogę wykazać się jednym z przodków, kiełbaśnikiem z zawodu, który głosował za skazaniem na śmierć Ludwika XVI... Mało, bardzo mało...

Położył Edwardowi rękę na ramieniu.

– Słuchaj, drogi, wyświadcz mi przysługę. Miss Bakefield jest sama w tej chwili. Zabaw rozmową jej przyjaciółki, bym mógł pomówić z nią sam na sam...

Edward Rolleston, towarzysz sportowy Szymona, przedstawiał typ młodzieńca bardzo bladego i chudego, zbyt wyrośniętego, tak, że zwykle trzymał się nieco pochyło. Szymon znał jego wady, między innemi wielkie zamiłowanie do whisky, do bywania w szulerniach i życia wystawnego bez wiadomych dochodów. Ale pozatem był to towarzysz wierny, oddany i Szymon wyczuwał w nim przywiązanie do swojej osoby oraz cechy prawości.

Przybliżyli się do grupy pań. Edward zajął miejsce obok trzech przyjaciółek, podczas gdy miss Bakefield podeszła do Szymona.

Panna miała na sobie suknię białą, bardzo skromną, prostą w kroju, bez żadnych ozdób, tworzących kaprysy mody. Jej odsłonięta szyja, ręce, widoczne poprzez cienki muślin rękawów, twarz i czoło miały ten ciepły odcień, jaki nadaje skórze niektórych blondynek słońce i stałe przebywanie na powietrzu. Złote punkciki igrały w jej prawie czarnych źrenicach. Piękne, jasne włosy, o połysku metalicznym, związane były na karku w ciężki węzeł. Ale szczegółów tych nie dostrzegało się odrazu, oko bowiem z upodobaniem obejmowało całą śliczną, zgrabnie wyrośniętą postać, tworzącą niezwykle harmonijną całość.

Nic dziwnego, że Szymon Dubosc, mimo swej całej odwagi, bladł zawsze trochę pod spojrzeniem pięknej miss Bakefield, chociaż wzrok jej, spoczywający na nim, był łagodny i miękki...

Po przywitaniu Szymon odezwał się:

– Czy jesteś wciąż zdecydowana, Izabello?

– Dziś tak samo jak wczoraj, odrzekła z uśmiechem, a jutro będę jeszcze bardziej może, gdy nadejdzie chwila działania.

– Jednakże... znamy się zaledwie cztery miesiące...

– To znaczy?

– To znaczy, że w chwili, gdy ma się spełnić fakt nieodwołalny, zwracam się do twego rozsądku...

– Nie do mej miłości?... Ależ od chwili, gdy cię kocham, Szymonie, nie mogłam jeszcze zrobić najmniejszego rozdźwięku między moim rozsądkiem a mojem uczuciem. I tak jadę więc jutro rano z tobą razem...

– Izabello...

– Więc wolisz może, żebym jutro wieczorem odjechała z moim ojcem? Podróż ta trwałaby trzy, cztery lata... Ojciec żąda tego odemnie. A teraz wybieraj i decyduj.

Słowa te, o tak doniosłem dla obojga znaczeniu, padały spokojnie; wzruszeni do głębi, zachowali obojętną maskę twarzy. Samo poczucie bliskości dawało im wielką moc i energję. Izabella, zarówno jak Szymon, odznaczała się pięknym wzrostem, smukłością i piękną budową i oboje podświadomie odczuwali, że tworzą parę uprzywilejowaną, że są ludźmi, wybranymi przez los do życia bardziej intensywnego, potężniejszego i szlachetniejszego.

– Więc niech się tak stanie, rzekł. Ale pozwól mi jeszcze spróbować pomówić z twoim ojcem. On nie wie...

– On wie o wszystkiem. A ponieważ miłość nasza nie podoba się mu, a jeszcze bardziej mej macosze, dlatego właśnie chce mię oddalić od ciebie i przedsięwziął tę podróż dookoła świata.

– A jednak spróbuję.

– Dobrze, pomów z nim, a jeżeli odmówi, nie staraj się już dzisiaj zobaczyć ze mną. Jutro, przed południem, będę w Newhaven. Czekaj na mnie przy pomoście.

Szymon zapytał jeszcze:

– Izabello, a czytałaś dzisiejsze telegramy?

– Tak.

– Ta podróż morska nie przeraża cię?

Uśmiechnęła się. Wówczas Szymon skłonił się nisko, ucałował wyciągniętą rączkę i oddalił się bez słowa.

Lord Bakefield, pair Wielkiej Brytanji, w pierwszem małżeństwie poślubił prawnuczkę Jerzego III, obecnie szczęśliwy małżonek księżny de Faulconbridge, właściciel wielu zamków, kluczy, folwarków i miasteczek tak, że mógł, nie opuszczając prawie granic swych posiadłości, przenosić się z Brighton do Folkestone, był owym spóźnionym graczem w golfa, którego widzieli młodzi ludzie z terasy klubu. Wyniosła sylwetka jego przybliżała się, roztapiając się chwilami w zmierzchu przedwieczornym. Szymon postanowił, nie zwlekając, skorzystać ze sposobności i skierował swe kroki w kierunku terenów golfa.

Mimo przestrogi Izabelli i chociaż brzmiały mu jeszcze w uszach uwagi Edwarda o przesądach kastowych lorda Bakefielda, Dubosc ufał w pomyślny obrót rozmowy, gdyż ojciec panny okazywał mu zawsze wiele życzliwości i zainteresowania.

I tym razem podanie ręki było serdeczne i dobroduszne. Oblicze lorda Bakefielda zbyt krągłe i pełne w stosunku do ciała chudego i całej długiej postaci, bardzo czerwone i nieco wulgarne, rozjaśniło się uśmiechem zadowolenia.

– I cóż, kochany panie, zapewne przychodzi pan pożegnać się z nami? Dowiedział się pan o naszym jutrzejszym odjeździe?

– Tak jest i dlatego właśnie chcę poprosić pana o parę słów rozmowy.

– Doskonale! doskonale! Słucham pana.

To mówiąc, nachylił się nad wzgórkiem, usypał swemi rękami kopczyk piasku i umieścił tam swoją kulę, poczem podnosząc się, wziął z rąk nieodstępnego caddie swój kij, przybrał postawę, wysunął lekko naprzód lewą nogę i po paru próbnych zamachnięciach, by upewnić się co do kierunku, uderzył nagle z niesłychaną szybkością i wprawą.

Kula uniosła się w przestrzeń, najpierw skręciła nieco w lewo, potem zawirowała w prawo, wymijając grupę drzew, tworzących przeszkodę i upadła na gazon, o parę metrów od jamy.

– Brawo! krzyknął Szymon. Doskonale udana kula.

– Nieźle! Nieźle! przytaknął lord Bakefield, idąc w kierunku kasyna.

Szymon nie dał się zbić z tropu tym dziwacznym sposobem prowadzenia rozmowy. Bez żadnych wstępów przystąpił do rzeczy:

– Zapewne wiadomo panu, że jestem synem właściciela stoczni w Dieppe i właściciela największej floty handlowej we Francji. Nie potrzebuję więc o tem mówić dłużej.

– Tak, znam ojca pańskiego, panie Dubosc. Dobry bardzo człowiek, o tak, bez zarzutu człowiek! W przeszłym miesiącu miałem przyjemność w Dieppe uściskać dłoń jego.

Uszczęśliwiony Szymon mówił dalej:

– Teraz o mnie słów parę. Jestem finansowo niezależny, posiadam majątek mojej biednej matki. Mając lat dwadzieścia, odbyłem przez Saharę lot bez zatrzymywania się. W dwudziestym pierwszym roku pobiłem rekord biegu na przełaj. W dwudziestym drugim roku byłem dwukrotnym zwycięzcą na Olimpiadzie w fechtunku i pływaniu. W dwudziestym piątym roku zostałem championem całego świata w konkursie atletyki. A w tym okresie przebyłem kampanję w Marokku, cztery razy otrzymałem pochwałę przed frontem, jestem porucznikiem rezerwy, odznaczonym medalem waleczności i medalem za ocalenie tonących. To wszystko. Ach, nie! Zapomniałem. Jestem licencjatem literatury i laureatem Akademji za pracę o pięknie w Grecji. Mam lat dwadzieścia dziewięć. Teraz już wszystko.

Lord Bakefield popatrzył na młodzieńca zukosa i wymamrotał:

– Nieźle! wcale nieźle, młody panie!

– Co się tyczy przyszłości, mówił dalej Szymon, powiem krótko. Nie lubię robić projektów. Jednakże chcą mnie wybrać na posła w miesiącu sierpniu. Hm, zapewne, polityka nie jest moim terenem, nie zajmuje mnie zbytnio... Ale przecież, coś robić trzeba... Jestem młody... napewno wyrobię sobie stanowisko na świecie. Nieprawdaż? Jest jedna tylko rzecz... przynajmniej z pańskiego punktu widzenia. Nazywam się tylko Szymon Dubosc... Dubosc w jednem słowie bez przedimka... bez najmniejszego cienia tytułu... I... nieprawdaż?...

Szymon wyrażał się gładko, bez żadnego onieśmielenia, tonem wesołym i beztroskim. Lord Bakefield wciąż nie odzywał się, ale twarz jego dalej wyrażała dobrotliwość. Dubosc zaczął się śmiać.

– Rozumiem dobrze sytuację i doprawdy wolałbym móc ofiarować genealogję bardziej skomplikowaną, z herbem, dewizą, tytułem i pergaminami. Niestety, to niemożliwe! Jednakże z biedą możemy i my wspominać naszych przodków z XIV wieku. Tak, milordzie, w roku 1352, Maciej Dubosc, parobek na folwarku klucza Blancmesnil, był skazany za kradzież na pięćdziesiąt kijów. Rodzina Dubosc nadal pracowała na ziemi. Folwark ten istnieje dotychczas, folwark „du Bosc”, to jest „du Bosquet”, od bukietu, t. j. gaju drzew.

– Tak... tak... wiem... przerwał lord Bakefield.

– Aa? Pan? powtórzył Szymon, nieco zdziwiony, odczuł bowiem z miny starego dżentelmena i tonu jego, że wyjaśnienie będzie miało doniosłe znaczenie.

Lord Bakefield mówił powoli, cedząc słowa:

– „Tak, wiem... dziwnym przypadkiem. Będąc w ubiegłym miesiącu w Dieppe, zrobiłem tam małą ankietę, dotyczącą mojej rodziny, która pochodzi z Normandji. „Bakefield” bowiem, nie wiem, czy wiadomo panu, jest to po angielsku zepsute francuskie „Bacqueville”. Jeden z Bacqueville’ów znajdował się między towarzyszami Wilhelma Zdobywcy. Czy zna pan ładną mieścinę tej nazwy w prowincji Caux? Otóż istnieje akt z XV wieku, podpisany w Londynie, a zarejestrowany w Bacqueville, mocą którego hrabia de Bacqueville, baron d’Auppegard i de Gourel nadaje wasalowi swemu, panu de Blancmesnil prawo sądu w folwarku Bosc... w tymże samym folwarku du Bosc, gdzie biedny Maciej otrzymał tęgą porcję kijów. Zabawne, ten zbieg okoliczności, co? Zabawne bardzo? Co pan mówi o tem, kochany młodzieńcze?

Tym razem Szymon uczuł się dotknięty do żywego. Trudno bowiem było z większą kurtuazją i bezczelnością dać odpowiedź bardziej impertynencką. Bez owijania w bawełnę, bez ogródek, pod pretekstem opowiedzenia drobnej anekdoty genealogicznej, lord Bakefield stwierdził, że w oczach jego młody Dubosc nie znaczy więcej, niż parobek w XV wieku w oczach potężnego pana angielskiego, hrabiego de Bakefield i suwerena de Blancmesnil. Wszystkie tytuły i championaty Szymona Dubosc, zwycięzcy na olimpjadach i laureata Akademji francuskiej, atlety i bohatera, wszystko to nie ważyło ani uncji na wadze, którą pair Anglji, świadomy swej wyższości, mierzy zasługi ubiegających się o rękę jego jedynaczki. A zasługi Szymona Dubosc były tego rodzaju, że wystarczyło za nie podziękować uśmiechem, grzecznością towarzyską i serdeczniejszym uściskiem dłoni.

Było to tak jasne i dusza starego arystokraty z całą swoją dumą, przesądami, uporem, wyniosłością i kastowością ukazała się tak bez obsłonek, że Szymon, nie chcąc doznać upokorzenia odmowy, zaczął mówić w tonie lekko ironicznym:

– Ma się rozumieć, że nie roszczę sobie bynajmniej pretensji, by zostać zięciem pana, zanim nie zasłużę na łaskę tę nadzwyczajną... Oświadczyny moje mają na celu prosić o wyznaczenie warunków, jakie spełnić musi Szymon Dubosc, potomek parobka, by otrzymać rękę miss Bakefield. Przypuszczam, że Bakefieldowie, mający w rodzinie swej towarzysza Wilhelma Zdobywcy, mają prawo żądać od Szymona Dubosc, by tenże zrehabilitował się, zdobywając coś... coś jakby jakieś królestwo... by za przykładem wielkiego Bastarda, wylądował tryumfalnie w Anglji? Czy dobrze mówię?

– Coś w tym rodzaju, kochany panie, odpowiedział stary lord, zdumiony nieustępliwym atakiem.

– Może też, mówił Szymon, powinien on również spełnić jakieś czyny nadludzkie, wykonać prace dla dobra całej ludzkości? Więc najpierw Wilhelm Zdobywca, Herkules lub don Kiszot potem... Możnaby się wówczas porozumieć?

– Możnaby się porozumieć...

– I to byłoby wszystko?

– Niezupełnie.

Lord Bakefield, odzyskawszy już równowagę i zimną krew, rzekł dobrodusznie:

– Nie mogę ograniczyć wolności miss Bakefield na okres czasu bardzo długi. Musiałby pan zwyciężyć w czasie określonym. Czy uważa pan, że określając okres ten na przeciąg dwóch miesięcy jestem zbyt wymagający?

– Zbyt szlachetny! – zawołał Szymon. Dwadzieścia dni wystarczy mi w zupełności. Proszę tylko pomyśleć: w dwadzieścia dni okazać się równym Wilhelmowi Zdobywcy i rywalem don Kiszota! Naprawdę, okres ten jest zbyt długi dla mnie! Dziękuję panu z głębi serca. Do widzenia niebawem...

I dość zadowolony z obrotu sprawy Szymon odszedł w kierunku pawilonu klubu. Imię Izabelli nie zostało nawet wymówione w rozmowie.

– Więc jakże, zapytał go Edward Rolleston, czy oświadczyłeś się?

– Mniej więcej.

– A odpowiedź?

– Doskonała, Edwardzie, doskonała. Nie jest zupełnie rzeczą niemożliwą, by ten poczciwy człek, który tam właśnie znów uderza kulę i puszcza ją w ruch, nie stał się teściem Szymona Dubosc. Trzeba jeszcze załatwić drobiazg jeden... musi stać się coś... nie wiem co... jakieś niezwykłe zdarzenie, kataklizm jakiś straszliwy, któryby zmienił oblicze ziemi. Oto wszystko.

– Słuchaj, Szymonie, odpowiedział Rolleston, takie zdarzenia są rzadkie.

– Więc w takim razie, kochany Edwardzie, musi stać się wola moja i wola miss Bakefield!

– To znaczy?

Szymon nie odpowiedział. Ujrzał właśnie Izabellę, wychodzącą z pawilonu.

Na widok jego, panna zatrzymała się. Byli oddaleni od siebie o jakie dwadzieścia kroków. We wzroku jej poważnym i skupionym malowało się uczucie. Zamienili ze sobą spojrzenie pełne obietnic miłości, oddania się, poświęcenia, szczęścia i pewności.II. NA MORZU.

Nazajutrz w Newhaven Szymon Dubosc dowiedział się, że dnia poprzedniego około godziny szóstej zatonął kuter rybacki z załogą ośmiu ludzi. Stało się to w pobliżu Seaford, małej stacji, oddalonej o kilka kilometrów. Stamtąd można było obserwować cyklon.

– Cóż, proszę pana, zagadnął Szymon znajomego kapitana okrętu, na którym mieli przepłynąć kanał La Manche, co pan myśli o tem? Znów zatonięcie! Czy nie zdaje się panu, że to wszystko zaczyna być niepokojące?

– Owszem, widzę to, niestety, odrzekł kapitan. Piętnastu pasażerów zrezygnowało z podróży. Obawiają się. A przecież jest to jedynie przypadek.

– Przypadek, który się powtarza zbyt często, panie kapitanie. A co groźniejsze, że to już na całym kanale La Manche.

– Na całym kanale znajduje się obecnie około kilku tysięcy statków. Każdemu z nich grozi pewne ryzyko, ale przyzna pan sam, że ryzyko to jest małe.

– A przeprawy nocne czy wszystkie się udały? zapytał jeszcze Dubosc, myśląc o swoim przyjacielu Edwardzie Rolleston.

– Doskonale – w obu kierunkach. I nasza podróż również będzie dobra. „Reine-Mary” jest to nadzwyczaj solidny okręt, bez trudności robiący swoich sześćdziesiąt cztery mile w niespełna dwóch godzinach. Odpłyniemy i przepłyniemy, niech pan będzie spokojny, panie Dubosc.

Ta pewność siebie kapitana i jego zaufanie uspokoiły Szymona, chociaż w głębi umysłu jego pozostały pewne obawy. Nie jechał przecie sam. Korzystając z chwili czasu, poczynił przygotowania do odjazdu, zamówił dwie kabiny, przedzielone salonem i na dwadzieścia pięć minut przed terminem odpłynięcia udał się na dworzec morski.

Panowało tam wielkie ożywienie. W poczekalni około tablicy, gdzie ogłaszano najnowsze depesze, gromadziły się grupy ludzi o twarzach stroskanych. Otaczano też osoby lepiej poinformowane, głośno rozprawiające i gestykulujące. Dużo pasażerów zgłaszało się do kasy z żądaniem zwrotu pieniędzy.

– Ho, ho, ksiądz nasz, ojciec Calcaire, powiedział półgłosem Szymon, widząc w restauracji za stołem swego dawnego profesora.

I zamiast uciekać od niego, jak to zwykł był czynić na widok księdza, zbliżył się do niego.

– Jak zdrowie, drogi mistrzu?

– A, to ty, kochany Szymonie Dubosc!

Z pod cylindra bardzo staromodnego, wyrudziałego i zniszczonego, wyglądała okrągła twarz proboszcza, o dużych policzkach, opadających na kołnierzyk bardzo wątpliwej czystości. Coś w rodzaju czarnego sznurka zastępowało krawat. Liczne plamy pyszniły się na kamizelce i marynarce, a płaszcz koloru wypełzłej zieleni, pozbawiony guzików, zdradzał wiek znacznie starszy od cylindra.

Ojciec Calcaire – Ojciec Wapienny – zatracił już prawdziwe swe nazwisko i znany był jedynie pod tym przydomkiem, wykładał nauki przyrodnicze w kolegjum w Dieppe w przeciągu ćwierćwiecza. Geolog uczony i istotnej wartości, zawdzięczał przydomek swój studjom nad formacjami osadowemi wybrzeża normandzkiego. Studja te przeprowadzał gruntownie, badając nawet dno morskie i mimo zbliżającej się sześćdziesiątki, nie ustawał w pracy. Jeszcze w roku zeszłym Szymon widział go, tego człowieka ociężałego, pokręconego od reumatyzmu, jak zamknięty w kloszu nurka poraz czterdziesty ósmy opuszczał się na dno morza w pobliżu Saint-Valery-en-Caux. Od Hawru do Dunkierki, od Portomouth do Douvre, cały kanał La Manche nie miał dla niego tajemnic.

– Czy mistrz wraca do Dieppe?

– Przeciwnie, przybywam stamtąd. Przepłynąłem tej nocy, jak tylko dowiedziałem się o zatonięciu kutra angielskiego... wiesz zapewne... pomiędzy Seaford a ujściem Cuckmere. Już od rana rozpocząłem moją ankietę u ludzi, którzy byli naocznymi świadkami.

– No i cóż? zainteresował się Szymon.

– Otóż o jakąś milę od wybrzeża widzieli wrzenie fal i piany, wirującej z zawrotną szybkością dookoła środka, tworzącego wklęśnięcie. A potem nagle wystrzelił stamtąd słup wody, prosto w górę, unosząc piasek i kamienie, opadające deszczem we wszystkie strony, jak bukiet ogni sztucznych. Był to widok wspaniały.

– A kuter?

– Kuter? powtórzył ojciec Calcaire, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, szczegół ten bowiem dla niego był tak bez znaczenia! A, tak! kuter! Otóż kuter zginął!

Uczeń milczał chwilę, poczem zapytał:

– Kochany profesorze i mistrzu, proszę teraz odpowiedzieć mi szczerze. Czy sądzi profesor, że podczas podróży grozi niebezpieczeństwo?

– Zwarjowałeś? To tak, jakbyś mnie spytał, czy musi się zamykać szczelnie w pokoju wówczas, gdy na dworze grzmi. Zapewne, piorun uderza czasem tu i tam... Ale przecie tyle jest przestrzeni naokoło. A zresztą przecie jesteś znakomitym pływakiem, nagrodzonym nawet. Otóż gdyby coś było, rzucaj się prosto w wodę. Bez wahania!

– A jakie jest zdanie profesora, kochany mistrzu? Jak należy tłómaczyć sobie te zjawiska?

– Jak? To bardzo proste. Przypomnę ci najpierw, że w roku 1912 dały się odczuwać w okolicach pewne wstrząśnienia, będące zresztą najprawdziwszemi trzęsieniami ziemi. To punkt pierwszy. Punkt drugi: wstrząśnienia te łączyły się dziwnie ze wzburzeniem La Manche, wzburzeniem, które przeszło niezauważone, ale które mnie bardzo wówczas zainteresowało i było punktem wyjścia mych badań najnowszych. Między innemi jeden z wstrząsów, będących dla mnie znakiem ostrzegawczym wypadków obecnych, zdarzył się właśnie w pobliżu Saint Valery. Pamiętasz, jak niedawno widziałeś mnie, jako nurka, zagłębiającego się na dno morskie w tem miejscu. Z tego wynika...

– Wynika, że?

Ojciec Calcaire przerwał i zmieniając nagle tok rozmowy, zapytał:

– Powiedz, Dubosc, czy czytałeś broszurę moją, p. t. „Skały kanału La Manche”? Nie, nieprawdaż? Otóż gdybyś ją przeczytał, wiedziałbyś teraz, że jeden z rozdziałów zatytułowany: „Co się stanie z kanałem La Manche w roku 2000” właśnie się spełnia teraz. Przepowiedziałem wszystko dokładnie, rozumiesz! Nie te małe przygody z zatonięciem okrętów i powstawaniem trąb wodnych, ale to, o czem one świadczą. Tak, mój kochany Szymonie, czy to będzie w roku 2000, czy 3000, czy teraz lub w tygodniu przyszłym, wszystko to przepowiedziałem! Tę rzecz niesłychaną, niepojętą prawie a tak naturalną, która stać się musi dziś czy jutro.

Ojciec Calcaire perorował z zapałem. Krople potu wystąpiły mu na policzki i czoło i wyciągając z wewnętrznej kieszeni surduta wąską, podłużną teczkę zamkniętą na klucz, a tak zużytą, tak połataną, że dziwnie harmonizowała z jego płaszczem i cylindrem, zawołał:

– Chcesz wiedzieć prawdę? Tu jest ona! Wszystkie me hipotezy zawiera ten portfel.

Małym kluczykiem otwierał zamek, gdy jakieś okrzyki rozległy się od strony poczekalni. Stoliki restauracji momentalnie opustoszały. Nie żegnając się z ojcem Calcaire, Szymon pobiegł za tłumem, cisnącym się do tablicy z depeszami.

Wywieszono tam dwa telegramy pochodzenia francuskiego. Jeden oznajmiał zatonięcie żaglowca przybrzeżnego „La Bonne Femme”, który pełnił służbę pomiędzy Calais, Hawrem i Cherbourgiem, oraz donosił, że tunel pod kanałem La Manche zawalił się, nie pociągając za sobą ofiar w ludziach. Drugi telegram podawał do wiadomości, że „strażnik latarni morskiej w Ailly koło Dieppe ujrzał nad ranem pięć snopów wody i prochu, tryskających wysoko prawie równocześnie w odległości dwóch mil od wybrzeża.

Wieści te wywołały panikę i okrzyki przerażenia. Zniszczenie tunelu podmorskiego, dziesięć lat i wysiłków straconych, miljardy pochłonięte – katastrofalne to zapewne. Ale o ile straszliwsze wydawały się zdania drugiego telegramu! Przecie to przez okolice, wstrząsane kataklizmem, wypadała droga okrętu. Przy odjeździe – Hastings i Seaford; przy przybyciu – Pourville i Dieppe!

Rzucono się tłumnie do okienek. Oblęgano biuro zawiadowcy dworca portowego i urzędników. Dwieście osób udało się na statek, by odebrać swój bagaż i pakunki, przerażeni ludzie, uginający się pod ciężarem kufrów i tobołków, ociekający potem, szturmem brali odchodzące pociągi, tak jakby skały, wybrzeża, tamy i pomosty nie były w stanie uchronić ich przed przerażającą katastrofą.

Szymon uczuł dreszcze. To przerażenie otaczających oddziaływało na niego. A przytem co znaczył ten splot tajemniczy zjawisk, nie dających się wytłómaczyć w sposób naturalny? Co za burza niewidzialna wstrząsała wodami w głębi otchłani morskiej? Dlaczego te gwałtowne cyklony wybuchały wszystkie w tak stosunkowo niewielkim ośrodku, a nie zatrzymywały się jednak w jakiemś jednem miejscu?

Dokoła niego wzmagał się hałas i zamieszanie. Działy się tragiczne lub śmieszne sceny. Szczególniej jedna z nich wywarła na nim bardzo przykre wrażenie, może dlatego, że rozgrywała się między rodakami jego. Była to rodzina, ojciec, matka, sześcioro dzieci, z których najmłodsze, kilkumiesięczne zaledwie, spało na ręku matki. Matka błagała męża swego z rozpaczą prawie:

– Zostańmy! Dzieci... Nic nas nie zmusza...

– Owszem, najdroższa... czytałaś przecie list mego wspólnika... A przytem, doprawdy, nie widzę powodu obawy...

– Błagam cię..! mam takie złe przeczucia... wiesz dobrze że się nie mylę...

– Chcesz więc, bym jechał sam?

– O, nigdy!

Szymon nie słyszał dalszych słów. Ale nie zapomniał nigdy tego okrzyku kochającej żony i wyrazu bólu matki, obejmującej wzrokiem gromadkę swych piskląt. Zegar wybił wpół do dwunastej i miss Bakefield była już zapewne w drodze. Dubosc wyszedł na ulicę, gdzie niebawem ujrzał skręcający z przecznicy samochód, a w nim jasną twarzyczkę Izabelli. Wszystkie jego smutne przeczucia znikły odrazu. Więc nie zlękła się żadnych przeszkód! Dotrzymała słowa!

Chociaż dnia poprzedniego postanowili oboje nie spotykać się i nie rozmawiać, aż do chwili odpłynięcia okrętu, a to przez przezorność, jednakże Szymon, widząc ją wysiadającą z auta, podbiegł na jej spotkanie. Otulona płaszczem z sukna popielatego, trzymała w ręku pled podróżny, opasany rzemykami, tragarz niósł za nią małą walizkę.

– Wybacz, Izabello, że wbrew umowie zbliżam się tutaj, ale dzieją się rzeczy tak ważne, że musimy się naradzić. Depesze najnowsze oznajmiają znów o całej serji katastrof i to właśnie na drodze, którą przepływamy.

Izabella nie wydała się bynajmniej wzruszona.

– Mówisz mi to, Szymonie, tonem tak spokojnym, nie dostosowanym do treści słów.

– Bo taki jestem szczęśliwy! szepnął.

Oczy ich spotkały się i złączyły się w długiem, głębokiem spojrzeniu...

Izabella zapytała:

– Gdybyś był sam, Szymonie, cobyś zrobił?

A gdy Szymon wahał się, odpowiedziała za niego:

– Pojechałbyś. I ja również.

Uśmiechnęła się do niego i weszła na pomost.

W pół godziny potem okręt Reine - Marie opuścił port w Newhaven. W chwili tej Szymon, zawsze tak opanowany, nie znający trwogi, szczycący się tem, że w chwilach krytycznych jakoteż w chwilach upojenia zwycięstwem umiał zawsze zachować zimną krew, uczuł, że nogi pod nim zadrżały, a oczy napełniły się łzami. Szczęście zdawało się być ponad siły.

Szymon dotychczas nie kochał się nigdy. Miłość należała u niego do liczby tych zdarzeń, których oczekiwał bez niecierpliwości i nie uważał za stosowne przygotowywać się do niej, szukając przelotnych miłostek, najczęściej zużywających siłę uczucia.

– Miłość, myślał, powinna wejść w samą treść życia, a nie być tylko jego dodatkiem. Nie ona celem, lecz pobudką czynu, pobudką najszlachetniejszą.

Piękność miss Bakefield od pierwszego razu wywarła na nim głębokie wrażenie i w krótkim przeciągu czasu uświadomił sobie, że do końca życia żadna inna kobieta nie będzie miała dla niego powabu. Tenże sam poryw nieprzezwyciężony i niewyrozumowany uniósł uczucie młodej dziewczyny. Wychowana na południu Francji, mówiąca po francusku równie dobrze jak swym rodzinnym językiem, nie odczuwała sama i nie wywołała u Szymona tej pewnej niechęci, istniejącej zwykle między osobami odrębnych ras. To, co łączyło ich oboje było silniejsze niż to, co ich mogło dzielić.

Rzecz dziwna, że podczas tych czterech miesięcy, gdy miłość ich rozwijała się i rozkwitała, jak roślina o kwiatach wciąż się odnawiających i wciąż piękniejszych, nie miewali oni ze sobą tych długich rozmów, w jakich kochankowie rozpytują się chciwie i w jakich starają się przeniknąć nieznaną duszę drugiego. Mówili mało i rzadko o sobie, jakby pozostawiając płynącemu codziennemu życiu troskę o powolne podnoszenie tajemniczej zasłony.

Szymon wiedział jedynie, że Izabella nie była szczęśliwą. Mając lat piętnaście straciła matkę, którą uwielbiała, a ojciec nie dał jej uczucia ani pieszczot, wkrótce bowiem po śmierci żony dostał się pod wpływ księżniczki de Faulconbridge, natury wyniosłej, tyranizującej, zamkniętej prawie zawsze w willi swej w Cannes lub w pałacu Battle koło Hastings, której wpływ niedobry nawet z oddali, przez listy, wyładowywał się zarówno na ojcu i na córce, gnębionej jakąś chorobliwą zazdrością.

Zupełnie naturalnie jakoś stało się, że Izabella i Szymon pokochali się i związali się słowem na całe życie. Zupełnie też naturalnym był fakt, że rozbijając się o niewzruszoną wolę lorda Bakefield i nieprzejednaną nienawiść jego żony, musieli znaleść jedyne możliwe wyjście w ucieczce. Sprawę tę postawili bez wielkich słów, zgodzili się na takie rozwiązanie bez walk bolesnych i buntów. Oboje decydowali w pełnem poczuciu swej wolności. Czyn wydawał się im zupełnie pusty. Powiedzieli sobie uczciwie, że zaręczyny ich będą trwały aż do chwili, gdy wszystkie przeszkody zostaną usunięte i teraz szli w przyszłość z ufnością, jak się idzie w krainę jasną i gościnną.

* * *

Na pełnem morzu woda zaczęła się marszczyć pod podmuchem lekkiego upartego wiatru. Chmury gromadziły się wojowniczo na zachodzie, lecz tak daleko, by można było być pewnym, że przejazd uda się spokojnie, w blaskach promiennego słońca. Obojętny na atak fal statek płynął prosto do celu, jakby żadna siła nie była w stanie zepchnąć go z wyznaczonej drogi.

Izabella i Szymon zajęli miejsca na ławce na pokładzie. Miss Bakefield zdjęła płaszcz i kapelusz, a słońce zapalało ogniste błyski w jej jasnych włosach. Poważna i zamyślona, promieniała młodością i szczęściem. Szymon zapatrzył się w nią.

– Czy nie żałujesz niczego, Izabello? zapytał.

– Niczego.

– Nie boisz się?

– Czegożbym się miała obawiać, będąc z tobą? Nic nam nie grozi.

Wskazał ręką na morze.

– Ono.

– Nie.

Opowiedział jej wczorajszą rozmowę z lordem Bakefieldem i warunki, które mu postawiono, a na które się zgodził. Izabella uśmiała się serdecznie, poczem rzekła:

– Czy wolno i mnie dodać jeszcze jeden warunek?

– Jaki?

– Wierność, powiedziała poważnie. Wierność absolutną. Bez wahań. Bez upadków. Nie przebaczyłabym.

Ucałował jej dłoń, mówiąc uroczyście:

– Niema miłości bez wierności. A ja kocham cię.

Wokoło nich było mało osób, gdyż panika oddziałała najsilniej na pasażerów pierwszej klasy. Ale wszyscy, którzy wytrwali, z wyjątkiem pary narzeczonych, zdradzali pewien niepokój lub trwogę. Na prawo znajdowało się dwóch pastorów, bardzo starych. Towarzyszył im trzeci, trochę młodszy. Ci trzej byli niewzruszeni, godni bracia bohaterów, którzy śpiewali hymny podczas zatonięcia Titanic’a. Jednakże ręce ich były złożone jak do modlitwy. Z drugiej strony siedziało małżeństwo francuskie z sześciorgiem dzieci. Ojciec i matka przytuleni do siebie, badali horyzont rozgorączkowanym wzrokiem. Czterech chłopców, wszyscy rośli, zdrowi, i o policzkach kwitnących rumieńcami, biegali tam i z powrotem w poszukiwaniu nowin, które powtarzali rodzicom. U stóp ich skuliła się mała córeczka, płacząca cicho i żałośnie. Matka karmiła niemowlę; od czasu do czasu odwracało ono główkę i uśmiechało się do Izabelli, patrząc na nią błękitnemi oczętami.

Wiatr stawał się gwałtowniejszy. Szymon nachylił się do swej towarzyszki.

– Czy nie jest ci chłodno, Izabello?

– Nie... jestem przyzwyczajona.

– Jednakże chociaż zostawiłaś walizkę na dole, pled wzięłaś tu ze sobą. Dlaczego się nim nie otulisz?

Istotnie, pled nadal był zwinięty i opasany rzemyczkami, a nawet Izabella uwiązała go jednym ze rzemyczków do sztaby żelaznej, przymocowującej ławkę do desek pokładu.

– Walizka moja nie zawiera nic kosztownego, rzekła śmiejąc się.

– Tembardziej ten pled, przypuszczam?

– Owszem.

– Naprawdę! Cóż takiego?

– Minjaturę, do której moja biedna matka była bardzo przywiązana, gdyż wyobraża ona podobiznę babki robioną dla króla Jerzego.

– Czy minjatura ta ma wartość tylko jako pamiątka?

– Nie. Matka moja kazała ją otoczyć swemi najpiękniejszemu perłami, co jej nadaje dziś wartość bezcenną. Jakby przeczuwając przyszłość, zapewniła mi tym sposobem majątek osobisty.

Szymon roześmiał się.

– Dziwna to kasa ogniotrwała!

Izabella też się śmiała.

– To prawda, że dziwna. Minjatura przypięta jest pośrodku pleda, pomiędzy rzemyczkami. Widzisz, Szymonie, staję się zabobonną, gdy chodzi o ten klejnot. Jest to jakby talizman.

Zamilkli, wpatrując się w morze. Fale stawały się coraz większe i Reine-Mary kołysała się nieco...

Właśnie mijano ładny jacht luksusowy, cały biały.

– To Castor hrabiego de Baugè, zawołał jeden z chłopaków. Płynie do Dieppe.

Pod namiotem dwie panie i kilku panów siedziało przy śniadaniu. Izabella odwróciła się i pochyliła głowę, nie chcąc, by ją poznano.

Ten ruch mimowolny, podświadomy, zrobił jej przykrość, gdyż po chwili podniosła dumnie główkę i zaczęła mówić (a wszystkie słowa, które padły w przeciągu tych kilku minut zostały na zawsze wyryte w ich pamięci).

Izabella rzekła:

– Szymonie, czy jesteś naprawdę tego zdania, że ja powinnam była wyjechać?

– O, zawołał zdumiony, pytasz o to? Czyż nie kochamy się?

– Nieprawdaż? szepnęła... I to straszne życie z kobietą, której jedyną przyjemnością jest znieważać pamięć mojej matki...

Urwała. Szymon ujął jej drobną dłoń i nic nie mogło jej bardziej uspokoić i natchnąć ufnością, jak dziwna słodycz tego dotknięcia.

Czterej chłopcy znów przybiegli z wiadomościami.

– Widać statek Towarzystwa okrętowego, który wypłynął z Dieppe w tym samym czasie, jak my z Newhaven. Nazywa się „Pays-de-Caux”. Za kwadrans skrzyżujemy się. Widzisz, mamusiu, że niema niebezpieczeństwa.

– Tak, teraz, ale gdy się zbliżymy do Dieppe...

– Dlaczego? uspakajał mąż. Tamten statek nie sygnalizował nic złego. Widocznie zjawisko się oddaliło, zmieniło miejsce...

Matka nie odpowiadała. Na twarzy jej nadal malowała się rozpacz i zgnębienie. A mała córeczka, siedząca u ich stóp, nie mogła się utulić w płaczu...

Kapitan przeszedł przez pokład i skłonił się Szymonowi.

Minęło jeszcze parę minut.

Szymon szeptał słowa miłosne, ale Izabella nie rozumiała ich dobrze. Płacz małej dziewczynki działał na nią przygnębiająco.

Uderzenie wiatru wzburzyło silniej fale, które miejscami pokryły się pieniącą się bielą. Nie było w tem nic dziwnego, wiatr bowiem stawał się coraz silniejszy i wzdymał groźne bałwany. Dlaczego jednak to burzenie się ukazywało się w ograniczonej przestrzeni i to tej właśnie, którą miano przepłynąć?

Ojciec i matka wstali. Inni pasażerowie nachylili się nad burtą. Widać było, jak kapitan pośpiesznie przeszedł na swój punkt obserwacyjny.

I teraz stało się coś, gwałtownie, odrazu.

Zanim Izabella i Szymon, zajęci sobą, mieli czas zrozumieć, co się dzieje wokoło, krzyk przeraźliwy; krzyk, złożony z tysiąca krzyków pojedyńczych, zerwał się z całego okrętu, na prawo i na lewo, z dołu i z góry, z pod pokładu nawet, zewsząd, jakby nagle obłęd ogarnął wszystkie mózgi, jakby wszystkie oczy ujrzały równocześnie to, czego tak rozpaczliwie wyglądały od pierwszej chwili odjazdu.

Widok potworny!

W odległości trzystu metrów, jakby w środku tarczy, do której zmierzał okręt, olbrzymi snop rozerwał powierzchnię morza i zasypywał niebo odłamkami skał, kawałami lawy i potokami wody, które opadały wkoło fal rozhukanych i przepaści pootwieranych. Wiatr przeraźliwy dął ponad chaosem, wydając ryki zwierzęce.

Nagle na tłum sparaliżowany spadło milczenie – milczenie śmierci, poprzedzające zazwyczaj katastrofę. Potem z otchłani wód rozległ się rozdzierający ryk grzmotów. Na posterunku rysuje się sylwetka kapitana, którego głos, wydający rozkazy, stara się przekrzyczeć wszystkie wycia piekieł rozszalałych.

Przez sekundę można było mieć nadzieję ocalenia. Wysiłek okrętu był taki, że zdawał się on wysunąć linją ukośną od koła śmiertelnego, gdzie czekała go zguba. Próżna nadzieja! Koło śmierci zdawało się rozszerzać. Pierwsze wstrząsnienia już zakołysały statkiem. Deszcz kamieni zmiażdżył jeden komin.

I znowu krzyki, przerażenie pasażerów, dziki pęd do łodzi ratunkowych i bój o miejsce...

Szymon nie wahał się. Izabella była dobrą pływaczką. Należało próbować szczęścia.

– Chodź, rzekł do niej, biorąc ją za ramię.

A ponieważ wyrywała się przejęta instynktowną trwogą przed zuchwałym czynem, ujął ją silniej.

Izabella błagała:

– O, to takie straszne!... te dzieci biedne... ta dziewczynka płacząca... Czyż nie możnaby uratować kogoś?

– Chodź! rozkazał tonem władcy.

Opierała się jeszcze. Wówczas ujął obiema rękami jej głowę i pocałował w usta.

– Chodź, kochanie moje, chodź!

Izabella osłabła. Uniósł ją i stanął na burcie.

– Nie bój się, rzekł. Ja odpowiadam za wszystko.

– Nie boję się, szepnęła, nie boję się niczego z tobą.

Rzucili się w morze...V. DZIEWICZA ZIEMIA.

Mogło być około godziny pierwszej nad ranem. Burza szalała z mniejszą wściekłością, wiatr uciszał się, tak, że Szymon szedł krokiem pewnym i przyspieszonym, o ile mu na to pozwalały różne przeszkody i zmienne, wciąż chowające się za chmury światło księżyca. Zresztą o ile zboczył zbyt na prawo lub na lewo, szum fal ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.

Minął Dieppe i trzymał się kierunku, według jego mniemania, równoległego do wybrzeża normandzkiego. Cały ten pierwszy etap przebył w stanie półświadomym, myśląc tylko, by przejść jaknajwiększą przestrzeń, przekonany, że wycieczka jego zostanie przerwana lada chwila. Nie wydawało mu się bynajmniej, że wkracza na ląd bez granic, lecz miał wrażenie, iż spieszy do celu bardzo bliskiego, będącego ostatnim cyplem tego cudem powstałego przylądka.

– Już, już, mówił do siebie, już przybywam... Ziemia nowa tu się kończy!

Lecz ta nowa ziemia wciąż przedłużała się w ciemnościach i Szymon znów sobie powtarzał:

– To już tam... Koło piany się zamyka... widzę to.

A koło piany otwierało się znowu, zostawiając kurytarz, kędy Szymon mógł swobodnie przejść........................................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: