- W empik go
Strażniczka światów. Przebudzenie - ebook
Strażniczka światów. Przebudzenie - ebook
Myślisz, że niesiesz światło, ale masz w sobie mrok Nawii. Rozalia-Rosława ma moc. Narodziła się dzięki łasce Marzanny, Pani Życia i Śmierci. Jej powołaniem jest służenie ludziom jako matucha (wiedźma, widząca), ale także pilnowanie bram między światami: Prawią - królestwem bogów, Jawią – królestwem ludzi oraz Nawią – królestwem zmarłych. Bo czasem bramy te otwierają się niepotrzebnie, a istoty przynależne do Nawi usiłują zagnieździć się wśród żyjących. Kobieta wie, jak odsyłać je na właściwe miejsce. Widzi o wiele więcej, niż powinien widzieć zwykły śmiertelnik. Ona jednak nie jest zwykłą śmiertelniczką. Dlatego też pewnego dnia odkrywa, kim w rzeczywistości był jej rzekomo zmarły ojciec, a wtedy zaczyna rozumieć, jakie niebezpieczeństwo jej grozi. Nie jest ono zresztą jedyne. Ogromne niebezpieczeństwo grozi wszystkim wyznawcom Marzanny, Welesa oraz innych prastarych bogów. Na ich ziemie wkracza chrześcijaństwo, a konflikt za sprawą butnego i bezwzględnego mnicha eskaluje z każdym dniem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66767-25-6 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zrodzona przez światło dla cienia
Noc była chłodna, jednak ona biegła niemal na oślep, przedzierając się przez gęste zarośla, potykając na śliskich kamieniach i leżących w trawie patykach. Szara brudna sukienka rozerwała się w kilku miejscach, a czarne potargane włosy wplątywały się w pozbawione liści gałęzie. Wyszarpywała je siłą, nie zwalniając nawet na chwilę. Niemal nieustannie płynące łzy wyżłobiły dwie jaśniejsze smugi na ubłoconych policzkach. Oddech stawał się coraz szybszy, przerywany żałosnym łkaniem i próbami krzyku. Nie mogła wołać, zdolna była tylko powtarzać jak obłąkana:
– Nie… To nie tak… Nie, nie… To niemożliwe…
Chwilami miała wrażenie, że jakiś cień podąża w ślad za nią, lecz gdy odwracała głowę, znikał. Choć się nie bała, instynktownie przyspieszała jeszcze bardziej. Nie chciała, by ktokolwiek lub cokolwiek ją zatrzymało. Nie teraz. Musiała tam dotrzeć, choćby i na czworakach: wbrew woli matki, a nawet i bogów, gdyby próbowali stanąć jej na drodze.
Powtarzające się od dwóch dni koszmary męczyły ją i nie dawały chwili wytchnienia. To, co się śniło, nie mogło być prawdą, a jednak jakaś niezrozumiała siła pchała ją na grób ojca. Dotąd się powstrzymywała, pomna słów matki, by nie opuszczać domu bez opieki. Próbowała z nią rozmawiać, ale wszelkie starania kończyły się uciszaniem. Nawet przyrodni brat, Dalibor, spoglądał na nią z pobłażaniem, jakby niczego nie pojmowała. Była dzieckiem, ale czuła niewyobrażalną rozpacz po stracie rodzica. Matka tymczasem skupiła się na sobie i własnym bólu. Wszystko inne znikło z jej świata. Zapomniała, że tu, w Jawii pozostała córka zmarłego Manfreda. Córka, która coraz częściej czuła i widziała więcej niż inni. Tylko kto teraz mógł jej wytłumaczyć: dlaczego? Zabrakło ojca, który według niej wiedział wszystko; matka nie chciała rozmawiać; a Dalibor niczego nie rozumiał. Sny były częścią tego, czego nie potrafiła jeszcze pojąć, i to one zmusiły ją, by tej zimnej, wietrznej nocy wybiegła w mrok. Nie zamierzała rzucać się z rozpaczy do płynącej niedaleko rzeki, tak jak niespełna miesiąc temu zrobiła to Gosława, młodziutka wdowa po zmarłym kowalu. Ona chciała znaleźć się przy grobie ojca. Tu i teraz. Tej nocy, w towarzystwie tych zwierząt, których nie wystraszył tupot jej bosych stóp, i tych demonów, które z pewnością przyglądały się dziwnej śmiertelniczce, niebojącej się ich mocy.
W końcu dotarła na wzgórze, gdzie w świetle bladosinego księżyca dostrzegła niedawno rozkopywaną ziemię. Ciężko dysząc dopadła miejsca, gdzie pochowano ojca, padła na kolana i wbiła palce w lepki, wilgotny grunt. Zamknęła oczy. Czuła zapach ziemi i gnijących liści, przemieszany z wonią rosnącej jeszcze gdzieniegdzie trawy. Wilgoć oblepiała ją niczym macki jakiegoś potwora, a chłód dopiero teraz zaczął przenikać do kości. Mimo tego nawet nie drgnęła. Wzięła głęboki wdech i czekała. Na co? Sama nie wiedziała. Coś znacznie silniejszego od niej kazało jej tak trwać w bezruchu. Nagle, mimo zamkniętych oczu, dostrzegła błysk. Wzrok z ogromną szybkością przeniknął warstwy gleby, aż zatrzymał się na samym dnie grobu. Zakręciło się jej w głowie, ale opanowała to uczucie. Ku swemu zdziwieniu zdała sobie sprawę, że widzi to, co znajduje się pod ziemią. Dostrzegła, że na dnie jest tylko kilka kamieni i pustka… Nie było nawet śladu po szczątkach zmarłego.
Przerażona otworzyła oczy. Podniosła głowę, wpatrując się w ciemność. Nie rozumiała do końca, co się stało, ale już miała pewność, że w grobie nikogo nie pochowano. Drżała na całym ciele, lecz nie miała nawet siły, by się ruszyć. Z oddali słyszała głosy, które wołały ją po imieniu. Nie reagowała. Miała wrażenie, że znajduje się gdzieś daleko, na granicy dwóch światów, pomiędzy Prawią a Nawią, kołysząc się na linie zawieszonej na wielkim dębie, Drzewie Życia.
– Rosa… Rozalia! – Głosy, nawołujące ją dotąd z daleka, stały się dziwnie bliskie i znajome.
Nie bardzo wiedziała, co się dzieje, ale poczuła ciepło dwóch ciał i usłyszała słowa pełne trwogi i zdenerwowania. Ktoś narzucił na jej ramiona ciepły płaszcz, ktoś inny odciągnął od grobu. Poddawała się tym zabiegom posłusznie, niemal bezwolnie, wciąż jeszcze zawieszona gdzieś między światami.
– Rosa! Wróć do nas! Proszę, wróć, siostrzyczko!
To były pierwsze słowa, które zrozumiała. Poczuła ciepłe ręce, zaciśnięte na jej ubłoconych dłoniach. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że należy oddychać i spojrzała nieco przytomniej. Jej ciemne oczy spoczęły na twarzy jasnowłosego chłopca.
– Dalibor – wyszeptała.
Powrót do świadomości nie był jednak łatwy. W tej samej chwili poczuła straszliwy chłód przenikający ją aż do kości. Zaczęła dygotać, z trudem panując nad własnym ciałem.
– Córko, córeczko! Nigdy więcej nam tego nie rób! – Usłyszała surowy głos matki, która starała się otulić ją płaszczem. – Zrozumiałaś?
Popatrzyła na nią i w tej samej chwili przypomniała sobie, z jakiego powodu przybiegła na cmentarzysko. Z trudem wydobywając dźwięki ze ściśniętej krtani, zadała tylko jedno pytanie:
– Dlaczego?
– To ja powinnam cię zapytać, dlaczego! – skwitowała matka i chwyciła ją za rękę, by jak najszybciej zabrać dzieci do domu.
Dziewczynka jednak tym razem stawiła opór. Księżyc akurat wyłonił się zza chmury i oświetlił jej brudną twarzyczkę. Ciemne, wyraziste oczy wpatrywały się z powagą w matkę.
– Dlaczego skłamałaś, mamo? – zapytała cicho.
– Ja? – Kobieta mimowolnie cofnęła się o krok. Pełne bezgranicznego smutku i powagi spojrzenie córki zanadto przypominało jej wzrok męża. Nie zamierzała jednak tłumaczyć się przed Rosą. Odetchnęła, by nie stracić autorytetu w oczach dzieci i dodała surowo: – Idziemy! Później porozmawiamy o twoim nieposłuszeństwie! Mówiłam ci, nie wychodź!
– Nie, mamo. Dlaczego skłamałaś mówiąc, że ojciec nie żyje? Grób jest pusty – odpowiedziała z takim spokojem, że po plecach Wszemiry przebiegł zimny dreszcz.
Kobieta odniosła wrażenie, jakby ktoś niespodziewanie ją uderzył. Poczuła, że krew uchodzi z jej ciała, a policzki zaczynają płonąć żywym ogniem. Zrobiło się jej słabo i z trudem nad sobą zapanowała. Na szczęście tuż za nią rosła brzoza, więc oparła się o pień, starając się odzyskać oddech. Widziała wpatrzone w nią oczy córki i zdumienie malujące się na twarzy syna. Spodziewała się niemal wszystkiego, ale nie takiego pytania. Była pewna, że nikt poza nią nie znał prawdy o pogrzebie. Nikt poza żercą Wolradem, ale on nigdy by tego nie zdradził.
W tej jednej chwili zrozumiała jednak słowa męża, który ostrzegał, gdy córka miała zaledwie roczek: _Pamiętaj! Nie pozwól jej_ _wejść w mrok, bo wtedy nawet twoja miłość jej nie zatrzyma._ Najwyraźniej miał rację i Rozalia odziedziczyła trudne do zrozumienia zdolności Manfreda. To on mawiał, że Weles czasem ofiarowuje swe dary tym, którzy wcale tego nie pragną. Córka zawsze była inna i wyróżniała się na tle innych dzieci: zbyt poważna na swój wiek i zbyt dociekliwa, jakby szukała odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące nie tylko świata ludzi, ale i bogów. Jej spojrzenie potrafiło zaś przenikać aż do głębi, jakby czytała cudze myśli.
Ogarnęło ją przerażenie. Choć noc była chłodna, zrobiło się jej gorąco. Schyliła się i chwyciła Rozalię za ramiona. Potrząsnęła dzieckiem, nie zważając na to, że w tej chwili było tak samo wystraszone jak ona.
– Co ty opowiadasz?! – krzyknęła. – Ojciec nie żyje! Trzy dni temu go pochowaliśmy!
– Nie, mamo. Tam nic nie ma. Widziałam.
„Widziałam”. To jedno słowo sprawiło, że zarówno córka, jak i matka poczuły dziwny ucisk w okolicy serca. Jak można było widzieć coś, co powinno pozostawać niewidzialne dla oczu? To przekraczało możliwości zwykłego człowieka. Jedynie ci, na których rękę położył sam władca podziemi, mogli spoglądać poza zasłonę miejsca i czasu. Żadna z nich nie została mu jednak poświęcona. Tym bardziej nie mogła być mu oddana ukochana córka Wszemiry. Matka była gotowa na wszystko, żeby nie stracić dziecka. Nie tego, które wraz z Manfredem wymodlili u Pani Życia i Śmierci, potężnej Marzanny. Przystali wówczas na wszystko; nawet na to, że ich dzieciątko zostanie naznaczone klątwą, która będzie je wabiła ku cieniom Nawii. Oboje nie całkiem byli świadomi, co to oznacza. Marzanna potrafiła być wspaniałomyślna, jednak najwyraźniej już teraz rościła sobie prawa do ich córki. Matka nie zamierzała na to pozwolić. Kochała Rozalię niemal do szaleństwa, jako najcenniejszą spuściznę po ukochanym mężu. Nie chciała jej stracić. Gwałtownie zaczęła szukać sposobu na oszukanie przeznaczenia. Nie mogła pozwolić, by władcy Prawii położyli ręce na tej ślicznej, niewinnej dziewczynce. Przez myśl przebiegło jej zasłyszane niegdyś stwierdzenie, że zmiana imienia może odmienić los człowieka, gdyż bogowie nie widzą już śmiertelnika, który stracił nadane mu wcześniej miano. W desperacji postanowiła skorzystać z tej wiedzy.
Zacisnęła dłonie na ramionach córki tak mocno, że ta aż krzyknęła z bólu.
– Popatrz na mnie!
– Mamo, to boli – pisnęła.
– Popatrz! Mówię do ciebie!
Gdy czarne oczy dziecka spojrzały na ściągniętą strachem twarz matki, ta zniżyła głos niemal do szeptu.
– Od dziś nie masz na imię Rozalia. Jesteś Rosława.
– Dlaczego?
– To nie ma znaczenia. Jesteś Ros-ła-wa. Powtórz – nakazała.
– Rosława? – W głosie dziewczynki było więcej pytania niż potwierdzenia. – Dziwne.
– Rosława? – powtórzył stojący obok Dalibor i podrapał się po głowie. – Ojciec nigdy by jej tak nie nazwał.
– Nie był twoim ojcem – ucięła krótko. – Nikt w osadzie nie będzie już się dziwił, skąd ma tak niedorzeczne imię.
– Ale mamo – próbowała protestować – ojciec zawsze mówił, że jestem jego różą i lilią; że nad bramą…
– Przestań! – przerwała Wszemira, z trudem panując nad łzami.
Musiała być twarda i surowa, choć serce ściskało się jej z bólu na widok wpatrzonych w nią oczu córki. Robiła to tylko dla jej dobra. Dla dobra obojga. Być może teraz tego nie rozumieli, być może nigdy nie zrozumieją, ale za wszelką cenę musiała zadbać o ich bezpieczeństwo. To był jej obowiązek. Daliborowi wprawdzie nie powinno nic grozić – był przecież synem z jej pierwszego małżeństwa, ale Rozalia znajdowała się zbyt blisko świata, którego śmiertelnicy nie znali i nie powinni byli nawet o nim mówić. Poza tym „widziała”, a to stanowiło największe niebezpieczeństwo. Nie po to ją urodziła, by teraz pozwolić jej przejąć naturę ojca. Z rozmyślań wyrwał ją płacz. Spojrzała na umorusaną twarz córki. Objęła ją i przytuliła. Drugą ręką przygarnęła chłopca.
– Od teraz jesteś Rosławą. Nie ma już Rozalii. Nie ma już Manfreda. Jesteśmy tylko my troje: ja i wy: moje ukochane dzieci. Zaczynamy nowe życie i nie damy go sobie nikomu wyrwać. No już, chodźmy stąd. Nie spędzimy całej nocy wśród zmarłych.
– Ale tutaj… – Dziewczynka z uporem wskazywała miejsce pochówku ojca.
Wszemira nie dyskutowała. Podniosła się, chwyciła małą za rękę i pociągnęła za sobą. Chłopiec posłusznie szedł obok; szczęśliwy, że znaleźli jego ukochaną siostrę.
Wracali powoli, by nie pośliznąć się na wilgotnych kamieniach, trawie lub błocie. Noc nie sprzyjała wędrówce, ciemność nie była ich sprzymierzeńcem. Na szczęście znali tę drogę na pamięć. Po chwili z jednej strony wyłoniła się tafla jeziora, oświetlona przez księżyc, który niespodziewanie wyłonił się zza chmur. Powierzchnia wyglądała nierealnie: lśniąca, gładka, jakby zapraszająca do zanurzenia się w jej toni. Wszemira nie zatrzymywała się jednak. Ukradkiem sięgnęła do szyi i zerwała zawieszony na rzemieniu wisior. Kiedy zbliżyli się do brzegu, rzuciła talizman w kierunku wody. Wpadł do niej z cichym pluskiem.
Był to okrągły, złoty amulet, który Manfred powierzył Wszemirze z prośbą, by ofiarowała go córce na dziesiąte urodziny. Choć miało to nastąpić za miesiąc, kobieta nie zamierzała spełnić prośby męża. Uważała, że pozostawił wystarczająco dużo kłopotów, z którymi teraz musiała się mierzyć. Gdyby podarowała go Rozalii – Rosławie, jak poprawiła się sama w myślach, zostałaby zarzucona kolejnymi pytaniami, na które nie znała odpowiedzi. Taki drobiazg miał wprawdzie sporą wartość, ale żadnego znaczenia dla niej i jej dzieci. Lepiej było, żeby na wieki spoczął na dnie jeziora.
Przed oczami stanął jej ten dzień, kiedy prosiła Manfreda, by nie zostawiał jej samej z dwójką małych dzieci. Owszem, zapewnił im dostatek, by nie musiała ponownie wychodzić za mąż dla utrzymania domu, ale mimo wszystko opuszczał ich na zawsze. Ba, twierdził jeszcze, że tak będzie najlepiej. Najlepiej dla kogo? Najwyraźniej po raz pierwszy, odkąd go znała, myślał wyłącznie o sobie, bo jak mogłoby być lepiej kobiecie, która kocha swego męża i nie chce go stracić? Gotowa była nawet opuścić gród razem z nim, ale szybko odwiódł ją od tej myśli. Teraz żałowała, że nie upierała się bardziej. Przez lata, kiedy byli razem, wierzyła, że dzielił z nią tę miłość. Tak zresztą twierdził, zapewniał i przysięgał. Tymczasem wystarczyły plotki, by nagle zmienił się nie do poznania. Nie wierzyła w żadne oszczerstwa na jego temat, broniła go nawet wtedy, gdy ktoś z grodu nazwał go mordercą. On zaś najpierw milczał, a później oświadczył, że musi odejść Nawet nie próbował jej tego wytłumaczyć. Kiedy to mówił, odniosła wrażenie, że jego twarz stała się zimna i nieludzka, a w oczach dostrzegła pustkę; pustkę, jaką widuje się u ludzi stających na granicy Nawii. To nie był już jej ukochany Manfred, a obcy człowiek, którego nie rozumiała. Najwyraźniej pomyliła się. Kilka lat wcześniej sąsiadka ostrzegała ją, że przysięgi takich mężczyzn, którzy przybywają z daleka, nic nie znaczą. Nie uwierzyła wówczas, a teraz została sama. Manfred odszedł, pozostawiając po sobie tylko jeden ślad: córkę, która okazała się nie być zwykłą dziewczynką. A przecież wielokrotnie wyobrażali sobie jej ślub, marzyli o wnukach i rozmawiali o spokojnej starości w otoczeniu dużej rodziny. Manfred planował nawet zadbać o wykształcenie Dalibora, by ten mógł służyć na kasztelu, a nie pracować na roli jak zwykły chłop. Mawiał, że chłopiec jest na to zbyt mądry, a dzieciak wpatrywał się w niego tak, jak nigdy nie patrzył na własnego ojca. Do dziś nie wiedziała, po co uczył dzieci sztuk, które nazywał pisaniem i czytaniem. Często się dziwiła, co takiego widzą w tajemniczych znakach kreślonych na prostokątnych kartach kładzionych przez męża na stole. W dodatku mówiły wówczas w niezrozumiały sposób. Mąż tłumaczył jej, że to języki, jakimi posługują się w innych krajach, ale nie pojmowała celu tych praktyk. Na cóż miałyby im się przydać takie umiejętności? Byli przecież tylko prostymi ludźmi.
W oczach Wszemiry pojawiły się wstrzymywane dotąd łzy. Nie zdołała nad nimi zapanować i wartko popłynęły po policzkach. Cieszyła się z ciemności, która ukryła tę słabość. Do tej nocy wydawało się, że Marzanna wysłuchała ich próśb i spełniła wszystkie życzenia. To dzięki jej łasce pojawiło się na świecie dziecko, które miało być takie zwyczajne… z jedną duszą i jednym sercem; widzące tylko to, co mogli widzieć śmiertelni. Tymczasem przewrotna Pani Życia i Śmierci nie do końca spełniła tę najgorętszą prośbę. Kim była Rozalia – Rosława? Prawdę o niej znali tylko bogowie. Wszemira nie wiedziała zresztą nawet, kim tak naprawdę był jej mąż. Miała świadomość, że skrywał wiele tajemnic, ale nie śmiała o nic pytać. Z pewnością był wielkim panem, o czym świadczyło jego zachowanie, wiedza i sposób, w jaki się wypowiadał. Tak mogli mówić tylko kształceni ludzie, którzy wychowali się na jakimś zamku i widzieli niejedno. Wszemira dziwiła się zawsze, dlaczego taki człowiek wybrał właśnie ten gród i ją – skromną wdowę z synkiem, ledwo wiążącą koniec z końcem. Mógł przecież mieć nawet córkę komesa. Z pewnością nie oparłaby się takiemu mężczyźnie, a sam zarządca rad byłby mieć zięcia z takim majątkiem i obyciem. Cicho westchnęła na wspomnienie męża, którego straciła na zawsze. Był dla nich oparciem, a ona czuła się przy nim jak księżna. Teraz pozostały jej już tylko ból, smutek i… żałoba, bo musiała ją zachować.
Tymczasem, kiedy kobieta z dwojgiem dzieci odeszła i zniknęła w ciemnościach, z zarośli wyłoniła się niewysoka, pokryta długimi włosami postać. Podpełzła do brzegu, a jej długie ręce zaborczo sięgnęły po połyskujący w wodzie przedmiot. Wydobyła złoty amulet i zacisnęła na nim szponiaste palce. W blasku księżyca można było dostrzec cień krępej istoty, która najpierw przycisnęła zdobyty skarb do ust, a później zniknęła tak szybko, że mogła wydać się tylko złudzeniem. Jedynie gwałtowny ruch gałęzi i nadbrzeżnych zarośli zdradzał czyjąś obecność.
Rozalia usłyszała jednak ten szelest. Obejrzała się za siebie i dostrzegła ciemny kształt przemykający nad brzegiem. Chciała się dokładniej przyjrzeć, ale matka ciągnęła ją siłą do domu tak, że nie zdołała zaspokoić ciekawości. Nie bała się nocnych stworów i demonów zamieszkujących odludne okolice. Doskonale pamiętała, jak ojciec powtarzał, że skrzywdzić ją mogą tylko żywi i na nich powinna uważać.