- promocja
- W empik go
Strażnicy Wrót. Jaga i miasto magotechników - ebook
Strażnicy Wrót. Jaga i miasto magotechników - ebook
Przed Jagą kolejna misja!
Jaga Kurzastopka z pomocą mistrza Twardowskiego i przyjaciół z Niespokojnej Bandy ponownie udaremniła smokom powrót na Ziemię. Ale prastare gady nie porzuciły planu zawładnięcia światem. Dragonis Wawelski i jego poplecznicy znów knują. Młoda czarownica dobrze o tym wie. Martwi ją coś jeszcze - Cykor, który wyruszył poznać swoje przeznaczenie, przepadł bez wieści, a Nieustraszony rozrasta się w niekontrolowanym tempie! Skoki mocy w jego wnętrzach zaczynają niebezpiecznie oddziaływać na cały glob. Jakiego czaru użyć, by uspokoić wiekowy dom na orlich nogach? Czy na świecie istnieje jeszcze magia zdolna przeciwstawić się jego sile?
Pomoc nadchodzi z Wrocławia, miasta otulonego aurą nieistotności, w którym rządzi rasa nikłego wzrostu, ale wielkich umysłów, a magię wykłada się na uniwersytecie. Do Nieustraszonego przybywa grupa magotechników - oddział wrocławskich krasnali do zadań specjalnych.
"Jaga i miasto magotechników" to trzeci tom serii "Strażnicy Wrót" - opowieści o przygodach tytułowej czarownicy. Książki łączą elementy świata magicznego, słowiańskiej mitologii i polskich legend.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8299-543-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STARA BIEDA
Mira Miedzianka, paladynka z Cechu Spokoju, wzbiła się do lotu na grzbiecie swojego jastrzębia. Mechaniczny ptak był cudem kunsztu magotechnicznego. Zbudowano go z uschniętych gałęzi, liści, kwiatów, drobnych monet i innych przypadkowych elementów, które można było znaleźć w parku.
Kim była kobieta zdolna wznieść się w powietrze, dosiadając mierzącego pół metra drapieżnika?
Różnie na nie wołano. Krasnoludki, skrzaty, kraśnięta, gnomy lub podziomki. Trudno było znaleźć w całym magicznym świecie rasę bardziej różnorodną od tych niewielkich istotek. Skrzaty o śniadym kolorze skóry zamieszkiwały południe Europy, jasnowłose i niebieskookie – daleką północ. Były też skrzaty indyjskie, meksykańskie czy afrykańskie. Lubiące światło skrzaty naziemne, a nawet preferujące chłodny półmrok jaskiń gnomy tunelowe. We Wrocławiu można było spotkać je wszystkie. Od przeszło tysiąca lat połączone wspólnym celem, jakim było pomaganie zwyklakom. A gdy oddawały się realizacji tej misji, lepiej było nie wchodzić im w drogę.
Jastrząb energicznie machał skrzydłami. Pióra mieniły się strzępami kolorowej gazety, którą zapewne wiatr wywiał z kosza na śmieci i poniósł na miejsce, w którym Mira przywołała do życia latającego chowańca. Jeźdźczyni i wierzchowiec w kilka chwil wznieśli się ponad budynki. Roztaczał się stąd wspaniały widok na najbliższą okolicę. Skupisko sześciu wysepek na Odrze. Od tysiąca lat dom wrocławskich skrzatów. To stąd rządziły całym miastem i dbały o bezpieczeństwo zamieszkujących je niemagicznych ludzi.
Mira Miedzianka była dość wysoka jak na skrzatkę, miała piętnaście i pół centymetra wzrostu. Ufarbowane na zielono włosy wiązała na cebulę i chowała pod spiczastą czapką, czerwieńszą od jarzębiny w sierpniu. Chroniący ją przed wiatrem krótki kaftan spinały guziki wykonane ze śrubek i z nakrętek. Była to dawna tradycja, z czasów, kiedy krasnale mieszkały w domach zwyklaków i wykonywały proste prace w ich warsztatach. Lewe przedramię skrzatki opinała bransoleta z brązu. W metal oprawione były przepiękne rubiny i szmaragdy. Pomiędzy nimi w centralnym miejscu znajdował się niepozorny odłamek granitu. To w nim drzemała prawdziwa siła. Mieszkał tam osobisty demon stróż Miry. Spętany runicznymi więzami, wykonywał wszystkie polecenia paladynki.
Jastrząb złapał korzystny wiatr i skorygował kurs zgodnie z wolą swojej pani. Pomknęli w stronę Starego Miasta. Lecieli nisko ponad budynkami, bez strachu, że ich obecność zaniepokoi zwykłych ludzi. Uniemożliwiała to aura nieistotności, którą najlepsi magotechnicy z Latającego Uniwersytetu rozciągnęli nad całym Wrocławiem. Sprawiała ona, że wszystkie zjawiska nadnaturalne, takie jak obecność duchów, krasnoludków, demonów, wydawały się ludziom zbyt nieistotne, by zawracać sobie nimi głowę.
Mira przemknęła nad kipiącym życiem Rynkiem. Turyści mieszali się tu z mieszkańcami. A pomiędzy ludźmi przechadzały się skrzaty zajęte swoimi sprawami. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Jeśli już ktoś spojrzał na przedstawicieli małego ludku, to wydawało mu się, że patrzy na miniaturowe pomniki, figurki z brązu, sięgające najwyżej do połowy łydki. Tak właśnie niemagiczni ludzie postrzegali kręcące się po Wrocławiu krasnoludki.
– Prawdziwe piękno można docenić dopiero z lotu ptaka – zagadnęła Mira, podziwiając kolorowe kamienice otaczające Rynek i tańczące na ich szybach złote refleksy światła. – Musisz kiedyś polecieć ze mną.
Nie mówiła do jastrzębia. Ten był wspaniałym wierzchowcem, ale marnym rozmówcą. Wykonywał jedynie polecenia jeźdźca. Słowa były skierowane do Lulu Okori. Skrzatki z Cechu Obieżyświatów.
– Dziękuję, ale w zupełności wystarcza mi kula dalekowidzenia. – W głowie Miry rozległ się ciepły głos Lulu. Pobrzmiewała w nim nuta smutku. Nawigatorka cierpiała na lęk przestrzeni. Ograniczała więc przebywanie na dworze do minimum. Mimo to rzetelnie wywiązywała się ze swoich obowiązków. W trakcie misji zajmowała stanowisko w wieży obserwacyjnej przylegającej do głównego gmachu Cechu Spokoju. Stamtąd zapewniała wsparcie astralne dla całej drużyny. Niekiedy inne krasnoludki żartowały z niej sobie, mówiąc: „Jak prawdziwa księżniczka” Albo: „Czy widzisz w tej kuli księcia, który wyciągnie cię z twojej ciemnicy?”.
Lulu, która bardzo sprawnie poruszała się w polu astralnym, w takiej sytuacji przesyłała dowcipnisiom wiązkę uczuć, które przywodziły na myśl odgłos zgrzytania widelca po talerzu. Ofiara ataku myślowego nie mogła nic zrobić, by uciszyć nieznośny dźwięk w głowie. Taka była cena drwin z nawigatorki.
Mira była jednak wyjątkiem.
– Przywiążę cię kiedyś do mojego jastrzębia i zmuszę do lotu, jeśli będzie trzeba – zagroziła zielonowłosa skrzatka. – Potem mi podziękujesz.
– Chciałabym to zobaczyć!
Szybująca na jastrzębiu krasnalka zaśmiała się, słysząc ripostę. Przez lata wspólnej służby przyzwyczaiła się do ciętego języka skrytej w wieży towarzyszki.
Lulu miała posturę zapaśniczki. Może nie wychodziła na dwór zbyt często, by jednak utrzymać formę, codziennie wspinała się na wieżę obserwacyjną z dodatkowym obciążeniem. Dla skrzatki, która mierzyła tyle, ile stopień schodów, była to solidna zaprawa.
Jastrząb pokonał przestrzeń nad Rynkiem i odbił w prawo nad plac Solny. Wykorzystując korzystny prąd powietrza, wzbił się nieco wyżej, tak by jego pani mogła obejrzeć teren w dole. Plac w przeciwieństwie do Rynku świecił pustkami. Kiedy tylko jakiś zwyklak zbliżał się do niego, stawał skołowany, a po chwili zawracał. To skrzaty z Cechu Spokoju rozciągnęły nad placem nieprzekraczalną barierę. Do ludzi mieszkających w pobliskich kamienicach wysłano szeptuchy, duchy, które skłoniły ich do udania się do innej części miasta. Teren byt chwilowo we władaniu krasnoludków.
Na samym środku placu znajdował się powód całego zamieszania. Obiekt co chwila zmieniał kształt. Raz był nowiutkim zwyklakowym samochodem, to znowu gryfim dyliżansem. Mrugnięcie oczu i zmieniał się w skrzynię pełną złota lub magiczny miecz.
– Koniec tej zabawy, demonie! – zawołał w dole paladyn dowodzący oddziałami szybkiego reagowania. Dwa tuziny skrzatów w ciężkich ruchomych strażnicach wyznaczały okrąg o promieniu pięćdziesięciu metrów. Pomiędzy nimi stały chowańce uzbrojone w runy szczęścia i pomyślności. W powietrzu Jastrzębia Gwardia szybowała na mechanicznych ptakach i domykała szczelnie kordon. Nieco dalej z tyłu czekała grupa klątwiarzy, gotowych na sygnał, że mogą wkroczyć do akcji.
– Bierzemy się do pracy – zwróciła się Mira do nawigatorki. – Pokaż pole rażenia klątwy i wytycz bezpieczny tor lotu w dół.
Przy pomocy kuli dalekowidzenia Lulu przejęła kontrolę nad wzrokiem zielonowłosej skrzatki. Zwykły obraz miasta w dole się odmienił. Teraz w powietrzu unosiła się mgła. Od razu można było się zorientować, że nie jest to zwykłe zjawisko. Obłok miał nieprzyjemny sinofioletowy kolor i pomimo wiatru tkwił w miejscu. Wokół skażonej przestrzeni rozlokowała się już gotowa do akcji ekipa z Cechu Spokoju. Czekała tylko na przybycie Miry Miedzianki z Wydziału Wróżb.
Jastrząb zapikował, nabierając błyskawicznie prędkości. Od pędu serce Miry zabiło szybciej. Głowę pochyliła tak nisko, że praktycznie wtuliła się w grzbiet powietrznego wierzchowca, a nogi w jeździeckich butach wbiła mocniej w strzemiona. Końcówki kaftana i czubek czerwonej czapeczki załopotały. Chowaniec w ostatniej chwili rozłożył skrzydła i wyhamował, po czym sprawnie wylądował na krawędzi żeliwnego kosza na śmieci.
– Koniec służby – wyszeptała skrzatka. Kiedy tylko te słowa wybrzmiały, moc scalająca uskrzydlonego chowańca zgasła. Rupiecie, z których stwór powstał, rozsypały się i wpadły prosto do kosza na śmieci. W powietrzu na wysokości ręki Miry unosiła się płytka z brązu. Krasnalka złapała ją i płynnym ruchem schowała do kieszeni. Pod palcami wyczuła kawałek kwarcu oprawiony w brąz. W kamieniu mieszkał upiór związany z żywiołem powietrza. To on sterował uskrzydlonym chowańcem. Same skrzaty nie potrafiły posługiwać się czarami. Jednak ich magotechnicy już setki lat temu wymyślili, jak zaprząc do pracy istoty eteryczne.
Mira ruszyła energicznym krokiem ku stanowisku dowodzenia. Jeździeckie buty stukały miarowo o bruk. Chociaż dzieliło ją od celu zaledwie kilkanaście metrów, przy jej wzroście pokonanie tego dystansu zajęło dłuższą chwilę. Mijane po drodze ławki zwyklaków i ich smrodliwe samochody górowały nad niewielką skrzatką. Paladynce jednak to nie przeszkadzało. Krasnoludki, przyzwyczajone od wieków do życia w domach ludzi, dobrze się czuły w takim otoczeniu.
W połowie drogi między śmietnikiem a straganami z kwiatami czekała na nią druga połowa ich zespołu, Tomáš Svoboda oraz Ludwik Zapomniany. Obaj byli szeregowymi ratnikami, jak zwyczajowo w świecie magii nazywano obrońców miru domowego, czyli strażników porządku.
Specyficzna była to para. Tomáš, gnom wynalazca i magotechnik, był podobnego wzrostu co reszta krasnoludków, jednak ciało miał bardziej krępe. Ze skórą o barwie ziemi, z rzadką szczeciną na głowie i równie rzadką brodą przywodził na myśl włochatego ziemniaka. Do wrocławskich skrzatów dołączył osiem dekad temu. Było to o tyle zdumiewające, że gnomy niezwykle rzadko chciały mieć do czynienia ze swoimi światłolubnymi kuzynami. Jeszcze dziwniejsze było to, że mu na to pozwolono.
Tomáš stał tuż obok stalowego skrzata. Ludwik Zapomniany przewyższał o głowę wszystkie pozostałe krasnoludki. Jego ciało było wykute z precyzją. Twórca zadbał nawet o takie szczegóły, jak zmarszczki na pozbawionej zarostu części twarzy czy fałdki na stożkowatej czapce. Z typowym wizerunkiem skrzata nie zgadzały się jedynie brak mimiki i dwa otwory zamiast oczu. W kłębiącej się w nich ciemności czuło się jakąś świadomość. To wywoływało dyskomfort.
– Svoboda, Zapomniany, cieszę się, że was widzę – przywitała się Mira.
– Czarnowidze w komplecie. – Ze szczeliny wyciętych w metalu ust Ludwika wydobył się dźwięk przypominający świst wiatru w uchylonym oknie.
Zapomniany był duchem. Pięć wieków temu w trakcie Smoczej Wojny stracił ciało. Przyłączył się do podobnych sobie bezcielesnych włóczęg i zamieszkał w Garnizonie Duchów przy ulicy Parkowej. Przez setki lat był wywoływany jedynie, gdy Wrocławiowi groziło wielkie niebezpieczeństwo. To tam wygrzebał go Tomáš i zbudował dla niego chowańca. Większość wspomnień z czasów, kiedy Ludwik miał ciało z krwi i kości, zatarło się w jego umyśle. Nie pamiętał nawet swojego rodowego przydomka. Dlatego właśnie wołano na niego Zapomniany.
– Macie ją? – Mira zadarła głowę, spoglądając bez lęku w dwa otwory na metalowej twarzy. – Czy to bieda?
– Tak – potwierdził Ludwik. – Lulu, miałaś rację – dodał, kierując te słowa do nieobecnej ciałem nawigatorki.
– Gdyby bieda była bardziej wstrzemięźliwa, może udałoby się jej uniknąć wykrycia – odezwała się bezpośrednio w umysłach skrzatów Lulu Okori. Od kilku dni śledziła szlak nieszczęść, które demonica zsyłała na zwyklaków i bardzo nieliczne istoty magiczne mieszkające we Wrocławiu.
Troje krasnoludków weszło pomiędzy stragany z kwiatami. Tam w cieniu drzew, tuż obok fontanny, rozlokował się oddział szturmowy. Wszystkie co do jednego barczyste i umięśnione skrzaty i skrzatki. Nikt jednak nie przewyższał wzrostem Ludwika.
– Kazimira Miedzianka – przywitał się dowódca. – Bądź pozdrowiona, paladynko.
– Wystarczy Mira – poprawiła go skrzatka.
Widać było, że paladyn dowodzący szturmowcami czuje się nieswojo w towarzystwie przybyłej trójki. Była to częsta reakcja na pojawienie się czarnowidzów z Wydziału Wróżb. Formalnie byli częścią Cechu Spokoju, który we Wrocławiu odpowiadał za bezpieczeństwo wszystkich krasnoludków i zwyklaków. Ale czarnowidze chadzali własnymi ścieżkami. I nie odpowiadali przed nikim poza mistrzynią cechową.
Niezręczna cisza została przerwana przez trzech pożeraczy klątw, którzy powoływali do życia chowańca. Magotechniczny twór dzierżył w metalowej dłoni łańcuch zakończony kryształowym wahadełkiem. Jeden ze skrzatów trzymał bliźniaczy przedmiot.
Chowaniec wszedł w okrąg wyznaczony przez runy szczęścia. Niesione przez niego wahadło zaczęło momentalnie wirować, wprawiając w ruch to drugie.
– Czterdzieści dziewięć metrów do biedy. Dwa nieszczęścia pierwszego stopnia na godzinę. Poziom rośnie – odczytał siłę promieniowania jeden z pożeraczy klątw. Znaczyło to, że każdemu, kto postałby przez godzinę na miejscu chowańca, w najbliższym czasie na pewno przydarzą się dwa nieszczęśliwe wypadki.
Mira przyglądała się skrzatom z oddziału pożeraczy klątw z dziwną intensywnością. Formalnie nie należały do Cechu Spokoju. W jednym rozpoznała akademika z Cechu Ciekawości. Wiele lat temu studiowali razem na Latającym Uniwersytecie. Dwa pozostałe mogły należeć do Cechu Równowagi, z którego wywodzili się najlepsi budowniczowie i architekci. Praca pożeraczy klątw wykraczała poza standardowe umiejętności Cechu Spokoju. Wymagała znajomości artefaktów, biegłości w obliczeniach, cierpliwości i wiedzy magotechnicznej, której zazwyczaj brakowało krewkim obrońcom miru domowego. Dlatego chętnie korzystano z pomocy członków innych cechów. Mawiano, że jedynie szaleńcy godzili się na tę współpracę i dołączali do oddziału pożeraczy klątw.
– Czterdzieści metrów. Poziom nieszczęścia cztery klątwy trzeciego stopnia na godzinę. – Skrzat odczytywał natężenie promieniowania. W jego głosie było słychać zdumienie. Nieszczęście trzeciego stopnia mogło oznaczać na przykład złamanie nogi w biały dzień na suchej i gładkiej nawierzchni. Nawet jedno nieszczęście tego kalibru na tydzień było wysokim wynikiem. – Trzydzieści pięć metrów. Jedno nieszczęście piątego stopnia na tydzień. Trzydzieści metrów... – Skrzat nie dokończył odczytu.
Chowaniec zaplątał się we własne nogi, a upadając, rozleciał na kawałki pod wpływem zgromadzonego nieszczęścia. Mira gwizdnęła z wrażenia. Dawno tak potężny szkodziciel nie dostał się do Wrocławia.
Według Lulu Okori szlak pechowych zdarzeń wytyczony przez biedę zaczynał się tuż przy wyjściu z Dworca po Drugiej Stronie Lustra. Prawdopodobnie demon dostał się do miasta pod postacią monety. Niczego nieświadomy zwyklak musiał zapłacić nią za transport. A potem bieda przechodziła z rąk do rąk. Zmieniała formę, tak by budzić jak największe pożądanie kolejnych ofiar. Mogła przybrać postać niezwykłego przedmiotu, takiego jak latający dywan czy Lampa Prawdy, albo stać się czymś całkowicie zwyczajnym: cegłą, rylcem do poprawiania runów, widelcem w restauracji lub książką na ławce w parku.
Dopóki była w obiegu, zagrażała jedynie temu, kto ją nosił. Teraz – osaczona przez ratników i otoczona runami szczęścia – ziała pechem na kilkadziesiąt metrów dookoła siebie. Taki mechanizm obronny.
Pożeracze klątw wypuścili z klatki istotę przypominającą przerośniętego kreta, o szarej, pomarszczonej skórze i niemal białych oczach. Istota poruszała się na tylnych łapach, a jej spiczasty nos czujnie węszył.
Był to szarlej, żyjący w kopalniach stwór, który roztaczał własną aurę pecha i zarażał nim napotkanych w sztolni górników. Miał więc naturalną odporność na zsyłane nieszczęście.
W przednich łapach niósł skrzynię wykutą z wapienia wydobytego w górze Ślęży. Ta skała miała wielką moc. Była idealnym nośnikiem dla wszystkich istot magicznych.
Nozdrza szarleja rozszerzyły się, wciągając zapach biedy. Stwór ruszył w kierunku osaczonej demonicy. Ta miotała się na wszystkie strony. Zmieniała formę. Przybierała najbardziej kuszące kształty. Szarlej był coraz bliżej. Bieda w akcie desperacji zgromadziła wszystkie siły. Przebiła się przez barierę ochronną wytyczoną przez runy pomyślności. Jej eteryczne macki zapuściły się w umysły próbujących ją złapać krasnoludków. Szukała pragnień i niespełnionych marzeń.
– Przyjdźcie do mnie, a wszystko może być wasze – szeptała.
Mira poczuła zawrót głowy. Znak, że bieda dopadła i ją. Z każdą zmianą kształtu demonicy zsyłane przez nią obrazy wywoływały coraz silniejsze emocje.
Ława w auli na Latającym Uniwersytecie z czasów, kiedy Mira należała jeszcze do Cechu Ciekawości.
Eteryczne labirynty, gra, którą ojciec wkładał jej pod poduszkę, tak by córka mogła je pokonywać we śnie. Całował ją w czoło i mówił: „Produktywnych snów, Kazimiro”.
Mostek Czarownic na ulicy Szewskiej, młodziutka krasnalka trzyma za rękę tatę, a ten tłumaczy jej, na czym polega praca pożeracza klątw.
Ta ostatnia wizja sprawiła, że zielonowłosej skrzatce szybciej zabiło serce. Nie widziała taty już od tak wielu lat, odkąd podczas zadania dla Cechu Spokoju sprawy wymknęły się spod kontroli. A przecież teraz stał pośrodku placu Solnego. Wystarczyło tylko podejść i wziąć go za rękę.
Mira ruszyła przed siebie. Z każdym krokiem zbliżała się do bariery tamującej szkodliwe pole pecha.
– Mira! Co się dzieje?! – krzyczała Lulu w głowie skrzatki. – Svoboda, Zapomniany! Moja kula zarejestrowała duży skok skażonej magii.
Żadne z czarnowidzów nie odpowiadało. Nawet zaklęty w metalowym chowańcu duch Ludwika. Wszyscy, spętani drogimi swojemu sercu obrazami, posuwali się do przodu.
Nagle Mira jęknęła zaskoczona. Bransoleta z brązu na lewym przedramieniu pulsowała czerwienią. To zaklęty w niej demon pobierał energię z rubinów i otoczył paladynkę ochronnym zaklęciem. Wizja taty stojącego na wyciągnięcie ręki roztrzaskała się niczym uderzająca o bruk szyba.
– Czy ktoś mnie słyszy? – kolejny raz odezwała się w jej głowie nawigatorka. Nie okazywała paniki. – Wprowadzam procedury awa...
– Tu Mira – przerwała jej skrzatka. Mówiła nieprzytomnym głosem. Powiodła wzrokiem po placu Solnym. Jej umysł jednak szybko pozbywał się resztek demonicznego wpływu. Krasnalka potrząsnęła głową. – To bieda przebiła barierę szczęścia i spętała wszystkich... – Mira Miedzianka umilkła na moment, zobaczyła, że paladyn dowodzący oddziałem szybkiego reagowania macha do niej ręką.
Jedynie Mira i drugi paladyn, chronieni przez wyjątkowo potężnych demonicznych stróżów, wyrwali się spod wpływu skażonych czarów. Reszta krasnoludków na placu Solnym szła bezwolnie w kierunku przeklętego artefaktu. Jeszcze moment, a wejdą na teren napromieniowany pechem.
„Musimy działać szybko” – dotarło do zielonowłosej paladynki.
Dotknęła bransolety na lewym przedramieniu.
– Lodowa rzeka! – krzyknęła, przywołując zaklętego w artefakcie demona. Rubiny otaczające maleńki granit rozbłysły. Krasnalka wycelowała dłoń w kostkę bruku na placu. Kilka centymetrów od ręki Miry uformowała się błękitna kula. Trysnął z niej lód, który momentalnie zaczął pokrywać nawierzchnię. – Dopilnuj, by lodowy pierścień otoczył cały teren wokół biedy – rozkazała. Poczuła gniew bijący z granitu. Więziony wewnątrz demon zawsze tak reagował, kiedy runy wyryte w bransolecie zmuszały go do działania.
Tafla lodu stanęła skrzatom na drodze. Była tak śliska, że każdy, kto postawił na niej stopę, momentalnie tracił równowagę. Drugi skrzat, który uwolnił się spod wpływu biedy, w mig zrozumiał pomysł Miry. Rozkazał własnemu demonowi, by ten przywołał wicher. Dwa czary okazały się wystarczającą zaporą. Krasnoludki z Cechu Spokoju z hukiem waliły się na ziemię. Już po chwili aria pojękiwań i krzyków bólu powiedziała Mirze, że plan się powiódł. Tylko jeden skrzat zaszedł tak daleko, że skręcił sobie nogę w kostce od nadmiaru pecha.
Zielonowłosa krasnalka zerknęła na środek placu. W czasie akcji ratunkowej szarlej, wysłany przez pożeraczy klątw, pokonał niemal całą drogę. Kiedy dzieliło go od biedy zaledwie kilka kroków, demonica zmieniła się w małą monetę z brązu. Przedmiot wyglądał na bardzo stary. Mógł mieć kilka setek lat.
Kretopodobny stwór pochylił się nad skażonym artefaktem. Przednie łapy uzbrojone w długie pazury przez chwilę męczyły się z podniesieniem monety. Kiedy wreszcie to się udało, szarlej umieścił ją w wapiennej skrzyni, zamknął wieko i zacisnął runiczne klamry. Pożeracze klątw bez pośpiechu wysłali kolejnego chowańca z wahadełkiem, by sprawdzić natężenie nieszczęścia na placu.
– Czysto! – zakomunikował jeden z siwowłosych krasnoludków.
– O jedną zarazę mniej – zawyrokował Ludwik Zapomniany. Duch w pancerzu był nieprzejednany, kiedy na ich drodze stawała jakakolwiek istota eteryczna. Z czasów, kiedy jeszcze miał ciało, zachował strzępy wspomnień o bitwie. Zbuntowane duchy wystąpiły przeciwko krasnoludkom. Mira podejrzewała, że jeden z nich opętał ciało Ludwika i wygnał z niego prawowitego właściciela.
Szefowa czarnowidzów skinęła głową. Dobrze wiedziała, jaki los czeka biedę. Treserzy z Cechu Spokoju dadzą demonicy trochę czasu na zrozumienie nowej sytuacji. Może z dziesięć lat potrzymają ją zamkniętą w wapieniu. Po czym złożą jej propozycję nie do odrzucenia: dwadzieścia pięć dekad w służbie miasta w zamian za wolność. I kolejny magiczny szkodziciel wykorzysta swoje moce na chwałę Wrocławia.
Do akcji wkroczył oddział czyścicieli. Spryskali kostki brukowe placu płynem ze skoncentrowanej czterolistnej koniczyny.
Członkowie Cechu Spokoju podchodzili do zielonowłosej paladynki. Salutowali jej i kiwali z uznaniem głową.
– Dobra robota – mówili.
– Uratowałaś nas.
– Ci czarnowidze nie są tacy źli.
Mira przyjmowała te wyrazy wdzięczności z uśmiechem i ściskała wyciągające się ku niej ręce. Myślami była jednak zupełnie gdzie indziej. Pojawienie się magicznej istoty niepokoiło drobną skrzatkę. Od lat nie słyszała, by tak potężną biedę odkryto gdziekolwiek w Europie. Mogłaby się założyć, że to nie przypadek.
Uchwyciła spojrzenie Tomáša i wskazała na pożeraczy klątw. Gnom w mig pojął, o co chodzi szefowej. Podszedł do krasnoludków ubranych w ochronne fartuchy. Te spakowały wapienną skrzynię do większej. Tak zabezpieczony artefakt zaniosły na latający dywan. Już się zbierały do odlotu, kiedy Tomáš je zatrzymał.
– Nie lećcie z tym do treserów. Tylko do magotechników z uniwersytetu – polecił gnom. A kiedy transportowy dywan wzniósł się w powietrze, podszedł do zielonowłosej paladynki. – Czy chcesz coś przekazać naszym kolegom naukowcom? – zapytał.
Skrzatka odprowadziła wzrokiem dywan znikający za linią kamienic.
– Niech sprawdzą, czy ta moneta nie cuchnie smoczą aurą – poprosiła Tomáša. – Powinni mieć jeszcze jakąś smoczą wróżkę zaklętą w bursztynie.
Tomáš podrapał się po rzadkiej szczecinie.
– Coś mi mówi, szefowo, że twój ciekawski nos zwęszył jakąś grubszą aferę.
Stwierdzenie gnoma nie było wcale dalekie od prawdy. Ostatnio krążyło wiele plotek o rzekomym odrodzeniu się smoków. Podobno żyły na Księżycu. Podobno knuły, by wrócić na Ziemię i objąć ją z powrotem we władanie. Intuicja podpowiadała Mirze, że jeszcze niedawno brązowa moneta bieda spoczywała w skarbcu któregoś z prastarych gadów.
Półtora roku temu świat obiegła wieść o widmowym smoku schwytanym w Krakowie przez czarnoksiężnika Jana Twardowskiego. Od tego czasu na wszystkich kontynentach dawni zwolennicy smoków podnosili głowy, łby i eteryczne macki. Coraz więcej słyszało się o Dragonach, tajnej organizacji, która siała zamęt na całym świecie. Podobno jej członkowie działali w imieniu prastarych gadów.
Wszystko to było bardzo niepokojące, a do głównych obowiązków Wydziału Wróżb należało właśnie niepokojenie się. Od rana do wieczora Mira i reszta pracujących tam skrzatów zamartwiali się zagrożeniami, które czyhały poza miastem.
Dlatego nazywano ich czarnowidzami.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------