- W empik go
Strażnicy Światów: Przebudzenie - ebook
Strażnicy Światów: Przebudzenie - ebook
Viktoria Bat przez osiemnaście lat każdej nocy po zaśnięciu budzi się w trumnie. Sen, który ją nawiedza jest realistyczny, a jego scenariusz nigdy się nie zmienia. Nawet wielkość trumny pozostaje taka sama, a zadrapania na drewnie, pozostawione przez Viktorię poprzednimi razy, nie znikają. Dziewczyna o niczym nie marzy bardziej niż o tym, by trumienna przestrzeń przestała nawiedzać ją w snach…
Tymczasem w świecie równoległym rozpanoszyli się straszliwi nattmani – Ludzie Nocy. W obronie zagrożonej rasy ludzkiej stają Strażnicy Światów. Są nieśmiertelni, nie starzeją się, a ich rany szybko się goją dzięki iksleinainie.
Gdy wśród nich nieoczekiwanie zjawia się Viktoria, dziewczyna z trumny, wszystko się komplikuje. Ona nic nie pamięta, oni nie chcą jej wtajemniczyć w swoje sprawy. Co więcej, ich przywódca o lodowatym spojrzeniu, Dagon, pała szczególną niechęcią do dziewczyny. Kim jest i jaką rolę odegra Viktoria w świecie, w którym nic nie jest takie, na jakie wygląda?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-728-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1834
Gospoda „Pod Hybrydą” mieściła się na przedmieściach miasta, w którym blondynka chwilowo się zatrzymała. Była to typowa speluna pełna brudnych i śmierdzących alkoholem mężczyzn w średnim wieku. Już od progu uderzyło w nią duszne powietrze przepełnione zapachem męskiego potu i piwa.
Kiedy weszła do środka, młoda i piękna, większość oczu zwróciła się ku niej. Nie straciła rezonu. Banda napalonych pijaczków nie robiła na niej żadnego wrażenia. Odprowadzana pożądliwymi spojrzeniami, podeszła do baru pewnym, niezdradzającym napięcia krokiem. Pośród tych kilkunastu spojrzeń tylko jedno ją przerażało. To jedno, które kiedyś wywoływało w niej dreszcze pożądania, a teraz przyprawiało o dreszcz strachu. Postanowiła jednak za wszelką cenę nie zdradzić mu w żaden sposób, że się go obawia.
Usadowiła się więc przy barze i zamówiła piwo od grubego, wysokiego barmana, noszącego poplamiony i przepocony podkoszulek. Mężczyzna przyjrzał jej się podejrzliwie, nie pojmując zapewne, co taka piękna kobieta robi w tym koszmarnym miejscu. Domyślała się, że gdy pojawiła się w drzwiach, uznał, że zabłądziła lub szuka informacji. Zaskoczyła go, składając zamówienie. Skoro jednak pragnęła napić się piwa, nie pozostało mu nic innego jak ją obsłużyć. Z głośnym hukiem postawił przed nią kufel, a odrobina jego zawartości wylała się na brudny, lepiący się blat.
Upiła mały łyk trunku, napawając się jego gorzkim posmakiem. Ale piwo nie było przeznaczone dla niej. Gdy barman się odwrócił, pośpiesznie wyciągnęła fiolkę ze stanika. Odkorkowała ją i wlała całą zawartość do kufla przed sobą.
Kilka minut później rozbrzmiały za nią ciężkie, znajome kroki. Czarnowłosy mężczyzna usiadł na krześle obok. Dziewczyna przymknęła oczy i wciągnęła głębiej powietrze, szukając w sobie siły, by spojrzeć mu w oczy. Odezwał się, zanim ona zdążyła to zrobić. Głęboki, lecz zimny głos przeciął ciszę panującą między nimi i wwiercił się prosto w jej serce. Miała wrażenie, że nie słyszała go od wieków.
– Dostałem rozkaz, by cię zabić.
Otworzyła oczy. Żołądek zaplątał jej się w supeł. Wreszcie na niego spojrzała. Błękitna góra lodowa w jego oczach spotkała się z ogniem zielonych źrenic, które jednak nie były w stanie roztopić lodu. Już nie. A może nigdy tego nie potrafiły? Może to było tylko złudne wrażenie, wytworzone przez naiwne, zakochane serce?
– Wiem. – Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. Bała się, że zadrży, że zdradzi jej uczucia, ale na szczęście struny głosowe jej nie zawiodły.
Zegar na ścianie tykał głośno, jakby dodając jej otuchy.
Wiedziała, co musi zrobić. Nie chciała tego, ale nie dał jej wyboru. Uciekanie przed nim nie było żadnym wyjściem. Zbyt dobrze znała jego metody pracy, zbyt dobrze znała jego samego, by myśleć, że pozwoli jej uciec, że jej nie odnajdzie. Był tylko jeden sposób, by go powstrzymać.
Oderwała wzrok od błękitnych tęczówek i spojrzała na kufel w swoich dłoniach. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał prawie tak, jakby nic się nie zmieniło. Jakby przyszedł tu, bo tęsknił za jej widokiem, a nie po to, żeby ją zabić.
– Piwa? Chciałam się trochę otumanić, ale… nie jestem w stanie go wypić.
Przesunęła kufel w kierunku jego ręki. Nie od razu się napił.
– Jeśli ja tego nie zrobię, z pewnością powierzą to zadanie komuś innemu. Ci ludzie to maszyny do tortur. Z pewnością nie uczynią twej śmierci szybką i bezbolesną…
Roześmiała się gorzko, przerywając jego wypowiedź. Spojrzała mu prosto w oczy. Bolesne poczucie zdrady rozlało się po jej sercu i odbiło w tęczówkach. Jego tęczówki pozostały niewzruszone. Jedynie mięsień na twarzy drgnął mu nerwowo, zdradzając, że mężczyzna jednak ma jakieś uczucia.
– Och, rozumiem. Uważasz, że wyświadczasz mi przysługę? – spytała sarkastycznie, a on zacisnął usta w wąską kreskę.
Wiedziała, że właśnie tak myślał. Roześmiała się ponownie, przywołując na oblicze wyraz całkowitej pogardy dla niego. Zadziwiające, jak łatwo przychodziło jej odgrywanie złej i pogardzającej, kiedy w środku rozsypywała się na milion kawałków, cierpiąc męki zdradzonej kobiety.
– Bzdura. Umieranie w najgorszych mękach z rąk tych, którzy nic dla mnie nie znaczą, byłoby dla mnie po tysiąckroć większą łaską niż ta bezbolesna, krótka śmierć, którą ty mi zadasz. A teraz pij to piwo i wychodzimy. Chcę mieć to już z głowy.
Mężczyzna, nie podejrzewając niczego, podniósł kufel do ust i kilkoma potężnymi haustami wychylił całą jego zawartość.
*
Rok 2013
Każda krzywda pozostawia po sobie ślad. Ślad, którego nie da się wymazać.
Zła energia rodzi się z krwi niewinnych, a cały ból i strach, który przeżywano w danym miejscu, czyni ją silniejszą i bardziej niszczącą w skutkach.
Zło nigdy nie odchodzi. Nigdy nie odpuszcza. Ze zła, z cierpienia i strachu rodzą się oni. Nattmani. Ludzie Nocy. Upiory żywiące się ludzkim strachem.
Chwytają swoją ofiarę i wysysają strach razem z każdym jej oddechem, każdą wysączoną kroplą krwi. Nie zjadają ludzi. Kiedy człowiek umiera, a cały strach zostaje mu odebrany, Oni zostawiają zmasakrowane zwłoki. Często wybrakowane, bez skóry i różnych części ciała.
Są bezlitośni. Nie posiadają serc. Są nieuchwytni. Szybcy. Człowiek, na którego polują, czasem może wychwycić ich cień kątem oka, ale zanim zrozumie, czym naprawdę są, nie ma już dla niego ratunku.
Ludzie są boleśnie nieświadomi ich obecności. Przyczynia się do tego wiele rzeczy. Ograniczanie wyobraźni przez zbyt częste korzystanie z komputerów. Porzucanie czytania książek na rzecz oglądania filmów, w których niczego nie trzeba sobie wyobrażać. Tak to się zaczyna. Obecnie nawet sześciolatek nie ma tak rozwiniętej wyobraźni, jak mógłby mieć, gdyby tylko nie zamykał jej w świecie PlayStation, komputera czy tableta.
Na własne życzenie ludzie przestali dostrzegać istoty nadnaturalne, jednak to nie oznacza, że one przestały dostrzegać ich. Dlatego tak ważne jest, by trzymać ich z dala od ludzi. Zamknąć i nie dopuszczać do źródła pożywienia albo zabić.
Ludzie nie potrafili sobie z nimi poradzić. Dlatego stworzyli nas, Strażników Światów…
– Natan! Co z ciebie za facet?! Żeby pisać pamiętnik… Odłóż to, babsztylu! Mamy robotę do wykonania! – Lekko zachrypnięty, znajomy głos wdarł się do umysłu bruneta, przerywając wykonywaną przez niego czynność.
Szare duże oczy, do tej pory poruszające się pośpiesznie po jednej z kartek parapsychicznego zeszytu, zastygły na tekście, a myśli urwały się gwałtownie. Jak się okazało, zbyt gwałtownie, bo na ostatnim słowie powstał duży czarny kleks.
Chłopak uniósł wzrok na wysokiego barczystego mężczyznę, stojącego kilka metrów dalej. Dan siłował się z metalowymi drzwiami już od kilkunastu minut, ale te ani drgnęły i Natan szczerze wątpił w powodzenie tej misji. Zdążył już zresztą wyrazić swoje zdanie na ten temat kilka razy, jednak jego towarzysz należał raczej do upartych osób. Nigdy nie wracał z pustymi rękoma ze zwiadów takich jak ten.
– Jaką robotę? Stary, tutaj nikogo nie ma – zaoponował, po czym zerknął na słowa, które zapisał, i dodał urażonym tonem: – I to nie jest żaden pamiętnik. To książka. Zamierzam podrzucić ją komuś w Rzeczywistym, żeby wydał pod swoim nazwiskiem.
Zielone źrenice przeszyły go morderczym spojrzeniem. Chłopak uśmiechnął się lekko, słysząc również gniewne sapnięcie, wyrywające się z ust starszego Strażnika.
– Nieistotne. Wyrzuć to i pomóż mi, do stu Larusów, a nie siedzisz tam i czekasz, żebym wszystko za ciebie zrobił.
Natan wywrócił oczyma i rozejrzał się po opustoszałej, pokrytej kurzem ulicy, na której od bardzo dawna nikt już nie mieszkał. Nikt prócz upiorów. Było to jedno z tych miejsc wyklętych, do których ludzie nie zapuszczali się już od wieków, a i Strażnicy robili to bardzo rzadko i niechętnie, wiedząc, że nie mają szans z tak wieloma nadnaturalnymi stworzeniami, które zamieszkiwały tę dzielnicę.
Nie mogli jednak dłużej ignorować sygnałów, które Gerard otrzymywał z tego miejsca. Działo się tak już od jakiegoś czasu. Początkowo energia oddziałująca stąd była niemalże niedostrzegalna, ale z biegiem lat zwiększyła się tak bardzo, że nawet Dagon musiał przyznać, że trzeba to sprawdzić.
Natanowi od początku wydawało się to głupim pomysłem, lecz jego starszy towarzysz był tym wprost zachwycony. No, przynajmniej dopóki nie przybyli tutaj i nie okazało się, że miejsce, z którego dochodziły sygnały, jest otoczone wielkim metalowym murem o wysokości wieżowca. To przygasiło nieco radość Dana z zadania, jakie wyznaczył im Dagon.
Należałoby jeszcze dodać, że mur ciągnął się i ciągnął, zupełnie jakby nie miał końca, a jedyne drzwi, jakie znaleźli, były całkowicie odporne na wszelkiego rodzaju wyrzutnie oraz dynamity. Po kilku próbach ich otworzenia Natan poddał się i wrócił do samochodu, co jeszcze bardziej rozzłościło Dana. Chłopak był pewien, że jego towarzysz nie odejdzie stąd, dopóki nie dostanie się do środka albo dopóki nie zostaną zaatakowani i nie będą musieli się ewakuować. Mimo że słońce świeciło wysoko na niebie, a do zmierzchu wciąż pozostały im jakieś trzy godziny, to Natan wolałby opuścić to miejsce jak najszybciej. Nie pozostawało mu zatem nic więcej jak przemówić do rozsądku tego uparciucha.
Podniósł się z westchnieniem z wygodnego fotela i przeciągnął, by rozprostować kości. Skrzywił się, kiedy mocniejszy podmuch wiatru uderzył prosto w niego, rozwiewając przydługie, sięgające do ramion włosy. Pojedyncze kosmyki wpadły mu do oczu i ust, niemiłosiernie przy tym drażniąc.
– Mam ci pomóc? – spytał, podchodząc do wyższego od niego o całą głowę mężczyzny o krótko przystrzyżonych, postawionych na żel włosach. – Ale w czym? Próbowałeś otworzyć te drzwi na wszelkie możliwe sposoby i nic. Musi być jakieś hasło, kod albo znak, który trzeba wykonać, a którego my nie znamy. Możemy spędzić tu cały dzień, ale nie otworzymy tego.
– Chcesz się założyć?! – Złość emanująca z zielonych oczu Dana mogłaby śmiertelnie wystraszyć niejedną osobę.
W takich chwilach, gdy patrzył na rozeźlonego towarzysza, na długą, brzydką bliznę ciągnącą się od skroni przez policzek i kończącą się tuż nad górną wargą, na jego kilkudniowy ciemny zarost i na zaciętość na tej stanowczo zbyt młodo wyglądającej twarzy, na gniewny upór błyszczący w oczach, przestawał się dziwić, że ludzie stronią od Strażników. Każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie, trzymałby się jak najdalej od faceta z takim wyrazem twarzy. Na nim jednak nie robił wrażenia. Dan już zbyt wiele razy raczył go tym spojrzeniem.
– Podejrzewam, że Dagon… – zaczął, ponawiając próbę przemówienia temu osiłkowi do rozumu. Nie było mu dane dokończyć.
– Ani mi się waż kontaktować teraz z Dagonem! – wrzasnął mężczyzna, z niewyobrażalną siłą kopiąc w metalowe drzwi, które oczywiście ani drgnęły.
Gdyby Natan był choć trochę podobny do swojego towarzysza, teraz prawdopodobnie sam rzuciłby mu litościwe spojrzenie, ale że nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego, chłopak odsunął się tylko o kilka kroków i jeszcze raz omiótł mur spojrzeniem. Szukał jakiegoś przycisku, wgłębienia, jakiejś najmniejszej zmiany na gładkiej metalowej powierzchni. Zmiany, która świadczyłaby o tym, że wejście jest zabezpieczone kodem bądź hasłem. Niestety, nic na to nie wskazywało. Mur był całkiem gładki, a drzwi, przed którymi stali, nie miały klamki ani nawet dziurki od klucza. Właściwie to chłopak nie był nawet pewien, czy trafnie założyli, że to jest wejście.
Ponownie rozejrzał się po opustoszałej ulicy, nie rejestrując jednak żadnego poruszenia. Miejsce było jak wymarłe. Okna i drzwi domów stojących po drugiej stronie ulicy pozabijano deskami. Kilka budynków nie miało dachów, kolejnych kilka wyglądało tak, jakby miały się rozpaść przy najlżejszym podmuchu wiatru. Roślinność obumierała, a ziemia wypłowiała od słońca. Nie wyglądało na to, by życie w tej okolicy w ogóle było możliwe.
Natan westchnął, ponownie spoglądając na Dana. Ich oczy się spotkały; obaj pomyśleli o tym samym: wysoki, metalowy mur ni w jotę nie pasował do scenerii po drugiej stronie ulicy. Ciekawe było również to, że mur nie widniał na żadnej mapie miasta ani też nigdzie nie było o nim najmniejszej wzmianki. Zupełnie jakby nie istniał. A jednak… był tutaj. Patrzyli na niego, dumając nad dziwaczną konstrukcją stworzoną przez nattmanów. Bo co do tego, kto był twórcą tej niesamowitej budowli, nie mieli żadnych wątpliwości. Tylko jedne znane im stworzenia były na tyle uzdolnione, inteligentne i przebiegłe, by zbudować mur, przez który nikt się nie przedrze.
Martwiła ich sama obecność muru, a co dopiero myśl o tym, do czego Ludzie Nocy mogli go potrzebować. Co skrywała ta nietypowa budowla?
– To co robimy? – spytał w końcu Natan, nie mogąc wytrzymać ciszy, jaka między nimi zapadła.
Dan wzruszył ramionami. On również przestawał powoli wierzyć, by udało im się przedostać na drugą stronę. Właściwie od początku w to nie wierzył. Był po prostu zbyt dumny, żeby się do tego przyznać. Jednak po pięciu godzinach prób rozwalenia przeszkody nawet i jemu brakło już pomysłów. Podejrzewał, że młody miał rację. Że nattmani musieli stworzyć jakiś kod, hasło albo znak. Nie podobało mu się to. Owszem, nie miał złudzeń co do tego, że te upiorne ścierwa wciąż knują coś przeciwko nim, ale nigdy jeszcze nie spotkał się z tym, by używali aż takich zabezpieczeń. Podejrzewał, że cokolwiek jest ukryte za tym murem, musi być bardzo ważne, a co za tym idzie, również niebezpieczne. I aż skręcało go w środku, by dowiedzieć się, co to jest. Wiedział jednak, że w tym przypadku siła nie pomoże. Potrzebowali kogoś, kto to rozpracuje. Musieli sprowadzić Gerarda. Nie było innego wyjścia.
– Chyba wracamy… – zaczął z niezbyt szczęśliwą miną.
– Już się poddajecie? Tak szybko? Oj, chłopcy… – Obaj szybko obrócili się w stronę, z której dochodził głos.
O maskę samochodu opierała się wysoka, szczupła dziewczyna o pociągłej bladej twarzy i długich rudych włosach, kończących się tuż nad pośladkami. Jeden kącik ust unosiła w nieco złośliwym, pewnym siebie uśmiechu, lewą rękę opierała na biodrze, a w prawej dłoni obracała długi ostry nóż myśliwski. W granatowej sukience sięgającej ledwo za tyłek, w butach na obcasie w tym samym kolorze i z mocno podkreślonymi oczyma wyglądała raczej jak nastolatka, która wybiera się na imprezę, niż jak śmiałek, który odwiedza miejsce wyklęte.
– Co wy byście beze mnie zrobili?
– Wyprawili imprezę na cześć tego, kto się ciebie pozbył – odparował Dan, krzywiąc się lekko i mrużąc oczy.
Leila wywróciła oczyma, a uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Nie tylko zatem Natan był odporny na złośliwości mężczyzny. To jednak nie był koniec tyrady, którą ten dla niej przygotował. Wyglądało na to, że spodziewał się, iż dziewczyna się tu zjawi i już wcześniej obmyślił sobie, co jej powie.
– Nikt cię tutaj nie zapraszał, Leila. Może ty masz problemy ze słuchem, ale ja wyraźnie słyszałem, że tylko Natan i ja mamy się tym zająć. Więc zabieraj stąd swoje szanowne cztery litery i idź pobawić się lalkami Barbie…
Dan czerpał prawdziwą przyjemność z wyzłośliwiania się, ochrzaniania ludzi i pokazywania im, gdzie ich miejsce. Im bardziej ktoś był niepokorny, im bardziej się stawiał, tym większą radość sprawiało mu ustawianie tej osoby do pionu. Po Leili jego słowa spływały jak woda. Nieważne, jak okrutny, podły i lekceważący był w stosunku do niej, ona nigdy nie traciła rezonu. Doprowadzało to Dana do szewskiej pasji, ale nic nie mógł zrobić, by to zmienić. Bez względu na to, jak bardzo starał się ją odsuwać od niebezpiecznych akcji i zniechęcał do towarzyszenia im, dziewczyna i tak znalazła się tam, gdzie nie powinna być. Kiedy czegoś chciała, nic nie potrafiło jej od tego odwieść.
Tak i teraz oderwała się od maski samochodu i zbliżyła do nich, uciszając mężczyznę słowami:
– Zrób nam wszystkim przyjemność i zamknij się, Dan. – Ten zamilkł, porażony jej bezczelnością, a ona uśmiechnęła się łobuzersko i zwróciła spojrzenie swoich zielonych oczu na Natana. – Twoja dłoń, Natan.
Wyciągnęła ku niemu rękę, oczekując, że ten poda jej swoją. Chłopak zmarszczył brwi.
– Po co? – spytał.
Dziewczyna w odpowiedzi zmroziła go wzrokiem i złapała za rękę, zmuszając do wyciągnięcia jej przed siebie. Zanim zdążył zaoponować, przysunęła nóż do jego dłoni i bezceremonialnie rozcięła skórę po wewnętrznej stronie. Chłopak syknął z bólu, wyrywając rękę.
– Odbiło ci?! – wykrzyknął, patrząc, jak ciemnoczerwona krew wypływa z rany.
– Nie histeryzuj. To wcale aż tak nie boli – odpowiedziała dziewczyna dziwnie spokojnym tonem, pokazując mu podobną bliznę na swojej dłoni. Był tym tak zaskoczony, że nawet nie zaprotestował, gdy ponownie złapała go za rękę i pociągnęła w stronę muru.
– Rozsmaruj krew na drzwiach. – W jej głosie słychać było taką stanowczość i pewność, że nie ulegało wątpliwości, iż dokładnie wie, co robi. Zdumiało to nie tylko chłopaka, ale również Dana, który zwykle bojkotował każdy jej pomysł. Teraz jednak milczał, czekając na to, co wydarzy się dalej.
Natan spojrzał na krew płynącą z rany i skapującą z ręki prosto na asfalt. Rozcięcie było głębokie. Może nawet zbyt głębokie. Był jednak daleki od przejmowania się tym. Rana miała zaleczyć się w ciągu kilkunastu najbliższych minut.
Młodzieniec uniósł wzrok na metalowe drzwi i domyślając się już, co się stanie, gdy wykona rozkaz Leili, powoli zbliżył swoją dłoń do rozgrzanego przez słońce metalu.II
Promienie słoneczne powoli przenikały do wnętrza granatowego pokoju, napełniając go blaskiem i ciepłem. Na biurku z jasnego drewna, stojącym pod jednym z okien, leżał stos kolorowych zeszytów i książek, laptop, ładowarki ze splecionymi kablami, mała czarna torebka oraz kilka drobiazgów, takich jak długopisy, okulary przeciwsłoneczne i płyty CD. Na krześle ustawionym przed biurkiem znajdowała się kolejna piramidka, tym razem ciuchów, a pod przeciwległą ścianą można było zobaczyć na wpół otwartą szafkę. Z wieży stojącej na małym stoliku niedaleko łóżka płynęła cicho muzyka. A na niezasłanym łóżku leżała właścicielka i sprawczyni tego bałaganu. Kaskada długich blond włosów opadała na jej bladą twarz, kiedy pochylała się nad książką. Jej duże malinowe usta układały się w słowa piosenki, nie wydając z siebie jednak żadnego dźwięku, a uniesione do góry nogami podrygiwały lekko w rytm melodii. Był sobotni poranek. Dziewczyna miała przed sobą jeszcze całe dwa dni wolnego, zanim będzie musiała wrócić do szkoły po bardzo imprezowych i leniwych wakacjach. Całe szczęście, że to ostatni rok. Już nie mogła się doczekać dnia, kiedy nie będzie musiała wstawać pięć razy w tygodniu o piątej trzydzieści. Na studiach miało być zupełnie inaczej. Lepiej. Tak jej się przynajmniej wydawało. Ale czy tego samego nie myślała, idąc do liceum?
Przemknęła wzrokiem po ostatniej stronie i przeczytawszy końcowe zdanie, z westchnieniem zamknęła książkę. Przetarła zaspane oczy i ziewnęła cicho, biorąc do ręki telefon i spoglądając na godzinę. „Chyba powinnam iść spać”, pomyślała niechętnie i zgasiła lampkę, która i tak nie była już potrzebna, gdyż na dworze zrobiło się całkowicie jasno. A jednak wbrew postanowieniu dziewczyna wstała z łóżka i podeszła do regału z książkami. Odkąd pamiętała, unikała snu jak ognia. Już jako małe dziecko nie cierpiała spać. Mama musiała jej czytać całymi godzinami, zanim wreszcie córka pozwalała sobie na odpłynięcie. Im starsza była, tym ciężej było się do tego zmusić. A wszystko dlatego, że doskonale wiedziała, co się stanie, gdy pogrąży się w objęciach Morfeusza. Scenariusz zawsze był ten sam. Przez całe osiemnaście lat swojego życia nigdy nie śniła o niczym innym. Każdej nocy albo każdego poranka, gdy tylko zamykała oczy, jej umysł przenosił ją w znienawidzone miejsce. Nieważne, jak bardzo pragnęła ujrzeć coś innego. Cokolwiek. Byłaby zadowolona nawet z psychopatycznego mordercy we śnie goniącego ją z nożem w jednej dłoni i głową jej koleżanki w drugiej. Niestety, jej psychika nie dała jej nawet tego. W ciągu całego życia ludzie śnią o tysiącu różnych rzeczy, czasem pamiętając swój sen, a czasem nie. Ona pamiętała go zawsze i zawsze przebiegał tak samo. Nienawidziła tego całym sercem. W dni, w które musiała chodzić do szkoły, unikanie snu nie było proste. Zwykle kładła się dosyć wcześnie i leżała przez wiele godzin, tworząc w swojej głowie różne historie i opowieści z nadzieją, że kiedy zaśnie, jej umysł podłapie wizję. Efekt był taki, że albo nie udawało jej się zasnąć w ogóle, albo traciła świadomość i budziła się w tamtym miejscu. Kiedy nadchodziło wolne, mogła całymi nocami czytać albo oglądać seriale. Oczywiście wiedziała, że kiedyś w końcu będzie musiała zasnąć, że zmęczenie ją pokona, ale była szczęśliwa, mogąc nie doświadczyć tego chociaż przez jedną noc.
Tak, Viktoria nie należała do najnormalniejszych osiemnastolatek na świecie. Według własnej opinii była co najmniej dziwna. Mimo tego ludzie z jakichś niewytłumaczalnych względów lubili ją i często szukali jej towarzystwa. Kiedyś wyciągnięcie jej z domu było dosyć trudne, gdyż zawsze szukała wymówek, żeby móc w spokoju czytać książki bądź oglądać seriale. Z biegiem czasu jednak mama zaczęła coraz częściej protestować przeciw jej zachowaniu i nakłaniać ją, by zapisała się na jakieś zajęcia dodatkowe, gdyż za dużo czasu spędza z nosem w książkach, a za mało wśród ludzi. Dziewczyna zapisała się więc do koła teatralnego, co zaledwie parę tygodni później zaowocowało pragnieniem, by zostać aktorką. Tak oto od trzech lat uczęszczała na różne kursy i warsztaty, grywała w przedstawieniach szkolnych, a parę miesięcy wcześniej udało jej się dostać do grupy aktorów, którzy wystawiali sztuki w miejscowym teatrze. Z kolei odkąd zaczęła umawiać się ze swoim obecnym chłopakiem, liczba jej spotkań ze znajomymi wzrosła niepomiernie.
Te dwa czynniki przyczyniły się do tego, że czasem tygodniami nie miała chwili, by w spokoju poleżeć na łóżku z książką lub laptopem. Niekiedy męczyło ją to do tego stopnia, że w końcu w proteście zamykała się w domu, wyłączała telefon i całymi dniami pochłaniała książki, udając przed światem, że nie istnieje. Taki stan nigdy nie trwał długo. Zawsze znalazło się coś, co w końcu zmuszało ją do wyjścia do ludzi. Czasem byli to jej rodzice, czasem próby do przedstawienia, czasem chłopak, a niekiedy jej własna psychika. Sny były jej największym problemem, ale nie jedynym. Dziewczyna z pozoru wydawała się zwyczajną, pogodną nastolatką z chłopakiem, przyjaciółkami oraz wielkimi marzeniami o karierze. Wystarczyło jednak, że zostawała sama, a jej ekscentryzm wyłaniał się z ukrycia pod postacią rozmaitych lęków. Nie mówiła o tym nikomu, ponieważ bała się, że zostanie wysłana do psychiatry. Bała się tego, że mogliby uznać jej stan za początki jakiejś choroby psychicznej i zamknąć w szpitalu psychiatrycznym.
Viktoria nawet nie wiedziała, w którym momencie zasnęła. Przeczytała kilka stron książki, po czym oparła na niej głowę, myśląc sobie, że przymknie powieki tylko na chwilę, żeby dać oczom odpocząć. Skupiła całą swoją uwagę na przysłuchiwaniu się, jak mama krząta się po domu, szykując się do pracy. Chciała trzymać się tego dźwięku i przez kilka dobrych minut nawet jej się to udawało, ale w pewnym momencie poranna krzątanina mamy zaczęła cichnąć, a ciemność stała się bardziej nieprzenikniona i pociągająca. Kiedy dziewczyna zrozumiała, że nic już nie słyszy, było za późno. Otworzyła gwałtownie oczy, głośno wciągając powietrze przez nos. Jęknęła cicho, widząc otaczającą ją ciemność.
– O nie… – wyszeptała, rozglądając się za choćby najmniejszą smużką światła. Wiedziała, że jej nie znajdzie, ale jak tysiące razy poprzednio, nadzieja brała w niej górę. Wyciągnęła ręce przed siebie i poczuła pod palcami znajome drewno. Przesunęła po nim palcami i odnalazła dwie pozostałe ścianki, znajdujące się po bokach. Objętość skrzyni, trumny, czy czymkolwiek było to, w czym się znajdowała, nie zmieniła się. Ile razy wracała w to miejsce, marzyła, żeby coś się zmieniło. Cokolwiek. Cieszyłaby się nawet, gdyby skrzynia zmieniła swoje rozmiary, a ona musiałaby skulić się w dziwnej pozycji, ale to nigdy się nie stało. Viktoria miała wrażenie, jakby za każdym razem wracała do tego samego miejsca. Zresztą upewniały ją o tym ślady zadrapań na drewnie, które wyraźnie czuła pod palcami. Pamiętała, jak drapała ścianki w przypływie krańcowej bezsilności. Niejednokrotnie łamała sobie paznokcie i gdy się budziła, okazywało się, że rzeczywiście były połamane. Jakby tego było mało, w skrzyni odczuwała upływ godzin tak, jak odczuwała go na jawie. Zdarzało jej się nawet zastanawiać, czy czasem nie jest bohaterką horroru, a to nie jest wstęp do jeszcze gorszego koszmaru. Jednak poza tym, że za każdym razem miała niemiłe wrażenie, że już się nie obudzi, nie wydarzyło się nic więcej. Nie stała się główną bohaterką „Koszmaru z Ulicy Wiązów”, ale w zamian dostała jej się marna rola w „Koszmarze Viktorii Bat”. Jej największym problemem nie był mężczyzna z nożami zamiast palców, a możliwość utknięcia w zamknięciu na zawsze. W samotności. Bez choćby małej iskierki światła. Samo wyobrażenie tego sprawiało, że zaczynała wpadać w histerię, a łzy płynęły po twarzy. Zdarzało jej się napierać na drewno ramieniem, łamać paznokcie na wydrapywaniu w nim dziur, choć wiedziała, że na nic się to nie zda, a nawet wołać o pomoc z nadzieją, że rycerz na białym koniu przybędzie jej na ratunek. Nic nie skutkowało. Nic się nie zmieniało. Tkwiła w tej skrzyni, świadoma każdej kolejnej minuty.
– Nie będę płakać. Nie będę płakać – szeptała do siebie, próbując uspokoić oddech i zachować spokój.
Nie pomagało. Nigdy nie pomagało. Przesunęła dłonie na ściankę naprzeciwko i nacisnęła na nią na próbę. Ani drgnęła. Czego się spodziewała? Że za którymś razem drewno w końcu ustąpi, a ona będzie mogła zobaczyć, co czeka na zewnątrz? Zacisnęła mocno powieki, błagając o przebudzenie.
– Obudź się, idiotko… – wymruczała do siebie, zaciskając również zęby.
Łudziła się, że tym razem to poskutkuje. Że nie spędzi kilku następnych godzin na wołaniu o pomoc, płakaniu i waleniu w ściany skrzyni. Nie wiedziała, skąd brała w sobie jeszcze siłę, żeby w to wierzyć. Tyle nocy, tyle godzin przesiedziała już w tej skrzyni, bezskutecznie próbując się uwolnić lub obudzić, a mimo to wciąż miała nadzieję. Wciąż próbowała. Nie poddawała się. Bo co by jej wtedy pozostało? Bezczynne siedzenie i rozmyślanie nad sensem życia wcale nie było pomocne. Wolała działać. Nawet jeśli było to równie nieskuteczne. Z całej siły naparła na ścianę naprzeciwko siebie i poczuła ostry ból w prawym ramieniu. Jęknęła cicho, świadoma tego, że ściana ani drgnęła.
– No, rusz się, głupie drewno! – wykrzyknęła ze złością, po raz kolejny na nie napierając. Zaskakiwało ją, że podczas żadnej z tych prób skrzynia nie przewróciła się na bok, lecz pozostawała w pionie bez względu na to, co robiła Viktoria. Dziewczyna jeszcze kilkakrotnie spróbowała się wydostać, po czym bezsilnie oparła się o ściankę i zapłakała gorzko, rozcierając boleśnie pulsujące ramię. Ciemność wciąż pozostała nieprzenikniona. Nastolatka odetchnęła głęboko, przymykając zapłakane oczy. Marzyła o dniu, w którym to się wreszcie skończy. O dniu, w którym zaśnie i będzie śniła o czymś normalnym. Kilkanaście minut później ponownie otworzyła oczy i westchnęła z rezygnacją, widząc, że wciąż znajduje się w skrzyni. Liczyła na to, że się obudzi, ale jej umysł najwyraźniej czerpał satysfakcję z torturowania jej w ten sposób. Ponownie wyciągnęła dłoń i przesunęła po zadrapanej powierzchni drewna. To właśnie to drewno było czymś, co przerażało ją najbardziej. Czuła je pod palcami zupełnie tak, jakby rzeczywiście tam było. Jakby wcale nie stanowiło wytworu jej umysłu. Zdawało się nawet bardziej realne niż piasek, który czuła pod stopami, spędzając długie godziny na plaży. Realne bardziej niż klawisze jej laptopa. Bardziej nawet niż namiętne pocałunki Johnny’ego, którymi obdarzał ją przy każdej nadarzającej się okazji.III
Metalowa pokrywa poruszyła się z głośnym trzaskiem, zmuszając całą trójkę do odsunięcia się. Huk był nieprawdopodobny i zdawał się nasilać, w miarę jak płyta wysuwała się i unosiła do góry, odsłaniając wnętrze, które do tej pory tak dobrze skrywała. Przed nimi zaczął wyłaniać się wielki, pełen bujnej roślinności ogród. Wysokie drzewa, krzewy i kwiaty były pierwszym, co ujrzeli. Na twarzy Leili zagościł szeroki uśmiech, a w jej zielonych oczach błysnęło zadowolenie.
– Udało się! – zapiszczała, sprowadzając na siebie pełne niedowierzania spojrzenie Natana i morderczy wzrok Dana.
Powoli zbliżyli się do wejścia, nie mówiąc już ani słowa. Ciemnozielone pnącza pięły się ku górze po srebrnej powierzchni, a kwiaty osiągały w tym miejscu równie niemożliwą wielkość, co sam mur. W oddali majaczyła wysoka budowla z czarnej cegły o kształcie przywodzącym na myśl gotycki zamek. Do rezydencji nattmanów nie prowadziła żadna ścieżka, a jedynym źródłem światła był otwór, który powstał w wyrwie w murze. Przedarcie się przez ten gąszcz roślin w całkowitych ciemnościach, tuż pod nosem upiorów, i wyjście z tego cało graniczyło z cudem. Sama próba była przejawem czystego szaleństwa. Dan nie byłby jednak sobą, gdyby tak po prostu odpuścił.
– Świetnie – wymamrotał z mieszaniną zadowolenia i ekscytacji, opierając jedną rękę o metalową powierzchnię. Jeśli istniał ktoś, komu mogło się udać przetrwać na terenie tej rezydencji i opuścić ją w jednym kawałku, to tylko Danowi. Najpierw musiał się jednak pozbyć tej jednej osoby, która mogła uczynić go słabym. Zwrócił się więc do Leili: – Przekaż Dagonowi, gdzie jesteśmy. Jeśli nie wrócimy do jutra, niech wyśle rubeny.
– Co?! Nie ma mowy! Idę z wami! – obruszyła się dziewczyna, ale nie wywołało to zamierzonego skutku.
– To nie jest robota dla dzieciaków. Spadaj stąd.
– Nie jestem… – zaczęła, ale on już jej nie słuchał.
– Natan, broń i latarki z bagażnika. Tylko ruchy! Nie, żebym marudził, ale lepiej wrócić przed zmrokiem.
Chłopak wywrócił oczyma, ale posłusznie wypełnił polecenie. W takich chwilach lepiej było nie sprzeciwiać się Danowi i nie wyprowadzać go niepotrzebnie z równowagi.
Kiedy on grzebał w bagażniku, spojrzenie starszego Strażnika ponownie spoczęło na Leili. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca, choć musiała wiedzieć, że przeciwstawianie się mu nie ma większego sensu.
– Powiedziałem, że masz stąd znikać – upomniał ją ostrym, nieznoszącym sprzeciwu głosem.
– Gdyby nie ja, nie otworzylibyście tego. Należy mi się…
– Należy ci się porządne lanie za to, że nas śledziłaś. – Leila już otworzyła usta, żeby mu odpyskować, gdy Natan pojawił się przy nich znienacka, przerywając kłótnię.
– Właściwie to skąd wiedziałaś, jak to się otwiera? – Podał mężczyźnie dwie lśniące w słońcu szklane maczety, z którymi ten rzadko się rozstawał, długą strzelbę i latarkę, a sam zajął się ładowaniem swojej broni. To, czego używali do zwalczania Ludzi Nocy, nie było podobne do żadnego innego rodzaju broni. Był to wynalazek Gerarda, stworzony przez niego na te specyficzne potrzeby. Pociski zrobione były z różnych rodzajów szkła i wypełniane gęstą srebrną substancją wydzieloną z krwi Strażników, którą ci musieli oddawać raz w miesiącu. Przy lufie broni zamontowano niewielkie prostokątne lusterko, które co prawda nie dawało wielkiej ochrony, ale za to gwarantowało dekoncentrację nattmana. Natan i Dan nie byli Strażnikami aż tak długo, by pamiętać czasy, gdy ani Dagon, ani Gerard nie wiedzieli jeszcze, co działa na te stwory, ale podobno spędzili wiele nocy i przelali bardzo dużo własnej krwi, by wreszcie odkryć słaby punkt tych stworzeń. Ludzie Nocy byli bowiem bardziej nieprzewidywalni i sprytniejsi niż wampiry, duchy, walkirie, wilkołaki czy nawet nuggle. Na te była prosta receptura: kołek w serce i odcięta głowa unicestwiały wampira, żeby pozbyć się ducha trzeba było odprawić rytuał lub spalić jego kości, walkirii należało odciąć skrzydła, na wilkołaki działało srebro, a nuggle zdychały, gdy potraktowało się je słoną wodą. Niektóre z tych informacji znały nawet dzieciaki z Rzeczywistego. Tymczasem nattmani byli upiorami zupełnie innego rodzaju. Stworzeni z krwi, cierpienia i śmierci, mogli przybierać różne formy i znikać, gdy tylko im się podobało. Byli niemalże nieuchwytni. Ale nie znosili własnego odbicia w lustrze. Zresztą nic w tym dziwnego, bo były tak samo paskudne, obrzydliwe i przerażające jak emocje, z których powstały. Spojrzenie w lustro niekiedy odbierało im zmysły, innym razem wypalało oczy, ale nie przeszkadzało im to w poruszaniu się w odbiciach. Gerard próbował im to kiedyś wyjaśnić, ale wpadł w ten swój naukowo-socjopatyczny bełkot i nikt niczego nie zrozumiał. A że ich szurnięty naukowiec nie lubił się powtarzać, Natan nigdy nie poznał na to odpowiedzi.
– Ostatnim razem, gdy mnie porwali, właśnie tak otworzyli drzwi do jednego z domów wyklętych. Pomyślałam, że tu może działać to podobnie – na twarzy rudowłosej pojawił się uśmiech samozadowolenia.
Dan prychnął ze złością na wspomnienie tego feralnego porwania, jednak nie skomentował jej słów, a chłopak, wyrwany z zamyślenia, nie zdążył odpowiedzieć.
– Natan, idziemy.
Starszy z mężczyzn ruszył stanowczo przed siebie, a młodszy po raz ostatni zerknął na rudą dziewczynę, po czym nie mając innego wyboru, podążył za swoim partnerem. Natan w przeciwieństwie do Dana nie przepadał za takimi akcjami. Nie dlatego, że bał się o swoje życie, a dlatego, że nie lubił go odbierać. Nie znosił przemocy. Napawała go odrazą. Nawet wobec upiorów. Cierpiętnicze, pełne boleści i strachu wrzaski oraz jęki, wydawane przez nie, gdy pocisk z głuchym rzęchem zatapiał się w ich ciałach lub gdy dostrzegały swoje odbicie, przyprawiały go o mdłości.
Wystarczyło, że postąpili kilka kroków, by otwór za nimi powoli zaczął się zamykać. Natan odwrócił się gwałtownie, ale nic już nie zobaczył. Drzwi zasunęły się z głośnym trzaskiem, a ich otoczyła głęboka, nieprzenikniona ciemność. Zapalili latarki niemalże w tym samym momencie i rozejrzeli po ogrodzie, oświetlając jego poszczególne fragmenty.
– Myślisz, że wiedzą, że tu jesteśmy? – spytał Natan szeptem, wciąż obracając się wokół własnej osi z latarką przed twarzą. W pewnym momencie usłyszał jakiś ruch i podskoczył w miejscu. Z jego ust wydobył się krótki okrzyk. W odpowiedzi usłyszał znajomy perlisty śmiech.
– Leila! Ty smarkata dziewucho! Co ja ci mówiłem?! – warknął Dan, gniewem tuszując fakt, że sam również się przestraszył. Teraz obaj skierowali latarki na dziewczynę, a ta uśmiechnęła się lekko, choć oczy pierzchły jej na boki, a policzki przybrały chorobliwie blady kolor, zdradzając tym samym, że i ona nie czuje się do końca pewnie w tym miejscu.
– Jeśli ty idziesz, to ja też. Pogódź się z tym – powiedziała do Dana, oglądając się za siebie. Ten sapnął gniewnie, słysząc te słowa.
– Cudownie. Po prostu cudownie. Jeśli cię zabiją, to ty będziesz się tłumaczyć swojemu ojcu.
– Co może się stać? Przecież jestem z tobą – w jej głosie zabrzmiało dziecinne zaufanie. Mężczyzna zmroził ją spojrzeniem, ale nie powiedział na ten temat nic więcej. Mieli zadanie do wykonania, a do zmierzchu pozostało zaledwie kilka godzin. W tym miejscu to i tak nie miało żadnego znaczenia, jednak zakładając, że uda im się wrócić na czas, po przejściu na drugą stronę muru będą chociaż częściowo chronieni przez słońce. Nattmani nie reagowali na nie w ten sam sposób co wampiry, ale za dnia wciąż było bezpieczniej niż w nocy. Dan domyślał się jednak, że powrót na drugą stronę może okazać się trudny, szczególnie z bagażem w postaci tej dziewczyny.
– Masz jakąś broń? – spytał po chwili, a rudowłosa rzuciła mu litościwe spojrzenie, zdecydowanie zbyt podobne do tego, którym on sam obrzucał wszystkich wokół.
– Za kogo ty mnie masz? – spytała drwiąco. – Oczywiście, że mam.
– To na co czekasz, księżniczko? Na specjalne zaproszenie? Wyciągaj ją, trzymaj się blisko mnie i strzelaj bez opamiętania do każdego diabelstwa, jakie zobaczysz. Natan, ty pilnujesz tyłów.
Zielonooki rzucił na nich ostatnie spojrzenie, po czym obrócił się i mrucząc pod nosem przekleństwa, ponownie ruszył przed siebie, oświetlając sobie drogę latarką. Natan puścił Leilę przed sobą, a sam wedle zaleceń trzymał się na końcu. I tak poruszali się przez gąszcz krzaków, krzewów, drzew i kwiatów przez następne kilkanaście minut.
Wokół panowała przygnębiająca cisza, potęgująca ich niepokój. Wysoki mur i metalowa kopuła szczelnie zabezpieczały to miejsce nie tylko przed ludźmi i słońcem, ale także przed wiatrem. Nasłuchiwali jakiegokolwiek dźwięku i wypatrywali poruszenia w gąszczu roślin, w każdej chwili spodziewając się ataku. Jednak jedynym odgłosem były ciche oddechy, bicie serc i echo kroków.
Musieli stąpać po ziemi bardzo ostrożnie, by nie potknąć się o wystające spod ziemi grube korzenie bądź nie zaplątać w kolczaste pnącza pełzające między nogami niczym węże. Gałęzie raz po raz wyłaniały się z ciemności, znienacka zapuszczając szturm na ich twarze, a ściany krzaków formowały się bezgłośnie przed nimi i za nimi, odcinając drogę. Wszystko zdawało się ożywać w tej ciemności za sprawą jakiejś czarnej, niewątpliwie przerażającej magii.
Wciąż jednak szli. Wciąż nic nie próbowało ich zabić. To musiało znaczyć tylko jedno: nattmani nie wiedzieli jeszcze o ich obecności, a zaczarowana roślinność musiała wyczuć, że nie są ludźmi. Podejrzewali, że właśnie tak została zaprogramowana: by chwytać i niewolić w swych sidłach pożywienie dla tych, którzy ją tutaj sprowadzili. Nie byłoby więc niczym dziwnym, gdyby ich uznała za niejadalnych. Kilka minut później przekonali się jednak, że było to błędne myślenie.
Wynurzyły się z ciemności. Wysokie, kolczaste, przypominające bardziej potwory niż rośliny. Dan szczerze wątpił, by ich broń mogła na długo powstrzymywać olbrzymie macki, dlatego gdy tylko kątem oka spostrzegł, że się zbliżają, ryknął głośno:
– CHODU!
Prawdopodobnie swoim krzykiem zdradził ich obecność nattmanom, ale nie to było w tej chwili ich największym problemem. Pnącza okazały się bowiem niezwykle szybkie. Z niebywałą prędkością rzuciły się ku nim, kąsając ich swoimi kolcami, z pewnością jadowitymi.
Natan został pochwycony i podciągnięty wysoko do góry, gdzie prawdopodobnie miał zostać skonsumowany przez ogromną paszczę, która wyrosła z brunatnej ziemi, rozsiewając przy tym niesamowity odór stęchlizny. Paszcza miała wielkość tira i chyba z tysiące ostrych żółtych zębisk, osadzonych na dwudziestu ciemnofioletowych dziąsłach. Macki wysuwały się naokoło niej, długie na sto metrów, ciemnozielone i kolczaste, a z gardzieli wydobywał się głośny ryk. Żadne z nich nigdy nie widziało stworzenia choć odrobinę przypominającego to, co ukazało się przed nimi. Stwór wyglądał jak misterne skrzyżowanie krakena z rosiczką. Duże, czarne, rozbiegane oczy bez białek śledziły ogród w poszukiwaniu pozostałych, a potężne macki pełzły po ziemi, rozgniatając po drodze każdą napotkaną roślinę.
– Do diaska! – wrzasnął Dan, krzywiąc się z mieszaniną obrzydzenia i niedowierzania. – Jak coś takiego w ogóle mogło powstać?
Trwał w konsternacji przez jakąś minutę, gdyż widok Natana, miażdżonego przez macki potwora i powoli zmierzającego wprost do jego paszczy, całkowicie go otrzeźwił. Strażnik wyciągnął zza pazuchy dwie długie i bardzo ostre maczety, bez których nigdzie się nie ruszał. Jedną rzucił Leili, nakazując jej uciekać, schować się gdzieś i walczyć tylko w ostateczności, a z drugą popędził na stwora z wojowniczym okrzykiem.
– Akurat! Nigdzie nie idę! – krzyknęła za nim dziewczyna, również rzucając się w kierunku stworzenia.
Danowi udało się przeciąć trzy z dwudziestu macek potwora, co na całe szczęście wywołało pożądaną reakcję. Reszta macek gwałtownie poderwała się do góry, wijąc w boleściach, a ta, która przytrzymywała Natana, wypuściła go ze swych morderczych objęć. Chłopak spadł na ziemię w odległości zaledwie trzech metrów od paszczy potwora, a jego towarzysz roześmiał się szaleńczo, zadowolony ze swego wyczynu.
Już miał biec w stronę kolegi, kiedy usłyszał kolejny ryk, a coś ciężkiego z łoskotem upadło tuż za nim. Obejrzał się. Za jego plecami stała uśmiechnięta i umazana zieloną cieczą Leila. W ręku trzymała maczetę, a tuż przed nią leżała kilkumetrowa macka, która prawdopodobnie właśnie miała go zaatakować. „Zuch dziewczyna”, pomyślał mężczyzna, jednak nie powiedziałby tego na głos, choćby go mieli torturować.
Potwór, pozbawiony czterech ze swoich dwudziestu odnóży, z głośnym hukiem i cierpiętniczym jękiem przypominającym skrobanie paznokciami po tablicy, schował się z powrotem w ziemię, przysypując się nią i nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Zielone oczy mężczyzny spotkały się z równie zielonymi, bardzo podobnymi do jego własnych tęczówkami dziewczyny.
– Miałaś się gdzieś schować! – warknął, uśmiechając się jednak pod nosem.
Leila skrzywiła się ze złością.
– Uratowałam ci właśnie skórę! Mógłbyś chociaż podziękować… – zauważyła, a on wywrócił oczyma. Zdecydowanie nie zamierzał jej dziękować!
Natan zebrał już swoje cztery litery z ziemi i chwiejąc się lekko, podążał w ich kierunku. Dan znalazł się przy nim i wziął go pod ramię, pomagając przy stawianiu kolejnych kroków. Chłopak nie był w najlepszym stanie. Kolce miały ze trzy centymetry długości, toteż pozostawiły po sobie dosyć głębokie dziury. Rozerwały Natanowi skórę co najmniej w kilkudziesięciu miejscach, z których teraz leciała obficie krew. Nie było mowy, by iksleinaina, wpompowywana do jego żył przez serce, była wystarczająca do zaleczenia tych ran. Potrzebował jej o wiele więcej niż sam był w stanie wytworzyć.
– Dasz radę iść dalej? – spytał Dan z troską w głosie, a Natan uśmiechnął się lekko.
– W tym stanie nie – odpowiedział po chwili cicho. – Ale gdybym czegoś nie wziął, czułbym się jak bez ręki. Rozumiesz?
Dan rozumiał. On sam nigdy nie brał żadnych wspomagaczy, które Gerard wciskał im przy okazji każdej misji, dlatego często w ogóle zapominał o ich istnieniu. Fakt, że Natan zawsze miał jakiś przy sobie, tylko utwierdzał go w przekonaniu, jak różni są od siebie. Ludzie też to dostrzegali. Jemu ufali niechętnie i tylko w ostateczności, natomiast Natanowi byli zdolni powierzyć życie już od pierwszego spojrzenia. Nie, żeby Dana to obchodziło.
– Gdzie? – spytał tylko, a chłopak sięgnął ręką w kierunku wewnętrznej strony swojego płaszcza. Zaraz jednak ją cofnął, krzywiąc się niemiłosiernie. Towarzysz zrobił to za niego i z wewnętrznej kieszonki płaszcza wyciągnął małą fiolkę, w której błyszczał fioletowy płyn. – No to do dna, kolego.
Natan posłusznie otworzył usta, a Dan wlał mu płyn do gardła. Wraz z każdym kolejnym łykiem chłopak czuł, jak po jego ciele rozchodzi się ciepło, a rany przestają krwawić. Zaledwie w dwie minuty ból zniknął, a siły powróciły. Jedynym dowodem stanu, w jakim znajdował się chwilę wcześniej, były głębokie rany. Chłopak mógł się teraz całkowicie wyprostować, nie odczuwając przy tym najmniejszego cierpienia.
– Od razu lepiej – powiedział, po czym się roześmiał. – Rozumiem, że lubicie Green Day, ale żeby się od razu robić na zielono…
Leila prychnęła z mieszaniną rozbawienia i politowania, a Dan wywrócił oczyma.
– Kretyn – powiedzieli jednocześnie i odwrócili się, by ruszyć dalej. Natan zaśmiał się cicho i podążył za nimi. Spodziewali się, że nie ujdą daleko, gdyż nattmani, zaalarmowani odgłosami walki, wynurzą się ze swojej rezydencji, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego okazało się, że ich „przyjaciel” ma dosyć sporą rodzinę… Zanim się obejrzeli, goniły ich kolejne macki, tym razem należące nie do jednego, a do trzech potworów. Gdyby chcieli walczyć, nie mieliby szans. W biegu odcięli kilka macek, ale ich głównym celem było nie dać się złapać.
Biegli. Uskakiwali na boki, rozdzielali się pomiędzy drzewami i kwiatami, a po chwili wpadali na siebie całkiem przypadkowo i znowu podążali ramię w ramię w kierunku domu, który tak bardzo ich interesował. Nie mieli pojęcia, ile czasu minęło, zanim zdyszani i wyczerpani walką dotarli wreszcie pod rezydencję. Diabelskie pnącza ciągnęły się za nimi, wysuwając ku nim swoje kolczaste macki. Te kilka stopni dzielących ich od drzwi pokonali, przeskakując po dwa naraz. Myśleli, że to koniec. Że przebiegną te osiem schodów i na tym ich kłopoty z zaczarowaną roślinnością dobiegną końca. Mylili się. Stopni wcale nie było osiem. Kiedy już na nie wbiegli, przed nimi wyrosło kilkadziesiąt marmurowych schodów, ciągnących się wysoko ku wejściu do rezydencji nattmanów. Na czym stał dom i jak został zaprojektowany, skoro trzeba było pokonać tyle schodów, by dotrzeć do wrót, tego nie wiedzieli. Właściwie nawet nie chcieli tego wiedzieć. Jedynym pragnieniem tej trójki było teraz pozbycie się zabójczej roślinności.
Dan był już na samej górze. Już przeskakiwał ostatni schodek, kiedy za nim ponownie rozległ się krzyk. Serce podskoczyło mu do gardła. Nie miał pojęcia, że potrafi poruszać się tak szybko. Nie panował nad tym, co robi. Kierował nim czysty instynkt i nakazywał mu chronić Leilę. Odwrócił się na pięcie i rzucił ku dziewczynie, którą magiczna roślinność ściągała właśnie w dół po stromych schodach. Minął Natana, usiłującego pochwycić dziewczynę za rękę. W biegu wyciągnął ostry myśliwski nóż. Maczetę stracił kilka minut wcześniej, gdy i jego zaatakowała macka, ale nie była to wielka strata. W domu miał ich jeszcze z piętnaście.
Ostrze noża zagłębiło się w roślinie i w tym samym momencie ich uszu dobiegł wysoki pisk. Potwór uwolnił swoją zdobycz. Macka szarpnęła się gwałtownie, zrzucając z siebie wroga. Danowi udało się wyszarpnąć nóż w ostatniej chwili, a roślina zniknęła w dole. Mężczyzna odetchnął głęboko, ocierając pot z czoła. To chyba by było na tyle. Spojrzał na dwójkę swoich towarzyszy. Natan miał spore rozcięcie na czole i kilka pomniejszych zadrapań na ramionach. Jego ubranie było niemal w strzępach, a z rannej nogi, której nie miał już czym zaleczyć, sączyła się krew. Leila siedziała kilka schodów niżej, a jej roziskrzone oczy wpatrywały się w Dana. Włosy miała pozlepiane posoką, twarz podrapaną, sukienkę rozdartą w talii, jej bok obficie krwawił, a obcasy były doszczętnie zniszczone, lecz, o dziwo, nie połamane. Zarówno ona, jak i chłopak byli oblepieni ziemią i usmarowani zielonym osoczem, które wypływało z rannych roślin za każdym razem, gdy je unicestwiali. Dan podejrzewał jednak, że on sam nie wygląda teraz lepiej. Dziewczyna nagle się uśmiechnęła.
– Mówiłam ci, że nic mi się nie stanie, póki ty tu jesteś – powiedziała, a on odczuł wielką ochotę, by sprać ją na kwaśne jabłko. Mógł po raz kolejny wygłosić jej tyradę, ale tego nie zrobił. Musieli ruszać dalej. Podniósł się ze schodka i podał rękę Leili. Ta przyjęła ją i pozwoliła mu się podnieść, krzywiąc się przy tym mocno. Musiała nieźle się poturbować, jednak poza tym jednym grymasem w żaden sposób się nie zdradziła.
Stanęli przed wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami strzeżonymi przez trzy marmurowe gobliny: dwa po obu stronach wrót, a trzeci nad wejściem. Wszystkie miały upiorne, powykrzywiane twarze oraz szeroko rozpostarte, ostro zakończone skrzydła. Przywodziły na myśl diabły i wyglądały tak, jakby w każdej chwili mogły wznieść się w powietrze, przy okazji odgryzając głowy nieproszonym gościom. Leila wzdrygnęła się na ich widok, podobnie Natan. Jedynie Dan przyjął ich obecność bez większego poruszenia. Napatrzył się już na zbyt wiele obrzydliwych rzeczy, by robiły na nim wrażenie jakieś trzy posągi.
------------------------------------------------------------------------
Legendarny stwór morski, przypominający wyglądem kałamarnicę olbrzymią .