- promocja
Strażniczka szczęśliwych zakończeń - ebook
Strażniczka szczęśliwych zakończeń - ebook
Czarująca opowieść o przeznaczeniu, dawaniu ludziom drugich szans, a także o nadziei, którą można niekiedy stracić, ale też odnaleźć
Soline Roussel została dobrze wyedukowana w kwestii szczęśliwych zakończeń. Jej rodzina od kilku pokoleń prowadzi ekskluzywny salon ślubny w Paryżu, gdzie za pomocą igły i nici dokonuje się cudów. Podobno panna młoda, która pójdzie do ślubu w sukni ślubnej z salonu Rousselów, będzie wiodła szczęśliwe życie. Jednak druzgocące straty podczas II wojny światowej sprawiają, że życie Soline legło w gruzach, a jej wiara w siłę miłości została wystawiona na ogromną próbę.
Kilkadziesiąt lat później Rory Grant, starająca się pogodzić z własną stratą, wynajmuje lokal Soline i odkrywa w nim pudło z listami oraz klasycznymi już, nigdy nienoszonymi sukniami ślubnymi. Rory zwraca pamiątki właścicielce, a między kobietami zawiązuje się przyjaźń i z czasem wychodzi na jaw wspólna przeszłość. Wygląda na to, że było im przeznaczone się spotkać – i że to właśnie za sprawą Rory oraz szczypty magii czterdziestoletnie blizny mogą wreszcie się zagoić.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-80-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Soline
_Wiara jest zasadniczym składnikiem._
_Jeśli traci się wiarę w_ la magie, _traci się_ wszystko.
Esmée Roussel, czarownica od sukien ślubnych
13 września 1976 – Boston
Kiedy coś się kończy, ogarnia mnie nieodmiennie żal. Kiedy zamierają w ciszy końcowe takty piosenki. Kiedy w teatrze opada kurtyna. Kiedy pojawia się ostatni płatek śniegu. To wszystko są pożegnania.
Tak wiele pożegnań.
Jakże odległe wydają się teraz, a jednak ich wspomnienie wciąż rani do żywego. Dziś wieczorem wypiłam chyba za dużo wina. Przyprawia mnie ono o niewytłumaczalny smutek. A może po prostu zaznałam już zbyt dużo wrażeń w życiu, zbyt dużo melancholii – zbyt wielu blizn. Mimo to pociągają mnie owe blizny, ta mapa ran, która ani nie zaprowadzi mnie dalej, ani nie pozwoli się cofnąć.
Ponownie przyniosłam to pudło z garderoby i położyłam je na łóżku. Nie jest wcale ciężkie w sensie fizycznym, zawarte w nim wspomnienia odznaczają się innym rodzajem wagi, takim, który kładzie się wielkim ciężarem na duszy.
Pudło jest wykonane z solidnego materiału, z porządnej grubej szarej tektury z metalowymi okuciami w rogach i przewleczonym przez ściany plecionym sznurem, który służy za uchwyt. Wstrzymuję oddech, gdy podnoszę wieko i odsuwam warstwy zmiętego papieru, by spojrzeć na złożoną wewnątrz suknię. Postarzała się przez te lata – tak jak i ja. Jest tam też plik przewiązanych wstążką listów – pisanych głównie po francusku, ale jest też kilka po angielsku. Przeczytam je później, jak to zwykle czynię w takie wieczory, gdy roztaczają się wokół mnie niczym cienie puste miejsca mojego życia. Ten rytuał odbywa się w określonym porządku, w ustalonej kolejności, takiej, która nigdy nie ulega zmianie. Kiedy tak wiele wykorzeniono – tak dużo rzeczy utracono – należy szukać pociechy w rytuałach. Nawet tych smutnych.
Wyjmuję z pudła suknię i trzymam ją w rękach, tak jak się trzyma dziecko albo dotrzymuje danego komuś słowa – blisko i nieco zbyt zawzięcie. Podchodzę do lustra i przez chwilę to ona spogląda na mnie, ta dziewczyna, którą ongiś byłam, nim Hitler wkroczył do Paryża, pełną nadziei i naiwnych marzeń. Ale niemal od razu się rozpływa. Zamiast niej pojawia się kobieta, jaką się przez te lata stałam. Zniszczoną. Pozbawioną marzeń. I samotną. Moje spojrzenie znów biegnie do pudła i zatrzymuje się na brązowym skórzanym etui, leżącym na dnie. Czuję, jak boleśnie ściska mi się serce na wspomnienie tego pierwszego razu, gdy je zobaczyłam. „Na przechowanie”, powiedział, wciskając mi saszetkę w dłonie tamtego ostatniego poranka.
Setny już chyba raz rozsuwam zamek błyskawiczny i przeciągam palcami po szylkretowym grzebieniu, takiejż łyżce do butów, pędzlu do golenia i brzytwie. Rzeczy tak bardzo osobiste. A on mi je dał. Ściągam brązową elastyczną gumkę z kryształowej buteleczki – od dawna już pustej – i zdejmuję nakrętkę, tęskniąc za tchnieniem czystego, wyraźnego zapachu, który wyryłam w pamięci. Mieszanka woni wody morskiej i skórki świeżych limet.
Anson.
Tylko że tym razem nie ma nawet najdrobniejszego, najsłabszego śladu. Przez ostatnie trzydzieści lat przysuwałam tę buteleczkę do nosa, czerpiąc pociechę z jedynej rzeczy, jaka mi po nim pozostała – jego zapachu. A teraz nawet i on zniknął.
Czekam na łzy, ale nie napływają. Nie jestem już chyba do nich zdolna. Opróżniona do cna. I może tym lepiej. Chowam buteleczkę do etui i je zasuwam. Kieruję spojrzenie na plik listów; stanowią one zazwyczaj ostatni krok mego żałosnego małego rytuału. Nie będę ich już dzisiejszego wieczoru czytać. Ani nigdy więcej, jak sądzę.
Czas dać sobie z tym spokój. Dać sobie spokój ze wszystkim.
Chowam do pudła etui z przyborami do golenia, następnie składam suknię i też ją tam kładę, tak aby rękawy spoczęły po bokach – widziałam, że tak właśnie leżą ciała przed pogrzebami. Dość to stosowne, jak mi się zdaje. Po raz ostatni gładzę dłonią materiał, potem przykrywam go papierem i w końcu zamykam wieko.
_Adieu, Anson, mon amour. C’est la fin._JEDEN
Rory
26 maja 1985 – Boston
Niemożliwe, by nadeszła już niedziela. Za wcześnie.
Rory pacnęła dłonią w przycisk dzwoniącego budzika i opadła z powrotem na poduszkę, chcąc odpędzić dzień. Pięć minut później znów rozległ się jego przeraźliwy dźwięk, co mogło oznaczać tylko jedno: jakimś cudem kolejny tydzień został w całości połknięty. Przeminął w niewyraźnym kalejdoskopie posiłków na wynos, starych filmów i niekończących się wieczorów pod znakiem szczęśliwych łzawych zakończeń, będących udziałem innych ludzi.
Kiedy Rory odrzuciła kołdrę i spuściła stopy na podłogę, z łóżka spadła opasła książka w miękkiej oprawie. _Róża w zimie_ Kathleen Woodiwiss, ukończona ostatniej nocy około czwartej nad ranem. Popatrzyła na nią bez emocji; przypominała martwego ptaka u jej stóp. Nigdy nie przepadała za romansami. A teraz je dosłownie pochłaniała – grzeszna przyjemność, która przyprawiała ją o nieznaczny wstyd, jak uzależnienie od hazardu czy pornografii.
Podniosła książkę i wrzuciła ją do wiklinowego kosza, wypełnionego już tuzinem podobnych, czekających na bezpłatne przekazanie instytucji charytatywnej. Prócz tego było jeszcze jedno pudło przy drzwiach wejściowych i trzecie w jej skrzyni. Fast food dla umysłu, jak nazywała tę literaturę jej matka. Ona jednak zerkała już na stos nowych tytułów zalegających na nocnym stoliku. Tego wieczoru czekała na nią najnowsza pozycja Johanny Lindsay.
Przekopała się przez stertę poczty leżącej obok łóżka, w tym katalog z programem studiów magisterskich, których starała się za wszelką cenę uniknąć, i w końcu zlokalizowała rolexa ze stali i złota, prezent od matki z okazji licencjatu. Jak można się było spodziewać, przestał chodzić, a data pod małą kopułką ze szkłem powiększającym spóźniała się o trzy dni. Nastawiła godzinę i wsunęła zegarek na nadgarstek, po czym skoncentrowała się na kubku mocnej kawy. Mowy nie było, by mogła się zmierzyć z tym dniem bez dawki kofeiny.
Rozejrzała się po kuchni, zgnębiona jej widokiem; zlew pełen naczyń, przepełniony kosz na śmieci, na blacie szafki piętrzyły się resztki jedzenia na wynos, zamówionego poprzedniego wieczoru. Zamierzała pozmywać po kolacji, ale akurat wyświetlali w telewizji _Zagubione dni_. Nie mogła się oderwać od ekranu, póki Greer Garson jako Paula nie zeszła się ponownie z Ronaldem Colemanem jako Charlesem Ranierem. Nim przestała się mazać, na dobre zapomniała o bałaganie w kuchni. A teraz nie było już czasu, jeśli zamierzała się przebić przez miasto jeszcze przed jedenastą.
Wlewając do kubka mleko skondensowane, zastanawiała się, czyby nie zadzwonić i nie odwołać spotkania – wymyśliłaby opuchnięte gardło, migrenę albo zatrucie pokarmowe – ale zrobiła to już dwa razy w tym miesiącu, co oznaczało, że musi zacisnąć zęby.
Brała prysznic, przygotowując się na krzyżowy ogień pytań, którego się spodziewała – o dalszą naukę, o hobby, o plany na przyszłość. Nigdy się nie zmieniały i było jej coraz trudniej udawać, że cokolwiek ją to obchodzi. Prawdę rzekłszy, nie miała żadnego hobby, a myśl o powrocie na studia budziła jej strach, w ogóle zresztą plany na przyszłość stały pod wielkim znakiem zapytania. Zamierzała jednakże robić dobrą minę do złej gry i mówić tylko to, co należało, gdyż tego właśnie po niej oczekiwano. I ponieważ alternatywa – głęboki skok w czarną otchłań, jaką stało się jej życie – była po prostu zbyt wyczerpująca, by ją jakkolwiek rozważać.
Poczłapała do sypialni, owijając sobie włosy ręcznikiem i starając się ze wszystkich sił opierać znajomemu wabikowi spoczywającemu na nocnym stoliku. Był to rytuał uprawiany od niedawna – zaczynać każdy dzień od kilku listów Huxa, aczkolwiek tego ranka nie miała na to czasu. Mimo to znalazła jednak chwilę na wysunięcie dolnej szuflady stolika i wyjęcie z niej pudełka, które tam trzymała. Czterdzieści trzy koperty zaadresowane jego zamaszystym charakterem pisma, niczym lina, która ją z nim łączyła i ratowała przed pójściem na dno.
Pierwszy list znalazł się w jej skrzynce pięć godzin po tym, jak jego samolot wystartował z lotniska w Bostonie. Przysłał go nocną pocztą, tak by mieć pewność, że zostanie dostarczony we właściwym dniu. Drugi napisał, czekając na przesiadkę, i jeszcze jeden w trakcie lotu. Z początku przychodziły niemal codziennie, potem jeden lub dwa na tydzień. Aż w końcu w ogóle przestały przychodzić.
Zatrzymała wzrok na zdjęciu obok swojego łóżka; zrobiono je w restauracji na Cape Cod, podczas weekendu po jego oświadczynach. Doktor Matthew Edward Huxley – Hux dla wszystkich, którzy go znali. Tęskniła za jego twarzą, śmiechem, głupimi żartami i śpiewem pełnym fałszywych nut, za jego uwielbieniem dla błahostek i doskonałą jajecznicą.
Poznali się na imprezie dobroczynnej, zorganizowanej na rzecz nowego oddziału intensywnej terapii dla noworodków. To, jak się uśmiechał, sprawiało, że miękły jej kolana, ale przeważyła jego osobowość – to, kto się tak naprawdę pod tym uśmiechem krył.
Jako syn dwojga nauczycieli zajmujących się dziećmi specjalnej troski, dzięki możności bezpośredniej obserwacji wcześnie poznał wartość bezinteresownej służby. Gdy był na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Karoliny Północnej, ciężarówka wioząca drewno zjechała na przeciwległy pas ruchu na trasie I-40 i zderzyła się czołowo z samochodem jego rodziców. Po ich pogrzebie porzucił naukę, pozbawiony steru i rozgoryczony, i spędził lato na plażach Atlantyku, włócząc się z bandą surferów i otępiając rumem.
Wreszcie pozbierał się, wrócił na uniwersytet i podjął naukę na wydziale medycznym. Zamierzał specjalizować się w internie, ale po tygodniu ćwiczeń na pediatrii zmienił plany. Po odbyciu stażu zgłosił akces do Lekarzy bez Granic, chcąc opiekować się dziećmi w Sudanie Południowym i tym samym uczcić pamięć rodziców.
To właśnie kochała w nim najbardziej. Jego historia dalece odbiegała od ideału; w przypadku Matthew Huxleya nie był to żaden fundusz powierniczy ani wychowanie spod znaku country-clubu. Doświadczył w życiu najrozmaitszych trudnych rzeczy, które wstrząsnęły nim do głębi, ale stanął na nogi i postanowił spłacić dług. Trudno się było z nim pożegnać, gdy nadeszła ta chwila, ale Rory odczuwała dumę z powodu pracy, jakiej się poświęcił, nawet jeśli jego listy nie należały do przyjemnych.
W jednym z nich przyznawał się do tego, że znów zaczął palić. „Wszyscy tu palą jak smoki – pisał. – Może dlatego, żeby nie drżały im ręce. Jesteśmy tak niewiarygodnie zmęczeni”. W innym pisał o dziennikarce, Teresie, która przebywała w Sudanie, przygotowując materiał dla BBC, i o tym, jak dzięki niej utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym. Wspominał też o pracy, o niekończących się dniach w prowizorycznych gabinetach lekarskich, o dzieciach – poranionych, osieroconych, przerażonych. Było gorzej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał, ale stawał się dzięki temu lepszym medykiem – twardszym, jednakże o wiele bardziej wrażliwym.
Codzienna rutyna wyczerpywała, trauma emocjonalna zdawała się trudna do wyrażenia słowami. „Jesteśmy w Stanach tacy zepsuci. Nie potrafimy pojąć samych rozmiarów bezprawia, barbarzyństwa i przygnębiającego ubóstwa, jakie występują w tych rejonach świata. Braku podstawowych wyznaczników człowieczeństwa. To, co robimy, ja i my wszyscy, to tylko kropla w morzu, kiedy widzi się to wszystko, co się tu dzieje”.
To był jego ostatni list.
Później upłynął tydzień, jeden, drugi, trzeci, bez odpowiedzi na jej własne listy. A jeszcze później słuchała radia i powód jego milczenia nagle się wyjaśnił. Władze USA przyznawały, że grupa uzbrojonych rebeliantów uprowadziła troje pracowników organizacji humanitarnej podczas przeprowadzonego wczesnym rankiem ataku w Sudanie Południowym – amerykańskiego lekarza, pielęgniarkę z Nowej Zelandii i brytyjską dziennikarkę, pracującą dla BBC i magazynu „World”.
Po kilku dniach pojawiło się potwierdzenie tego, co już wiedziała – że uprowadzonym Amerykaninem jest Hux – ale poza tym nic nie było wiadomo. Ani na temat ciężarówki, której odjazd widzieli świadkowie, ani na temat wyglądu ludzi, którzy wyprowadzili jeńców z przychodni, grożąc im bronią. I ani słowa ze strony porywaczy – tych, którzy zwykle ujawniali się w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin. Tak jakby rozpłynęli się w powietrzu.
Upłynęło pięć miesięcy, a ona wciąż czekała. Według Departamentu Stanu sprawdzono każde źródło, zbadano wszystkie tropy, jakkolwiek niezbyt liczne. Osiem tygodni wcześniej wojsko urządziło nocny rajd na opuszczoną chatę w Libii, gdy poinformowano, że ktoś widział kobietę, której rysopis z grubsza odpowiadał uprowadzonej dziennikarce, ale nim oddział dotarł na miejsce, w szałasie nikogo już nie było, a jego mieszkańcy dawno się ulotnili.
Według oficjalnego komunikatu departamentu „kontynuowano współpracę z różnymi organizacjami humanitarnymi w celu ustalenia miejsca pobytu uprowadzonego personelu i zapewnienia jego bezpiecznego powrotu”, ale prawda wyglądała tak, że wszelkie dostępne źródła informacji wyschły, a tym samym szanse na pozytywny rezultat kurczyły się z każdym dniem.
Rory spoglądała na pudełko, pragnąc móc wyjąć kilka listów i wpełznąć z powrotem do łóżka, ale musiała wyjść i udać się w dwa miejsca, jeśli zamierzała dotrzymać obietnicy i spotkać się tego popołudnia z Lisette w Sugar Kisses.
Dwadzieścia minut później chwyciła torebkę i kluczyki i po raz ostatni przejrzała się w lustrze. Miała na sobie białe spodnie i zapinaną na guziki bluzkę z krótkim rękawem w odcieniu niedojrzałej brzoskwini. Wilgotne włosy zebrała w koński ogon. Lekko wytuszowała rzęsy i pociągnęła błyszczykiem wargi. Włożyła do tego proste diamentowe kolczyki. Odbiegała od obowiązkowego standardu, ale jeśli chodzi o jej matkę, nic tak naprawdę nie mogło spełniać jej wyśrubowanych wymagań.DWA
Rory
Kiedy Rory weszła do domu, powitał ją aromat jagodzianek i świeżo zmielonej kawy. Usłyszała dobiegający z kuchni warkot matczynej sokowirówki, gdy zsuwała ze stóp pantofle i ustawiała je obok drzwi, czubkami na zewnątrz, na wypadek gdyby należało się szybko wycofać. Nie byłby to pierwszy raz.
Dom jak zwykle lśnił nieskazitelną czystością, przykład kosztownego dobrego gustu z pluszowymi beżowymi dywanami i starannie dobranymi meblami. I oczywiście odpowiednie dzieła sztuki na ścianach – misy z owocami i dzbany z przerośniętymi makami w ciężkich złoconych ramach. Nic przekrzywionego czy noszącego choćby najdrobniejszy ślad kurzu.
Tak to wyglądało nawet wtedy, kiedy była mała, a wszystko za sprawą niemal koszarowych zasad tyczących się porządku. Żadnych butów poza przedpokojem. Żadnego dotykania ścian dłońmi. Żadnego jedzenia czy picia poza jadalnią – chyba że odbywało się akurat jakieś przyjęcie. A było ich mnóstwo. Herbatki, koktajle, kolacje i oczywiście imprezy charytatywne na rzecz matczynej fundacji dla zwierząt; wszyściuteńko perfekcyjnie zorganizowane, a następnie starannie posprzątane przez wyspecjalizowaną firmę, której numer widniał w pamięci telefonu.
Znalazła matkę w kuchni, jak nalewała świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy do kryształowego dzbanka przy dźwięcznym akompaniamencie jej złotej bransoletki z wisiorkiem. Tryskała energią. Schludnie wyglądała w spodniach khaki i wykrochmalonej białej bluzce, a bujne złotawe włosy spięła w koński ogon żywcem wzięty z magazynu mody. Była jak zwykle nieskazitelnie umalowana – subtelnie podkreślone oczy, leciuteńki róż na policzkach, nieznaczny ślad brzoskwiniowego błyszczyka na wargach. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąż przyciągała spojrzenia mężczyzn.
Podniosła wzrok, kiedy Rory weszła do kuchni.
– No, jesteś – oznajmiła, dokonując szybkiej, acz dokładnej oceny powierzchowności córki. – Już myślałam, że znowu się nie zjawisz. Cóż to?… Masz mokre włosy?
– Nie miałam czasu ich wysuszyć. Co mam zrobić?
– Wszystko jest gotowe. Mam tylko nadzieję, że nie wystygło. – Wręczyła córce talerz z perfekcyjnie pokrojonym melonem i miskę pełną truskawek. – Zanieś to na stół. Ja przyniosę resztę.
Rory posłusznie więc wzięła owoce i skierowała się na taras. Tego idealnego poranka niebo oszałamiało błękitem, a wiatr niósł obietnicę wczesnego lata. W dole rozciągał się we wszystkich kierunkach Boston, istny labirynt zakrzywionych ulic i spadzistych dachów. Storrow Drive z niekończącą się wstęgą samochodów, Esplanade, bujnie liściasta i zielona, połyskująca nitka rzeki Charles, upstrzona małymi jasnymi żaglówkami.
Uwielbiała to miasto z jego sprzecznościami, z jego kolonialną historią i żywym wielokulturowym tyglem. Sztuka, jedzenie i nauka – wszystko to koegzystowało przyjaźnie i współzawodniczyło o uwagę. Kiedy jednak dorastała i patrzyła na to w ten sposób, z dala od tumultu i hałasu, miała wrażenie magii, tak jakby mogła nagle rozwinąć skrzydła i pofrunąć.
Jako młoda dziewczyna częstokroć marzyła o takim odlocie, o byciu kimś innym, o życiu innym życiem. Swoim własnym. O karierze, która nie miała nic wspólnego z jej matką. O mężu, który w niczym nie przypominałby ojca. I to też się jej prawie udało.
Prawie.
Ciążyło jej to słowo jak kamień w piersi, jego echo zawsze jej gdzieś tam towarzyszyło, sprawiając, że prosta czynność, na przykład pójście na targ albo spotkanie z przyjaciółką, zdawała się niemal ponad siły. Nie było to normalne, owo pragnienie ucieczki od świata. Ani nie było też niczym nowym. Zawsze przejawiała skłonność ku introwertycznym zachowaniom, starając się za wszelką cenę unikać pompatycznych kolacji i innych towarzyskich imprezek, nie wspominając już o popularności wynikającej z tego, że była córką jednej z najbardziej prominentnych filantropijnych elit bostońskich.
Wszystko na właściwym miejscu, nigdy żadnego _faux pas_ – tak brzmiała dewiza Camilli Lowell Grant. Odpowiednie stroje, odpowiedni dom, odpowiednia sztuka. Wszystko odpowiednie, jeśli nie uwzględniać chronicznie niewiernego męża i krnąbrnej córki. Mimo to Camilla dźwigała swe brzemię w sposób godny podziwu. Przynajmniej przez większość czasu.
Rory, stawiając na stole owoce, obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Wyglądał jak żywcem wyjęty z magazynu „Victoria”: bijąca energią biała wyspa, przystrojona porcelanowymi naczyniami jej babki ze znakiem firmowym Royal Albert i płóciennymi serwetkami, złożonymi schludnie obok każdego nakrycia. Pośrodku misa z gardeniami w odcieniu woskowej bieli – ulubionymi kwiatami matki. Perfekcja jak zawsze.
Początek tradycji proszonych obiadów zbiegł się z dwunastymi urodzinami Rory i niedługo potem przerodziła się ona w cotygodniowy rytuał. Menu podlegało regularnej zmianie – świeże owoce i jakieś ciasto przyrządzane od zera, do tego tosty z wędzonym łososiem i kremowym serkiem Boursin, nieskazitelnie przysmażone omlety z sezonowymi dodatkami i jeden stały element: drink mimoza, czyli świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy i doskonale schłodzony szampan Veuve Clicquot.
Ich spotkania miały stanowić okazję do szczerej rozmowy, ale ostatnimi czasy owe _tête-à-tête_ przebiegały w napiętej atmosferze, gdyż jej matka wynajdywała coraz to nowe i niezbyt subtelne argumenty, sugerując, że jej córka powinna coś zrobić ze swoim życiem.
Rory obracała na palcu lewej dłoni pierścionek z rubinem, mały owal z nieznaczną skazą na dnie. Ojciec Huxa wręczył go jego matce, kiedy się oświadczał – tylko na to było stać żołnierza wracającego z wojny koreańskiej. Hux obiecał, że kupi jej odpowiedni pierścionek, ale w tamtej chwili chciał posłużyć się tym matczynym, by poprosić ją o rękę. Wzruszona jego uczuciowością, zdecydowała się wybrać oryginał; wpadła w zachwyt, że powierzył jej coś tak drogocennego. I teraz pozostał jej już tylko ten pierścionek.
Stłumiła tę myśl, kiedy pojawiła się Camilla z dwoma talerzami.
– Fritatta z grzybów i szparagów – oświadczyła, stawiając zamaszystym gestem danie na stole.
– Wygląda smakowicie – przyznała Rory, zajmując swe tradycyjne miejsce.
Matka nigdy nie była typem domatorki, ale z pewnością radziła sobie w kuchni.
Wyjęła teraz spod pachy kilka katalogów i wręczyła je córce, nim usiadła naprzeciw niej.
– Przysłano je w zeszłym tygodniu – powiedziała – ale nie zjawiłaś się na lunchu. Miałam pokusę, żeby powiedzieć listonoszce, że nie znam nikogo o imieniu Rory, ostatecznie jednak spytałam przy okazji, czy ma coś dla mojej córki Aurory.
Ta uśmiechnęła się ironicznie.
– Wymyśl coś nowego, mamo. Ten dowcip ma już brodę.
– Rory to chłopięce imię. A twoje brzmi Aurora. I jest piękne. Pasuje do damy.
– Do wiekowej damy – odcięła się Rory. – I to tata używał tego zdrobnienia. Najwidoczniej mu nie przeszkadzało.
Camilla zareagowała pogardliwym prychnięciem.
– Bo nigdy go nie było w domu.
Dziewczyna wzięła do ręki widelec i zaczęła grzebać obojętnie w talerzu. Rzeczywiście, ojciec zawsze skupiał swoje zainteresowania na czymś innym. Nie miała pojęcia, ile było tych romansów, choć podejrzewała, że matka potrafi podać dokładną liczbę. Miała na oku kobiety, które pojawiały się przez lata w życiu Geoffreya Granta, a potem znikały, i dodawała sumiennie nowe nazwisko do listy.
Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego matka nie rozwiodła się z ojcem, choć podejrzewała, że tamten weekend w Doral, spędzony z jego dwudziestoośmioletnią recepcjonistką, stanowiłby gwóźdź do trumny, gdyby tylko Geoffrey nie zmarł wcześniej w jej łóżku. Wybuchł skandal, po jakim żadna szanująca się, obracająca w wyższych sferach żona nigdy by się nie otrząsnęła, klasyk najbardziej smakowitego i niszczycielskiego rodzaju, ale w przypadku Camilli stał się klejnotem koronnym w jej kolekcji zdrad małżeńskich, nieledwie odznaką honoru, którą przyjęła z dumą.
– Nie jesz? – zagadnęła córkę.
Ta posłusznie wzięła truskawkę i zaczęła ją machinalnie skubać.
Matka tymczasem wyjęła z wiaderka szampan i przystąpiła do wyjmowania korka. Po kilku minutach Rory odebrała jej butelkę.
– Pozwól, mamo, że ja to zrobię, nim wybijesz komuś oko.
Kiedy korek ustąpił z głuchym puknięciem, dziewczyna nalała szampana do dwóch smukłych kieliszków i dodała do każdego odrobinę soku pomarańczowego.
Stuknęły się bez słowa szkłem, zgodnie ze zwyczajem, a potem skupiły uwagę na posiłku. Na ogół mówiła Camilla, wymagając od córki tylko minimum komentarzy. Plotki o operacjach plastycznych i rozwodach. Rychła podróż przyjaciółki do Irlandii. Spektakle w operze bostońskiej w najbliższym sezonie. Motyw przewodni balu charytatywnego, który organizowała w tym roku. W końcu tematy się wyczerpały i rozmowa zeszła w znajome, choć niewygodne rejony.
– Wpadłam kilka dni temu na Dinah Marshall – zaczęła Camilla – kiedy oddawałam zegarek do naprawy. Denise, jej młodsza córka, idzie jesienią do college’u. Będzie studiować muzykę. Harfa, jak mi się zdaje. Powiedziałam jej, że wracasz w sierpniu na uniwersytet, że chcesz zrobić magisterium. I że potem, w lecie przyszłego roku, wybierzesz się do Paryża na ten staż, o którym rozmawiałyśmy. Prosiła, żeby przekazać ci gratulacje.
– Denise gra na fortepianie – odparła obojętnie Rory. – To Patricia gra na harfie.
– No tak, oczywiście. Fortepian. – Matka wzięła do ręki serwetkę i delikatnie otarła sobie usta. – No a ty? Nie cieszysz się, że wracasz na studia?
Dziewczyna sięgnęła po butelkę szampana i dolała sobie do kieliszka, pomijając tym razem sok pomarańczowy. Popijała powoli, potem podniosła wzrok na matkę.
– Nic mnie nie cieszy.
Camilla westchnęła, kładąc sobie na talerz jagodziankę.
– Dąsasz się, Auroro?
– Mam dwadzieścia trzy lata, mamo. Już dawno przestałam się dąsać.
– Naprawdę? A jak określisz to, co się dzieje w tej chwili?
Rory odstawiła kieliszek i wyprostowała się.
– Nie widziałyśmy się od trzech tygodni. Nie zamierzałaś nawet spytać o Huxa?
Camilla popatrzyła na córkę zdziwiona.
– Oczywiście, że zamierzałam.
– Kiedy? Dokończyłyśmy śniadanie. Rozmawiałyśmy o liftingu Vicky Foster, okropnym jedzeniu w Anglii, o twoim planowanym balu i o tym, że córka Dinah Marshall wraca na studia. A mimo to nie znalazłaś czasu, żeby choć wspomnieć imię mojego narzeczonego.
– Doprawdy, nie możesz oczekiwać, że wypalę coś takiego podczas śniadania.
– Co ma do tego śniadanie?
Kąciki ust Camilli zjechały w dół w grymasie doskonałego dąsu.
– Chciałam być delikatna.
– Delikatna? – To słowo wprawiło Rory w złość, tak jakby odpowiednie maniery przy stole stanowiły wymówkę, aby nie poruszać trudnego tematu. – Nie zależy mi na tym, żebyś była delikatna. Zależy mi na tym, żebyś wykazała troskę. Ale tego nie robisz. Nigdy tego nie robiłaś.
Kobieta otworzyła szeroko oczy.
– Jak możesz tak mówić?
– Nigdy go nie lubiłaś. Od samego początku zachowywałaś się tak, jakby Hux był jakąś fazą, z której z czasem wyrosnę, tak jak miałaś nadzieję, że wyrosnę z pasji do piłki nożnej.
– To nieprawda.
– Wręcz przeciwnie. Nie podobał ci się jego wygląd ani surfowanie, ani to, że porzucił prywatną praktykę. Ale co innego jest głównym problemem. Nie podoba ci się to, że pochodzi z małego nadmorskiego miasta w Karolinie Północnej, o którym nikt nigdy nie słyszał. Że jego rodzice uczyli w szkole średniej, zamiast organizować wieczorki karciane i przyjęcia z kolacją.
No i pojawiło się – to typowe dla matki święte oburzenie; wyprostowane sztywno ramiona i uniesiona broda, zimne spojrzenie wzdłuż idealnie patrycjuszowskiego nosa.
– To okropne sugerować podobną rzecz.
– Nie sugerowałam. Powiedziałam to wprost. Większość matek uznałaby kogoś takiego jak Hux za wspaniałego partnera dla swojej córki, ale nie ty. Pragniesz kogoś z odpowiednim nazwiskiem i nowoangielskim pochodzeniem, a teraz, kiedy Hux zaginął, dostrzegasz szansę na koniec sprawy. Choć nie mam pojęcia, dlaczego uważasz, że twoje małżeńskie osiągnięcia upoważniają cię do wybierania komuś innemu męża.
Camilla znieruchomiała z zastygłą twarzą, jakby właśnie wymierzono jej policzek, którego się nie spodziewała.
– Przepraszam!… – wypaliła Rory. – Nie chciałam…
– Oczywiście, że chciałaś.
Dziewczyna odetchnęła głęboko, zła na samą siebie za taki cios poniżej pasa.
– Przepraszam. Waliłam na oślep, a ty się akurat nawinęłaś.
Tym razem na twarzy jej matki pojawiła się troska.
– Jakieś… nowe wiadomości?
– Nie. Żadnych. Mniejsza z tym. Nie chcę o tym mówić.
– Więc o czym chcesz mówić? Nie wiem, co się w tej chwili dzieje w twoim życiu. Nie odpowiadasz na moje telefony. Nie przyjmujesz zaproszeń na kolację. Odrzuciłaś dwa kolejne. Co przez ten czas robiłaś?
Rory wpatrywała się w kieliszek, doznając nagłego ucisku w krtani.
– Głównie czekałam.
– Kochanie… – Kobieta wyciągnęła rękę nad stołem i odsunęła córce sprzed oczu kosmyki włosów.
– Przestań – warknęła Rory, cofając gwałtownie głowę. – Nie chcę, żebyś się nade mną litowała.
– Więc czego chcesz? Martwię się o ciebie. Spędzasz całe dnie z nosem w tych okropnych książkach albo przyklejona do telewizora, oglądając do późna stare czarno-białe wyciskacze łez. Rozmawiałyśmy o tym. To niezdrowe.
– Nic mi nie jest. Tylko… tylko… – Odwróciła wzrok, rozpaczliwie nie chcąc znów zaczynać tej dyskusji. – Potrzebuję po prostu czasu.
– Kochanie, minęło już pięć miesięcy.
Spojrzała ostro na matkę.
– Nie wiedziałam, że w takich przypadkach istnieje jakiś limit czasowy.
– Nie to miałam na myśli. Chodziło mi jedynie o to, że cokolwiek się stało z Matthew, czy żyje gdzieś, czy… – urwała, jakby ważąc starannie następne słowa. – Wciąż tu jesteś, Auroro. Wciąż żyjesz. Musisz pójść dalej, bez względu na wszystko.
Rory przełknęła piekące łzy. Chciała wierzyć, że Hux gdzieś tam żyje, że pewnego dnia do niej wróci, ale bezustannie dławił ją strach niczym niewidzialna dłoń zaciśnięta wokół jej gardła. Czy jutrzejszy dzień miał być tym, kiedy dostanie wiadomość? Jak by się to odbyło? List? Telefon? Ktoś zapukałby do drzwi? Nigdy nie zdobyła się na odwagę, by kogokolwiek o to spytać. Tym samym stałoby się to zbyt realne, a przecież i tak już takie było.
– A jeśli nie dam rady pójść dalej? – odparła cicho.
– Nie opowiadaj głupstw. Oczywiście, że dasz radę. Tak właśnie postępują Grantowie.
Stłumiła westchnienie, chcąc, by matka wreszcie pojęła.
– Zobojętniałam na wszystko. Nic mnie nie obchodzi. Absolutnie nic. – Popatrzyła na Camillę, tak chłodną i zadbaną, tak pewną siebie. – Nie wiesz, jak to jest, prawda? Budzić się rano i nie mieć dość woli, by wstać, wziąć prysznic, ubrać się i wyjść na świat, gdzie widzisz na każdym kroku, jak życie pędzi bez ciebie do przodu. Nigdy nie straciłaś nikogo, na kim by ci zależało. I nie mów mi o tacie. Obie wiemy, że to nie to samo.
Camilla otworzyła usta, po czym je zamknęła, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Nie masz pojęcia, co straciłam, Auroro – rzekła w końcu.
Dziewczyna zmrużyła oczy, zaskoczona zagadkowym tonem matki. W gruncie rzeczy niewiele wiedziała o jej życiu. Tak wiele zapieczętowała pod jakimś wiekiem albo po prostu nie chciała o tym mówić.
– Był ktoś?… – spytała miękko. – Jeszcze przed tatą?
– Miałam osiemnaście lat, kiedy wyszłam za twojego ojca. Brakło czasu na kogoś innego.
– No dobrze, w porządku. Nie wcześniej. Ale później… W trakcie?… – Camila popatrzyła na nią z nieukrywaną odrazą.
– Och, oczywiście, że nie!
– Więc o co chodzi? Czego nie wiem?
Camilla machnęła ręką, najwyraźniej gotowa zmienić temat.
– Niczego. Teraz to już i tak nie ma znaczenia. Dodam jednakże dla jasności: matki to też istoty ludzkie. Mamy swoje życie i doznajemy rozczarowań. Krwawimy jak wszyscy. Ale też spoczywa na nas określona odpowiedzialność. Mamy obowiązki do spełnienia i pozory do utrzymania. I tak właśnie podążamy do przodu.
– Tyle że ja tego przodu nie widzę. Nic w ogóle nie widzę. Jest tak, jakby przyszłość po prostu… zniknęła.
– Musisz wyjść z czterech ścian domu, Auroro, poprzebywać między ludźmi. Wiesz, że u Marcosa w przyszłym tygodniu odbędzie się cocktail party. Jedna z prywatnych imprez Cassandry Maitland na rzecz nowego wiolonczelisty, którego odkryła. Może wybierzesz się ze mną? Mogłybyśmy pójść rano do Roselli zrobić sobie włosy i paznokcie, przyciąć te twoje warkoczyki, a potem kupić ci coś fajnego do ubrania. Nie ma to jak zaszaleć przed przyjęciem. Nic tak nie poprawia humoru. I dobrze jest spotkać starych znajomych, znów się poczuć normalnie.
Rory spojrzała chłodno na matkę.
– Normalnie?…
– Proszę, nie patrz tak na mnie. Nie możesz się cały czas ukrywać. Martwię się o ciebie. Może najwyższa pora… porozmawiać z kimś?
Zesztywniała.
– Myślisz, że oszalałam?
Camilla złożyła starannie serwetkę.
– Myślę, że nie potrafisz poradzić sobie z tym, co się stało, i że by pomogło, gdybyś z kimś o tym pomówiła. – Po chwili dodała cicho: – Z kimś, komu ufasz.
Dziewczyna siedziała w milczeniu, czując bolesne ukłucie matczynych słów.
– Przepraszam – odparła w końcu. – Za to, co wcześniej powiedziałam. Chodzi po prostu o… Huxa. – Wymawiając jego imię, poczuła ucisk w krtani. – W piątek znów spędziłam dwie godziny przy telefonie, czekając przez większość czasu na połączenie. Zawsze ta sama odpowiedź. „Robimy, co w naszej mocy”. Ale to nieprawda. Jak może być inaczej, skoro nie wiedzą nawet, gdzie jest?
Matka odpowiedziała swoim zwyczajowym prychnięciem.
– Jak to w ogóle możliwe!?… – żachnęła się. – Przecież mamy ludzi zorientowanych w tego rodzaju sprawach. Ambasadorów! Dyplomatów! Prezydenta! Na litość boską!
Rory poczuła, jak w jej piersi sadowi się znajomy kamień, ten sam, który zalegał w niej, ilekroć myślała o niewyobrażalnym.
– Odnoszę wrażenie graniczące z pewnością, że nigdy już nie wróci.
– Ćśś. – Camilla sięgnęła do jej dłoni. – Dość takiego ponuractwa. Głowa do góry. Musisz być dzielna.
Dziewczyna przełknęła powódź łez, przypominając sobie pierwszą klasę liceum, kiedy to ślubowała sobie, że nie pokaże się więcej w szkole, gdy nie załapała się do drużyny pływackiej. Matka przytuliła ją wtedy mocno i wyszeptała w ucho te same słowa: „Głowa do góry. Musisz być dzielna”. Ale wcale się taka w tej chwili nie czuła. Czuła się odrętwiała. Zagubiona i wyczerpana.
– Czytałam gdzieś, że im dłużej ktoś jest zaginiony, tym mniejsze są szanse na odnalezienie go żywego. – Puściła dłoń matki, by otrzeć łzy. – Zaczynam tracić nadzieję.
– Przestań, i to natychmiast. Mówię poważnie. Nie wolno ci zadręczać się takimi myślami. Poczujesz się lepiej, kiedy zaczniesz jesienią studiować i wrócisz do ustalonej rutyny. Do zajęć i przebywania z przyjaciółmi. To ci pomoże wypełnić czas.
Pomyślała o leżącym na nocnym stoliku katalogu z planem ćwiczeń i wykładów i skinęła głową, ponieważ tego właśnie po niej oczekiwano. Panowanie nad emocjami i powrót na seminarium magisterskie ze sztuk pięknych, potem staż, jeśli matka miała postawić na swoim, może nawet któregoś dnia posada kustoszki. Wszystko tak odległe od tego, co planowała z Huxem po ukończeniu jego misji w Lekarzach bez Granic.
– Wiesz, tak sobie pomyślałam, że byłoby dobrze, gdybyś się przeniosła do domu, dopóki… no wiesz… dopóki sprawy się nie… wyjaśnią. Teraz tylko ja się po nim obijam, a twój pokój wygląda tak, jak go zostawiłaś.
– Przenieść się tu z powrotem?
– Mogłabym się tobą zająć, gotować ci. Nie musiałabyś się o nic martwić z wyjątkiem studiów.
Studia. Uczelnia. Spotkanie z Lisette!
– Och nie. Która godzina? – Rory w panice spojrzała na zegarek. – Muszę lecieć.
– Co… już?
– Młodsza siostra Janelle Turner zapisała się na letni kurs, a ja obiecałam, że się z nią spotkam i podrzucę jej kilka swoich starych podręczników.
– Dzisiaj? Wiedząc, że jesteś umówiona ze mną na lunch?
– Wiem. Przepraszam. Ale musi być w Braintree przed trzecią na przyjęciu rodziców, mają tam rocznicę ślubu, a jutro zaczynają się zajęcia. Jedyny moment, kiedy mogłyśmy się spotkać.
– Prawie nic nie zjadłaś. Pozwól przynajmniej, że coś ci zapakuję.
– Dzięki – odparła Rory, wstając od stołu. – Nie jestem głodna. Czuję się paskudnie, zostawiając cię z tym całym bałaganem.
– I tak nie mam nic innego do roboty. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu?
Coś, czy to zmarszczka między idealnie wyskubanymi brwiami Camilli, czy to usta w kształcie podkówki, poruszyło sumieniem Rory.
– Tak. Przyszła niedziela. Obiecuję. – Miała już wyjść, gdy jednak nachyliła się nagle i cmoknęła matkę w policzek. – Naprawdę mi przykro, mamo… wiesz, z powodu tej uwagi o twoim małżeństwie. Nie powinnam była tego mówić.
Camilla wzruszyła ramionami.
– Nie powinnaś była. Ale miałaś rację. A teraz leć już. Spotkaj się z przyjaciółką.