- promocja
- W empik go
Strażnicy Starego Lasu 1. Biała Wieża - ebook
Strażnicy Starego Lasu 1. Biała Wieża - ebook
Pierwszy tom młodzieżowej trylogii fantasy opartej na bestiariuszu i wierzeniach słowiańskich.
Ilustracje we wnętrzu – Witold Vargas (autor ilustracji do m. in. Bestiariusza Słowiańskiego).
Kiedy na Stary Las spada przeklęta mgła, pod wpływem której umierają rośliny, a zwierzęta zaczynają chorować, strażnicy kniei – leszy – obwiniają o to przybywających coraz liczniej ze wschodu ludzi. Jeden tylko Lelek, młody samotnik żyjący z dala od siedziby swojego plemienia, wierzy, że przyczyna kłopotów leży gdzie indziej, gdyż nadejście mgły poprzedził upadek siedmiu gwiazd. Młodzieniec postanawia je odnaleźć i zbadać.
W trakcie poszukiwań Lelek trafia do wielu fantastycznych miejsc: do Matecznika, na Pojezierze, gdzie trwa wojna między dwoma rywalizującymi rodami karłów, do pojawiającej się tylko raz w roku Białej Przystani, a wreszcie do tajemniczej Białej Wieży, która według podań stanowi serce Starego Lasu i łączy ziemię z niebem i światem podziemnym. Poznaje też nowych przyjaciół: nieustraszonego – choć maleńkiego – skrzata Fafkela, zadziornego młodego woja imieniem Mojmir oraz zielarkę i czarodziejkę zwaną Modraszką.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-852-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stary Las rósł na swym miejscu od zarania dziejów. Od zachodu ograniczony wodami wielkiej leniwej rzeki, od północy morzem, od południa zaś pagórkami przechodzącymi w potężne wierchy – wybiegał daleko na wschód, ku rozległym stepom, za którymi rozciągały się terytoria potężnych imperiów. W jego środku – każde miejsce bowiem, podobnie jak każda żywa istota, ma środek, pień łączący je z niebiosami i światem podziemnym – stała olbrzymia wieża z białego drewna.
Ludzie sporadycznie nawiedzali nieprzebyte knieje, próbowali karczować brzeziny, osuszać połacie olsu i budować okrągłe lub podługowate chaty. Pierwsi przybyli wysocy szaleni mężowie, składający ofiary rogatemu Cernunnosowi. Po nich morskie fale przyniosły małych wygłodniałych ludzików o zręcznych dłoniach – owłosionych niby bestie i jak one okrutnych. Gdy ci odeszli, na długie dziesięciolecia zapanował spokój, aż wreszcie ze wschodu nadciągnęli wąsaci, płowowłosi wojowie o głosach smutnych jak stepowe wichry. Byli skorzy do przemocy i spragnieni ziemi; dokądkolwiek się udali, zabierali swoje bóstwa, szukając zakątka, w którym mogliby posadowić je na stałe. Nie oni jednak przynieśli mgłę. Mgła przyszła z nieba.
Zaczęło się, jak to zwykle bywa, od znaków. Najpierw widziano chmary latawców przepędzających obłoki niczym stada spłoszonych baranów. Ludzie kulili się w swych szałasach, lepiankach i prostych zrębowych chatach, bo widok latawca zwiastował śmierć.
Później nadeszła wielka burza, a kiedy minęła, po powietrznych duchach nie pozostał nawet ślad. Na przejrzystym, szybko ciemniejącym nieboskłonie ukazała się kometa, która rozpadła się na siedem gwiazd. Migotliwymi sinymi błyskawicami rozcięły one przestworza, aby zginąć w mroku nocy.
Następnego dnia las spowity był już lepkim, zimnym oparem.
W niektórych kniejach – puszcza bowiem podzielona była na knieje, a każda z nich miała innego opiekuna – mgła była gęstsza niż gdzie indziej. Mówiło się, że w tych miejscach, poza mlecznobiałą zasłoną, coś się zalęgło – coś złego. Paprocie rudziały, drzewa obumierały, zwierzęta chorowały. Wkrótce mieszkańcy leśnych ostępów wyruszyli na poszukiwanie ochrony istot starszych i – mieli nadzieję – mądrzejszych niż oni sami.
Tak właśnie doszło do tego, że pewnego dnia, wyszedłszy ze swego domu w wypróchniałym pniu wielkiego siedmiopiennego dębu, Lelek z plemienia Olszyborów ujrzał wielką gromadę nieznanych mu stworzeń. Wiedział od razu, że przybyły, aby prosić go o pomoc. Był w końcu leszym, strażnikiem lasu.
W niczym nie przypominał jednak potworów, jakimi mamki straszą czasem dzieci, odmalowując w ich wyobraźni postacie chuderlawych dziadów o rozdwojonym czole, czworgu oczu i lędźwiach porośniętych mchem. Lelek liczył sobie najwyżej trzy łokcie wzrostu i z dala można by go wziąć za krępego, mocno owłosionego chłopaka. Dopiero z bliska widać było, że twarz ma nieco odmienną od ludzkiej: płaską, obarczoną szerokim mokrym nosem podobnym do nosa żubra. Żubrowate były też jego wielkie brązowe oczy i różki skryte wśród kędzierzawej czupryny.
Leszy przyglądał się hordom przybyszów z założonymi na piersi rękoma. Wtem nad jego głową rozbrzmiał ledwo uchwytny szmer skrzydeł, a chwilę później coś dziabnęło go za uchem.
Lelek nie odwrócił się, nie syknął, nie skulił – machnął jedynie ręką. Na kołnierzu grubego kabata, który miał na grzbiecie, siedziała sóweczka.
– Martwisz się – zagadnęła głosem zadziwiająco niskim i dudniącym.
– Martwię się. To nie wróży niczego dobrego.
Ptak, bezlitośnie drapiąc ostrymi jak szpileczki szponami, wspiął się po karku Olszybora i przysiadł pośród jego ciemnych włosów.
– Wiecznie się martwisz – podjął. – Zwierzęta wędrują, to normalne. Mgła… Cóż, że mgła? Wypuszczałem się ku zachodowi, skąd naszła większość tego tałatajstwa, i nic tam nie widziałem.
Lelek postąpił kilka kroków w dół niewielkiego wzniesienia, na którym rósł pokaźny dąb, służący mu za domostwo.
– Muszą wędrować akurat teraz? – mruknął. – Strasznie mi to nie na rękę. Jestem zajęty, drzew muszę nasadzić, bagna pomierzyć, nałapać robactwa. Zima była krótka, mokra, pogniły korzenie i nasiona. Wszystko się ze szczętem rozchwierutało. Poza tym, wiesz, zdobyłem kawałek skórki, zrobiłbym sobie piękne buty. Czy mnie nie wolno mieć pięknych butów? Wszyscy oni myślą, że nic nie robię, że tylko siedzę na uroczysku i… i nie wiem co... Gram w kamyki. Z tobą.
– Lubię grać w kamyki – przyznała sóweczka.
Olszybor westchnął.
– Nic się nie poradzi, prawda? Będę musiał powiadomić starszyznę w Zamrowym Kurhanie.
– To nie tak znowu daleko – powiedział ptak, obracając głowę do tyłu, ku drzwiom Lelkowego domu. – Tylko trzeba uważać na puchacze.
– Niedaleko dla ciebie. Ty, kolego, fruwasz sobie, gdzie oczy poniosą. Ja musiałbym leźć przez Kruszowisko, a potem… Wszędzie stoi woda, Tasiemka wylała, trza by mi było pewno iść przez Wyrębę. Bogi wiedzą, czy nie szybciej wyszłoby udać się od razu do Matecznika.
– No to siedź na tyłku. Przyszła mgła, pójdzie mgła… Nie rozumiem, w czym kłopot.
Młody leszy wyrzucił w górę ramiona i niezgrabnie podbiegł kilka kroków naprzód, płosząc rodzinę nornic.
– Popatrz tylko, rozniosą mi maliniak! – zawołał.
Sówka potrząsnęła skrzydłami.
– Ty i twoje maliny.
– Zresztą – powiedział Lelek. – Co, jeśli naprawdę grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? Jest w tej mgle coś… Zapach. Nie czujesz go? Jakby zgnilizna… I, pewno, chciałbym myśleć, że ci z Zamrowego Kurhanu wszystkim się zajmą, ale wiesz, jacy oni są. Wiecznie to samo, każdy czeka, aż ktoś inny poradzi, sprawdzi, przemyśli. Tylko czemu to zawsze muszę być ja? Ja, gamajda, tłumok. Przecież się las nie zawali. Co? Jak sądzisz?
– W kwestii?
– No, iść czy nie iść…
– A… – Ptak obrócił się, szarpiąc kudły przyjaciela szponami. – Sądzę, że las się nie zawali. Za to twój dąb może.
Leszy przystanął.
– Mój dąb? A co ma do tego…
Sóweczka nie dała mu dokończyć.
– Skrzaty! – huknęła tylko i poderwała się do lotu.
Olszybor prychnął gniewnie i pognał za nią. Najmniej dwa tuziny wysokich gdzieś na łokieć stworów o wielkich stopach i małych głowach rozkładały się właśnie obozem wokół prastarego drzewa. Ich trójkątne, włochate ryjki niuchały niespokojnie powietrze, a przypominające paciorki oczy strzelały dookoła.
Lelek stanął nad rozgruchaną gromadą, czekając, aż ktoś zwróci na niego uwagę, skrzaty jednak zdawały się zupełnie pochłonięte własnymi sprawami. Jeden tylko, wyjątkowo mały, podreptał ku przybyszowi, uśmiechnął się półgębkiem i skłonił niezgrabnie.
Leszy uniósł brwi. Skinął głową na powitanie, przeniósł wzrok na towarzyszy malucha, później spojrzał znów na niego. Odchrząknął głośno.
– Hola! – zawołała sóweczka z dziupli skrytej pod najniższymi konarami dębu.
Jak na komendę dwa tuziny ryjków uniosły się, a następnie zwróciły ku Olszyborowi. Na kilka uderzeń serca zapanowała cisza i bezruch. Potem naprzód wystąpił stwór większy od pozostałych. Jego kształty sugerowały – choć w przypadku skrzatów trudno to stwierdzić na pierwszy rzut oka – że to kobieta, czyli skrzota, prawdopodobnie naczelniczka klanu.
– Kłaniam się – przemówiła piskliwie. – Sługa uniżona. Nazywam się Kokla, a to moja rodzina. Jesteśmy wygnańcami, marnymi włóczęgami bez dachu nad głową. Uciekamy przed czarną magią. I mgłą. I wychodzącymi z niej potworami.
– Potworami? – bąknął Lelek. Wciąż gniewał się o najście, lecz nadto był zmieszany, by dać temu wyraz.
– Tak, szlachetny młodzieńcze. Straszliwe potworności rodzą się we mgle. Widzieliśmy, o tak, widzieliśmy… Nas pierwszych dotknęło to nieszczęście. Jesteśmy świadkami. Jesteśmy ocaleńcami.
Skrzaty gorliwie pokiwały głowami, a przez ich szeregi poniósł się szmer zgody.
– Ocaleńcami? – powtórzył Olszybor, coraz bardziej zbity z tropu. – Czy to… Czy to znaczy, że były jakieś… ofiary?
Kokla się zawahała.
– Nie – przyznała. Zaraz jednak dodała dramatycznie: – Ale będą. Tak, panie. To czarna magia, bez dwóch zdań.
Sóweczka zleciała z konaru i ponownie rozsiadła się w czuprynie leszego.
– Nonsens! – powiedziała. – Od wieków nikt w lesie nie słyszał o czarnej magii. Na zachód stąd nie ma żadnych potworów. No, może poza puchaczami. Na puchacze trzeba uważać. Ale puchacz skrzata nie ruszy. Za bardzo mu będzie woniał tchórzem.
Baryłowata skrzota zignorowała słowa ptaka.
– Tuszę, panie, że szykujecie już wyprawę – zwróciła się do Lelka. – Z tą sprawą trzeba coś zrobić. Trzeba dotrzeć do źródła mgły.
– Do źródła mgły? – Leszy poczuł, że sówka uszczypnęła go w ucho. Otrząsnął się. Musiał przestać powtarzać tępo to, co było do niego mówione. – Kiedy mgła nie ma źródła – rzekł. – Mgła powstaje z ziemi, z mchu i trawy, unosi się, gdy wysycha uwięziona w nich woda.
– Mylisz się, panie. My, skrzaty, wiemy, bo widzieliśmy. Źródłem mgły jest czarna magia.
Małe główki potaknęły, jakby kierowała nimi jedna wola.
– Jaka czarna magia? – spytał Olszybor. – Jeśli już, to jest w tym najstarsza, najczystsza magia. To las swoim czarem obraca wodę w parę, tak samo jak sprawia, aby liście żółkły na zimę, a łodygi wyrastały z ziemi.
– Nie, panie – upierała się naczelniczka. – To zaklęcie nie przyszło z lasu. Spadło na ziemię razem z gwiazdą. Gwiazda rąbnęła tuż obok naszego domostwa i spopieliła biedną Iślę.
– Czyli jednak kogoś zabiła? – Brązowe oczy Lelka się rozszerzyły. – Dopiero co powiedziałaś…
Jeden ze skrzatów pociągnął skrzotę za rękaw.
– Daj spokój, matka – mruknął. – Iśla nie żyła od zeszłej jesieni.
– Przecież nie mówię, że ją zabiło. Mówię, że spopieliło. – Baryłowate stworzenie zwróciło wzrok na leszego i wyjaśniło: – Iśla była moją poprzedniczką. Zgodnie z tradycją jej zwłoki powinny leżeć przed pochówkiem przez rok w specjalnie przygotowanym kopcu. Teraz duch nieszczęśniczki będzie przez wieki błąkał się pośród korzeni, bo gwiazda zniszczyła kopiec.
– Ta… gwiazda – powiedział Olszybor. – Obejrzeliście ją? Jesteście pewni, że to ona stanowi źródło mgły?
– Ależ panie! Zbliżać się do upadłej gwiazdy? Oglądać ją? Żaden szanujący się skrzat nie uczyniłby takiego głupstwa!
– Skąd zatem wiecie, że przyniosła ze sobą zaklęcie? – zagadnęła sóweczka.
Skrzota się napuszyła.
– Jesteśmy świadkami – rzekła. – Jeśli nam nie wierzycie, biednym sierotom, to niech leszy uda się na miejsce i przekona na własne oczy. Knieja znalazła się w niebezpieczeństwie, a on, choć brak mu może doświadczenia i powagi wieku, jest jej strażnikiem.
* * *
Na dworze las huczał i gwarzył, wewnątrz wypróchniałego dębu było jednak cicho i przytulnie. Lelek siedział przy ogniu. Łuskał orzechy, rzucał łupiny do paleniska i dumał. Miał za sobą ciężki dzień. Wszystkie stworzenia, które chciały zostać na uroczysku, trzeba było jakoś ulokować, tym zaś, które wędrowały dalej, należało wskazać drogę i wytłumaczyć kierunki. Wiele się nasłuchał biadolenia, wiele nakiwał kędzierzawą głową, nie wiedząc, co powiedzieć czy doradzić.
Z głębi piersi leszego dobyło się westchnienie. W krótkich, silnych palcach rozłupał ostatni orzech, a znalazłszy w środku jedynie zbrązowiały suszek, cisnął wszystko w płomienie i wstał. Okrążył niewielkie domostwo, by przystanąć przy skrzyni z poczerniałego drewna – jednym z trzech mebli, jakie posiadał. Po krótkim wahaniu uniósł wieko. Odsunął na bok ubrania i zwoje zapasowego materiału, pchnął w kąt niedokończone buty oraz zaklęcia spisane na brzozowej korze, aż wreszcie dogrzebał się do miecza.
„Las to nie miejsce dla żelaza” – pomyślał.
Chwycił owiniętą drutem rękojeść i powoli wysunął ostrze z pochwy wykonanej z dębowych deseczek powiązanych skórą.
– Co to takie?
Olszybor wzdrygnął się, obejrzał. Przez chwilę nie potrafił orzec, skąd dobiegł głos, potem dostrzegł nieznaczny ruch w cieniu za załomem wypróchniałego pnia.
– Wybacz, panie. Nie chciałem szpiegować. Podsłuchiwałem. Ale też tylko tak troszeczkę. Zresztą nic nie mówiliście.
W krąg światła wszedł ten sam mały skrzat, który wcześniej jako pierwszy skłonił się Lelkowi. Znów uśmiechał się półgębkiem i nie wydawał się wcale zakłopotany.
– Drzwi są zamknięte – bąknął leszy. – Jak udało ci się wejść?
– Wśliznąłem się za wami, kiedyście wracali z uroczyska. Jestem tak mały, że nikt mnie nie widzi. To źle, bo mama czasem przepomni dać jeść. Ale maleństwo ma też zalety. – Paciorkowate oczy stworka błysnęły ku dzierżonemu przez gospodarza ostrza. – Co to takie? – powtórzył. – Pięknie łyska.
– To miecz. – Olszybor się skrzywił. – Broń ludzi. Mój dziad dostał ją w ofierze wiele lat temu.
W zakłopotaniu musnął dłonią różki na głowie, po czym ruchem prędkim, czegoś gniewnym, schował pamiątkę po przodku z powrotem na dnie skrzyni.
Wysoko, wysoko w pustym dębie zabrzmiało pohukiwanie. Z ciemności wychynęła sóweczka. Przycupnęła nieopodal ognia, na wiklinowym siedzisku, i łypnęła jednym okiem ku Lelkowi.
– Znowu oglądasz ten stary kozik? Szykujesz się na wojnę, co?
Leszy poczuł, że się rumieni. Zatrzasnął wieko i wrócił do paleniska, skrzat zaś podreptał za nim.
– A to co za maluch? – ciągnęła sóweczka. – Ty, krótki, mów no. Ktoś zacz? Czego tu szukasz?
– Fafkel, sługa uniżony. – Stworek skłonił się nisko. – Przyszedłem się zgłosić na wyprawę.
– Na wyprawę, proszę, proszę… – Ptak nastroszył piórka i wydał przerywany wizg, który mógł, choć nie musiał, być śmiechem. – Zgłosić się! Pierwszy byłby to skrzat, który się do czego zgłosił. Zwykle jest: chcesz myszę? E, nie, jeszcze zatruta. Nie boisz się ty czasem, maluchu?
Fafkel wzruszył ramionami. Popatrzył wyczekująco na Lelka, który gapił się w ogień i milczał.
Sówka skoczyła przyjacielowi na ramię.
– Zabierasz go do Zamrowego Kurhanu? – zapytała.
– Nie wybieram się do Zamrowego Kurhanu – odparł Olszybor. – Mówiłem ci, rzeka wylała, daleko by iść. Właściwie chciałem ciebie poprosić, żebyś leciał tam za mnie, powiadomił starszyznę.
– Ja? Na co? Po co? A ty? Będziesz siedział i zabawiał skrzaty?
– Nie. – Leszy poczochrał czuprynę. – Będę zajęty czymś głupszym.
– Pójdziesz oglądać tę upadłą gwiazdę, prawda? – zaburczał ptak. – A drogę znasz? Te durne pokurcze pewno zwiewały tak szybko, że same nie pamiętają, skąd przyszły.
– Nieprawda, panie – wtrącił Fafkel. Mimo że zaliczał się do durnych pokurczów, nie wyglądał na urażonego. – Skrzaty zawsze pamiętają. Wszystko pamiętają. Tyle że się boją. Strasznie boją. Ale nie ja. Ja dokładnie znam drogę. Poszedłem zobaczyć gwiazdę, choć mamcia mówiła, żebym nie szedł.
Lelek i sóweczka spojrzeli na maleńkiego stwora.
– Widziałeś ją? – zapytał ten pierwszy.
Maluch się zawahał.
– No, nie całkiem – przyznał. – To znaczy… była taka dziura. Wielka dziura w ziemi. I pachniało… pachniało, jakby coś było bardzo mokre, a jednocześnie się paliło. Zajrzałem do środka.
– I co zobaczyłeś? – ponagliła sówka.
Fafkel przestąpił z nogi na nogę. Popatrzył wpierw na ptaka, potem na leszego.
– Ujrzałem mgłę – powiedział wreszcie. – A potem coś z niej wylazło. I uciekłem.ROZDZIAŁ II WYPRAWA
Wyruszyli tuż przed świtem, kiedy to ptaki nawołują się tysiącami barwnych głosów. Tylko że tym
razem było cicho. Wszelki dźwięk i ruch zginęły, jak gdyby zdławione pod ciężkim kobiercem mgły, która coraz gęstszymi kłębami napływała z zachodu.
„Znając moje szczęście, pobłądzę i wlezę w trzęsawisko” – pomyślał Lelek.
Strzelił okiem ku dziarsko drepczącemu u jego boku Fafkelowi. Choć według rachuby własnego ludu stworek był już na tyle dorosły, by decydować o swoim losie, leszy czuł się nieswojo, rozdzielając go z rodziną
i narażając na niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, czy rzeczywiście coś mogło im grozić? A co do rodziny… Kokla, zapytana, czy puści malucha na wyprawę, szczeknęła tylko:
– A któren to Fafkel?
Koło południa przejaśniło się nieco. Wobec powodzi słonecznego blasku opar cofnął się i rozrzedł, choć nie zniknął ze wszystkim. Niemniej ze zdrowszych części lasu napłynęło ożywcze tchnienie – pachnące liśćmi, wilgotną korą i żywicą – i obu podróżnikom zrobiło się lżej na sercu.
Olszybor zaproponował popas. Złożywszy na ściółce podróżną torbę oraz wiklinowy kosz, który dotąd niósł na plecach na konopnych szelkach, rozpalił niewielkie ognisko. Następnie wydobył z kosza garniec z cienkiej, lekkiej gliny. Odlakował pokrywę i zawiesił naczynie nad ogniem.
– Pachnie… ciekawie – skomentował Fafkel, unosząc ryjek.
– To nasza tradycyjna potrawka – odparł Lelek. – Jest pożywna i łatwo się przechowuje. Dobra na zimę. I w podróży.
Skrzat podszedł do paleniska i nieufnie łypnął do garnca.
– Czy jest smaczna? – zapytał. A gdy leszy zawahał się z odpowiedzią, dodał: – Jest w niej dużo mięsa? Nornice, myszy, dżdżownice i inne takie?
– Nie jadamy mięsa – rzekł Olszybor.
– Więc co?
– No… tu mamy pokrzywy i grzyby, pyszne maślaki, trochę warzęchy i buraka, no i kapustę.
Rzecz jasna pod wymienianymi przez Lelka nazwami – nie licząc pokrzyw – znamy dziś zgoła inne rośliny, a i smak potrawki mógłby nie przypaść nam do gustu. Fafkel jednak wydawał się zafascynowany. Z własnego worka podróżnego dobył dużą, pięknie rzeźbioną łychę, którą śmiało zanurzył w garncu, a następnie wpakował do ryjka.
– Dobre – zawyrokował. – Zdałoby się tylko dorzucić myszę lub dwie.
Olszybor się uśmiechnął.
– Mój przyjaciel sówka zgodziłby się w pełni. Wiecznie śni mu się tylko, że albo wcina myszy, albo gonią go puchacze. – Lelek w zamyśleniu potarł wilgotny nos. – Powiedz, Fafkel… Do tej upadłej gwiazdy to jak daleko?
Maluch nałożył sobie do drewnianej miski ledwie ciepłej potrawki i siadł u boku towarzysza.
– Z domu na uroczysko szliśmy cztery dni – rzekł. – Ale mieliśmy mnóstwo tobołków. A mamcię wiecznie bolą stopy. Za dużo je, tak myślę. Ciężko chodzić, gdy się tyle je. W każdym razie teraz powinniśmy dotrzeć do domu w dwa dni. Stamtąd do kopca Iśli już niedaleko.
– I nie pobłądzisz? – zapytał leszy.
– Nie sądzę – rzekł skrzat.
Olszybor zamieszał potrawkę i stwierdziwszy, że nie musi być nie wiadomo jak gorąca, również nałożył sobie porcję. Resztę zdjął z ognia, aby przestygła przed ponownym zamknięciem.
– Dawno się nie wypuszczałem w wasze strony – powiedział. – Kiedyś szło się tam Dzikowym Dreptem. Jeśli wciąż biegnie przy Stolemowym Głazie, to i sam bym pewno trafił. Tyle że, po prawdzie, nigdy nie byłem dobry w znajdowaniu kierunków.
– Nic się nie martw. – Fafkel zajadał, aż mu się uszy trzęsły. – Zaprowadzę cię.
Uporawszy się z obiadem, wędrowcy dokładnie zagasili ogień, zebrali swoje rzeczy i ruszyli w dalszą drogę. Po jakimś czasie knieja wokół nich zaczęła znowu ciemnieć. Słońce widać skryło się za chmurami, a może im bardziej się oddalali od Lelkowego domu, tym słabszą ochronę dawała magia uroczyska. W każdym razie mgła gęstniała, powietrze stawało się coraz chłodniejsze.
Dzikowy Drept, wąską ścieżynkę wydeptaną racicami odyńców co roku wędrujących w to samo miejsce na huczkę, poznali po śladach rycia i ogryzionej korze. Wyglądał jednak inaczej niż kiedyś. Okalały go martwe paprocie – nie zrudziałe nawet, a czarne – zaś okoliczne drzewa poschły i okryły się srebrzystymi porostami. Leszy zauważył, że jodły – niegdyś bardzo liczne – pomarły ze szczętem, trzymały się za to jeszcze pojedyncze świerki, które dopiero w ostatnich latach przywędrowały w te strony z odległych, południowych ostępów puszczy zwanych Pogórskimi Kniejami.
Lelek z poczuciem dziwnego niepokoju zstąpił na ścieżkę. Podeszwa buta o zadartym nosku z mokrym sykiem rozmiesiła błoto. Cisza. Olszybor nagle uświadomił sobie, jak głośno łomocze mu serce, jak huczy w płucach powietrze. Drzewa pochylały się ku niemu w milczeniu. A przecież one zawsze gaworzą, gdy wszystko inne ucichnie.
Fafkel pośliznął się na wilgotnej ziemi i musiał przytrzymać się spodni towarzysza, żeby nie stracić równowagi.
– Straszno trochę, co? – zagadnął.
– Tak – zgodził się leszy. – Straszno.
Przyszło mu do głowy, że może niegłupio – nie, wcale niegłupio, a wręcz rozsądnie – byłoby zawrócić. Ale maleńki przewodnik maszerował już naprzód, w dół prześwitu, który z jakiegoś powodu skojarzył się Lelkowi z białą, zaropiałą raną. Wyglądało, że opar zaraz pochłonie malucha.
Olszybor otrząsnął się, czując wilgoć zbierającą się na włochatym karku, i podbiegł kilka kroków, by dogonić skrzata. Dalej szli już bok w bok.
Nużąca to była podróż. Błocko chwytało za stopy, zmuszając do większego wysiłku. Od zimna ból lęgł się w gardle i u podstawy nosa. Oddech uciekał z ust wędrowców obłokami pary, które zaraz rozmywały się w pomgłaci. Drept zdawał się zwężać. Gałęzie martwych jodeł majaczyły coraz bliżej, sięgały jakoś nieprzyjemnie, łapczywie, a od ich pogniłych korzeni szedł smród, jakby czegoś z dawna nieżywego.
– Wcale nie poznaję tych stron – rzekł w pewnej chwili Lelek. – Jesteś pewien, że nie pobłądziliśmy? Zda mi się, że skręcamy ku południowi.
– Dobrze idziemy – odparł Fafkel, po czym wyciągnął przed siebie rękę. – Patrz tam.
Leszy wytężył wzrok, lecz wśród mgły niczego nie dostrzegał.
– Nic nie widzę – rzekł. – Ale mam przeczucie, że powinniśmy byli minąć już Stolemowy Głaz. Pamiętasz, był taki prześwit po lewej stronie. Nie sądzisz, że trzeba było tam skręcić?
– Nie – odparł maluch. – Głaz jest przed nami. To to, czego nie widzisz.
– A – bąknął Olszybor.
Drzewa po prawej i lewej jakby cofnęły się nagle, uciekły w opar. Przed wędrowcami otwarła się polanka, pośrodku której, wśród przeoranej w czas dziczych zapasów ziemi, stał ogromny szary kamulec kształtem dziwnie podobny do głowy. Miał nawet występ w kształcie nosa, a wierzch jego – niby zielonobrązowa czupryna – pokrywał mech.
– No to blisko pół drogi za nami – stwierdził Lelek z westchnieniem ulgi. – Myślę, że możemy stanąć tu na noc.
Fafkel nie odpowiedział. Zadarł ryjek i niuchał nerwowo.
Leszy, wiedziony przeczuciem, wstrzymał oddech i nastawił uszu. Jodły i świerki nadal milczały. Nie zawołała sójka, nie zakołatał dzięcioł. Coś jednak zaszeleściło wśród uschłych gałęzi, jakby skoczył królik. Znowu cisza. I ruch. Cisza. I ruch.
„Idzie ku nam” – pomyślał Olszybor.
Oczami wyobraźni ujrzał miecz, pozostawiony w domu na dnie skrzyni. Przez chwilę żałował nawet, że nie wziął go ze sobą. W lesie może i żelazo nie miało miejsca, ale ludzie wierzyli, że chroniło przed złym, przed utopcem na bagnie i upiorem w nocy. Żelazo to siła, mawiali. Żelazo czyni wojownika.
Lelek przełknął ślinę. Potrząsnął głową, pragnąc odpędzić myśli, które zwiodły całe jego plemię na manowce.
– To chyba nic – powiedział. – Jakieś zbłąkane zwierzę szuka drogi ku uroczysku.
Skrzat obejrzał się na towarzysza z zaciekawieniem – bez śladu trwogi. Następnie wzruszył ramionami i począł się kręcić przy głazie, jakby szukał dobrego miejsca do spania.
– Zimno – poskarżył się po chwili.
Leszy oparł podróżny kosz o kamień i wydobył ze środka grubą pelerynę z barwionej na ciemną żółcień koziej wełny. Można by w nią zawinąć ze czterech Fafkelów, po chwili namysłu wyciągnął więc jeszcze narzutę na ramiona, z kapturem. Podał ją maluchowi, który zawinął się w szorstki materiał niby w opończę. Czubek jego nosa ciągle znikał pod skrajem kaptura.
– Spróbuję rozpalić ogień – powiedział Lelek. – Choć wątpię, aby miało się udać. Trzeba było wziąć wiązkę chrustu, tutaj wszystko przewilgło. Coś czuję, że czeka nas zimna noc.
– Dasz jeszcze potrawki? – zapytał skrzat.
– Mało zostało, a jeśli się nie mylisz, przed nami trzy dni w drodze. Mogę ci dać ciastko z orzechów i miodu. Chcesz?
– O – rzekł poważnie Fafkel. – Brzmi pysznie.
Leszy wydobył dwa mokre rozpadające się ciastka w zawoju z suszonych liści dzikiej gruszy.
– Matka nie dała ci żadnego prowiantu na drogę?
Malec pokręcił głową.
– Ale mam suszonego wróbla – oświadczył radośnie. – Na czarną godzinę.
* * *
Z ogniem się nie udało. Lelek sypał hubkę, podrzucał suche igły wydobyte spod najgęściejszych świerków, łupał o siebie dwoma krzemieniami, ale wśród wszechobecnej mokroty nic nie chciało się zająć. Tymczasem zapadł zmierzch i, choć dźwięki w gęstwinie już się nie powtórzyły, Olszybor czuł się nieswój. Wielokroć spał pod gołym niebem i nigdy w głowie mu nie postało, żeby kryć się albo trzymać wartę, tym razem jednak poczekał, aż Fafkel zaśnie, a sam czuwał.
Siedzieli blisko siebie, przykryci capiącą kozłem peleryną, wsparci plecami o głaz. Leszy wspominał, jak nieraz wściekał się na ptaki budzące go przed świtem swoim ćwirlaniem. Teraz strasznie mu ich brakło. Tęsknił za hałasem, za nieustannym gwarem puszczy. Westchnął z głębi piersi i otarł wielki nochal.
„To głupie” – myślał sobie. – „Czego się strachasz? To twoja knieja. Jest cicho, bo zwierzęta poszły na wschód. Poszły za żarciem. Pewno, gdyby tylko coś zawołało w ciemności, sowa albo puchacz… Nie, na puchacze trzeba uważać. Wilk. Wilk nie ruszy leszego, nawet głodny. Albo jakby tak zając przemknął. Dzik. To Dzikowy Drept, powinny teraz chodzić tędy dziki. Do huczki już niedaleko… Daj spokój, przestań. Jest cicho, bo nic tu nie ma. A jak nic tu nie ma, znaczy, że jesteś bezpieczny. Choć gdyby tak mieć miecz… Po co ci miecz? Miecz to zabawka ludzi… Nic ci nie grozi. Las jest bezpieczny, las jest bezpieczny…”.
Długo siedział tak i dumał, a gdzieś daleko, daleko, ponad skłębioną masą mgły, ponad najwyższymi konarami, ponad powałą obłoków, gwiazdy biegły po niebie – zimne i obojętne, niebaczne, że straciły siedem towarzyszek. Może zresztą nie było tam dla nich miejsca. Może nie były mile widziane. Może musiały spaść na ziemię…
Głowa Lelka oparła się o kamień, a myśli umknęły na senne pastwiska.
I wtedy właśnie coś wyszło na polanę.
* * *
Fafkel śnił o sóweczce. Goniły ją dwa wielkie drapieżne puchacze. Chciał krzyczeć, ostrzec ją, wskazać drogę... Lecz zaraz, jak to w snach, sam był sóweczką. Przebierał rozpaczliwie skrzydełkami, a wiatr gwizdał mu koło uszu. Nie bał się, choć wiedział, że musi uciekać. Ścigające go masywne ptaki zbliżały się coraz bardziej. A potem… tak jakby o nich zapomniał. Był innym jakimś stworzeniem, tak wielkim, że nic mu nie mogło zagrozić, z piórami i łuskami, i ostrymi szponami. Ani się obejrzał, a nie leciał już, tylko siedział wysoko, wysoko na drzewie. Nie, nie na drzewie. Na wieży. Głowę miał w niebiosach. I myślał o spadających gwiazdach. A kiedy tylko o nich pomyślał, znalazł się na ziemi. Znów był maleńki. Coś gniotło go w plecy. Pocił się z gorąca, ogarnęła go duchota.
Obudził się i zobaczył, że kaptur Lelkowej narzuty opadł mu na nos. Leszy spał obok, a od jego krępego włochatego ciała biły fale ciepła. Pomrukiwał przez sen i podrygiwał, bardziej niż kiedykolwiek podobny do bardzo małego żubra.
Skrzat wygrzebał się spod peleryny, ściągnął wełniane okrycie i wstał, żeby rozprostować odrętwiałe plecy. Chciało mu się siku, podreptał więc wkoło kamienia i wlazł między jałowce. A gdy, załatwiwszy swoje sprawy, uniósł głowę, zdało mu się, że pomiędzy czarnymi pniami drzew dostrzega jakąś sylwetkę. Już, już miał zawołać „kto tam?”, gdy jego uszu dobiegło udręczone sapnięcie. Obrócił się. Przekrzywił łebek. To Lelek. Lelek jęczał, jakby się czego bardzo wystraszył.
* * *
Leszy ocknął się, ale nie przyszedł całkiem do siebie. Widział to coś, co pełzło ku niemu, oczywiście, że widział. Jak mógłby nie widzieć? Czuł się jednak tak, jakby ktoś owinął mu głowę ligniną. Oddychał z trudem. Napinał mięśnie, aby otworzyć usta, obrócić się, zawołać, unieść rękę. Nic z tego. Mógł jedynie patrzeć, podczas gdy strzęp ciemności brnął z wolna przez cienistą polanę.
Nie potrafił orzec, co to za istota. Choć oczy miał przywykłe do mroku – wielokroć chadzał przez knieję chmurną, bezksiężycową nocą – mgła zacierała kontury. Stwór ponad wszelką wątpliwość miał ręce i nogi, a także głowę. Niewiele więcej dało się stwierdzić.
Olszybor czuł, że gdyby tylko udało mu się poruszyć, chociażby nieznacznie, zaklęcie zostałoby przełamane. Skupił całą swoją siłę woli na prawej dłoni. Nie widział jej, gdyż przykryta była płaszczem, ale wyobraził sobie krótkie silne palce o knykciach porośniętych brązową szczeciną. Okiem wyobraźni ujrzał, jak zginają się, wyprostowują, wreszcie sięgają po kościany nożyk skryty w załomie pasa.
Dłoń zsunęła się po udzie i opadła bezwładnie na ziemię. Z piersi Lelka dobył się jęk.
Tymczasem pełznące przez polanę stworzenie znalazło się tuż. Leszemu przez chwilę zdało się, że ponad ramionami istoty kłębi się coś żywego, niby węże. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zlepione w strąki włosy, poza którymi nie dostrzegał ani twarzy, ani nawet błysku oczu.
Stwór sięgnął przed siebie, a Olszybora przeniknęła fala mrozu. Zanim jednak czarna, przypominająca szpon ręka zdążyła go dotknąć, gdzieś w oddali, wśród milczącego jodłowo-sosnowego boru, zabrzmiał gwizd. Chwilę później zza Stolemowego Głazu wyłonił się Fafkel.
Lelek poderwał się na nogi, aby bronić maleńkiego towarzysza. Z opóźnieniem dotarło do niego, że nie ma przed czym. Mgła się cofnęła, zabierając zmorę ze sobą. A on odzyskał swoją naturalną sprawność.
– Ktoś chodzi po lesie – oznajmił skrzat.
– Kto?
– Ktoś duży. Zda mi się… zda mi się może człowiek.
Leszy rozejrzał się wkoło. Postąpił krok ku krawędzi polany.
– Coś cię wystraszyło? – zapytał Fafkel.
Olszybor zawahał się, po czym rzekł – nie całkiem do rzeczy:
– Zjawy, strzygi i upiory nie mają przystępu do dzieci lasu. Nie powinny mieć.
– Widziałeś strzygę? – indagował uprzejmie maluch.
Lelek poczochrał włosy.
– Nie wiem. Może tylko mi się przyśniło.
* * *
Resztę nocy spędzili na czuwaniu. Leszy rozmyślał, mocował się w duchu z niebezpieczeństwami, tymi prawdziwymi i tymi zmyślonymi, a nad ranem, w szarówce niosącej najprzenikliwsze zimno i najsilniejsze strachy, wstał, strzepnął z płaszcza rosę i począł szykować się do drogi. Nie był senny, lecz oczy piekły go, jakby miał piasek pod powiekami.
– Chodź – rzekł, podając Fafkelowi miodowe ciastko. – Rozruszamy się, nim chłód pokąsa nam stopy.
Maluch nie protestował. Wciągnął przez głowę narzutę z kapturem, zarzucił na ramię torbę podróżną i, pałaszując skromne, acz słodkie śniadanie, przyglądał się, jak towarzysz, uładziwszy swój dobytek, zbiera uschnięte pędy jałowców.
– Na co to? – zapytał, gdy Lelek uporał się już z robotą.
– Tym razem lepiej się przygotujemy. Liczę, że część chrustu przeschnie po drodze i będziemy mogli rozpalić porządne ognisko.
Skrzat wepchnął resztkę ciastka do ryjka.
– Na strachy? – wymemłał pełnymi ustami.
– Na strachy – przytaknął Olszybor. Umocował suche gałązki u spodu kosza, który następnie zarzucił na ramiona, po czym ruszył przez polanę, gdzie Dzikowy Drept podejmował swój bieg ku zachodowi.
Przez długi czas maszerowali w milczeniu, szurając nogami z mechaniczną bezmyślnością stworzeń nie ze wszystkim obudzonych. Dopiero kiedy za zasłoną mgły słońce wspięło się nad drzewa i dzień pokraśniał nieco, przyszli do siebie i zagęścili krok.
– Spieszysz się bardzo – zauważył w pewnym momencie Fafkel.
– Chcę jak najprędzej dotrzeć na miejsce – odparł Lelek. – Wolałbym nie wracać tą samą drogą. Jeśli się nie mylę, jest jeszcze druga ścieżka, dłuższa, prowadząca ku północy, a dopiero potem odbijająca na wschód. Płynie tamtędy rzeka, a wśród łęgów żyją stare drzewa, olchy i wiązy, i przede wszystkim dęby. Z tych ostatnich jeden jest wyjątkowo wielki, pięciopienny. Wiesz, o czym mówię?
Skrzat podrapał się za uchem.
– Latem zwykliśmy chadzać nad rzekę na żaby – powiedział. – Mamcia lubi żaby. Ale nie pomnę żadnych dębów.
Leszy mruknął coś pod nosem. Zmarszczył brwi i przez chwilę patrzył w dół przykrytej mgłą ścieżyny.
– Biesy nadały – rzekł w końcu. – Ten dąb, o którym myślę, mógł rosnąć nad Witką, po tamtej stronie Tasiemki. Ale jeśli jest rzeka i olchy, i wiązy, powinniśmy być bezpieczni. Zmory, upiory i strzygi nie lubią bieżącej wody, a nadto drzewa liściaste mają w sobie mocniejszą magię niż iglaki.
– Pamiętam wierzby – podsunął skrzat.
Olszybor potrząsnął kasztanowatą czupryną.
– Wierzby są niedobre – powiedział. – Kapryśne. Ich czary działają, jak chcą. – Umilkł zafrasowany.
I znów przez długi czas szli w ciszy.
– Nie martw się – rzekł w końcu Fafkel. – Cokolwiek siedzi w tej mgle, ono też się boi.
– Czego? – zapytał leszy.
– Tego kogoś, kto kręcił się koło polany. Tego, co idzie za nami.
– Dzięki. Toś mnie pocieszył…
* * *
Nie mieli pojęcia, o jakiej porze dnia dotarli do dawnego domu Fafkela, ale musiało być jeszcze wcześnie. Skrzacia nora, choć opróżniona z większości sprzętów i wszystkich zapasów, była nienaruszona, mogli więc spokojnie rozpalić w palenisku i zjeść gorącą potrawkę. Lelek przesuszył przy ogniu spore naręcze chrustu i trochę grubszych drewienek, które potem zawinął w szmatę i wepchnął do kosza. Nie rozsiadali się jednak. W półmroku wykopanych przez Fafkelową rodzinę tuneli czuli się nieswojo. Powietrze pachniało mokrym kurzem i pleśnią, a przez szpary w okiennicach i dymnikach wdzierały się wstążki mgły, które wyglądały jak niesiona wiatrem pajęczyna.
– Jak daleko stąd upadła gwiazda? – spytał leszy.
– Nie bardzo daleko – odparł skrzat. – Huk był okropny. I błysk taki… myśleliśmy, że las się pali.
Wyszedłszy z powrotem na dwór, odnieśli wrażenie, jakby dali nura w ceber pełen mleka. Smużki białego oparu osiadały na ubraniu i włosach – nieprzyjemne i lepkie. Wyciągnąć przed siebie rękę znaczyło niemal stracić ją z oczu. Czasami tylko ruch powietrza sprawiał, że pośród pomgłaci zamajaczył czarny zarys jałowca albo drzewa.
Fafkel uniósł ryjek i chwilę węszył, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wreszcie przywołał gestem towarzysza.
– Tędy – rzekł. I pożarła go mgła.
Lelek dogonił malucha. Obleźli norę i ruszyli kamienistą ścieżką w dół niewielkiego wzniesienia. Wokoło stała woda, a olchy siedziały przycupnięte na wysoko wysklepionych korzeniach niby pająki. W pewnym momencie kałuże i rozlewiska zbiegły się w niewielkie jeziorko, ścieżka zaś uniosła się, przechodząc w groblę. Mgła na chwilę przerzedła. Zimny wiatr wylatywał spomiędzy szerzej teraz rozstawionych pni i hulał nad przestworem moczaru.
Leszy ciaśniej owinął się płaszczem.
– Daleko jeszcze? – zapytał, gdy zeszli znów między drzewa. Musieli zbliżać się do łęgu, bo las stał się rzadszy, a otwarte przestrzenie wypełniły zrudziałe trawy, pokrzywy, osty i rozmaite zioła.
– Troszeczkę – powiedział Fafkel. – Za kawałek zaczyna się już rzeka.
Olszybor obejrzał się przez ramię, a kiedy skierował wzrok z powrotem ku ścieżce, maleńki przewodnik po raz kolejny zniknął. Lelek przyspieszył do truchtu, lecz przebył ledwie kilka kroków, nim ziemia uciekła mu nagle spod nóg. Krzyknął, zamachał rękami i runął w coś śliskie i śmierdzące.
„Muł?” – zdziwił się.
Spróbował wstać. Wsparł się obiema dłońmi i odepchnął. Coś, jakby warstwa wypalonej gliny, pękło z trzaskiem, a palce leszego zapadły się w kleistą breję.
Fafkel wyłonił się z oparu.
– Pomóc ci? – zapytał.
– Poproszę – wysapał przez zęby Lelek.
– Kiedyś było tu jezioro – powiedział skrzat, ciągnąc za skraj peleryny gramolącego się na nogi towarzysza. – A na środku wyspa. I kopiec babci Iśli. Kopiec zawsze musi być daleko od domu, dzięki temu procesja wygląda poważniej. Tyle że gdy spadła gwiazda, nic po nim nie zostało. Nawet woda znikła. Widzisz?
– Widzę.
Olszybor otrzepał się z resztek świeżego i zaschniętego szlamu, po czym dał maluchowi znak, żeby prowadził dalej.
Nazywanie wyschłego zbiornika „jeziorem” zakrawało na pewną przesadę. W najlepszych czasach był to najwyżej rodzaj płytkiego stawiku z łachą i kilkoma drzewami pośrodku, obecnie zaś wyglądał jak gliniana misa, z której ktoś wygotował całą wodę. Blisko środka tej misy ziemia unosiła się nagle, tworząc jakby kołnierz okalający głęboką jamę. Wokoło walały się kamienie i porozszczepiane, osmalone pniaki.
Lelek przyklęknął na skraju otworu. Machnął ręką, aby odgonić kłębiącą się mgłę, i poczuł dziwny zapach. Przywodził na myśl woń, która unosi się, gdy uderzyć o siebie dwoma krzemieniami, ale nie tylko. Leszy złapał się na tym, że wspomina letnie wieczory – dawno minione – gorący piach pod stopami, iskry strzelające w niebo z ogniska. Ogarnęła go niewytłumaczalna tęsknota, jak gdyby stanął na brzegu morza i patrzył tam, gdzie ginie horyzont.
Potrząsnął głową. Przez lepki, parny welon dostrzegał jakiś krągły i połyskliwy przedmiot. Jeżeliby tylko zdołał sięgnąć… Ułożył się na ziemi, przytulił policzek do postrzępionej krawędzi jamy, wyciągnął ramię… Jest! Musnął palcami gładką, zaskakująco ciepłą powierzchnię. Jeszcze tylko trochę…
Poczuł, że ktoś szarpie go za rękaw.
– Chwilkę, Fafkel, chwilkę – wycedził.
– Myślę, że powinieneś zobaczyć – rzekł skrzat.
– Już, jeszcze tylko… Mam! Mam! Czekaj, no, mam, już wstaję…
Maluch ostatni raz pociągnął za materiał Lelkowego kabata. Leszy obrócił się na plecy, ściskając zdobycz w dłoni.
– Ufff… – sapnął.
– To gwiazda? – zapytał Fafkel.
Olszybor uniósł się do pozycji siedzącej.
– Co chciałeś, żebym zobaczył? – rzekł, ignorując pytanie.
Zaraz jednak sam się przekonał. Między pniami rosnących na skraju jeziorka olch i grabów, pośród mlecznego oparu, błyskały oczy. Wiele, wiele par oczu.
Skrzat niefrasobliwie obejrzał się przez ramię.
– Jeśli to gwiazda – powiedział – to sądzę, że oni też ją chcą.