Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Strażniczka szczęśliwych zakończeń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strażniczka szczęśliwych zakończeń - ebook

Czarująca opowieść o przeznaczeniu, dawaniu ludziom drugich szans, a także o nadziei, którą można niekiedy stracić, ale też odnaleźć

Soline Roussel została dobrze wyedukowana w kwestii szczęśliwych zakończeń. Jej rodzina od kilku pokoleń prowadzi ekskluzywny salon ślubny w Paryżu, gdzie za pomocą igły i nici dokonuje się cudów. Podobno panna młoda, która pójdzie do ślubu w sukni ślubnej z salonu Rousselów, będzie wiodła szczęśliwe życie. Jednak druzgocące straty podczas II wojny światowej sprawiają, że życie Soline legło w gruzach, a jej wiara w siłę miłości została wystawiona na ogromną próbę.

Kilkadziesiąt lat później Rory Grant, starająca się pogodzić z własną stratą, wynajmuje lokal Soline i odkrywa w nim pudło z listami oraz klasycznymi już, nigdy nienoszonymi sukniami ślubnymi. Rory zwraca pamiątki właścicielce, a między kobietami zawiązuje się przyjaźń i z czasem wychodzi na jaw wspólna przeszłość. Wygląda na to, że było im przeznaczone się spotkać – i że to właśnie za sprawą Rory oraz szczypty magii czterdziestoletnie blizny mogą wreszcie się zagoić.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-80-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Soline

_Wiara jest zasad­ni­czym skład­ni­kiem._
_Jeśli traci się wiarę w_ la magie, _traci się_ wszystko.

Esmée Rous­sel, cza­row­nica od sukien ślub­nych

13 wrze­śnia 1976 – Boston

Kiedy coś się koń­czy, ogar­nia mnie nie­odmien­nie żal. Kiedy zamie­rają w ciszy koń­cowe takty pio­senki. Kiedy w teatrze opada kur­tyna. Kiedy poja­wia się ostatni pła­tek śniegu. To wszystko są poże­gna­nia.

Tak wiele poże­gnań.

Jakże odle­głe wydają się teraz, a jed­nak ich wspo­mnie­nie wciąż rani do żywego. Dziś wie­czo­rem wypi­łam chyba za dużo wina. Przy­pra­wia mnie ono o nie­wy­tłu­ma­czalny smu­tek. A może po pro­stu zazna­łam już zbyt dużo wra­żeń w życiu, zbyt dużo melan­cho­lii – zbyt wielu blizn. Mimo to pocią­gają mnie owe bli­zny, ta mapa ran, która ani nie zapro­wa­dzi mnie dalej, ani nie pozwoli się cof­nąć.

Ponow­nie przy­nio­słam to pudło z gar­de­roby i poło­ży­łam je na łóżku. Nie jest wcale cięż­kie w sen­sie fizycz­nym, zawarte w nim wspo­mnie­nia odzna­czają się innym rodza­jem wagi, takim, który kła­dzie się wiel­kim cię­ża­rem na duszy.

Pudło jest wyko­nane z solid­nego mate­riału, z porząd­nej gru­bej sza­rej tek­tury z meta­lo­wymi oku­ciami w rogach i prze­wle­czo­nym przez ściany ple­cio­nym sznu­rem, który służy za uchwyt. Wstrzy­muję oddech, gdy pod­no­szę wieko i odsu­wam war­stwy zmię­tego papieru, by spoj­rzeć na zło­żoną wewnątrz suk­nię. Posta­rzała się przez te lata – tak jak i ja. Jest tam też plik prze­wią­za­nych wstążką listów – pisa­nych głów­nie po fran­cu­sku, ale jest też kilka po angiel­sku. Prze­czy­tam je póź­niej, jak to zwy­kle czy­nię w takie wie­czory, gdy roz­ta­czają się wokół mnie niczym cie­nie puste miej­sca mojego życia. Ten rytuał odbywa się w okre­ślo­nym porządku, w usta­lo­nej kolej­no­ści, takiej, która ni­gdy nie ulega zmia­nie. Kiedy tak wiele wyko­rze­niono – tak dużo rze­czy utra­cono – należy szu­kać pocie­chy w rytu­ałach. Nawet tych smut­nych.

Wyj­muję z pudła suk­nię i trzy­mam ją w rękach, tak jak się trzyma dziecko albo dotrzy­muje danego komuś słowa – bli­sko i nieco zbyt zawzię­cie. Pod­cho­dzę do lustra i przez chwilę to ona spo­gląda na mnie, ta dziew­czyna, którą ongiś byłam, nim Hitler wkro­czył do Paryża, pełną nadziei i naiw­nych marzeń. Ale nie­mal od razu się roz­pływa. Zamiast niej poja­wia się kobieta, jaką się przez te lata sta­łam. Znisz­czoną. Pozba­wioną marzeń. I samotną. Moje spoj­rze­nie znów bie­gnie do pudła i zatrzy­muje się na brą­zo­wym skó­rza­nym etui, leżą­cym na dnie. Czuję, jak bole­śnie ści­ska mi się serce na wspo­mnie­nie tego pierw­szego razu, gdy je zoba­czy­łam. „Na prze­cho­wa­nie”, powie­dział, wci­ska­jąc mi saszetkę w dło­nie tam­tego ostat­niego poranka.

Setny już chyba raz roz­su­wam zamek bły­ska­wiczny i prze­cią­gam pal­cami po szyl­kre­to­wym grze­bie­niu, takiejż łyżce do butów, pędzlu do gole­nia i brzy­twie. Rze­czy tak bar­dzo oso­bi­ste. A on mi je dał. Ścią­gam brą­zową ela­styczną gumkę z krysz­ta­ło­wej bute­leczki – od dawna już pustej – i zdej­muję nakrętkę, tęsk­niąc za tchnie­niem czy­stego, wyraź­nego zapa­chu, który wyry­łam w pamięci. Mie­szanka woni wody mor­skiej i skórki świe­żych limet.

Anson.

Tylko że tym razem nie ma nawet naj­drob­niej­szego, naj­słab­szego śladu. Przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat przy­su­wa­łam tę bute­leczkę do nosa, czer­piąc pocie­chę z jedy­nej rze­czy, jaka mi po nim pozo­stała – jego zapa­chu. A teraz nawet i on znik­nął.

Cze­kam na łzy, ale nie napły­wają. Nie jestem już chyba do nich zdolna. Opróż­niona do cna. I może tym lepiej. Cho­wam bute­leczkę do etui i je zasu­wam. Kie­ruję spoj­rze­nie na plik listów; sta­no­wią one zazwy­czaj ostatni krok mego żało­snego małego rytu­ału. Nie będę ich już dzi­siej­szego wie­czoru czy­tać. Ani ni­gdy wię­cej, jak sądzę.

Czas dać sobie z tym spo­kój. Dać sobie spo­kój ze wszyst­kim.

Cho­wam do pudła etui z przy­bo­rami do gole­nia, następ­nie skła­dam suk­nię i też ją tam kładę, tak aby rękawy spo­częły po bokach – widzia­łam, że tak wła­śnie leżą ciała przed pogrze­bami. Dość to sto­sowne, jak mi się zdaje. Po raz ostatni gła­dzę dło­nią mate­riał, potem przy­kry­wam go papie­rem i w końcu zamy­kam wieko.

_Adieu, Anson, mon amour. C’est la fin._JEDEN

Rory

26 maja 1985 – Boston

Nie­moż­liwe, by nade­szła już nie­dziela. Za wcze­śnie.

Rory pac­nęła dło­nią w przy­cisk dzwo­nią­cego budzika i opa­dła z powro­tem na poduszkę, chcąc odpę­dzić dzień. Pięć minut póź­niej znów roz­legł się jego prze­raź­liwy dźwięk, co mogło ozna­czać tylko jedno: jakimś cudem kolejny tydzień został w cało­ści połknięty. Prze­mi­nął w nie­wy­raź­nym kalej­do­sko­pie posił­ków na wynos, sta­rych fil­mów i nie­koń­czą­cych się wie­czo­rów pod zna­kiem szczę­śli­wych łza­wych zakoń­czeń, będą­cych udzia­łem innych ludzi.

Kiedy Rory odrzu­ciła koł­drę i spu­ściła stopy na pod­łogę, z łóżka spa­dła opa­sła książka w mięk­kiej opra­wie. _Róża w zimie_ Kath­leen Woodi­wiss, ukoń­czona ostat­niej nocy około czwar­tej nad ranem. Popa­trzyła na nią bez emo­cji; przy­po­mi­nała mar­twego ptaka u jej stóp. Ni­gdy nie prze­pa­dała za roman­sami. A teraz je dosłow­nie pochła­niała – grzeszna przy­jem­ność, która przy­pra­wiała ją o nie­znaczny wstyd, jak uza­leż­nie­nie od hazardu czy por­no­gra­fii.

Pod­nio­sła książkę i wrzu­ciła ją do wikli­no­wego kosza, wypeł­nio­nego już tuzi­nem podob­nych, cze­ka­ją­cych na bez­płatne prze­ka­za­nie insty­tu­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Prócz tego było jesz­cze jedno pudło przy drzwiach wej­ścio­wych i trze­cie w jej skrzyni. Fast food dla umy­słu, jak nazy­wała tę lite­ra­turę jej matka. Ona jed­nak zer­kała już na stos nowych tytu­łów zale­ga­ją­cych na noc­nym sto­liku. Tego wie­czoru cze­kała na nią naj­now­sza pozy­cja Johanny Lind­say.

Prze­ko­pała się przez stertę poczty leżą­cej obok łóżka, w tym kata­log z pro­gra­mem stu­diów magi­ster­skich, któ­rych sta­rała się za wszelką cenę unik­nąć, i w końcu zlo­ka­li­zo­wała rolexa ze stali i złota, pre­zent od matki z oka­zji licen­cjatu. Jak można się było spo­dzie­wać, prze­stał cho­dzić, a data pod małą kopułką ze szkłem powięk­sza­ją­cym spóź­niała się o trzy dni. Nasta­wiła godzinę i wsu­nęła zega­rek na nad­gar­stek, po czym skon­cen­tro­wała się na kubku moc­nej kawy. Mowy nie było, by mogła się zmie­rzyć z tym dniem bez dawki kofe­iny.

Rozej­rzała się po kuchni, zgnę­biona jej wido­kiem; zlew pełen naczyń, prze­peł­niony kosz na śmieci, na bla­cie szafki pię­trzyły się resztki jedze­nia na wynos, zamó­wio­nego poprzed­niego wie­czoru. Zamie­rzała pozmy­wać po kola­cji, ale aku­rat wyświe­tlali w tele­wi­zji _Zagu­bione dni_. Nie mogła się ode­rwać od ekranu, póki Greer Gar­son jako Paula nie zeszła się ponow­nie z Ronal­dem Cole­ma­nem jako Char­le­sem Ranie­rem. Nim prze­stała się mazać, na dobre zapo­mniała o bała­ga­nie w kuchni. A teraz nie było już czasu, jeśli zamie­rzała się prze­bić przez mia­sto jesz­cze przed jede­na­stą.

Wle­wa­jąc do kubka mleko skon­den­so­wane, zasta­na­wiała się, czyby nie zadzwo­nić i nie odwo­łać spo­tka­nia – wymy­śli­łaby opuch­nięte gar­dło, migrenę albo zatru­cie pokar­mowe – ale zro­biła to już dwa razy w tym mie­siącu, co ozna­czało, że musi zaci­snąć zęby.

Brała prysz­nic, przy­go­to­wu­jąc się na krzy­żowy ogień pytań, któ­rego się spo­dzie­wała – o dal­szą naukę, o hobby, o plany na przy­szłość. Ni­gdy się nie zmie­niały i było jej coraz trud­niej uda­wać, że cokol­wiek ją to obcho­dzi. Prawdę rze­kł­szy, nie miała żad­nego hobby, a myśl o powro­cie na stu­dia budziła jej strach, w ogóle zresztą plany na przy­szłość stały pod wiel­kim zna­kiem zapy­ta­nia. Zamie­rzała jed­nakże robić dobrą minę do złej gry i mówić tylko to, co nale­żało, gdyż tego wła­śnie po niej ocze­ki­wano. I ponie­waż alter­na­tywa – głę­boki skok w czarną otchłań, jaką stało się jej życie – była po pro­stu zbyt wyczer­pu­jąca, by ją jak­kol­wiek roz­wa­żać.

Poczła­pała do sypialni, owi­ja­jąc sobie włosy ręcz­ni­kiem i sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił opie­rać zna­jo­memu wabi­kowi spo­czy­wa­ją­cemu na noc­nym sto­liku. Był to rytuał upra­wiany od nie­dawna – zaczy­nać każdy dzień od kilku listów Huxa, acz­kol­wiek tego ranka nie miała na to czasu. Mimo to zna­la­zła jed­nak chwilę na wysu­nię­cie dol­nej szu­flady sto­lika i wyję­cie z niej pudełka, które tam trzy­mała. Czter­dzie­ści trzy koperty zaadre­so­wane jego zama­szy­stym cha­rak­te­rem pisma, niczym lina, która ją z nim łączyła i rato­wała przed pój­ściem na dno.

Pierw­szy list zna­lazł się w jej skrzynce pięć godzin po tym, jak jego samo­lot wystar­to­wał z lot­ni­ska w Bosto­nie. Przy­słał go nocną pocztą, tak by mieć pew­ność, że zosta­nie dostar­czony we wła­ści­wym dniu. Drugi napi­sał, cze­ka­jąc na prze­siadkę, i jesz­cze jeden w trak­cie lotu. Z początku przy­cho­dziły nie­mal codzien­nie, potem jeden lub dwa na tydzień. Aż w końcu w ogóle prze­stały przy­cho­dzić.

Zatrzy­mała wzrok na zdję­ciu obok swo­jego łóżka; zro­biono je w restau­ra­cji na Cape Cod, pod­czas week­endu po jego oświad­czy­nach. Dok­tor Mat­thew Edward Hux­ley – Hux dla wszyst­kich, któ­rzy go znali. Tęsk­niła za jego twa­rzą, śmie­chem, głu­pimi żar­tami i śpie­wem peł­nym fał­szy­wych nut, za jego uwiel­bie­niem dla bła­ho­stek i dosko­nałą jajecz­nicą.

Poznali się na impre­zie dobro­czyn­nej, zor­ga­ni­zo­wa­nej na rzecz nowego oddziału inten­syw­nej tera­pii dla nowo­rod­ków. To, jak się uśmie­chał, spra­wiało, że mię­kły jej kolana, ale prze­wa­żyła jego oso­bo­wość – to, kto się tak naprawdę pod tym uśmie­chem krył.

Jako syn dwojga nauczy­cieli zaj­mu­ją­cych się dziećmi spe­cjal­nej tro­ski, dzięki moż­no­ści bez­po­śred­niej obser­wa­cji wcze­śnie poznał war­tość bez­in­te­re­sow­nej służby. Gdy był na pierw­szym roku stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Karo­liny Pół­noc­nej, cię­ża­rówka wio­ząca drewno zje­chała na prze­ciw­le­gły pas ruchu na tra­sie I-40 i zde­rzyła się czo­łowo z samo­cho­dem jego rodzi­ców. Po ich pogrze­bie porzu­cił naukę, pozba­wiony steru i roz­go­ry­czony, i spę­dził lato na pla­żach Atlan­tyku, włó­cząc się z bandą sur­fe­rów i otę­pia­jąc rumem.

Wresz­cie pozbie­rał się, wró­cił na uni­wer­sy­tet i pod­jął naukę na wydziale medycz­nym. Zamie­rzał spe­cja­li­zo­wać się w inter­nie, ale po tygo­dniu ćwi­czeń na pedia­trii zmie­nił plany. Po odby­ciu stażu zgło­sił akces do Leka­rzy bez Gra­nic, chcąc opie­ko­wać się dziećmi w Suda­nie Połu­dnio­wym i tym samym uczcić pamięć rodzi­ców.

To wła­śnie kochała w nim naj­bar­dziej. Jego histo­ria dalece odbie­gała od ide­ału; w przy­padku Mat­thew Hux­leya nie był to żaden fun­dusz powier­ni­czy ani wycho­wa­nie spod znaku coun­try-clubu. Doświad­czył w życiu naj­roz­ma­it­szych trud­nych rze­czy, które wstrzą­snęły nim do głębi, ale sta­nął na nogi i posta­no­wił spła­cić dług. Trudno się było z nim poże­gnać, gdy nade­szła ta chwila, ale Rory odczu­wała dumę z powodu pracy, jakiej się poświę­cił, nawet jeśli jego listy nie nale­żały do przy­jem­nych.

W jed­nym z nich przy­zna­wał się do tego, że znów zaczął palić. „Wszy­scy tu palą jak smoki – pisał. – Może dla­tego, żeby nie drżały im ręce. Jeste­śmy tak nie­wia­ry­god­nie zmę­czeni”. W innym pisał o dzien­ni­karce, Tere­sie, która prze­by­wała w Suda­nie, przy­go­to­wu­jąc mate­riał dla BBC, i o tym, jak dzięki niej utrzy­muje kon­takt ze świa­tem zewnętrz­nym. Wspo­mi­nał też o pracy, o nie­koń­czą­cych się dniach w pro­wi­zo­rycz­nych gabi­ne­tach lekar­skich, o dzie­ciach – pora­nio­nych, osie­ro­co­nych, prze­ra­żo­nych. Było gorzej, niż kie­dy­kol­wiek sobie wyobra­żał, ale sta­wał się dzięki temu lep­szym medy­kiem – tward­szym, jed­nakże o wiele bar­dziej wraż­li­wym.

Codzienna rutyna wyczer­py­wała, trauma emo­cjo­nalna zda­wała się trudna do wyra­że­nia sło­wami. „Jeste­śmy w Sta­nach tacy zepsuci. Nie potra­fimy pojąć samych roz­mia­rów bez­pra­wia, bar­ba­rzyń­stwa i przy­gnę­bia­ją­cego ubó­stwa, jakie wystę­pują w tych rejo­nach świata. Braku pod­sta­wo­wych wyznacz­ni­ków czło­wie­czeń­stwa. To, co robimy, ja i my wszy­scy, to tylko kro­pla w morzu, kiedy widzi się to wszystko, co się tu dzieje”.

To był jego ostatni list.

Póź­niej upły­nął tydzień, jeden, drugi, trzeci, bez odpo­wie­dzi na jej wła­sne listy. A jesz­cze póź­niej słu­chała radia i powód jego mil­cze­nia nagle się wyja­śnił. Wła­dze USA przy­zna­wały, że grupa uzbro­jo­nych rebe­lian­tów upro­wa­dziła troje pra­cow­ni­ków orga­ni­za­cji huma­ni­tar­nej pod­czas prze­pro­wa­dzo­nego wcze­snym ran­kiem ataku w Suda­nie Połu­dnio­wym – ame­ry­kań­skiego leka­rza, pie­lę­gniarkę z Nowej Zelan­dii i bry­tyj­ską dzien­ni­karkę, pra­cu­jącą dla BBC i maga­zynu „World”.

Po kilku dniach poja­wiło się potwier­dze­nie tego, co już wie­działa – że upro­wa­dzo­nym Ame­ry­ka­ni­nem jest Hux – ale poza tym nic nie było wia­domo. Ani na temat cię­ża­rówki, któ­rej odjazd widzieli świad­ko­wie, ani na temat wyglądu ludzi, któ­rzy wypro­wa­dzili jeń­ców z przy­chodni, gro­żąc im bro­nią. I ani słowa ze strony pory­wa­czy – tych, któ­rzy zwy­kle ujaw­niali się w ciągu pierw­szych czter­dzie­stu ośmiu godzin. Tak jakby roz­pły­nęli się w powie­trzu.

Upły­nęło pięć mie­sięcy, a ona wciąż cze­kała. Według Depar­ta­mentu Stanu spraw­dzono każde źró­dło, zba­dano wszyst­kie tropy, jak­kol­wiek nie­zbyt liczne. Osiem tygo­dni wcze­śniej woj­sko urzą­dziło nocny rajd na opusz­czoną chatę w Libii, gdy poin­for­mo­wano, że ktoś widział kobietę, któ­rej ryso­pis z grub­sza odpo­wia­dał upro­wa­dzo­nej dzien­ni­karce, ale nim oddział dotarł na miej­sce, w sza­ła­sie nikogo już nie było, a jego miesz­kańcy dawno się ulot­nili.

Według ofi­cjal­nego komu­ni­katu depar­ta­mentu „kon­ty­nu­owano współ­pracę z róż­nymi orga­ni­za­cjami huma­ni­tar­nymi w celu usta­le­nia miej­sca pobytu upro­wa­dzo­nego per­so­nelu i zapew­nie­nia jego bez­piecz­nego powrotu”, ale prawda wyglą­dała tak, że wszel­kie dostępne źró­dła infor­ma­cji wyschły, a tym samym szanse na pozy­tywny rezul­tat kur­czyły się z każ­dym dniem.

Rory spo­glą­dała na pudełko, pra­gnąc móc wyjąć kilka listów i wpeł­znąć z powro­tem do łóżka, ale musiała wyjść i udać się w dwa miej­sca, jeśli zamie­rzała dotrzy­mać obiet­nicy i spo­tkać się tego popo­łu­dnia z Lisette w Sugar Kis­ses.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej chwy­ciła torebkę i klu­czyki i po raz ostatni przej­rzała się w lustrze. Miała na sobie białe spodnie i zapi­naną na guziki bluzkę z krót­kim ręka­wem w odcie­niu nie­doj­rza­łej brzo­skwini. Wil­gotne włosy zebrała w koń­ski ogon. Lekko wytu­szo­wała rzęsy i pocią­gnęła błysz­czy­kiem wargi. Wło­żyła do tego pro­ste dia­men­towe kol­czyki. Odbie­gała od obo­wiąz­ko­wego stan­dardu, ale jeśli cho­dzi o jej matkę, nic tak naprawdę nie mogło speł­niać jej wyśru­bo­wa­nych wyma­gań.DWA

Rory

Kiedy Rory weszła do domu, powi­tał ją aro­mat jago­dzia­nek i świeżo zmie­lo­nej kawy. Usły­szała dobie­ga­jący z kuchni war­kot mat­czy­nej soko­wi­rówki, gdy zsu­wała ze stóp pan­to­fle i usta­wiała je obok drzwi, czub­kami na zewnątrz, na wypa­dek gdyby nale­żało się szybko wyco­fać. Nie byłby to pierw­szy raz.

Dom jak zwy­kle lśnił nie­ska­zi­telną czy­sto­ścią, przy­kład kosz­tow­nego dobrego gustu z plu­szo­wymi beżo­wymi dywa­nami i sta­ran­nie dobra­nymi meblami. I oczy­wi­ście odpo­wied­nie dzieła sztuki na ścia­nach – misy z owo­cami i dzbany z prze­ro­śnię­tymi makami w cięż­kich zło­co­nych ramach. Nic prze­krzy­wio­nego czy noszą­cego choćby naj­drob­niej­szy ślad kurzu.

Tak to wyglą­dało nawet wtedy, kiedy była mała, a wszystko za sprawą nie­mal kosza­ro­wych zasad tyczą­cych się porządku. Żad­nych butów poza przed­po­ko­jem. Żad­nego doty­ka­nia ścian dłońmi. Żad­nego jedze­nia czy picia poza jadal­nią – chyba że odby­wało się aku­rat jakieś przy­ję­cie. A było ich mnó­stwo. Her­batki, kok­tajle, kola­cje i oczy­wi­ście imprezy cha­ry­ta­tywne na rzecz mat­czy­nej fun­da­cji dla zwie­rząt; wszy­ściu­teńko per­fek­cyj­nie zor­ga­ni­zo­wane, a następ­nie sta­ran­nie posprzą­tane przez wyspe­cja­li­zo­waną firmę, któ­rej numer wid­niał w pamięci tele­fonu.

Zna­la­zła matkę w kuchni, jak nale­wała świeżo wyci­śnięty sok poma­rań­czowy do krysz­ta­ło­wego dzbanka przy dźwięcz­nym akom­pa­nia­men­cie jej zło­tej bran­so­letki z wisior­kiem. Try­skała ener­gią. Schlud­nie wyglą­dała w spodniach khaki i wykroch­ma­lo­nej bia­łej bluzce, a bujne zło­tawe włosy spięła w koń­ski ogon żyw­cem wzięty z maga­zynu mody. Była jak zwy­kle nie­ska­zi­tel­nie uma­lo­wana – sub­tel­nie pod­kre­ślone oczy, leciu­teńki róż na policz­kach, nie­znaczny ślad brzo­skwi­nio­wego błysz­czyka na war­gach. W wieku czter­dzie­stu dwóch lat wciąż przy­cią­gała spoj­rze­nia męż­czyzn.

Pod­nio­sła wzrok, kiedy Rory weszła do kuchni.

– No, jesteś – oznaj­miła, doko­nu­jąc szyb­kiej, acz dokład­nej oceny powierz­chow­no­ści córki. – Już myśla­łam, że znowu się nie zja­wisz. Cóż to?… Masz mokre włosy?

– Nie mia­łam czasu ich wysu­szyć. Co mam zro­bić?

– Wszystko jest gotowe. Mam tylko nadzieję, że nie wysty­gło. – Wrę­czyła córce talerz z per­fek­cyj­nie pokro­jo­nym melo­nem i miskę pełną tru­ska­wek. – Zanieś to na stół. Ja przy­niosę resztę.

Rory posłusz­nie więc wzięła owoce i skie­ro­wała się na taras. Tego ide­al­nego poranka niebo osza­ła­miało błę­ki­tem, a wiatr niósł obiet­nicę wcze­snego lata. W dole roz­cią­gał się we wszyst­kich kie­run­kach Boston, istny labi­rynt zakrzy­wio­nych ulic i spa­dzi­stych dachów. Stor­row Drive z nie­koń­czącą się wstęgą samo­cho­dów, Espla­nade, buj­nie liścia­sta i zie­lona, poły­sku­jąca nitka rzeki Char­les, upstrzona małymi jasnymi żaglów­kami.

Uwiel­biała to mia­sto z jego sprzecz­no­ściami, z jego kolo­nialną histo­rią i żywym wie­lo­kul­tu­ro­wym tyglem. Sztuka, jedze­nie i nauka – wszystko to koeg­zy­sto­wało przy­jaź­nie i współ­za­wod­ni­czyło o uwagę. Kiedy jed­nak dora­stała i patrzyła na to w ten spo­sób, z dala od tumultu i hałasu, miała wra­że­nie magii, tak jakby mogła nagle roz­wi­nąć skrzy­dła i pofru­nąć.

Jako młoda dziew­czyna czę­sto­kroć marzyła o takim odlo­cie, o byciu kimś innym, o życiu innym życiem. Swoim wła­snym. O karie­rze, która nie miała nic wspól­nego z jej matką. O mężu, który w niczym nie przy­po­mi­nałby ojca. I to też się jej pra­wie udało.

Pra­wie.

Cią­żyło jej to słowo jak kamień w piersi, jego echo zawsze jej gdzieś tam towa­rzy­szyło, spra­wia­jąc, że pro­sta czyn­ność, na przy­kład pój­ście na targ albo spo­tka­nie z przy­ja­ciółką, zda­wała się nie­mal ponad siły. Nie było to nor­malne, owo pra­gnie­nie ucieczki od świata. Ani nie było też niczym nowym. Zawsze prze­ja­wiała skłon­ność ku intro­wer­tycz­nym zacho­wa­niom, sta­ra­jąc się za wszelką cenę uni­kać pom­pa­tycz­nych kola­cji i innych towa­rzy­skich impre­zek, nie wspo­mi­na­jąc już o popu­lar­no­ści wyni­ka­ją­cej z tego, że była córką jed­nej z naj­bar­dziej pro­mi­nent­nych filan­tro­pij­nych elit bostoń­skich.

Wszystko na wła­ści­wym miej­scu, ni­gdy żad­nego _faux pas_ – tak brzmiała dewiza Camilli Lowell Grant. Odpo­wied­nie stroje, odpo­wiedni dom, odpo­wiednia sztuka. Wszystko odpo­wiednie, jeśli nie uwzględ­niać chro­nicz­nie nie­wier­nego męża i krnąbr­nej córki. Mimo to Camilla dźwi­gała swe brze­mię w spo­sób godny podziwu. Przy­naj­mniej przez więk­szość czasu.

Rory, sta­wia­jąc na stole owoce, obrzu­ciła go uważ­nym spoj­rze­niem. Wyglą­dał jak żyw­cem wyjęty z maga­zynu „Vic­to­ria”: bijąca ener­gią biała wyspa, przy­stro­jona por­ce­la­no­wymi naczy­niami jej babki ze zna­kiem fir­mo­wym Royal Albert i płó­cien­nymi ser­wet­kami, zło­żo­nymi schlud­nie obok każ­dego nakry­cia. Pośrodku misa z gar­de­niami w odcie­niu wosko­wej bieli – ulu­bio­nymi kwia­tami matki. Per­fek­cja jak zawsze.

Począ­tek tra­dy­cji pro­szo­nych obia­dów zbiegł się z dwu­na­stymi uro­dzi­nami Rory i nie­długo potem prze­ro­dziła się ona w coty­go­dniowy rytuał. Menu pod­le­gało regu­lar­nej zmia­nie – świeże owoce i jakieś cia­sto przy­rzą­dzane od zera, do tego tosty z wędzo­nym łoso­siem i kre­mo­wym ser­kiem Bour­sin, nie­ska­zi­tel­nie przy­sma­żone omlety z sezo­no­wymi dodat­kami i jeden stały ele­ment: drink mimoza, czyli świeżo wyci­śnięty sok poma­rań­czowy i dosko­nale schło­dzony szam­pan Veuve Cli­cquot.

Ich spo­tka­nia miały sta­no­wić oka­zję do szcze­rej roz­mowy, ale ostat­nimi czasy owe _tête-à-tête_ prze­bie­gały w napię­tej atmos­fe­rze, gdyż jej matka wynaj­dy­wała coraz to nowe i nie­zbyt sub­telne argu­menty, suge­ru­jąc, że jej córka powinna coś zro­bić ze swoim życiem.

Rory obra­cała na palcu lewej dłoni pier­ścio­nek z rubi­nem, mały owal z nie­znaczną skazą na dnie. Ojciec Huxa wrę­czył go jego matce, kiedy się oświad­czał – tylko na to było stać żoł­nie­rza wra­ca­ją­cego z wojny kore­ań­skiej. Hux obie­cał, że kupi jej odpo­wiedni pier­ścio­nek, ale w tam­tej chwili chciał posłu­żyć się tym mat­czy­nym, by popro­sić ją o rękę. Wzru­szona jego uczu­cio­wo­ścią, zde­cy­do­wała się wybrać ory­gi­nał; wpa­dła w zachwyt, że powie­rzył jej coś tak dro­go­cen­nego. I teraz pozo­stał jej już tylko ten pier­ścio­nek.

Stłu­miła tę myśl, kiedy poja­wiła się Camilla z dwoma tale­rzami.

– Fri­tatta z grzy­bów i szpa­ra­gów – oświad­czyła, sta­wia­jąc zama­szy­stym gestem danie na stole.

– Wygląda sma­ko­wi­cie – przy­znała Rory, zaj­mu­jąc swe tra­dy­cyjne miej­sce.

Matka ni­gdy nie była typem doma­torki, ale z pew­no­ścią radziła sobie w kuchni.

Wyjęła teraz spod pachy kilka kata­lo­gów i wrę­czyła je córce, nim usia­dła naprze­ciw niej.

– Przy­słano je w zeszłym tygo­dniu – powie­działa – ale nie zja­wi­łaś się na lun­chu. Mia­łam pokusę, żeby powie­dzieć listo­noszce, że nie znam nikogo o imie­niu Rory, osta­tecz­nie jed­nak spy­ta­łam przy oka­zji, czy ma coś dla mojej córki Aurory.

Ta uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Wymyśl coś nowego, mamo. Ten dow­cip ma już brodę.

– Rory to chło­pięce imię. A twoje brzmi Aurora. I jest piękne. Pasuje do damy.

– Do wie­ko­wej damy – odcięła się Rory. – I to tata uży­wał tego zdrob­nie­nia. Naj­wi­docz­niej mu nie prze­szka­dzało.

Camilla zare­ago­wała pogar­dli­wym prych­nię­ciem.

– Bo ni­gdy go nie było w domu.

Dziew­czyna wzięła do ręki wide­lec i zaczęła grze­bać obo­jęt­nie w tale­rzu. Rze­czy­wi­ście, ojciec zawsze sku­piał swoje zain­te­re­so­wa­nia na czymś innym. Nie miała poję­cia, ile było tych roman­sów, choć podej­rze­wała, że matka potrafi podać dokładną liczbę. Miała na oku kobiety, które poja­wiały się przez lata w życiu Geof­freya Granta, a potem zni­kały, i doda­wała sumien­nie nowe nazwi­sko do listy.

Ni­gdy nie potra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego matka nie roz­wio­dła się z ojcem, choć podej­rze­wała, że tam­ten week­end w Doral, spę­dzony z jego dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią recep­cjo­nistką, sta­no­wiłby gwóźdź do trumny, gdyby tylko Geof­frey nie zmarł wcze­śniej w jej łóżku. Wybuchł skan­dal, po jakim żadna sza­nu­jąca się, obra­ca­jąca w wyż­szych sfe­rach żona ni­gdy by się nie otrzą­snęła, kla­syk naj­bar­dziej sma­ko­wi­tego i nisz­czy­ciel­skiego rodzaju, ale w przy­padku Camilli stał się klej­no­tem koron­nym w jej kolek­cji zdrad mał­żeń­skich, nie­le­d­wie odznaką honoru, którą przy­jęła z dumą.

– Nie jesz? – zagad­nęła córkę.

Ta posłusz­nie wzięła tru­skawkę i zaczęła ją machi­nal­nie sku­bać.

Matka tym­cza­sem wyjęła z wia­derka szam­pan i przy­stą­piła do wyj­mo­wa­nia korka. Po kilku minu­tach Rory ode­brała jej butelkę.

– Pozwól, mamo, że ja to zro­bię, nim wybi­jesz komuś oko.

Kiedy korek ustą­pił z głu­chym puk­nię­ciem, dziew­czyna nalała szam­pana do dwóch smu­kłych kie­lisz­ków i dodała do każ­dego odro­binę soku poma­rań­czo­wego.

Stuk­nęły się bez słowa szkłem, zgod­nie ze zwy­cza­jem, a potem sku­piły uwagę na posiłku. Na ogół mówiła Camilla, wyma­ga­jąc od córki tylko mini­mum komen­ta­rzy. Plotki o ope­ra­cjach pla­stycz­nych i roz­wo­dach. Rychła podróż przy­ja­ciółki do Irlan­dii. Spek­ta­kle w ope­rze bostoń­skiej w naj­bliż­szym sezo­nie. Motyw prze­wodni balu cha­ry­ta­tyw­nego, który orga­ni­zo­wała w tym roku. W końcu tematy się wyczer­pały i roz­mowa zeszła w zna­jome, choć nie­wy­godne rejony.

– Wpa­dłam kilka dni temu na Dinah Mar­shall – zaczęła Camilla – kiedy odda­wa­łam zega­rek do naprawy. Denise, jej młod­sza córka, idzie jesie­nią do col­lege’u. Będzie stu­dio­wać muzykę. Harfa, jak mi się zdaje. Powie­dzia­łam jej, że wra­casz w sierp­niu na uni­wer­sy­tet, że chcesz zro­bić magi­ste­rium. I że potem, w lecie przy­szłego roku, wybie­rzesz się do Paryża na ten staż, o któ­rym roz­ma­wia­ły­śmy. Pro­siła, żeby prze­ka­zać ci gra­tu­la­cje.

– Denise gra na for­te­pia­nie – odparła obo­jęt­nie Rory. – To Patri­cia gra na har­fie.

– No tak, oczy­wi­ście. For­te­pian. – Matka wzięła do ręki ser­wetkę i deli­kat­nie otarła sobie usta. – No a ty? Nie cie­szysz się, że wra­casz na stu­dia?

Dziew­czyna się­gnęła po butelkę szam­pana i dolała sobie do kie­liszka, pomi­ja­jąc tym razem sok poma­rań­czowy. Popi­jała powoli, potem pod­nio­sła wzrok na matkę.

– Nic mnie nie cie­szy.

Camilla wes­tchnęła, kła­dąc sobie na talerz jago­dziankę.

– Dąsasz się, Auroro?

– Mam dwa­dzie­ścia trzy lata, mamo. Już dawno prze­sta­łam się dąsać.

– Naprawdę? A jak okre­ślisz to, co się dzieje w tej chwili?

Rory odsta­wiła kie­li­szek i wypro­sto­wała się.

– Nie widzia­ły­śmy się od trzech tygo­dni. Nie zamie­rza­łaś nawet spy­tać o Huxa?

Camilla popa­trzyła na córkę zdzi­wiona.

– Oczy­wi­ście, że zamie­rza­łam.

– Kiedy? Dokoń­czy­ły­śmy śnia­da­nie. Roz­ma­wia­ły­śmy o liftingu Vicky Foster, okrop­nym jedze­niu w Anglii, o twoim pla­no­wa­nym balu i o tym, że córka Dinah Mar­shall wraca na stu­dia. A mimo to nie zna­la­złaś czasu, żeby choć wspo­mnieć imię mojego narze­czo­nego.

– Doprawdy, nie możesz ocze­ki­wać, że wypalę coś takiego pod­czas śnia­da­nia.

– Co ma do tego śnia­da­nie?

Kąciki ust Camilli zje­chały w dół w gry­ma­sie dosko­na­łego dąsu.

– Chcia­łam być deli­katna.

– Deli­katna? – To słowo wpra­wiło Rory w złość, tak jakby odpo­wied­nie maniery przy stole sta­no­wiły wymówkę, aby nie poru­szać trud­nego tematu. – Nie zależy mi na tym, żebyś była deli­katna. Zależy mi na tym, żebyś wyka­zała tro­skę. Ale tego nie robisz. Ni­gdy tego nie robi­łaś.

Kobieta otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Jak możesz tak mówić?

– Ni­gdy go nie lubi­łaś. Od samego początku zacho­wy­wa­łaś się tak, jakby Hux był jakąś fazą, z któ­rej z cza­sem wyro­snę, tak jak mia­łaś nadzieję, że wyro­snę z pasji do piłki noż­nej.

– To nie­prawda.

– Wręcz prze­ciw­nie. Nie podo­bał ci się jego wygląd ani sur­fo­wa­nie, ani to, że porzu­cił pry­watną prak­tykę. Ale co innego jest głów­nym pro­ble­mem. Nie podoba ci się to, że pocho­dzi z małego nad­mor­skiego mia­sta w Karo­li­nie Pół­noc­nej, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał. Że jego rodzice uczyli w szkole śred­niej, zamiast orga­ni­zo­wać wie­czorki kar­ciane i przy­ję­cia z kola­cją.

No i poja­wiło się – to typowe dla matki święte obu­rze­nie; wypro­sto­wane sztywno ramiona i unie­siona broda, zimne spoj­rze­nie wzdłuż ide­al­nie patry­cju­szow­skiego nosa.

– To okropne suge­ro­wać podobną rzecz.

– Nie suge­ro­wa­łam. Powie­dzia­łam to wprost. Więk­szość matek uzna­łaby kogoś takiego jak Hux za wspa­nia­łego part­nera dla swo­jej córki, ale nie ty. Pra­gniesz kogoś z odpo­wied­nim nazwi­skiem i nowo­an­giel­skim pocho­dze­niem, a teraz, kiedy Hux zagi­nął, dostrze­gasz szansę na koniec sprawy. Choć nie mam poję­cia, dla­czego uwa­żasz, że twoje mał­żeń­skie osią­gnię­cia upo­waż­niają cię do wybie­ra­nia komuś innemu męża.

Camilla znie­ru­cho­miała z zasty­głą twa­rzą, jakby wła­śnie wymie­rzono jej poli­czek, któ­rego się nie spo­dzie­wała.

– Prze­pra­szam!… – wypa­liła Rory. – Nie chcia­łam…

– Oczy­wi­ście, że chcia­łaś.

Dziew­czyna ode­tchnęła głę­boko, zła na samą sie­bie za taki cios poni­żej pasa.

– Prze­pra­szam. Wali­łam na oślep, a ty się aku­rat nawi­nę­łaś.

Tym razem na twa­rzy jej matki poja­wiła się tro­ska.

– Jakieś… nowe wia­do­mo­ści?

– Nie. Żad­nych. Mniej­sza z tym. Nie chcę o tym mówić.

– Więc o czym chcesz mówić? Nie wiem, co się w tej chwili dzieje w twoim życiu. Nie odpo­wia­dasz na moje tele­fony. Nie przyj­mu­jesz zapro­szeń na kola­cję. Odrzu­ci­łaś dwa kolejne. Co przez ten czas robi­łaś?

Rory wpa­try­wała się w kie­li­szek, dozna­jąc nagłego uci­sku w krtani.

– Głów­nie cze­ka­łam.

– Kocha­nie… – Kobieta wycią­gnęła rękę nad sto­łem i odsu­nęła córce sprzed oczu kosmyki wło­sów.

– Prze­stań – wark­nęła Rory, cofa­jąc gwał­tow­nie głowę. – Nie chcę, żebyś się nade mną lito­wała.

– Więc czego chcesz? Mar­twię się o cie­bie. Spę­dzasz całe dnie z nosem w tych okrop­nych książ­kach albo przy­kle­jona do tele­wi­zora, oglą­da­jąc do późna stare czarno-białe wyci­ska­cze łez. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym. To nie­zdrowe.

– Nic mi nie jest. Tylko… tylko… – Odwró­ciła wzrok, roz­pacz­li­wie nie chcąc znów zaczy­nać tej dys­ku­sji. – Potrze­buję po pro­stu czasu.

– Kocha­nie, minęło już pięć mie­sięcy.

Spoj­rzała ostro na matkę.

– Nie wie­dzia­łam, że w takich przy­pad­kach ist­nieje jakiś limit cza­sowy.

– Nie to mia­łam na myśli. Cho­dziło mi jedy­nie o to, że cokol­wiek się stało z Mat­thew, czy żyje gdzieś, czy… – urwała, jakby ważąc sta­ran­nie następne słowa. – Wciąż tu jesteś, Auroro. Wciąż żyjesz. Musisz pójść dalej, bez względu na wszystko.

Rory prze­łknęła pie­kące łzy. Chciała wie­rzyć, że Hux gdzieś tam żyje, że pew­nego dnia do niej wróci, ale bez­u­stan­nie dła­wił ją strach niczym nie­wi­dzialna dłoń zaci­śnięta wokół jej gar­dła. Czy jutrzej­szy dzień miał być tym, kiedy dosta­nie wia­do­mość? Jak by się to odbyło? List? Tele­fon? Ktoś zapu­kałby do drzwi? Ni­gdy nie zdo­była się na odwagę, by kogo­kol­wiek o to spy­tać. Tym samym sta­łoby się to zbyt realne, a prze­cież i tak już takie było.

– A jeśli nie dam rady pójść dalej? – odparła cicho.

– Nie opo­wia­daj głupstw. Oczy­wi­ście, że dasz radę. Tak wła­śnie postę­pują Gran­to­wie.

Stłu­miła wes­tchnie­nie, chcąc, by matka wresz­cie pojęła.

– Zobo­jęt­nia­łam na wszystko. Nic mnie nie obcho­dzi. Abso­lut­nie nic. – Popa­trzyła na Camillę, tak chłodną i zadbaną, tak pewną sie­bie. – Nie wiesz, jak to jest, prawda? Budzić się rano i nie mieć dość woli, by wstać, wziąć prysz­nic, ubrać się i wyjść na świat, gdzie widzisz na każ­dym kroku, jak życie pędzi bez cie­bie do przodu. Ni­gdy nie stra­ci­łaś nikogo, na kim by ci zale­żało. I nie mów mi o tacie. Obie wiemy, że to nie to samo.

Camilla otwo­rzyła usta, po czym je zamknęła, jakby zasta­na­wia­jąc się nad odpo­wie­dzią.

– Nie masz poję­cia, co stra­ci­łam, Auroro – rze­kła w końcu.

Dziew­czyna zmru­żyła oczy, zasko­czona zagad­ko­wym tonem matki. W grun­cie rze­czy nie­wiele wie­działa o jej życiu. Tak wiele zapie­czę­to­wała pod jakimś wie­kiem albo po pro­stu nie chciała o tym mówić.

– Był ktoś?… – spy­tała miękko. – Jesz­cze przed tatą?

– Mia­łam osiem­na­ście lat, kiedy wyszłam za two­jego ojca. Bra­kło czasu na kogoś innego.

– No dobrze, w porządku. Nie wcze­śniej. Ale póź­niej… W trak­cie?… – Camila popa­trzyła na nią z nie­ukry­waną odrazą.

– Och, oczy­wi­ście, że nie!

– Więc o co cho­dzi? Czego nie wiem?

Camilla mach­nęła ręką, naj­wy­raź­niej gotowa zmie­nić temat.

– Niczego. Teraz to już i tak nie ma zna­cze­nia. Dodam jed­nakże dla jasno­ści: matki to też istoty ludz­kie. Mamy swoje życie i dozna­jemy roz­cza­ro­wań. Krwa­wimy jak wszy­scy. Ale też spo­czywa na nas okre­ślona odpo­wie­dzial­ność. Mamy obo­wiązki do speł­nie­nia i pozory do utrzy­ma­nia. I tak wła­śnie podą­żamy do przodu.

– Tyle że ja tego przodu nie widzę. Nic w ogóle nie widzę. Jest tak, jakby przy­szłość po pro­stu… znik­nęła.

– Musisz wyjść z czte­rech ścian domu, Auroro, poprze­by­wać mię­dzy ludźmi. Wiesz, że u Mar­cosa w przy­szłym tygo­dniu odbę­dzie się cock­tail party. Jedna z pry­wat­nych imprez Cas­san­dry Maitland na rzecz nowego wio­lon­cze­li­sty, któ­rego odkryła. Może wybie­rzesz się ze mną? Mogły­by­śmy pójść rano do Roselli zro­bić sobie włosy i paznok­cie, przy­ciąć te twoje war­ko­czyki, a potem kupić ci coś faj­nego do ubra­nia. Nie ma to jak zasza­leć przed przy­ję­ciem. Nic tak nie popra­wia humoru. I dobrze jest spo­tkać sta­rych zna­jo­mych, znów się poczuć nor­mal­nie.

Rory spoj­rzała chłodno na matkę.

– Nor­mal­nie?…

– Pro­szę, nie patrz tak na mnie. Nie możesz się cały czas ukry­wać. Mar­twię się o cie­bie. Może naj­wyż­sza pora… poroz­ma­wiać z kimś?

Zesztyw­niała.

– Myślisz, że osza­la­łam?

Camilla zło­żyła sta­ran­nie ser­wetkę.

– Myślę, że nie potra­fisz pora­dzić sobie z tym, co się stało, i że by pomo­gło, gdy­byś z kimś o tym pomó­wiła. – Po chwili dodała cicho: – Z kimś, komu ufasz.

Dziew­czyna sie­działa w mil­cze­niu, czu­jąc bole­sne ukłu­cie mat­czy­nych słów.

– Prze­pra­szam – odparła w końcu. – Za to, co wcze­śniej powie­dzia­łam. Cho­dzi po pro­stu o… Huxa. – Wyma­wia­jąc jego imię, poczuła ucisk w krtani. – W pią­tek znów spę­dzi­łam dwie godziny przy tele­fo­nie, cze­ka­jąc przez więk­szość czasu na połą­cze­nie. Zawsze ta sama odpo­wiedź. „Robimy, co w naszej mocy”. Ale to nie­prawda. Jak może być ina­czej, skoro nie wie­dzą nawet, gdzie jest?

Matka odpo­wie­działa swoim zwy­cza­jo­wym prych­nię­ciem.

– Jak to w ogóle moż­liwe!?… – żach­nęła się. – Prze­cież mamy ludzi zorien­to­wa­nych w tego rodzaju spra­wach. Amba­sa­do­rów! Dyplo­ma­tów! Pre­zy­denta! Na litość boską!

Rory poczuła, jak w jej piersi sadowi się zna­jomy kamień, ten sam, który zale­gał w niej, ile­kroć myślała o nie­wy­obra­żal­nym.

– Odno­szę wra­że­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że ni­gdy już nie wróci.

– Ćśś. – Camilla się­gnęła do jej dłoni. – Dość takiego ponu­rac­twa. Głowa do góry. Musisz być dzielna.

Dziew­czyna prze­łknęła powódź łez, przy­po­mi­na­jąc sobie pierw­szą klasę liceum, kiedy to ślu­bo­wała sobie, że nie pokaże się wię­cej w szkole, gdy nie zała­pała się do dru­żyny pły­wac­kiej. Matka przy­tu­liła ją wtedy mocno i wyszep­tała w ucho te same słowa: „Głowa do góry. Musisz być dzielna”. Ale wcale się taka w tej chwili nie czuła. Czuła się odrę­twiała. Zagu­biona i wyczer­pana.

– Czy­ta­łam gdzieś, że im dłu­żej ktoś jest zagi­niony, tym mniej­sze są szanse na odna­le­zie­nie go żywego. – Puściła dłoń matki, by otrzeć łzy. – Zaczy­nam tra­cić nadzieję.

– Prze­stań, i to natych­miast. Mówię poważ­nie. Nie wolno ci zadrę­czać się takimi myślami. Poczu­jesz się lepiej, kiedy zaczniesz jesie­nią stu­dio­wać i wró­cisz do usta­lo­nej rutyny. Do zajęć i prze­by­wa­nia z przy­ja­ciółmi. To ci pomoże wypeł­nić czas.

Pomy­ślała o leżą­cym na noc­nym sto­liku kata­logu z pla­nem ćwi­czeń i wykła­dów i ski­nęła głową, ponie­waż tego wła­śnie po niej ocze­ki­wano. Pano­wa­nie nad emo­cjami i powrót na semi­na­rium magi­ster­skie ze sztuk pięk­nych, potem staż, jeśli matka miała posta­wić na swoim, może nawet któ­re­goś dnia posada kustoszki. Wszystko tak odle­głe od tego, co pla­no­wała z Huxem po ukoń­cze­niu jego misji w Leka­rzach bez Gra­nic.

– Wiesz, tak sobie pomy­śla­łam, że byłoby dobrze, gdy­byś się prze­nio­sła do domu, dopóki… no wiesz… dopóki sprawy się nie… wyja­śnią. Teraz tylko ja się po nim obi­jam, a twój pokój wygląda tak, jak go zosta­wi­łaś.

– Prze­nieść się tu z powro­tem?

– Mogła­bym się tobą zająć, goto­wać ci. Nie musia­ła­byś się o nic mar­twić z wyjąt­kiem stu­diów.

Stu­dia. Uczel­nia. Spo­tka­nie z Lisette!

– Och nie. Która godzina? – Rory w panice spoj­rzała na zega­rek. – Muszę lecieć.

– Co… już?

– Młod­sza sio­stra Janelle Tur­ner zapi­sała się na letni kurs, a ja obie­ca­łam, że się z nią spo­tkam i pod­rzucę jej kilka swo­ich sta­rych pod­ręcz­ni­ków.

– Dzi­siaj? Wie­dząc, że jesteś umó­wiona ze mną na lunch?

– Wiem. Prze­pra­szam. Ale musi być w Bra­in­tree przed trze­cią na przy­ję­ciu rodzi­ców, mają tam rocz­nicę ślubu, a jutro zaczy­nają się zaję­cia. Jedyny moment, kiedy mogły­śmy się spo­tkać.

– Pra­wie nic nie zja­dłaś. Pozwól przy­naj­mniej, że coś ci zapa­kuję.

– Dzięki – odparła Rory, wsta­jąc od stołu. – Nie jestem głodna. Czuję się paskud­nie, zosta­wia­jąc cię z tym całym bała­ga­nem.

– I tak nie mam nic innego do roboty. Zoba­czymy się w przy­szłym tygo­dniu?

Coś, czy to zmarszczka mię­dzy ide­al­nie wysku­ba­nymi brwiami Camilli, czy to usta w kształ­cie pod­kówki, poru­szyło sumie­niem Rory.

– Tak. Przy­szła nie­dziela. Obie­cuję. – Miała już wyjść, gdy jed­nak nachy­liła się nagle i cmok­nęła matkę w poli­czek. – Naprawdę mi przy­kro, mamo… wiesz, z powodu tej uwagi o twoim mał­żeń­stwie. Nie powin­nam była tego mówić.

Camilla wzru­szyła ramio­nami.

– Nie powin­naś była. Ale mia­łaś rację. A teraz leć już. Spo­tkaj się z przy­ja­ciółką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: