Strażnicy raju - ebook
Strażnicy raju - ebook
Wszyscy wiedzą, że z takimi jak Dawid się nie zaczyna. Ma zawsze ciętą ripostę i mocne pięści. Robi to, co mu się podoba, i nie liczy się z nikim. Taki już jest. Ale któregoś dnia za sprawą tajemniczego staruszka rozpoczyna się ciąg zdarzeń, który zmieni nie tylko Dawida, ale i losy świata. Prosto z olsztyńskiej katedry Dawid przenosi się kilkaset lat później, w samo centrum walki pomiędzy ludźmi i tajemniczymi Karnosami. Okazuje się, że to od niego, od jego decyzji, zależy jej wynik. Dawid wyrusza w niezwykłą podróż przez zdewastowaną Ziemię, w której towarzyszą mu nawrócony morderca, odrzucony prorok i siłacz, który ma słabość do pięknych kobiet. Misja, którą zdezorientowany początkowo Dawid ma wykonać, jest więcej niż karkołomna. Nad wszystkim czuwa „dziadek”, dzięki któremu Dawid powoli odkrywa, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze. Wcześniej jednak musi się zmierzyć z demonami swojej przeszłości… Strażnicy raju to wciągająca opowieść o wierze, dojrzewaniu, miłości, a nade wszystko – o walce, która toczy się nieustannie, a której stawką jest nasze życie i zbawienie. Co i rusz możemy rozpoznać w niej wątki znane z kart Biblii, które nabierają zupełnie nowego wyrazu w fantastycznym świecie powieści.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-7482-836-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W akcie stworzenia Bóg zapragnął też powołać do życia człowieka. Zechciał go stworzyć na swój obraz i podobieństwo. Nazwał go swoim dzieckiem. Anioły, widząc to, zrozumiały, że miłość Ojca nie jest zarezerwowana tylko dla nich. Zaakceptowały to. Niestety nie wszystkie. Część z nich nie mogła się pogodzić z tym, że Bóg aż tak wywyższył człowieka. W ich sercach obudziła się zazdrość, która stopniowo przesłaniała im miłość do Ojca. Zazdrość zabijała szczególnie jednego z nich, Samaela.
Bóg zwrócił się do aniołów, aby oddali pokłon człowiekowi. Słysząc to wezwanie, Samael zbuntował się.
– Jak możesz kazać nam, którzy jesteśmy stworzeni z ducha, oddać pokłon tym, których ulepiłeś z prochu ziemi?
Ciemność ogarnęła Samaela. Nie chciał zrezygnować z – jak uważał – należnej mu chwały. Zażądał, aby to człowiek, istota niższego rzędu, oddał mu pokłon. Bóg skarcił Samaela za jego pychę, mówiąc, że ów proch ziemi jest mądrzejszy od aniołów. Na te słowa anioł wypowiedział Bogu swoją służbę. Za karę wraz ze swoimi sojusznikami został strącony z nieba. Od tej pory na ziemi spiskuje przeciw człowiekowi. Celem jego istnienia stała się zemsta, pokazanie Bogu słabości Jego stworzenia, słabości człowieka.
Zły w swej przebiegłości uwiódł pierwszych ludzi. Skłonił ich do sprzeciwienia się Bogu. I od tamtej pory robi wszystko, aby człowieka poniżyć. Chce pokazać Bogu, że Jego stworzenie jest niegodne miłości, jaką On je obdarzył. Bóg, nie mogąc patrzeć na upadek człowieka, postanowił mu pomóc. Spośród ludzi powołał strażników, którzy mieli być widzialnym znakiem Jego obecności na ziemi. Dał im potrzebne siły i moce do walki z upadłym. Walka ta trwa do dzisiaj. Zbliża się jednak do ostatecznej próby, w której strażnicy staną oko w oko z największym złem. Choć niektórym wydaje się, że zło jest o krok od zawładnięcia ludzkością, to wiemy, że dopóki choćby jeden strażnik walczy, dopóty nic nie jest stracone.
A to historia jednego z nich.Jutro zaczyna się astronomiczna wiosna. Minęła kolejna zima. Nic szczególnego nie wydarzyło się przez te kilka miesięcy. Mało śniegu było w tym roku. Dzieciaki, które uwielbiają zjazdy z górki na sankach, raczej nie są zadowolone. Zresztą nie tylko one. Co prawda sanki nie są moim zmartwieniem, ale nuży mnie obraz codziennej rzeczywistości. Skończyłem dwadzieścia cztery lata, studiuję dziennikarstwo i mam masę znajomych, z którymi potrafimy bawić się, jak mało kto w tym mieście. Przychodzą jednak takie dni jak dzisiaj, kiedy mam doła.
Siedzę na ławce przed blokiem, patrzę na ludzi, którzy chodzą tam i z powrotem. Za czym tak biegną? Jakaś kobieta w wieku około czterdziestu lat, z kwiatami w jednej ręce i zakupami w drugiej, biegnie na przystanek. Właśnie podjeżdża „piętnastka”. A to pewnie dlatego tak się śpieszy. Kierowca nie zauważył jej i odjechał. Na tej linii autobus potrafi zwiać w najmniej oczekiwanym momencie. Nikt nie wmówi mi, że kierowcy robią to nieświadomie. Mają wielkie lusterka, więc dobrze widzą, czy ktoś biegnie na przystanek. Nie mogą chwilę zaczekać? Barany! Wyładowują swoją frustrację na niewinnych ludziach. Jakby to powiedział wujek Andrzej – lać i patrzeć, czy równo puchnie.
Tablica nad przystankiem pokazuje, że następna „piętnastka” będzie za dwadzieścia minut. Kobieta nie wygląda na załamaną. Odłożyła zakupy na ławkę i wyciągnęła telefon. Pewnie dzwoni, by powiedzieć, że się spóźni, bo jakiś głupek kierujący „piętnastką” specjalnie zamknął jej drzwi przed nosem. Hmm... Ona się śmieje. Dlaczego? Jak może się śmiać, skoro przed chwilą kierowca okazał się dla niej tak nieuprzejmy. Dziwna jest.
Olsztyn pełen jest dziwnych ludzi. Najgorsze są stare lemingi, które tylko czekają na okazję, żeby wytknąć jakiemuś małolatowi brak wychowania. Gdyby tak realnie spojrzały na swoją pozycję w społeczeństwie, to zauważyłyby, że są jedynie obciążeniem dla reszty społeczeństwa. To ja będę musiał zasuwać w jakiejś mało ambitnej pracy, żeby one dostawały co miesiąc emeryturę.
Dzwoni komórka. O, to Marek. Czego może chcieć? Nie odzywał się od ponad roku.
– Cześć, Maro. Co tam? Długo się nie odzywałeś.
– Cześć, Dawid. Wiem, wiem, trochę byłem w rozjazdach za robotą.
– O! A gdzie byłeś?
– W Anglii – odpowiedział tak, jakby to było oczywiste. Poczułem się trochę jak ktoś, kto zapytał, czy cukier jest słodki.
– Kiedy wróciłeś?
– Wczoraj. Właściwie to wróciliśmy.
– Z kim wróciłeś?
– Z Agatą.
– No to ładnie. Przygruchałeś sobie jakąś Agatkę.
– Będziemy brać ślub. Zakochałem się! – nie musiałem go teraz nawet widzieć, żeby sobie wyobrazić, jak szeroko się uśmiecha.
– O! Nie spodziewałem się, że ty kiedyś z jakąś dziewczyną... tak do końca.
– Stary, ja też się tego nie spodziewałem, ale to jest ta jedyna.
– Tego nie wiesz – trochę zaczęła mnie drażnić ta jego pewność siebie. Skąd może wiedzieć, że to ta? Za dwanaście miesięcy tą jedyną może być zupełnie inna.
– Wiem, że to ta jedyna – Marek wyrwał mnie z moich myśli.
– Ok. Nie wnikam. Twoje życie. A po co dzwonisz?
– Przyjdź do mnie jutro. Zatrzymaliśmy się u moich rodziców i...
– Dobra, bo wszystko mi powiesz przez telefon i nie będzie o czym gadać – chciałem zakończyć rozmowę.
– Ok. To do jutra. Będziemy od piętnastej w domu, więc wpadaj.
– Dobra. Na razie.
– Na razie.
Nareszcie skończył. Następny znalazł wybrankę życia. Mówienie, że będzie się z kimś do końca życia, jest zupełnie nieracjonalne. To tak, jakbym powiedział, że zawsze będzie mi smakować ryba po grecku. Nie wiem tego. Jak będę ją żarł codziennie, to po miesiącu nie będę mógł na nią patrzeć. Czy nie tak jest i z ludźmi? Naszym celem, jako jednego z gatunków na ziemi, jest przetrwanie. O ile korzystniejsze jest zmienianie partnerów? Starość trąci dawno zapomnianym światem. Jeśli jest nam ze sobą dobrze, to bądźmy razem, ale to wcale nie znaczy, że musimy być ze sobą do końca życia. Z czasem możemy się wypalić. I co wtedy? Męczyć się? O nie. Świat jest pełen pięknych kobiet. Obie strony na tym skorzystają. Jedna przygoda się kończy, ale zaczyna się druga. Nawet kot zdechnie, jeśli będzie pilnował tylko jednej dziury.
Zastanawia mnie, dlaczego Marek zadzwonił właśnie do mnie? Nie jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Razem graliśmy w piłę, ale żebyśmy ze sobą szczerze gadali, to już niekoniecznie. Skoro jednak mnie zaprosił, to pójdę. Pogadamy, wypijemy coś, będzie fajnie.
Trzeba by się ruszyć z tej ławki i zrobić coś konstruktywnego.
– Hej, kolego! Czy możesz mi pomóc? – zawołał głos zza moich pleców. Odwróciłem się, rozejrzałem, ale nikogo nie zobaczyłem. Znowu usłyszałem:
– Hej, kolego. Pomożesz mi?
Znowu się rozejrzałem, ale niczego nie zobaczyłem. Po krótkiej chwili dostrzegłem coś w luce między żywopłotem. Jakiś starszy facet zbierał zakupy z chodnika.
– Już idę – podbiegłem do niego, skacząc przez żywopłot. Niejeden nie dałby rady tak wysoko skoczyć. Ja, mimo że już nie trenuję w klubie, jestem wyjątkowo sprawny.
– Trochę za dużo tych zakupów jak na jeden kurs, dziadku – powiedziałem, zbierając owoce z chodnika.
Dziadek, chyba trochę zdziwiony moją bezpośredniością, speszył się.
– Myślałem, że dam radę, młody człowieku, a jednak nie jestem już taki sprawny jak kiedyś.
– Co zrobić. Człowiek jest młody, a potem jest stary. Taka kolej rzeczy – odparłem, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć.
– Tak, masz rację – odparł, patrząc mi prosto w oczy. Zobaczyłem w nich coś intrygującego. Miały w sobie jakąś głębię, która mnie zatrzymała na chwilę.
– Gdzie dziadek idzie z tymi zakupami? – spytałem.
– Tu, niedaleko. Do ósemki – odparł.
– Pomogę zanieść i tak nie mam nic lepszego do roboty – złapałem za torby.
– Dziękuję ci. Trochę się zastanawiałem, czy poprosić cię o pomoc, Dawidzie.
Utkwiłem wzrok w starszym człowieku.
Skąd zna moje imię? Nie pamiętam, kiedy ktoś zaskoczył mnie tak jak on w tej chwili. Nie znałem go.
– Zna mnie pan? – spytałem.
– Znam doskonale – odpowiedział, kiedy już wstaliśmy z kolan z zebranymi zakupami.
– Ale skąd? Ja pana pierwszy raz na oczy widzę.
– Widziałeś mnie już – powiedział to tak spokojnie, jakbyśmy widywali się codziennie.
– Nie mogłem pana widzieć. Mam doskonałą pamięć wzrokową. Zapamiętałbym.
– I pamiętasz. Tylko sięgasz pamięcią nie tam, gdzie trzeba – uśmiechnął się starzec, delikatnie dotykając palcem moje czoło. – Wszystko powiem ci w swoim czasie – dodał.
– A teraz chodźmy z tymi zakupami, bo jestem już trochę zmęczony.
– Pójdziemy, pójdziemy, ale w drodze wszystko mi wyjaśnisz – odparłem.
– Dawidzie, nie przypominam sobie, żebyś się mnie pytał o to, czy możesz zwracać się do mnie po imieniu.
– Ty po imieniu, to i ja po imieniu... a właściwie to jak masz na imię? – spytałem, kiedy przechodziliśmy między budynkami, zbliżając się do bloku numer osiem.
– Powiedzmy, że mam na imię dziadek – odparł, otwierając drzwi na klatkę.
– Mieszkam na parterze pod jedynką. Jakbyś pomógł mi wnieść zakupy pod drzwi, byłbym wdzięczny.
– Nie ma sprawy, ale odpowiedz na moje pytanie, bo nie daje mi to spokoju – powiedziałem to tak, jakbym miał zaraz usłyszeć jakąś niesamowitą historię.
– Ech... Dawidzie. Cały czas jesteś taki niecierpliwy.
– A czemu się dziwisz? Facet, którego widzę pierwszy raz na oczy, zwraca się do mnie po imieniu i jeszcze ściemnia, że wszystko powie mi w swoim czasie – odpowiadając na jednym wydechu, dałem mu do zrozumienia, żeby lepiej już powiedział, skąd mnie zna.
– Zaczekaj tu chwilę.
Dziadek wszedł do mieszkania. Przez uchylone drzwi dało się zauważyć jedynie kawałek ściany. Wisiał na niej obraz. Przedstawiał jakiś szczyt górski, w który uderza piorun. Na szczycie stoi człowiek. Ma rozłożone ręce i wyraźnie widać, że wykrzykuje coś w stronę nieba.
Nagle drzwi otworzyły się szerzej. Wyszedł dziadek.
– Dawidzie, proszę, trzymaj to – dał mi kopertę.
– Nie chcę żadnych pieniędzy – odparłem, odsuwając ją od siebie.
– To nie są pieniądze. Otwórz kopertę, kiedy wrócisz do domu. Pamiętaj tylko, żeby nie robić tego wcześniej.
– Aleś ty tajemniczy. A imię mi zdradzisz? – spytałem.
– Możesz mi mówić dziadek – odpowiedział z uśmiechem.
– Ok. Niech ci będzie. I tak nic z ciebie nie wycisnę.
– Do widzenia, Dawidzie.
– Do widzenia – odpowiedziałem, chowając kopertę do kieszeni.
Dziadek zamknął drzwi.
Mam przeczytać to dopiero w domu? Niedoczekanie. Kiedy tylko wyszedłem z klatki schodowej i skierowałem się w stronę domu, otworzyłem kopertę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałem jakiś list. Nie liczę oczywiście pocztówek z Kołobrzegu od znajomych. Dlatego bardzo ciekawiło mnie, co jest w środku. Co dał mi dziadek? Jednym ruchem rozdarłem kopertę i szybko wyciągnąłem kartkę. Była pusta. To wcale nie jest śmieszne. Co ten staruch sobie myśli? Że może sobie robić ze mnie jaja? Wracam do niego. Zaraz mu nawrzucam.
Kiedy jeszcze raz zerknąłem na kartkę, na samym dole drugiej strony zauważyłem: Z A C Z E K A J.
O w mordę. Przecież jeszcze przed chwilą niczego tu nie było. Kartka była pusta. Chyba że mi to umknęło. Mam zwidy? Od kilku dobrych tygodni nic nie brałem. Spojrzałem na kartkę jeszcze raz. Napis znikł. Znów była czysta. Dziwne to wszystko. Zapakowałem ją w kopertę i włożyłem do tylnej kieszeni spodni, po czym ruszyłem do domu.
Mieszkamy w typowym olsztyńskim blokowisku. Czteropiętrowe bloki oddzielone są od siebie wąskimi chodnikami. Nie brakuje tu zieleni. Żywopłoty, szczególnie latem, dodają nieco wiejskiego klimatu temu wyblakłemu już obrazowi zamkniętego osiedla. Na środku placu stoją dwie drewniane huśtawki i domek, do którego można wejść po położonych blisko siebie szczebelkach. To coś jak domek na drzewie, który zawsze chciałem mieć. Kiedyś syn sąsiadów był kapitanem takiego pirackiego okrętu. Kazał innym dzieciakom skakać z domku na piasek i udawał, że wyrzuca ich za burtę. Po kilku minutach zabawy został sam na okręcie. Reszta zobaczyła, że z tego dobrej zabawy nie będzie i pożegnała się z nim, ruszając w stronę huśtawek. Biedak został sam i nie miał już takiej szczęśliwej miny, jak wtedy, kiedy wyrzucał rówieśników z okrętu.
Obserwowałem te sceny z okna swojego pokoju, które wychodziło na środek osiedla. Lubiłem to. Nie przeszkadzał mi hałas przejeżdżających samochodów i smród spalin. Zamiast tego miałem widok na toczące się w naszym zamkniętym osiedlu życie. Oprócz zabaw dzieci kręcących się po placu raczej niewiele się tu działo. Ludzie siedzą przeważnie w mieszkaniach i tylko od czasu do czasu słychać dobiegający z okien głos jakiegoś rodzica wołającego swoją pociechę. Jest to bezpieczna okolica. Policja bywa tu sporadycznie. Odgłosy balang też nie zakłócają ciszy nocnej. Nawet nie wiem, czy wśród mieszkańców więcej jest młodych ludzi, czy emerytalnego próchna pozbawionego poczucia humoru tak jak dziadek. A właśnie... dziadek. Dobrze, że nie wyrzuciłem kartki. Zaraz wezmę ją pod lupę i przy dobrym świetle zobaczę, czy rzeczywiście mam jakieś omamy, czy też wszystko ze mną jest ok. Ściemnia się, więc to dobra pora.
Przysiadłem przy swoim niewielkim biurku, zapaliłem lampkę i sięgnąłem do szuflady po lupę. Dostałem ją na któreś urodziny od wujka, razem z zestawem innych mało potrzebnych rzeczy, takich jak cyrkiel, ekierka itd. W końcu na coś się przyda.
Otworzyłem kopertę. Co jest? Kartka jest cała zapisana. Czy ja już kompletnie zgłupiałem? Odłożyłem lupę do szuflady i zacząłem czytać.
_Drogi Dawidzie,_
_pewnie jesteś zdziwiony tym, że coś na tej kartce jest. Stało się tak dlatego, że mnie nie posłuchałeś. Gdybyś otworzył ją dopiero teraz, a nie w drodze do domu, to miałbyś mniej niepotrzebnych nerwów. Stało się jednak tak, jak się stało._
_Chciałem ci jeszcze raz podziękować za pomoc. Nie zdradziłem ci mojego imienia. Nie zrobiłem tego bynajmniej z powodu jakiejś niechęci do ciebie. Wprost przeciwnie, bardzo cię lubię. Mógłbym nawet powiedzieć, że cię kocham. Kocham jak syna. Znam cię lepiej niż myślisz. Wiem, gdzie i kiedy się urodziłeś. Znam też twoich rodziców. Wiem, do jakiej szkoły chodziłeś i jak wielki drzemie w tobie potencjał. Zostałeś stworzony do wielkich rzeczy. Przed tobą wspaniały czas. Wspaniałe lata pełne – jak to mówisz – „jazdy na maksa”. Nie wiem, dlaczego tak określasz chwile pełne radości i emocji. Jest tyle słów, które można by wykorzystać, a sprowadza się to do trzech trywialnych określeń. No ale nie będę się tym zajmował. Jestem przecież starszy od dinozaurów._
_Dawidzie, mam dla ciebie propozycję. Mam nadzieję, że ją przyjmiesz, a przynajmniej przemyślisz. Nie odrzucaj jej od razu. Możesz nie dostrzec w niej sensu ani korzyści, ale czasami trzeba coś zrobić wbrew logice. Wbrew porządkowi, który staje się schematem. Czasami trzeba wyjść naprzeciw toczącemu się życiu i przyjąć wyzwanie, które wydaje się kompletnie absurdalne. Idąc w kierunku konkretów, proszę cię, abyś jutro po godzinie dwudziestej drugiej poszedł do Katedry na Starym Mieście. Podejdź do bocznego wejścia na lewej ścianie budynku. Będzie otwarte. W przedsionku po prawej stronie zobaczysz stół. Będą na nim położone cztery klucze. Weź tylko jeden z nich. Będziesz wiedział który. Następnie przejdź za ołtarz w lewej bocznej nawie katedry. Znajdziesz tam drzwi. Otworzysz je i wejdziesz do środka._
_Więcej szczegółów nie mogę podać. Masz jednak moje słowo, że to może być początek twojej największej i najpiękniejszej przygody w życiu. Decyzja należy do ciebie._
_Dziadek_
Mnie zapraszać dwa razy nie trzeba. Jutro odwiedzę Marka i pójdę do katedry. Czuję dreszczyk emocji na plecach, a to znaczy, że będzie ciekawie. Nie myśl sobie jednak, dziadku, że nie wypomnę ci tego małego zamieszania z kartką. Ze wszystkiego będziesz się musiał wytłumaczyć.Dzień dobrze się zaczął. Obudziło mnie słońce wpadające przez okno. Zdarza mi się narzekać w takich momentach, ale nie dziś. Nie mogę się doczekać wieczoru. Czekam na coś, co wyrwie mnie z tego marazmu codzienności. Z tej szarej i nudnej rzeczywistości, którą trzeba topić w alkoholu. Pójdę do Marka, zobaczę tę jego laskę, chwilę pogadamy i w drogę.
Czas do popołudnia spędziłem na wkuwaniu. Zbliża się sesja. Nie lubiłem ryć, ale cóż, trzeba. Czas szybko minął i wybiła osiemnasta. Poszedłem do Marka. Mieszkał blisko. Jeśli znało się drogę między blokami, to można było dojść w dwadzieścia minut. Dawno u niego nie byłem, ale za dużo się nie zmieniło. Na klatkę wciąż prowadzą te stare, obrzydliwe drzwi. Tynk, który odchodzi od futryny, też nie wygląda najlepiej. Nie jest to jednak nowy blok. Jako jedyny dziesięciopiętrowiec góruje nad miastem zdominowanym przez czterokondygnacyjne budynki.
Zadzwoniłem do drzwi.
– Halo – słyszę w domofonie dobrze znany mi głos. To mama Marka.
– Dzień dobry, pani Wando. Dawid z tej strony. Czy zastałem Marka?
– Cześć, Dawidku – nienawidziłem, kiedy tak do mnie mówiła – oczywiście, że jest, już otwieram.
– Dziękuję.
Wszedłem na klatkę. Wjechałem windą na szóste piętro. Drzwi od mieszkania otworzyła pani Wanda.
– Witaj, Dawidku. Marek jest u siebie w pokoju. Wejdź.
– A co on taki oficjalny? Mógłby otworzyć koledze – wypaliłem trochę bez zastanowienia.
– Przygotowuje się do rozmowy z tobą – pani Wanda wyraźnie zmieniła ton. Gdzieś zniknął jej wiecznie przyklejony do twarzy uśmiech.
– Ok. To idę do niego, bo widzę, że to poważna sprawa.
Poszedłem do jego pokoju. Marek siedział plecami do drzwi. Zamknąłem za sobą, ale to nie wywołało jakiejkolwiek reakcji z jego strony.
– Cześć, Maro!
Marek ani drgnął. Ciągle siedział plecami do mnie.
Powtórzyłem.
– Cześć, Maro! – tym razem prawie krzycząc mu do ucha.
Marek podniósł rękę w kierunku czoła, potem skierował ją w dół, w lewo i prawo. W mordę, on się przeżegnał. Ten, który zawsze jako pierwszy nadawał na czarnych, chyba się modlił.
– Cześć, Dawid – odpowiedział, odwracając się w moją stronę. Uśmiechnął się i odłożył jakąś książkę na biurko.
Marek nic się nie zmienił. Widać, że wciąż robi wypady na siłownię. Umięśniony, wysoki i łysy, może z trochę dojrzalszym wyrazem twarzy. Jak zwykle dokładnie ogolony i szczerzący swoje wielkie białe zęby na powitanie.
– Ty czytasz? Myślałem, że nie potrafisz – zawsze lubiłem mu dogryzać.
– Tak, czytam. Teraz jednak nie czytałem – odpowiedział.
– A co robiłeś?
– Modliłem się.
– Pogięło cię? Chory jesteś?
– Nic z tych rzeczy, po prostu się modliłem.
– Do kogo się modliłeś? Do Boga z bajek rzymskokatolickich czy muzułmańskich? – zirytował mnie już na początku naszej rozmowy.
– Bóg jest jeden w trzech osobach: Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego – wypowiedział bez zająknięcia.
– No tak, po co się głupio pytam. Ale dobra. Chcesz się modlić, to się módl. Nic mi do twojej choroby psychicznej. Po co chciałeś się spotkać? – spytałem, żeby nie rozwijać bezsensownego tematu modlitwy.
– Mówiłem ci przez telefon. Chciałem, żebyś poznał Agatę.
Czekaj, czekaj. To ta Agata, której tutaj nie ma?
– Tak, ta. Widzę, że nie pozbyłeś się swojego sarkazmu?
Chyba udało mi się wyprowadzić go z równowagi.
– Mój sarkazm ma się lepiej ode mnie – odpowiedziałem.
– Ok – Marek chyba z trudem powstrzymywał się przed tym, żeby dowalić mi jakimś tekstem. Nie zrobił tego jednak. – Zanim jednak poznam cię z Agatą, chciałem pogadać z tobą sam na sam.
– Uff... Brzmi tajemniczo. Wal.
– Spotkałeś dziadka? – spytał, patrząc mi prosto w oczy.
W ciągu dwóch dni zatkało mnie już po raz drugi.
– Jakiego dziadka? O co pytasz?
– Pytam się, czy spotkałeś dziadka? – Marek był niezwykle skupiony i spokojny, oczekiwał odpowiedzi. Czułem rosnące napięcie.
– Tak, spotkałem. Pomogłem jakiemuś staruchowi zanieść zakupy do mieszkania. Skąd o tym wiesz? – spytałem, coraz mniej rozumiejąc wydarzenia ostatnich godzin.
– To nie jest jakiś tam staruch. Nie nazywaj go tak. Ja też go spotkałem – Marek wyraźnie podkreślił, że starcowi należy się szacunek. – Spotkałem go w Anglii. Jak już ci mówiłem, pracowałem tam jakiś czas. Przyszedł jednak ciężki okres. Roboty nie było, a ja zastanawiałem się, czy nie wrócić do kraju. Wszystko mnie tam wkurzało. Dziewczyna, z którą wyjechałem, zostawiła mnie, a kumpel, którego uważałem za swojego przyjaciela, wrobił mnie w kradzież w zakładzie, w którym pracowaliśmy.
– Dobra, oszczędź mi tej przygnębiającej gadki i przejdź do meritum – nie chciałem słuchać jego biadolenia. Ciekawiło mnie, co wie o dziadku.
– Dawid, tego wieczoru wyszedłem do sklepu po kolejne browary. Nie miałem już co pić, a na trzeźwo nie było nad czym myśleć. Kiedy wychodziłem ze sklepu, zaczepił mnie żebrak. Strasznie śmierdział. Wyglądał jak trędowaty. Zwrócił się do mnie po imieniu i dał mi kopertę. Powiedział, że jest w niej list. Poprosił też, żebym przeczytał go dopiero jak wrócę do domu. Za dużo wtedy nie myślałem, bo nie byłem w stanie. Wziąłem kopertę. Poklepałem go po ramieniu i poszedłem.
– Co zrobiłeś z listem? Przeczytałeś go? – spytałem, wiedząc, że może mieć to coś wspólnego z moją historią.
– Wróciłem do domu, wypiłem browary i poszedłem spać.
– A list?
– List otworzyłem rano. Był intrygujący. Dziadek, bo tak się w liście przedstawił, pisał tak, jakby znał mnie całe życie. Złożył mi propozycję. Napisał, że będzie to największa przygoda w moim życiu. Coś, co pozwoli mi spojrzeć na świat zupełnie nowymi oczami. Podał instrukcję i mapę. W sumie to nie wiem, jak to nazwać.
– Miałeś gdzieś pójść, znaleźć klucz... – przerwałem.
– Tak. Tak było.
– I co dalej? – spytałem.
– Dalej nie mogę ci już nic powiedzieć – Marek złapał mnie za ramię.
– Jak to nie możesz? Jaja sobie robisz? Gadaj! – zrzuciłem jego rękę. – Po co w ogóle zaczynałeś ten temat?
– Przeszedłem już tę drogę, która jest przed tobą, i wiem, że powinieneś do tego podejść poważnie. Przemyśl sobie to, czy chcesz zaczynać coś, co całkowicie przerasta twoją wyobraźnię.
– Zachęcasz mnie? – spytałem już wyraźnie wkurzony.
– Ani cię nie zachęcam, ani nie zniechęcam, chcę tylko, żebyś podszedł do tego poważnie – sposób, w jaki Marek to powiedział, nie pozostawiał już żadnych wątpliwości co do tego, że będzie grubo.
– Dzięki za ostrzeżenia, ale jeśli znasz mnie choć trochę, to wiesz, że pójdę – odparłem z satysfakcją.
– Wiem.
– No dobra. A co z Agatą? – spytałem, żeby zmienić temat.
– Agatę przedstawię ci przy innej okazji.
– Czyli to był tylko pretekst, aby mnie tu ściągnąć? Nie musiałeś tego robić i tak bym przyszedł. Czy ona w ogóle istnieje? – spytałem.
– Tak, istnieje – po twarzy Marka widziałem, że jest o krok od dania mi w twarz. Zawsze był mało cierpliwy. – Teraz nie mogę ci jej przedstawić, ale przyjdzie czas, kiedy ją poznasz.
– Co ty taki tajemniczy jesteś? To jakiś podstęp?
– Mylisz się. To żaden podstęp. To szansa dla ciebie. Realna do szpiku kości okazja, byś poznał samego siebie. Zobaczysz się w świetle, którego do tej pory nie dostrzegałeś. Zupełnie zmienisz perspektywę i sposób patrzenia na siebie.
– To czytanie ci nie służy, Maro. – Chciałem go jeszcze trochę słownie podszczypać.
– Dawid, już niedługo przekonasz się, że wszystko, co mówię, ma sens.
Siedzieliśmy w pokoju Marka i miętoliliśmy ten i masę innych tematów. Zrobiło się już jednak trochę późno, więc postanowiłem zakończyć wizytę. Pożegnałem się z kumplem i zebrałem do wyjścia. Kiedy mijałem drzwi wejściowe od mieszkania, zobaczyłem na ścianie obraz. Wydał mi się dziwnie znajomy. Tak, to ten sam, który widziałem u dziadka. Jest identyczny. Czy to przypadek? Nieistotne, idę do katedry.
Zasiedziałem się u Marka i już zrobiło się ciemno. Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, a przede mną jeszcze kawałek drogi. Pójdę na skróty. Dobrze, że znam Olsztyn jak własną kieszeń. W innym przypadku nie byłoby nawet mowy o tym, żebym dotarł do katedry przed dwudziestą drugą.
Kiedy wszedłem na Stare Miasto, zaczęły targać mną wątpliwości. Dlaczego Marek tak naciskał, żebym przemyślał całą sprawę? Przecież mógł mnie zachęcić albo przestrzec. On jednak pozostał neutralny i tak naprawdę obudził we mnie jeszcze więcej pytań, nie dając przy tym ani jednej odpowiedzi.
Stare Miasto w Olsztynie nigdy nie jest spowite ciemnością. Klub obok klubu, neon sklepowy obok neonu powodują, że klimat jest tam bardziej zabawowy niż historyczno-kulturalny. Wysokie, kolorowe kamienice, a między nimi wąskie, jednokierunkowe uliczki niejednego turystę przyprawiają o zawrót głowy. Wybrałem drogę przez jedną z najciemniejszych i najbardziej ponurych uliczek Starówki. Tędy będzie najszybciej. Normalnie lepiej po zmroku nie chodzić tu samemu. Zawsze kiedy idę tą drogą, mocniej zaciskam pięści. Tak na wszelki wypadek, gdyby jakiemuś włóczędze przyszło do głowy szybko zarobić kilka groszy. Gdy mijałem niewielki i niski wiadukt, usłyszałem niepokojący szelest po drugiej stronie ulicy. Ciemność nie pozwalała zobaczyć, co to jest. Przyśpieszyłem kroku. Szelest wzmógł się. Odgłos coraz bardziej zaczął przypominać chód człowieka. Mój mózg zaczął produkować i przetwarzać obrazy ze znanych mi horrorów, w których z mroku nocy wyskakuje jakiś potwór. Wiem, że potwory nie istnieją, ale w mojej głowie siedzi lęk. Idę przed siebie. W końcu wyszedłem z ciemnej uliczki i stanąłem przed katedrą. Nie mogłem oprzeć się pokusie, by obejrzeć się za siebie. Odwróciłem się. W uliczce zobaczyłem rysy człowieka. A więc nie zwariowałem! Tam ktoś był! Nie potrafiłem dostrzec jego twarzy, ale był wysoki i dobrze zbudowany. Gdy spojrzałem na niego, odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku. Dostrzegłem płaszcz, w który był ubrany. Ciągnął się po chodniku. Musiał być na niego za długi. To pewnie on powodował ów szelest, który tak działał na moją wyobraźnię. Najważniejsze, że już sobie poszedł.
Wchodzę do katedry.
Znalazłem boczne wejście, o którym mówił dziadek. Potężne, stare i mosiężne drzwi otwierały się z oporem. Było ciemno. Pomieszczenie nie należało do najprzyjemniejszych. W środku dało się wyczuć panującą tu wilgoć. Półmrok rozświetlały podświetlane tablice z ogłoszeniami, umiejscowione naprzeciw wejścia.
Rozejrzałem się w lewo i w prawo. Jest stół. Stoi w rogu. Na stole leżą cztery klucze. Jest jednak problem. Wszystkie są takie same. Dziadek napisał, że poznam ten, który będę miał wziąć. Jak mam poznać, który to, jeśli są identyczne? Stary baran kłamał. Usłyszałem dźwięk zamykanych drzwi. Ktoś musiał wychodzić innym wejściem. Spojrzałem w stronę, skąd dochodził odgłos. Zajrzałem przez drzwi prowadzące do głównego holu. Ktoś zamknął drzwi główne. Muszę się śpieszyć, jeśli chcę dotrzeć tam, gdzie zamierzam. Wróciłem do stołu. Jeden z kluczy był odwrotnie ułożony. Jak to możliwe? Przecież jeszcze przed chwilą wszystkie leżały w ten sam sposób. Chwyciłem ten ułożony odwrotnie i wbiegłem do głównej nawy. W przeciwległym rogu świątyni był ołtarz, którego szukałem. Przebiegłem przez pierwszy rząd ławek i główną nawę. Zżerała mnie ciekawość. Co tam znajdę? Dobiegłem do ołtarza. Stanąłem przed nim. Wziąłem trzy głębokie wdechy. Z każdym wypuszczeniem powietrza chciałem poprzez spokój dodać sobie odwagi, której nagle zaczęło mi brakować. Powolnym i niepewnym krokiem wszedłem za ołtarz lewą stroną. Zauważyłem drzwi. Ze względu na półmrok, jaki tam panował, były ledwie widoczne. Sięgnąłem po klucz i otworzyłem zamek. Klucz pasował, co mnie wcale nie zdziwiło. Chwyciłem za klamkę i otworzyłem. Towarzyszył temu delikatny pisk starych zawiasów. Uderzył mnie specyficzny podmuch starości i wilgoci wydobywający się ze środka. Skojarzył mi się ze strychem u dziadków, na który wchodziłem z porównywalnym dreszczykiem emocji, kiedy byłem małym brzdącem. Jest kompletnie ciemno i chłodno. W oddali widać jakiś jasny punkt. Powoli stawiam nogę za nogą, robiąc ostrożnie małe kroki. Idę. Czuję się, jakbym przedzierał się przez ciemne chmury. Co chwilę muszę wycierać z twarzy pajęczyny. Chyba dawno nikogo tu nie było. Odwróciłem się. Drzwi, przez które wchodziłem, stały się już ledwie widoczne. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i podszedłem jeszcze około dziesięciu metrów. Stanąłem przed drzwiami.
Poczułem w głowie wielki HUK. Nagle zrobiło mi się biało przed oczami. Padłem.Wiem, jak boli głowa na kacu. Wiem, jak paskudnie można się czuć po ostrej balandze. Wiem też, że nigdy głowa nie bolała mnie tak jak teraz. Widocznie nigdy dobrze w nią nie dostałem. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest ten dziwny i ciemny tunel w katedrze. Gdzie jestem? Co się stało?
Mój wzrok powoli odzyskuje ostrość widzenia. To na pewno nie jest tunel, przez który szedłem. Widzę stare i mokre od wilgoci ściany z czerwonej cegły. Przypominają te z filmu o Robin Hoodzie, którego to więziono w lochach. Jest zimno. Pomieszczenie nie jest duże. Ma może sześć lub osiem metrów kwadratowych. Wygląda jak cela. Ładnie, pewnie jakiś handlarz narządami walnął mnie w łeb, a teraz zamknął tutaj. Zdziwi się, kiedy przyjdzie. Pożałuje tego, co zrobił.
Woda kapiąca z sufitu przerywała panującą w celi ciszę. Coraz mocniej słychać było odgłos jakby strzałów albo prowadzonych walk. Gdzie ja jestem? Z tego, co pamiętam, to w Olsztynie nie było żadnej wojny. Może wywieźli mnie na Bliski Wschód? Co ja bredzę. Przecież to niemożliwe, żeby w centrum Olsztyna w taki sposób porywano ludzi. Strzały powoli ucichły. Słyszę rozmowę dwóch osób. Zbliżają się do drzwi.
– To co z nim zrobimy?
– Ja bym go zastrzelił. Nie jest nam do niczego potrzebny – drugi głos odpowiedział.
– Zawsze może być naszym jeńcem. Może uda się za niego coś dostać.
– Chce ci się utrzymywać go przy życiu? Rzucać mu co chwilę jedzenie? Przecież to człowiek. Oni są słabi. Bez pożywienia i wody nie przeżyją pięciu dni.
– Gdyby byli tacy słabi, jak mówisz, to dawno byłoby po wojnie.
– Wiesz, że sytuacja jest bardziej skomplikowana. To oni wywołali wojnę i to oni tę wojnę przegrają. Zginą wszyscy. Tych, którym uda się przeżyć, weźmiemy w niewolę. Szkoda tylko, że żyją tak krótko. No ale dobre i siedemdziesiąt lat.
– To co, załatwiamy go? – zapytał pierwszy.
– Zostawmy. Jest jeszcze młody jak na ich gatunek. Przyda się – odparł drugi.
Usłyszałem każde słowo ich rozmowy. Kto to jest? Jaka wojna? To nie są ludzie? To kto? Małpy? Przecież nie jestem w kinie. To jakieś jaja. O co tu chodzi? Nic z tego nie rozumiem.
Jeden z nieznajomych otworzył małe okienko w drzwiach.
– Ty, człowieku! – zawołał zza drzwi – Trzymaj jedzenie. Tylko nie zjedz wszystkiego od razu, bo tu ciężko o prowiant.
Nie odezwałem się nawet słowem. Głodny też nie jestem. Bardziej przemoczony i zziębnięty. Przez dziurę w drzwiach nieznajomi wrzucili do środka kawał jakiegoś mięsa. Wygląda na surowe i raczej nie nadaje się do zjedzenia.
– Nie patrz się tak, tylko żryj! – krzyknął jeden z nieznajomych.
Zignorowałem go. Zatrzasnęli zasuwę i odeszli. To ma być ta super przygoda?
Rzeczywiście. Siedzę w jakiejś zamokłej dziurze i słucham wkurzających kretynów. Nawet nie wiem, czy to ludzie. Jak nie ludzie, to kto? Nigdy nie wierzyłem w bajki o UFO i tak dalej. Poważnie może je traktować jedynie Hollywood. Wiadomo, kasa. Nic nie sprzedaje się tak, jak dziwne, zielone ludziki. Jest tajemnica, jest adrenalina, są efekty specjalne i niczego więcej nie trzeba. Fabuła wcale nie musi być porywająca, żeby barany poszły do kina.
Mam jednak nieodparte wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jest mi przeraźliwie zimno i czuję głód. Tego świństwa, które tu wrzucili, nie wezmę nawet do ust. Po każdym gryzie zwracałbym całość. Pomyśleć, że jeszcze dzisiaj byłem w moim ciepłym pokoju, dziesięć metrów od pełnej lodówki. Taka przyziemna rzecz, a nabiera nieznanego mi dotąd znaczenia. Nigdy w życiu nie przeżyłem chwili, w której nie miałbym co włożyć do ust. Kiedy byłem głodny, to szedłem do lodówki i jadłem. Kiedy w lodówce nic nie było, to zakładałem kurtkę i szedłem do sklepu. Nic prostszego. A teraz? Zdany jestem na jakieś przygłupie nie wiadomo co za drzwiami. Do tego straszliwie boli mnie głowa.
– Człowieku – słyszę cichy szept dobiegający zza drzwi. – Człowieku, podejdź do drzwi.
– Czego chcesz i kim jesteś? Dziesięć minut temu śmiałeś się ze mnie, a teraz mówisz szeptem? Goń się – odpowiedziałem.
– Człowieku, ci którzy pilnowali drzwi, poszli sobie. Podejdź do drzwi, proszę – wyczułem jakąś dziwną autentyczność w jego głosie.
Ostrożnie podszedłem do drzwi. W głowie mam milion myśli. Głównie takich, w których spuszczam gościowi lanie, zabieram klucze i uciekam.
– Czego chcesz? – spytałem, będąc już pod drzwiami.
– Musisz ze mną pójść. Uwolnię cię.
– Co najwyżej mogę ci dać w ryja, jak tylko zobaczę, że drzwi są otwarte – kiedy to powiedziałem, uświadomiłem sobie, że powinienem najpierw myśleć, a dopiero potem otwierać paszczę. Na pewno teraz mnie nie uwolni. Groziłem mu.
– Uspokój się. Jestem tu, żeby ci pomóc – odpowiedział.
– Dobra. Otwieraj drzwi. Pójdę z tobą.
– Odsuń się od drzwi najdalej jak możesz. Muszę je wyłamać.
– Jak niby chcesz to zrobić? Wyglądają tak, jakby ważyły z tonę – tak też rzeczywiście wyglądały.
– Proszę, odsuń się.
Posłuchałem głosu. Odszedłem najdalej jak mogłem.
– Dobra, jestem w kącie naprzeciwko. Dawaj! – prawie krzyknąłem.
Słyszę potok kompletnie niezrozumiałych dla mnie słów. Przestał mówić.
– Aaaaa!
Oślepiło mnie białe światło. Przeraźliwie jaskrawe. Huk powoduje, że nic nie słyszę. Jakby obok mojej głowy eksplodował granat. Nic mi nie jest. Obejrzałem ręce i nogi. Nie ma żadnej rany. Widzę tylko rękę, która chwyta mnie i ciągnie do siebie. Jest nadludzko silna.
– Chodź, biegniemy. Szybko! – krzyczy głos, który mogę już teraz zobaczyć w pełnej okazałości.
Co to jest? Wygląda jak przepakowany mikrus. Ma góra sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Jest chyba szerszy niż wyższy. Na głowie ma hełm z dziwnymi, elektronicznymi okularami na oczach. Ubrany jest w długi, brązowy płaszcz z kapturem. Skąd on się urwał? Z planu nowej serii „Gwiezdnych wojen”? Ciągnie mnie coraz mocniej. Nie nadążam. Biegniemy przez wąski tunel, który wygląda dokładnie tak jak cela, w której siedziałem. Co chwilę na twarz kapie mi woda. Jestem całkowicie przemoczony. Pod nogami błoto. Z trudem się poruszam.
Dobiegliśmy do końca tunelu. Przed nami drzwi, chyba jeszcze większe i jeszcze cięższe niż te od celi.
– Zasłoń oczy i odsuń się – powiedział mikrus w tunice.
Natychmiast odszedłem na kilka metrów, ale za nic nie przepuszczę okazji do tego, żeby zobaczyć, co on zrobi z drzwiami. Nie ma przy sobie żadnej broni. Jak rozbił w drobny mak poprzednie drzwi? Muszę to zobaczyć.
I znowu potok niezrozumiałych słów. Mikrus nisko staje na nogach. Jedną z nich zapiera się, drugą kieruje w stronę drzwi. Ręce rozkłada na boki. Otwiera dłonie. W tej chwili nad jego dłońmi pojawiają się świetlne kule. Jakby skomasowana energia. Jest piękna. Jasnoniebieska. Przestał mówić. O kurde, będzie głośno. Zatykam uszy.
– Aaaaa! – krzyknął mikrus i skierował energię w stronę drzwi.
Odrzuciło mnie na kilka metrów. Oberwałem odłamkami ścian, drzwi i błota, które było już wszędzie. Zanim na dobre zdołałem się podnieść, mikrus chwycił mnie jak kubek z szafki i pociągnął.
– Szybko. Biegniemy. Nie ociągaj się! – krzyknął.
Zaczęliśmy biec. Wydostaliśmy się na zewnątrz. Zobaczyłem mnóstwo bezkresnej przestrzeni, a z niej wyrastające co kilka metrów ruiny wieżowców. Wyglądają jakby były opuszczone od bardzo dawna. Wszędzie piasek. Mocno wieje. Co chwilę piasek sypie mi w twarz. Ledwie widzę to, co dzieje się przede mną. Biegnę ciągnięty przez jakąś istotę o nadludzkiej sile. Nie mam innego wyjścia, jak tylko zdać się na niego. Na mikrusa.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_