-
W empik go
Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 1 - ebook
Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 1 - ebook
Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?
Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna.
Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.
Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.
Kolejny tom powieści ukaże się już wkrótce.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-256-4 |
| Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kropka na końcu zdania
Od dwóch dni trzymali się razem. We czwórkę. Z pepeszami gotowymi do strzału, pochyleni do przodu, rozglądając się czujnie na boki, biegli przed siebie tuż za kolumną czołgów. Huk wybuchających bomb, grzechot karabinów maszynowych, wycie samolotów strzelających do ludzi z lotu koszącego oraz zgrzyt gąsienic czołgów sunących wolno przez pokryte gruzami ulice Königsbergu rozsadzały im czaszki. W ferworze walki na śmierć i życie nie czuli nawet lodowatego wiatru wciskającego się pod brudne i podniszczone szynele. Siergiej Rosłow, młody, masywnie zbudowany sierżant z wiecznym uśmiechem przylepionym do pociągłej, kostropatej twarzy, zgubił gdzieś czapkę i jego płowe, krótko ostrzyżone włosy pokryły się drobnymi płatkami sypiącego od godziny śniegu, choć właśnie dobiegał końca dziewiąty kwietnia, a krzewy i drzewa zaczęła już otulać delikatna mgiełka pierwszej wiosennej zieleni. Zdawało się, że jęzory ognia trawiącego kamienice stojące po obu stronach ulicy, której nazwy oni nawet nie znali, ogrzewają chłodne powietrze. Pomarańczowe firany płomieni buchały ku górze ze ślepych oczodołów okien. Panoszący się wokół, gnany przez wiatr czarny, gryzący w oczy i duszący dym zasłaniał całe pole widzenia. Szare, wiszące nisko nad ziemią niebo raz po raz z gwizdem przecinały katiusze, zostawiając za sobą pióropusze ognia. Te „organy Stalina”, jak nazywali pociski rakietowe Rosjan, wzbudzały w mieszkańcach i obrońcach paniczny lęk. Skryci niczym szczury w ruinach dogorywającego miasta, nie wytrzymywali psychicznie. Jedni, zatykając uszy dłońmi, wciskali się w każdy możliwy kąt, byle tylko nie słyszeć tego upiornego, piskliwego wycia. Inni płakali jak dzieci, w niczym już nie przypominając nie tak dawnych niezwyciężonych zdobywców, pełnych pychy, pozbawionych współczucia nadludzi.
– Ale spuściliśmy Germańcom wpierdol! – zawołał z satysfakcją idący przodem Rosłow. Czekał chwilę na swoich kompanów, rozglądając się czujnie po bokach.
Słońce zachodziło krwawą łuną, barwiąc chmury na kolor ciemnego bursztynu. Szpica kompanii pognała daleko do przodu i zniknęła w kłębach dymu oraz pyłu. Zaraz potem odgłosy walki zamarły i nad miastem zaległa martwa cisza. Przez jednych upragniona, jako znak zwycięstwa, niektórym zaś dająca złudną nadzieję, że skoro przeżyli istne piekło, to już nic gorszego ich nie spotka, przez innych z kolei pogardzana, jako oznaka klęski i upokorzenia. Jeszcze tylko pojedyncze wybuchy rozrywały błogi spokój, jeszcze ostatni grzechot karabinu przypomniał, że nadal trwa wojna, ale już wszyscy wiedzieli, że nadszedł koniec. Koniec walk o Königsberg, miasto będące symbolem znienawidzonej potęgi krzyżacko-pruskiej i hitlerowskiej zarazem.
Nawet nie mieli sił, aby cieszyć się ze zwycięstwa. Nadal razem, we czworo, z usmarowanymi sadzą i pyłem twarzami, w których błyskały białka oczu, przemykali w szarości wieczoru, rozpraszanej przez łuny dogasających pożarów. Z satysfakcją spoglądali na białe prześcieradła wiszące w pozbawionych szyb oknach nielicznych ocalałych kamienic. Wywiesili je jako symbol poddania się pozostali przy życiu niemieccy mieszkańcy miasta. Na widok leżących pokotem pod murem trupów porucznik Radiszczew zacisnął szczęki, aż mu zęby zgrzytnęły. Przed oczami stanął mu podobny bolesny obraz rozstrzelanych mieszkańców własnej rodzinnej wsi, w tym matki i sióstr, które zostały najpierw zgwałcone. Rozrzucone szeroko nogi kobiecych zwłok jasno świadczyły, że tutaj rozegrała się taka sama tragedia. Od jakiegoś czasu już wiedział, że żaden kolejny zabity Niemiec, żadna zgwałcona Niemka ani upływający czas nie są w stanie wymazać tego z pamięci.
Trupy żołnierzy i cywilów walały się wszędzie, porzucone przez towarzyszy broni i rodzinę, jakby to były popsute szmaciane lalki. Spomiędzy gruzów z każdym podmuchem wiatru, dolatywał mdły odór rozkładających się ciał. Pod grubymi podeszwami sfatygowanych buciorów czerwonoarmistów chrzęściły szkło z rozbitych okien i gruz, zaścielające całą szerokość jezdni oraz chodniki. Po godzinie kluczenia pośród ruin miasta przed oczami tychże czworga wyrosły nagle potężne mury zamczyska, który w zamierzchłej przeszłości stanowił siedzibę zakonu krzyżackiego, a przez ostatnie lata pełnił funkcję muzeum, w którym gromadzono wybitne dzieła sztuki, w tym także te zrabowane przez Niemców na terenie Europy, a zwłaszcza Związku Radzieckiego. Oni jednak nie mieli o tym bladego pojęcia. Dla nich stanowił jedynie doskonałe miejsce, żeby choć na moment posadzić dupska, wyciągnąć obolałe nogi i w końcu nażreć się do syta. Nie pamiętali, kiedy ostatnio jedli cokolwiek. Pośród morza płonących ruin zamek zdawał się nietknięty, a wysoka wieża sięgała pochmurnego nieba. W krwawym świetle rzucanym przez ogień trawiący okoliczne budynki brnęli przez gruz i szkło do wejścia. Wasyl Anfiłow, wysoki i chudy jak trzcina, najmłodszy wiekiem i stopniem z tej czwórki, bo zwykły szeregowy, wyszperał spomiędzy kupy cegieł kawałek deski i przytknął ją do ognia. Zapłonęła niczym pochodnia, oświetlając drogę do zamku. Dostępu do jego wnętrza nie broniło już nic. Solidne drzwi wyrwał podmuch wybuchającej bomby.
Jak na rozkaz zdjęli pepesze z ramion, zarepetowali i zanurzyli się w ciemność zamkowych murów. Cholera wie, jaką przykrą niespodziankę mogły skrywać. Po chwili zamiast sklepienia nad głowami ujrzeli gorejące niebo i śnieg z deszczem padający na posadzkę pokrytą szkłem z wybitych okien. Ogromna sala, do której weszli, została przez obrońców już jakiś czas temu całkowicie ogołocona z wszelkich sprzętów. Jedynie olbrzymie chorągwie o nieznanych Rosjanom symbolach tkwiły drzewcami w metalowych uchwytach zamocowanych wzdłuż ścian. Przez jakiś czas kluczyli po ciemnej i zimnej otchłani zamkowych korytarzy, a migotliwy płomień prowizorycznej pochodni rzucał na ściany karykaturalne cienie. Nigdzie nie napotkali żywego ducha. Tylko gruz, porzucone na pastwę losu beczki, być może skrywające coś w swoim pękatym wnętrzu, oraz walające się wszędzie bliżej nieokreślone śmieci.
– Germańce dały nogę – stwierdził autorytatywnie najstarszy rangą kapitan Michaił Zajcew. Gdyby nie wojna, nadal wykładałby na uniwersytecie w Moskwie, wzbudzając ckliwe westchnienia zakochanych w nim studentek. „Przystojny na zabój”, tak o nim mówiły za jego plecami. – Możemy tutaj odpocząć – zadysponował i zdjął ciężki plecak z ramion. Cisnął go pod ścianę, wzbijając w powietrze pył i kurz.
Reszta poszła w jego ślady. Rozsiedli się wygodnie, opierając plecy o ocalały fragment muru. Gdy chwilę odsapnęli, sięgnęli do solidnie wypchanych plecaków. Mieli w nich wszystko, co było potrzebne, aby przetrwać szturm na miasto i to, co zazwyczaj następuje potem. Na zaopatrzenie ze strony dowództwa nie zawsze mogli liczyć, więc radzili sobie sami, jak umieli najlepiej. Najprościej było rekwirować wszystko, co nawinęło się pod rękę, a na ziemi wroga miało się co nawijać. Ich własna, rodzona, stała się jałową, spaloną pustynią. Ich interesowało jednak w pierwszej kolejności żarcie, buty i papierosy. Piernatów nie będą przecież targać do samego Berlina. Wezmą je w drodze powrotnej. Jeśli dożyją.
Anfiłow sprawnie otworzył bagnetem trofiejną konserwę mięsną i nie oglądając się na kolegów, łapczywie pożerał jej zawartość. Zasmarkany nos obcierał rękawem brudnego jak święta ziemia szynela. Siedzący obok niego porucznik Anatolij Radiszczew, niewysoki, krępej budowy student weterynarii, dwudziesty drugi czerwca zapamiętał, jakby to było wczoraj. Miał wówczas zdawać egzamin zaliczający drugi rok studiów. Nie zdążył jednak, bo wybuchła wojna. Teraz, zamiast leczyć krowy w swojej rodzinnej Pokrowce albo rasowe pieski w moskiewskiej klinice, podpierał zmęczonymi plecami średniowieczne mury krzyżackiego zamku. Wyciągnął z kieszeni szynela starannie złożony fragment starej niemieckiej gazety. Już nawet nie pamiętał, w jakich okolicznościach wszedł w posiadanie tego cennego skarbu. Korzystał z niego z rozwagą, oddzierając kawałek po kawałku, aby starczył na jak najdłużej. Radziecka „Prawda”, drukowana na grubym i szorstkim papierze, nie nadawała się na skręty. Mogła służyć co najwyżej do podcierania dupy. Z drugiej kieszeni wygrzebał płócienny woreczek z machorką i chwycił szczyptę w zgrabiałe z zimna paluchy z tkwiącym za paznokciami czarnym brudem. Ostrożnie, aby nie uronić ani krztyny, usypał wałeczek na skrawku niemieckiej gazety z delikatnego, cieniutkiego papieru i skręcił papierosa. Poślinił brzeg i zlepił starannie. Wsunął skręta między spierzchnięte i popękane wargi i zapalił ze smakiem.
Kapitan Zajcew, o bladej i źle ogolonej twarzy, przymknął powieki, pod którymi momentalnie pojawiła się rumiana twarz jego żony, Tatiany, otoczona burzą jasnych loków. Żył nadzieją, że już niedługo się zobaczą. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy widzieli się ostatni raz. Chyba zimą, bo ubrana była w barchanowe majtki z nogawkami sięgającymi kolan. Miał problem, aby dotrzeć do tego ciepłego i wilgotnego futerka, które skrywała między mocnymi udami. Z tęsknoty za nią nawet nie czuł głodu, choć ostatni posiłek jadł poprzedniego dnia wieczorem. Głód kobiecego ciała zamierzał nasycić, gdy tylko zdybie jakąś niemiecką dziewuchę.
– Sierżancie Rosłow – odezwał się po chwili, kiedy odgonił lubieżne myśli o żoninych i innych pośladkach. – Obejmijcie wartę, żeby żaden Germaniec nie dobrał się nam do dupy…
– Rozkaz, towarzyszu kapitanie! – Choć było mu to nie w smak, sierżant zerwał się z miejsca i wychynął na zewnątrz.
Pozostali, w ciemnościach i ciszy wypełniającej ich kryjówkę, wśród ruin miasta założonego jeszcze przez Krzyżaków, które rozwijało się i piękniało przez siedemset lat, także pod rządami Polaków, nosząc wówczas dumną nazwę Królewiec, a które obróciło się w perzynę w ciągu czterech dni bezprzykładnego ataku, odpoczywali po trudach walki. Nagle doleciały do nich jakieś krzyki i wyraźny głos sierżanta Rosłowa:
– Ruki w wierch!
Natychmiast stanęli na równe nogi i wypadli na zewnątrz. Na tle ciemniejącego z minuty na minutę nieba ujrzeli na kupie gruzu drobnego człowieka ubranego w garnitur pokryty szarym bitewnym pyłem. Na nosie miał okrągłe okulary, jedną rękę podniósł zgodnie z rozkazem sierżanta, a drugą tylko trochę, bo ściskał w niej niewielką skórzaną walizkę. Widać jej zawartość była dla niego tak cenna, że nawet kosztem życia nie zdecydował się cisnąć jej na ziemię. Sierżant Rosłow mierzył do niego z pepeszy. Kapitan Zajcew, zapinając szynel, podszedł bliżej i zapytał:
– A wy kto?
Padła niewyraźna odpowiedź po niemiecku, z której niewiele zrozumieli, bo żaden z tej czwórki nie mówił w tym języku. Może jedynie kapitan zdążył przez lata wojny poznać parę słów, ale szybko miało się okazać, że w tej rozmowie nie będą przydatne.
– Name?¹ – warknął i wyszarpnąwszy pistolet z kabury, przytknął go Niemcowi do czoła.
Niepisany rozkaz Stalina, Ojca Narodu, dał im prawo do odwetu za wszystkie zbrodnie, których na narodzie radzieckim dopuścili się faszyści. Stojący przed nimi Niemiec musiał o tym wiedzieć, bo kolana dygotały mu ze strachu. Wydawało się, że jeszcze trochę, a narżnie w portki.
– Alfred Rohde – jęknął słabym, drżącym głosem, gdy poczuł na skórze zimną stal lufy i usłyszał szczęk odbezpieczanego zamka.
– Was hast du… w cziemodanie?² – zadał kolejne pytanie Zajcew, wskazując ruchem głowy na walizkę, i na tym jego znajomość języka niemieckiego się skończyła. Znał oczywiście kilka niemieckich słów podawanych zwykle w odpowiedzi na to pytanie. Najczęściej były to „zegarek”, „złoto”, „bursztyn”, „papierosy” i „słonina”. Inne poznawał sukcesywnie, w miarę przetaczania się frontu przez tereny wroga. Jak po niemiecku mówi się na rower czy dziewuchę, nie musiał wiedzieć. Rozróżniał gołym okiem, a jedno i drugie brało się siłą.
Niemiec ochoczo wyjaśnił, co zawiera walizka, szwargocząc przy tym jak karabin maszynowy, ale kapitan Zajcew nie zrozumiał ani jednego słowa z tej przydługiej tyrady. Rozsierdzony, zarówno zgrzytliwie dla ucha brzmiącym językiem, którego używał jeniec, jak i obawą o utratę swojego autorytetu w oczach podwładnych, kopniakiem wytrącił tamtemu walizkę z rąk. Upadając, otworzyła się, a podmuchy wiatru wygarnęły na zewnątrz jej mało interesującą zawartość. Luźne kartki papieru zaczęły wirować w powietrzu, a Niemiec z desperacją rzucił się im na ratunek. Zagarnął pozostałe szpargały do środka i zamknął wieko.
Kapitan wymownie szturchnął go w plecy lufą pistoletu i głową wskazał bliżej nieokreślony kierunek.
– Paszli!³ – warknął.
Niemiec posłusznie ruszył w stronę zamku. Po chwili obaj skryli się w jego zacisznych, choć ciemnych jak grobowiec pomieszczeniach. Krasnoarmiejcy po raz kolejny ściągnęli z ramion ciężkie plecaki i cisnęli je na ziemię. Szeregowy Anfiłow spośród przeróżnych rupieci walających się pod nogami skombinował kilka suchych kawałków drewna. W sam raz nadawały się na ognisko.
– Ma któryś z was kawałek papieru? – zapytał, gdy stosik był już gotowy.
– Anatolij ma szwabską gazetę. – Sierżant ruchem głowy wskazał porucznika moszczącego się pod ścianą.
– A ty co się rozporządzasz moją gazetą? – warknął Radiszczew. – Szkop ma w walizce papieru skolko ugodno⁴. Akurat na rozpałkę.
Niemiec, stojąc pod ścianą, ściskał walizkę oburącz, aby jej zawartość po raz drugi nie wydostała się na zewnątrz. Przenosił przerażone spojrzenie od jednego sołdata do drugiego. Nie rozumiał kompletnie nic z bełkotu, którym się porozumiewali. Z ich spojrzeń odgadł, że chcą zabrać mu jego cenny skarb. Przycisnął go do piersi bardziej zdecydowanie. Ale na niewiele się to zdało. Sierżant Rosłow mocarną dłonią, którą jeszcze przed wojną prowadzał byki do rzeźni, chwycił walizkę za rączkę i wyrwał z objęć Niemca. Cisnął na ziemię i otworzył wieko. Zagarnął spory plik papierów i zmiął w kilka solidnych kulek. Wciskał je między ułożone w zgrabny stosik kawałki drewna. Niemiec jęczał przerażony i wywrzaskiwał coś rozpaczliwie. Domyślali się znaczenia tylko jednego wyrazu: nicht, czyli nic. A więc nic ważnego w tych papierach nie było.
– Tyle chyba wystarczy – orzekł Rosłow, puszczając mimo uszu lamenty Niemca, i zatrzasnął walizkę. Parę kartek wsunął za pazuchę. Przydadzą się przy innej okazji.
Gdy ognisko zapłonęło żywym ogniem, rozsiedli się wokół i powrócili do czynności, którą przerwało im pojawienie się Niemca. Na wszelki wypadek związali mu ręce paskiem wyjętym ze szlufek jego własnych spodni i posadzili go w odległym kącie, aby im nie przeszkadzał swoim ciągłym szwargotaniem.
– Pod ścianę i kulka w łeb! – zaproponował początkowo Anfiłow.
– To może być jakaś ważna figura. – Zajcew pokręcił stanowczo głową. – Muszę go zaraz odstawić do pułkownika Koszkina.
Zanim to jednak nastąpiło, kapitan obejrzał zawartość walizki, robiąc przy tym minę znawcy tematu. Kiwał mądrze głową, jakby treść dokumentów nie stanowiła dla niego żadnej zagadki. Idąc w ślady sierżanta, kilka kartek złożył starannie i schował do plecaka. Papier to papier. Przyda się, nawet do sracza. Także Radiszczew i Anfiłow poupychali trochę niemieckich dokumentów po kieszeniach. Gdy już wszyscy zaopatrzyli się w ten deficytowy podczas wojny, bo łatwopalny towar, Zajcew podłożył sobie walizkę pod tyłek, żeby mu nie ciągnęło od posadzki, i zabrał się do wyjadania tuszonki. Sierżant Rosłow dokonał rekonesansu będących w zasięgu ręki pomieszczeń zamkowych i przytargał parę poręcznych mebelków, aby było co podrzucać do ognia. Szeregowy Anfiłow, gdy napchał pusty brzuch trofiejną konserwą, wygrzebał z pękatego plecaka ustną harmonijkę. Obtarł gębę rękawem szynela i przytknął instrument do warg. Rzewna melodia o żołnierzu tęskniącym za swoją dziewczyną poniosła się echem po zamkowych zakamarkach. Wsparci o ścianę, z zamkniętymi oczami, przenieśli się w myślach do swoich rodzinnych stron, gdzie każdy z nich pozostawił kogoś bliskiego swojemu sercu. Żywego lub zmarłego. Już po chwili, fałszując z lekka, wtórowali ustnej harmonijce:
…Ty siejczas dalieko, dalieko,
Mieżdu nami sniega i sniega.
Do tiebja mnie dajti nieliegko,
A do smierti – czietyrie szaga…⁵
Pierwszy oprzytomniał Rosłow. Rozejrzał się czujnie po kątach, ale Niemca nigdzie nie dostrzegł, choć wysokie płomienie ogniska oświetlały całe pomieszczenie.
– Blat’ proklataja!⁶– wrzasnął, zrywając się na nogi. – Germaniec nam nawiał. Swołocz!⁷
Chwycili plecaki do rąk i tupiąc buciorami po posadzce, rzucili się w pogoń, ale drobny Niemiec w okrągłych okularkach na nosie rozpłynął się w grobowych ciemnościach zalegających zamkowe komnaty. Albo prysnął na zewnątrz, albo skrył się gdzieś w podziemiach. Machnęli ręką na jego plugawe, już nic niewarte życie i ruszyli na poszukiwanie wyjścia z tej dziurawej kupy cegieł, która jeszcze nie tak dawno tworzyła wspaniały zamek. Musieli się stawić przed swoim dowódcą, pułkownikiem Koszkinem. W opustoszałym zamku na pastwę losu pozostała niewielka walizka po niemieckich dokumentach i płonące ognisko.
Paweł Rylski postawił kropkę na końcu zdania i jeszcze raz uważnie przeczytał całość. Z zadowoloną miną wykręcił papier z maszyny do pisania i wsunął kartkę między okładki tekturowej teczki, zawierającej napisane w poprzednich dniach stronice. Było tego już sporo. Spojrzał na leżące tuż obok zdjęcie przedstawiające czterech krasnoarmiejców na tle ruin średniowiecznego zapewne zamku.
– Co, krasawcy? – spytał, biorąc fotografię do ręki i uśmiechając się do swoich myśli. – Tak to mogło mniej więcej wyglądać, prawda?
Zdjęcie wsunął do sprytnego schowka. Widać nie życzył sobie, aby ktoś postronny dowiedział się o jego istnieniu, a teczkę z maszynopisem wrzucił do czarnej aktówki i spojrzał na zegarek. Dopiero dochodziła osiemnasta, ale na dworze już rozgościły się ciemności. Ciężkie deszczowe chmury zasnuły niebo, a w nieszczelnych oknach gwizdał wiatr. Rylski włożył ciepłą kurtkę z kapturem i starannie pozapinał guziki. Biurowe szpargały powkładał na miejsce i nienagabywany przez nikogo opuścił budynek Elwro. Nawet portiera nie spotkał w pobliżu drzwi, gdyż zapewne stary uciął sobie drzemkę w cieplutkiej pakamerze.
– Mam jeszcze trochę czasu – wymamrotał pod nosem, maszerując energicznie wąską ulicą w stronę zaparkowanego kilka kroków dalej wysłużonego wartburga w kolorze musztardy. Kupił go jeszcze za komuny, na talon otrzymany w nagrodę za swój wkład pracy przy konstrukcji komputera Elwro Junior. Planowano nawet jego produkcję na poziomie trzydziestu tysięcy rocznie. Teraz wszystko diabli wzięli. Po wystawieniu zakładów na sprzedaż Rylski nie miał już żadnych wątpliwości, co z nimi się stanie, gdy Siemens wykupi Elwro. Zamkną zakład, a ludzi wywalą na zbity pysk. I tyle będzie z polskiej elektroniki.
------------------------------------------------------------------------
1 – Nazwisko? (niem.)
2 – Co miałeś… w walizce? (niem. i ros.)
3 – Precz! (ros.)
4 – Do woli, mnóstwo (ros.)
5 – Do ciebie mi dziś daleko, daleko / Między nami śnieg, śnieg / Do ciebie dotrzeć mi trudno / A do śmierci mam cztery kroki (ros.)
6 – Cholerne kumoterstwo! (ros.)
7 – Łajdak! (ros.)Rozdział 2
Zwłoki mężczyzny
Dźwięk dzwonka u drzwi docierał do świadomości Ewy Rylskiej niezwykle opornie, jakby wydobywał się z zaświatów albo z głębi ziemi. Początkowo była przekonana, że marzenia senne zawiodły ją do tybetańskiej świątyni, w której stary, zasuszony mnich z łysą głową, odziany w szafranową szatę, uderza drewnianym młotkiem w mosiężny gong. Z zamkniętymi oczami oczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń, ale świątynny gong już po chwili grzmiał niczym dzwon Zygmunt bijący na trwogę. Dopiero po minucie czy dwóch zdała sobie sprawę, że ktoś uwiesił się na dzwonku u drzwi i nie zamierza odpuścić. Po zażyciu na noc dwóch tabletek na sen Rylska z trudem wracała do świata rzeczywistego i przytomności umysłu. W końcu po to brała przed pójściem do łóżka taką końską dawkę, aby tej świadomości się pozbawić i porzucić jawę na rzecz snu. Z wciąż zamkniętymi oczami macała ręką po łóżku, aby obudzić męża, który powinien spać obok niej. Lepiej by było, żeby to on wstał i sprawdził, o co chodzi temu człowiekowi za progiem. Przecież mleka nie roznosili już od ładnych paru lat, więc z pewnością nie brak butelki pod drzwiami nakazał komuś nerwowo naciskać dzwonek raz za razem.
Jej dłoń natrafiła jednak na puste miejsce. Nadal nie otwierając oczu, domyśliła się, że mąż nie wrócił na noc do domu i oto teraz sterczy pod drzwiami, dobijając się jak oszalały. Z nieznanych przyczyn nie użył klucza, aby wejść do mieszkania.
– Szlag mnie zaraz trafi… – wymamrotała pod nosem i z trudem uniosła powieki.
Elektroniczny budzik stojący na komodzie naprzeciwko łóżka wskazywał trzecią. Panujące za oknem ciemności świadczyły, że zegar się nie mylił. Pewno Paweł zgubił klucze, przemknęło jej przez myśl.
W koszuli nocnej, z wpół przymkniętymi oczami boso pomknęła do drzwi. Zanim je otworzyła, włączyła światło w przedpokoju. W progu zamiast męża ujrzała dwóch obcych mężczyzn. Jeden miał na sobie niebieski mundur policjanta, drugi ciepłą ortalionową kurtkę w modnym kolorze zgniłej zieleni. Jej watowane ramiona dodawały szerokości jego i tak zwalistej sylwetce. Wymięta twarz mężczyzny nosiła ślady nocnych libacji lub permanentnego niewyspania. Potwierdzały to jego przekrwione oczy. Rylska wstrzymała oddech i zamarła. Myśl, że pomylili drzwi, jeszcze na dobre nie rozgościła się w jej nadal śpiących szarych komórkach, gdy odezwał się ten ortalionowy:
– Pani Ewa Rylska?
– Tak, a o co chodzi? – Z trudem stłumiła ziewanie, zasłaniając usta dłonią.
– Żona Pawła Rylskiego?
– Tak, ale…
– Możemy wejść? – Sięgnął ręką do kieszeni kurtki i wyciągnął coś na kształt legitymacji. – Komenda rejonowa policji. Inspektor Wojciech Puzyna. – Podsunął Rylskiej pod nos trzymany w dłoniach dokument.
Żeby przeczytać jego treść, musiałaby najpierw założyć na nos okulary, a nie miała pojęcia, gdzie je położyła, idąc spać.
– Sierżant Janusz Słaby. – Ruchem głowy wskazał, nomen omen, wymoczkowatego kolegę w mundurze i zrobił zdecydowany krok do przodu.
Rylska, nadal wpółprzytomna, odruchowo cofnęła się w głąb mieszkania, a sierżant Słaby zamknął za sobą drzwi.
– Czy mąż jest w domu? – spytał inspektor, rozglądając się po przedpokoju, jakby spodziewał się ujrzeć jakiegoś faceta w piżamie czającego się za wieszakiem zawalonym ubraniami. Ale typowa dla bloków na wrocławskim Kozanowie długa, kręta kiszka z kilkoma drzwiami wiodącymi do pozostałych pomieszczeń nikogo poza nimi nie gościła w swoim ciasnym wnętrzu.
– Chyba go nie ma… – bąknęła niepewnym głosem Rylska, wciąż zamroczona polekowym snem.
– Co to znaczy „chyba”? – Inspektor wyraźnie się zirytował. Jego zdaniem środek nocy nie był odpowiednią porą na udzielanie wymijających odpowiedzi. – To tak trudno zauważyć, czy mąż jest w chałupie, czy go nie ma? Przecież to nie igła.
Rylska poczuła dziwny ucisk w głowie, jakby jakiś Torquemada czy inny inkwizytor ścisnął ją rozgrzanymi do czerwoności żelaznymi obcęgami. Tylko migreny brakowało, syknęły powracające boleśnie do rzeczywistości szare komórki.
– Poszłam wcześnie spać – mruknęła. – Obudziło mnie pańskie dobijanie się do drzwi – wyjaśniła zniecierpliwiona i odruchowo wzruszyła ramionami. Kompletnie nie wiedziała, o co temu człowiekowi chodzi. – W łóżku męża nie ma, ale może jest w łazience lub w drugim pokoju. Nie zdążyłam się rozejrzeć.
– Proszę sprawdzić. – Tembr głosu inspektora, nieco schrypnięty, wykluczał jakąkolwiek dyskusję.
Rylska posłusznie zajrzała do łazienki i dopiero wówczas, widząc swoje odbicie w lustrze nad umywalką, spostrzegła, że ma na sobie jedynie prześwitującą nocną koszulę. Nie znalazłszy swojego, włożyła wiszący pod ręką szlafrok męża. Owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej, której zawsze używał. Wiążąc pasek w talii, weszła do dużego pokoju. Tonął w półmroku. Blask ulicznych latarni wpadający przez lniane zasłony nie pozostawiał jednak złudzeń, że Pawła raczej tu nie ma. Mimo wszystko Rylska dla pewności włączyła lampę u sufitu. Silne światło zmusiło ją do zmrużenia oczu. Czując narastający niepokój, bardziej z obowiązku niż z przekonania uchyliła drzwi do pokoju, który jeszcze w zeszłym roku zajmował ich syn, obecnie studiujący w Gdyni. Mikroskopijnych rozmiarów pomieszczenie chyba z przyzwyczajenia wszyscy nazwali pokojem, a nie komórką. Pogrążony w mroku, pozostawał pusty.
– Czy coś się stało? – spytała głosem pełnym niepokoju. Już nie spała, chociaż dałaby wiele, żeby tych dwóch facetów okazało się snem.
– Możemy gdzieś usiąść? – odparł pytaniem, nie patrząc jej w oczy. Choć miał za sobą wiele lat służby w kryminalnej, wciąż czuł się nieswojo, przynosząc bliskim hiobowe wieści.
– Proszę – wydusiła z trudem i skierowała kroki do dużego pokoju. Niepokój tak wielki, jakby za chwilę miała wybuchnąć bomba atomowa, i to tuż nad Kozanowem, zamienił ciało Rylskiej w trzęsącą się galaretę. Dygotała jak w febrze, a kolana odmawiały jej posłuszeństwa. Miała pewność, że ci dwaj nie przyszli po nocy, żeby sprawdzić, czy czasem sąsiedzi nie zakłócają jej snu. Musieli mieć znacznie poważniejszy powód.
Przycupnęła na brzegu fotela i drżącą ręką wskazała Puzynie kanapę. Usiadł ciężko i sięgnął do kieszeni kurtki po papierosy. Podsunął w jej kierunku, lecz Rylska pokręciła przecząco głową. Gardło miała tak ciasno zasznurowane, że nawet papierosowy dymek nie miał szans się przecisnąć, a dzwoniące o siebie zęby nie były w stanie utrzymać papierosa, choć dużo nie ważył.
– Dwie godziny temu odnaleziono zwłoki mężczyzny, który miał przy sobie dokumenty na imię i nazwisko Paweł Rylski, zamieszkały przy ulicy Celtyckiej dwadzieścia pięć, mieszkania dziewięć…
Rylska poczuła w głowie pustkę, jakby ktoś podczas snu wypreparował jej cały mózg. Nie pojmowała, ani co ten człowiek do niej mówi, ani co ona powinna odpowiedzieć. Jakby oglądała film, w którym wyłączono fonię. W ustach wyschło jej jak po zażyciu atropiny, a język przypominał końskie kopyto. Nie była w stanie przełknąć śliny. Nagle tuż przed swoim nosem ujrzała szklankę z wodą. To sierżant Słaby przyniósł ją z kuchni.
– Proszę, niech się pani napije – szepnął prosząco.
Machinalnie upiła kilka łyków. Zwłoki mężczyzny, zwłoki mężczyzn, te dwa wyrazy kołatały się jej w głowie, jakby innych w ogóle nigdy nie znała.
– Musi pani pojechać z nami, aby dokonać identyfikacji ciała… – Głos inspektora docierał do Rylskiej jak z ekranu. – Czy dobrze się pani czuje? Pani Ewo, słyszy mnie pani?
– Tak… Tak… Zaraz… Muszę się ubrać… – bąkała, nie wiedząc, czego od niej chcą. Niczym kukła pomaszerowała do sypialni i trzęsącymi się rękami machinalnie włożyła na nocną koszulkę dżinsy i sweter. Zwłoki mężczyzny, zwłoki mężczyzny, powtarzała w myślach.
W przedpokoju Puzyna podał jej kurtkę z wieszaka. Rozejrzała się bezradnie w poszukiwaniu torebki. Słaby błyskawicznie ją zlokalizował. Wisiała tuż obok kurtki. Rylska machinalnie zamknęła mieszkanie na klucz i zeszła schodami do wyjścia. Tarasując przejazd, przed bramą stał ciemnoniebieski policyjny polonez z białym pasem biegnącym przez całą długość, z innym funkcjonariuszem za kierownicą. Kogut na dachu błyskał zimnym fioletowym światłem.
– Na Radeckiego – rzucił krótko Puzyna, ładując się na przednie siedzenie.
Sierżant Słaby i Rylska usiedli z tyłu i samochód ruszył w kierunku centrum. Po kilkunastu minutach jazdy przez pogrążone we śnie miasto polonez wjechał w ciasną uliczkę zabudowaną po obu stronach ponurymi budynkami z cegły klinkierowej, pamiętającymi czasy Breslau. Kliniki, przemknęło Rylskiej przez podświadomość, bo całą jej świadomość wypełniały dwa wyrazy – zwłoki mężczyzny. Gdy radiowóz przystanął, Puzyna otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. Na budynku stojącym w głębi posesji zobaczyła szyld: ZAKŁAD MEDYCYNY SĄDOWEJ.
Kiedy weszła do środka, z miejsca ze wszystkich stron otoczyła ją obrzydliwa woń formaliny i czegoś jeszcze, czego nie umiała zidentyfikować. Długim korytarzem, oświetlonym upiornym blaskiem jarzeniówek, z których jedna brzęczała bez przerwy, jakby miała za chwilę się przepalić, policjanci zaprowadzili ją do drzwi, na których wisiała tabliczka z jakimś napisem. Zanim Rylska go przeczytała, Puzyna zdążył je otworzyć. Z sobie tylko znanych przyczyn cały czas przytrzymywał ją pod ramię, jakby obawiał się, że mu ucieknie albo padnie trupem na posadzkę. Środek pomieszczenia zajmował stół, przypominający wyglądem stół operacyjny, na którym Rylska wylądowała przed laty z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego. Na tym stole leżał jednak ktoś inny, cały przykryty białym prześcieradłem. Nawet stopy nie wystawały na zewnątrz, jak często pokazują na filmach kryminalnych. Rylska przystanęła, lecz Puzyna zdecydowanie poprowadził ją aż do krawędzi stołu.
– Jak się pani czuje? – usłyszała obok siebie głos inspektora. – Jest pani w stanie…?
– Tak – wycharczała nieswoim głosem.
Do stołu podszedł ubrany w lekarski kitel mężczyzna, którego wcześniej Rylska nawet nie zauważyła, pojawił się nie wiadomo skąd, jakby wychynął ze ściany. Ujął z gracją rogi prześcieradła i odsłonił niewielki fragment leżącego pod nim ciała.
Rylska zdążyła ujrzeć zlepione błotem jasne kręcone włosy, podobne do tych, które ozdabiały głowę jej męża, i siną męską twarz z zamkniętymi oczami. Z rysów przypominał Pawła. Pierwsze dostrzegła usta – zaciśnięte w wąską kreseczkę. Na policzku miał taką samą głęboką bliznę, która po niedawnym usunięciu czyraka szpeciła twarz jej męża. Leżący na stole mężczyzna ubrany był w identyczny sweter jak ten, który włożył rano, wychodząc nie wiadomo dokąd, prawdopodobnie do pracy, bo gdzie indziej? Po chwili nie widziała już nic. Zdążyła się odwrócić i zwymiotowała na podłogę. Nie jadła kolacji, więc wiele tego nie było. Trochę białej piany. Kiedy otworzyła oczy, siedziała w korytarzu na krześle, inspektor Puzyna klepał ją po policzkach, a sierżant Słaby otwierał na oścież okno, aby mroźne powietrze przywróciło Rylskiej pełną świadomość przeżywanego koszmaru.
– Już lepiej? – usłyszała czyjś troskliwy głos, chyba należał do inspektora.
Kiwnęła głową i sięgnęła do torebki w poszukiwaniu papierosów. Puzyna, jakby domyślając się jej intencji, podsunął jej własną paczkę, wyjętą błyskawicznie z kieszeni kurtki. Pstryknął zapalniczką, gdy jednego wsunęła do ust. Zaciągnęła się głęboko, ale nie zmieniło to jej odczuć. Przed oczami Rylskiej nadal tkwiła sina twarz mężczyzny, który leżał na metalowym stole za drzwiami, a który był jej nieżyjącym już mężem.
– Czy to pani mąż?
Rylska przytaknęła skinieniem i jeszcze raz zaciągnęła się papierosem. Nie mogła zapanować nad szczękaniem zębów. Klekotały niczym średniowieczna drewniana kołatka ostrzegająca przed zarazą.
– T-t-ak… T-t-o mój m-m-ąż… – wydusiła z trudem. – Co się stało? – spytała po chwili.
– Jeszcze nie wiemy. Dopiero kiedy lekarz dokona sekcji zwłok i przeprowadzi wszystkie niezbędne analizy, może będziemy znali przyczynę…
– Ale… – Spojrzała błagalnie na Puzynę. Przecież powinien się domyślić, o co chciała zapytać.
– Przypadkowy przechodzień natknął się na ciało nad brzegiem Odry. – Inspektor okazał się domyślny.
– Gdzie?
– W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej.
W ciszy, która zapadła, Rylska boleśnie czuła tłukące się o żebra serce, a pompowana z prędkością stu uderzeń na minutę krew szumiała jej nieprzyjemnie w uszach.
– Czy chce pani jakiś środek na uspokojenie?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Połknięty wieczorem lek psychotropowy, jeszcze krążył jej w żyłach i na niewiele się zdawał.
– Brałam przed spaniem. Dużą dawkę.
– Wobec tego odwiozę panią do domu – zaproponował. – Chyba że chce pani gdzieś indziej… Nie wiem… Do przyjaciółki, siostry…
– Nie mam… – bąknęła nieswoim głosem. – Zresztą nie trzeba… Wrócę do domu… Chcę zostać sama… – Wstała z krzesła, czując się tak ciężka, jakby była kamiennym, antycznym posągiem, a nie drobną kobietą po czterdziestce.
Puzyna ujął ją pod ramię i poprowadził do samochodu, w którym paląc papierosa, za kierownicą czekał na nich kolejny funkcjonariusz. Sierżant Słaby usiadł obok niego, a Rylska z Puzyną wcisnęli się na tylne siedzenie. Droga powrotna na Kozanów trwała nieco dłużej niż przyjazd do zakładu medycyny sądowej. Na trasę wyjechały już autobusy i tramwaje, a na skrzyżowaniach włączono sygnalizację. Czując łzy płynące po policzkach, Rylska spoglądała na ogromną pomarańczowoczerwoną kulę wschodzącego słońca. Wynurzało się zza wysokich bloków stojących w długim szeregu wzdłuż Kozanowskiej. Rzucało złoty blask na kobierzec zwiędłych liści ścielących się pod drzewami na skwerku, czerwoną łuną malowało szare dotąd chmury na bursztynowy kolor, odbijało się blaskiem w setkach okien, wróżąc nadejście pogodnego jesiennego dnia.Rozdział 7
Zawartość teczki operacyjnej
Choć godzina była jeszcze dość wczesna, na zewnątrz już rozgościła się szarówka, zmuszając Popiela do włączenia stojącej na biurku lampy. Jednym ruchem ręki odsunął na bok walające się po blacie gazety. Z regału zajmującego całą ścianę niewielkiego pokoju wyjął butelkę radzieckiego koniaku i napełnił kieliszek. Zanim umościł się wygodnie w obrotowym fotelu, upił połowę jednym haustem. Z szuflady biurka wydobył plastikową teczkę i rozwiązał troczki. Wewnątrz znajdowało się kilka kartek. Wszystkie zapiski dotyczyły Józefa Krawczyka zamieszkałego na wrocławskim Sępolnie. Przynajmniej tam wciąż był zameldowany, bo właśnie ukończył budowę okazałej rezydencji na peryferiach miasta i już zdarzało mu się tam nocować. Z akt personalnych zebranych przez Owczarka w stosownych urzędach wynikało, że Krawczyk urodził się w 1943 roku w Sasowie, w ZSRR. Ojciec nieznany. Matka repatriowana do Polski razem z dzieckiem jesienią 1945 roku, początkowo do Legnicy, następnie przeniosła się do Jeleniej Góry, a w 1948 roku, już na stałe, przeprowadziła się do Bielawy, gdzie pracowała w zakładach przemysłu bawełnianego jako prządka. Zmarła w 1962 roku. Innej rodziny Józef Krawczyk nie miał. Po ukończeniu szkoły zawodowej, a następnie technikum, podjął pracę we wrocławskim Pafawagu i rozpoczął studia zaoczne na Politechnice Wrocławskiej, na wydziale budowy maszyn, które ukończył w 1970 roku. Zwolniony z powszechnego obowiązku wojskowego, kategoria D. Ożenił się w 1968 roku. Pierwsze dziecko, syn, urodziło się w 1970 roku, córka przyszła na świat w 1971.
Życiorys, jakich miliony w PRL. Ale nie do końca. W 1983 roku wyjechał najpierw do Austrii, a później do RFN. Do Polski wrócił dopiero w 1988 roku. Na fali reform premiera Rakowskiego i ministra Wilczka, mających rozluźnić sztywny gorset chylącej się ku upadkowi gospodarki nakazowo-rozdzielczej, Józef Krawczyk założył wraz z Joachimem Rodeckim, obywatelem polskim na stałe mieszkającym w RFN, spółkę joint venture o charakterze handlowo-usługowym, noszącą nazwę Inter-Krawpol. Obaj wnieśli po pięćdziesiąt procent kapitału założycielskiego, który wynosił 50 milionów złotych. Choć suma ta początkowo mogła wydawać się niesłychanie poważna, to jednak przy szalejącej inflacji i zarobkach przeciętnego obywatela oscylujących w granicach miliona złotych miesięcznie wcale taka niebotyczna nie była. Co więcej, podobnych spółek były dziesiątki i mnożyły się jak grzyby po deszczu, a niektóre nie dysponowały nawet połową wskazanej kwoty. W 1989 roku Krawczyk się rozwiódł i kilka miesięcy później ożenił po raz drugi. W 1991 roku pokazywano go w lokalnej telewizji jako człowieka sukcesu i stawiano za wzór.
Mężczyzna widoczny na zdjęciach wrzuconych między papierzyska nie grzeszył męską urodą. Niskie czoło przecinały ciemne brwi zrośnięte nad zadartym szerokim nosem, jak u typowego ruskiego mużyka. W szerokim uśmiechu obnażał wysunięte do przodu, ciasno stłoczone zęby, które czyniły go podobnym do bobra. Ciemne kręcone włosy zaczesywał do góry i utrwalał za pomocą żelu. Ze swoim metrem siedemdziesiąt pięć wzrostu zaliczał się do grona przeciętniaków. Mimo pięćdziesiątki na karku sylwetkę miał jednak szczupłą i zgrabną. Uroku niewątpliwie dodawały mu duże pieniądze, które w bardzo krótkim czasie przyniosła spółka Inter-Krawpol. Ale one na Popiela nie działały.
Zabrał się za rozpracowywanie Krawczyka starą, sprawdzoną metodą. Polecił zasięgnąć informacji o nim Cyrklowi, dawnemu tajnemu współpracownikowi, zwerbowanemu przed laty w środowisku nauczycielskim. Po przemianach 1989 roku Cyrkiel stał się szychą w kuratorium i miał dostęp do wielu interesujących Popiela dokumentów. Kiedy Matias przedstawił mu propozycję nie do odrzucenia, ten o mało nie nawalił w portki ze strachu, że jego współpraca z SB ujrzy światło dzienne. Uspokoił się, kiedy Popiel, klnąc się na Przenajświętszą Panienkę, zapewnił go, że ma w dupie sprawiedliwość dziejową i do prasy ze swoją wiedzą nie poleci. Po tygodniu Cyrkiel podrzucił raport do skrzynki na listy wiszącej na klatce schodowej wieżowca zwanego sedesowcem, w którym mieszkał Popiel. Z notatki wynikało, że uczeń Józef Krawczyk, syn Leokadii, urodzony w 1943 roku, nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły na terenie województwa wrocławskiego. W żadnej dokumentacji oświatowej nie figurowało też jego nazwisko. Cyrkiel był na tyle sumienny, że przejrzał nawet dzienniki lekcyjne obu szkół, które Krawczyk wymieniał w swoich życiorysach dostarczanych przeróżnym instytucjom. Jego nazwisko nie pojawiło się w spisach uczniów ani razu. W mózgu Popiela błysnęła ostrzegawczo czerwona lampka.
– Więc to takie buty… – zamruczał pod nosem, kończąc czytać raport swojego sumiennego byłego już TW.
Następnego dnia wcześnie rano zapukał do drzwi gabinetu doktor Alicji Kowalik, koleżanki znanej od dziecka. Wychowywali się na jednym podwórku, między gruzami zburzonych kamienic ulicy Piastowskiej i okolic. Razem chodzili do szkoły podstawowej. To jej na szkolnej zabawie skradł swojego pierwszego w życiu całusa. Razem poszli do liceum. Łączyła ich szczeniacka przyjaźń i wspomnienia trudów życia w powojennym Wrocławiu. Choć wzbudzała nawet zazdrość Ilony, nie została odesłana do lamusa. Popiel nie miał zbyt wielu życiowych zasad. Ale jedną, za autorem Przygód Tomka Sawyera, kultowej powieści czasów swojego dzieciństwa, powtarzał z uporem maniaka: „Krewnych daje nam los. Przyjaciół wybieramy sami”. Gdy Alicję zostawił mąż, załatwił dla niej najlepszego we Wrocławiu adwokata, który puścił niewiernego małżonka w skarpetkach. W rewanżu, kiedy zmarła Ilona, Kowalik wywiozła Popiela do swojego domku letniskowego w Beskidach i tak długo ciągała po górach, aż wiatr wywiał mu z głowy myśli samobójcze.
Gdy Popiel wszedł do jej gabinetu, siedziała za biurkiem, sprawdzając prace pisemne studentów. Upływający czas obchodził się z nią łagodnie. Dodał jedynie parę kilogramów w biodrach, narysował kilka zmarszczek pod oczami, a z siwizną poradziła sobie sama, farbując włosy. Ucałowała Popiela z dubeltówki, pozostawiając na jego niegolonych od kilku dni policzkach subtelny zapach perfum.
– Z czym przychodzisz? – zagadnęła rzeczowo.
– Nie wiem, czy istnieje taka możliwość, ale chciałbym rzucić okiem na dokumenty waszego absolwenta zaocznego z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku… – Sięgnął do kieszeni kurtki po papierosy i podsunął paczkę w stronę Alicji, lecz odmówiła gestem ręki. – Jakaś dokumentacja przecież zostaje, prawda?
Na świstku papieru Kowalik spisała wszystkie dane, które jej podał, i wyszła, zostawiając Popiela w towarzystwie sterty technicznych czasopism. Wróciła po półgodzinie z opasłym segregatorem pod pachą.
– Tutaj masz akta osobowe naszych absolwentów z interesującego cię rocznika. Ostatni dzwonek, bo właśnie są pakowane, aby wysłać je do centralnego archiwum. Poszperaj sobie – zachęciła, kładąc przed nim posegregowane i spięte papierzyska.
Dokumenty ułożono alfabetycznie i Popiel szybko dotarł do litery K. Ku jego zaskoczeniu nazwisk zaczynających się na tę literę było najwięcej, wśród nich nie figurował jednak Józef Krawczyk. Dla pewności przejrzał cały segregator. Nic nie znalazł.
– Wygląda na to, że interesujący mnie facet skłamał, podając, że ukończył to, co ukończył – oświadczył, oddając koleżance papiery. – Chyba że… – Urwał w pół słowa, resztę wniosku zostawiając dla siebie.
– Matias… Przecież już od dawna nie jesteś esbekiem. – Alicja spojrzała na niego karcącym wzrokiem, jak na studenta, który nie przygotował się do kolokwium. – Jakiego spisku dziejowego tym razem szukasz?
– Coś chciałem sprawdzić – wyjaśnił enigmatycznie z miną niewiniątka. – Czy przed laty zdarzało się, że ktoś podrabiał dyplom waszej politechniki?
– Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie takiego przypadku… – Zmarszczyła brwi, przeszukując pokłady pamięci. – Od roku czy dwóch zdarzają się fałszywe świadectwa maturalne, fałszywe zaświadczenia i fałszywe dyplomy, z uwagi na rozwój techniki poligraficznej – ciągnęła, zerkając na Matiasa z zaciekawieniem. – Ale za komuny któż mógłby podrobić dyplom wyższej uczelni? Najwyżej takie służby jak twoja… – zachichotała z odrobiną dobrotliwej kpiny.
Popiel pozostawił tę nad wyraz słuszną uwagę bez komentarza i pożegnał się serdecznie. Z każdym dniem jego podejrzenia co do Józefa Krawczyka nabierały wyraźniejszych kształtów. Wszystko zdawało się potwierdzać jego wcześniejsze mgliste przypuszczenia.
Wieczorem ze szklanką wina w ręce jeszcze raz sięgnął do szuflady biurka po teczkę Józefa Krawczyka, któremu funkcjonariusze UOP nadali kryptonim „Krawiec”, ale na którego ostatecznie nic podejrzanego nie znaleźli. Albo nie chcieli znaleźć, skomentował uszczypliwie w myślach. Opróżnił szklankę i dolał sobie kolejną porcję z butelki stojącej na biurku. Zapalił papierosa i otworzył teczkę. W oczy rzuciła mu się koperta, którą dał mu Owczarek.
Zawierała kilka fotografii. Na wszystkich widniała śliczna blondynka o długich prostych włosach. Zdjęcia zrobiono na ulicy i wiatr rozrzucał kosmyki na wszystkie strony, wciskał dziewczynie do ust, przysłaniał nimi duże ciemne oczy. Z wyrazu jej twarzy Popiel odgadł, że wyczuwała czyjąś obecność w swoim otoczeniu lub spodziewała się obserwacji. Rozglądała się czujnie na boki w poszukiwaniu intruza. Z tła, które stanowiły majacząca za plecami dziewczyny Odra i fragmenty głównego gmachu uniwersytetu, można było wnioskować, że szła mostem Pomorskim w kierunku archiwum. Kolejne zdjęcie potwierdziło te przypuszczenia – fotograf uwiecznił ją, jak wchodziła do wnętrza budynku. Prawdopodobnie tam pracowała. Owczarek widocznie nie zdążył ustalić jej personaliów.
– Niezła dupa – cmoknął z uznaniem Matias, gapiąc się na zdjęcie. – Już gdzieś tę laskę widziałem. Tylko gdzie?
Jeśli tylko blondynka nie pracowała w archiwum jako sekretarka ani sprzątaczka, mogła mieć dostęp do wielu ważnych archiwaliów. Zwłaszcza że trafiły tam dokumenty z istotnych do 1989 roku instytucji, między innymi z komendy milicji. Oficer prowadzący sprawę „Krawca” nie bez kozery umieścił zdjęcia dziewczyny w jego teczce ewidencyjnej. Zapewne dostrzegł jakiś bliżej nieokreślony związek między tą młodą kobietą a inwigilowanym Józefem Krawczykiem. Jaki był to związek, Popiel musiał wywąchać sam.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------