Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 lutego 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,90 zł
Audiobook
42,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 1 - ebook

Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?

Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna.

Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.

Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.

Kolejny tom powieści ukaże się już wkrótce.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-256-4
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Kropka na końcu zda­nia

Od dwóch dni trzy­mali się ra­zem. We czwórkę. Z pe­pe­szami go­to­wymi do strzału, po­chy­leni do przodu, roz­glą­da­jąc się czuj­nie na boki, bie­gli przed sie­bie tuż za ko­lumną czoł­gów. Huk wy­bu­cha­ją­cych bomb, grze­chot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, wy­cie sa­mo­lo­tów strze­la­ją­cych do lu­dzi z lotu ko­szą­cego oraz zgrzyt gą­sie­nic czoł­gów su­ną­cych wolno przez po­kryte gru­zami ulice Königs­bergu roz­sa­dzały im czaszki. W fer­wo­rze walki na śmierć i ży­cie nie czuli na­wet lo­do­wa­tego wia­tru wci­ska­ją­cego się pod brudne i pod­nisz­czone szy­nele. Sier­giej Ro­słow, młody, ma­syw­nie zbu­do­wany sier­żant z wiecz­nym uśmie­chem przy­le­pio­nym do po­cią­głej, ko­stro­pa­tej twa­rzy, zgu­bił gdzieś czapkę i jego płowe, krótko ostrzy­żone włosy po­kryły się drob­nymi płat­kami sy­pią­cego od go­dziny śniegu, choć wła­śnie do­bie­gał końca dzie­wiąty kwiet­nia, a krzewy i drzewa za­częła już otu­lać de­li­katna mgiełka pierw­szej wio­sen­nej zie­leni. Zda­wało się, że ję­zory ognia tra­wią­cego ka­mie­nice sto­jące po obu stro­nach ulicy, któ­rej na­zwy oni na­wet nie znali, ogrze­wają chłodne po­wie­trze. Po­ma­rań­czowe fi­rany pło­mieni bu­chały ku gó­rze ze śle­pych oczo­do­łów okien. Pa­no­szący się wo­kół, gnany przez wiatr czarny, gry­zący w oczy i du­szący dym za­sła­niał całe pole wi­dze­nia. Szare, wi­szące ni­sko nad zie­mią niebo raz po raz z gwiz­dem prze­ci­nały ka­tiu­sze, zo­sta­wia­jąc za sobą pió­ro­pu­sze ognia. Te „or­gany Sta­lina”, jak na­zy­wali po­ci­ski ra­kie­towe Ro­sjan, wzbu­dzały w miesz­kań­cach i obroń­cach pa­niczny lęk. Skryci ni­czym szczury w ru­in­ach do­go­ry­wa­ją­cego mia­sta, nie wy­trzy­my­wali psy­chicz­nie. Jedni, za­ty­ka­jąc uszy dłońmi, wci­skali się w każdy moż­liwy kąt, byle tylko nie sły­szeć tego upior­nego, pi­skli­wego wy­cia. Inni pła­kali jak dzieci, w ni­czym już nie przy­po­mi­na­jąc nie tak daw­nych nie­zwy­cię­żo­nych zdo­byw­ców, peł­nych py­chy, po­zba­wio­nych współ­czu­cia nad­lu­dzi.

– Ale spu­ści­li­śmy Ger­mań­com wpier­dol! – za­wo­łał z sa­tys­fak­cją idący przo­dem Ro­słow. Cze­kał chwilę na swo­ich kom­pa­nów, roz­glą­da­jąc się czuj­nie po bo­kach.

Słońce za­cho­dziło krwawą łuną, bar­wiąc chmury na ko­lor ciem­nego bursz­tynu. Szpica kom­pa­nii po­gnała da­leko do przodu i znik­nęła w kłę­bach dymu oraz pyłu. Za­raz po­tem od­głosy walki za­marły i nad mia­stem za­le­gła mar­twa ci­sza. Przez jed­nych upra­gniona, jako znak zwy­cię­stwa, nie­któ­rym zaś da­jąca złudną na­dzieję, że skoro prze­żyli istne pie­kło, to już nic gor­szego ich nie spo­tka, przez in­nych z ko­lei po­gar­dzana, jako oznaka klę­ski i upo­ko­rze­nia. Jesz­cze tylko po­je­dyn­cze wy­bu­chy roz­ry­wały błogi spo­kój, jesz­cze ostatni grze­chot ka­ra­binu przy­po­mniał, że na­dal trwa wojna, ale już wszy­scy wie­dzieli, że nad­szedł ko­niec. Ko­niec walk o Königs­berg, mia­sto bę­dące sym­bo­lem znie­na­wi­dzo­nej po­tęgi krzy­żacko-pru­skiej i hi­tle­row­skiej za­ra­zem.

Na­wet nie mieli sił, aby cie­szyć się ze zwy­cię­stwa. Na­dal ra­zem, we czworo, z usma­ro­wa­nymi sa­dzą i py­łem twa­rzami, w któ­rych bły­skały białka oczu, prze­my­kali w sza­ro­ści wie­czoru, roz­pra­sza­nej przez łuny do­ga­sa­ją­cych po­ża­rów. Z sa­tys­fak­cją spo­glą­dali na białe prze­ście­ra­dła wi­szące w po­zba­wio­nych szyb oknach nie­licz­nych oca­la­łych ka­mie­nic. Wy­wie­sili je jako sym­bol pod­da­nia się po­zo­stali przy ży­ciu nie­mieccy miesz­kańcy mia­sta. Na wi­dok le­żą­cych po­ko­tem pod mu­rem tru­pów po­rucz­nik Ra­disz­czew za­ci­snął szczęki, aż mu zęby zgrzyt­nęły. Przed oczami sta­nął mu po­do­bny bo­le­sny ob­raz roz­strze­la­nych miesz­kań­ców wła­snej ro­dzin­nej wsi, w tym matki i sióstr, które zo­stały naj­pierw zgwał­cone. Roz­rzu­cone sze­roko nogi ko­bie­cych zwłok ja­sno świad­czyły, że tu­taj ro­ze­grała się taka sama tra­ge­dia. Od ja­kie­goś czasu już wie­dział, że ża­den ko­lejny za­bity Nie­miec, żadna zgwał­cona Niemka ani upły­wa­jący czas nie są w sta­nie wy­ma­zać tego z pa­mięci.

Trupy żoł­nie­rzy i cy­wi­lów wa­lały się wszę­dzie, po­rzu­cone przez to­wa­rzy­szy broni i ro­dzinę, jakby to były po­psute szma­ciane lalki. Spo­mię­dzy gru­zów z każ­dym po­dmu­chem wia­tru, do­la­ty­wał mdły odór roz­kła­da­ją­cych się ciał. Pod gru­bymi po­de­szwami sfa­ty­go­wa­nych bu­cio­rów czer­wo­no­ar­mi­stów chrzę­ściły szkło z roz­bi­tych okien i gruz, za­ście­la­jące całą sze­ro­kość jezdni oraz chod­niki. Po go­dzi­nie klu­cze­nia po­śród ruin mia­sta przed oczami tychże czworga wy­ro­sły na­gle po­tężne mury za­mczy­ska, który w za­mierz­chłej prze­szło­ści sta­no­wił sie­dzibę za­konu krzy­żac­kiego, a przez ostat­nie lata peł­nił funk­cję mu­zeum, w któ­rym gro­ma­dzono wy­bitne dzieła sztuki, w tym także te zra­bo­wane przez Niem­ców na te­re­nie Eu­ropy, a zwłasz­cza Związku Ra­dziec­kiego. Oni jed­nak nie mieli o tym bla­dego po­ję­cia. Dla nich sta­no­wił je­dy­nie do­sko­nałe miej­sce, żeby choć na mo­ment po­sa­dzić dup­ska, wy­cią­gnąć obo­lałe nogi i w końcu na­żreć się do syta. Nie pa­mię­tali, kiedy ostat­nio je­dli co­kol­wiek. Po­śród mo­rza pło­ną­cych ruin za­mek zda­wał się nie­tknięty, a wy­soka wieża się­gała po­chmur­nego nieba. W krwa­wym świe­tle rzu­ca­nym przez ogień tra­wiący oko­liczne bu­dynki brnęli przez gruz i szkło do wej­ścia. Wa­syl An­fi­łow, wy­soki i chudy jak trzcina, naj­młod­szy wie­kiem i stop­niem z tej czwórki, bo zwy­kły sze­re­gowy, wy­szpe­rał spo­mię­dzy kupy ce­gieł ka­wa­łek de­ski i przy­tknął ją do ognia. Za­pło­nęła ni­czym po­chod­nia, oświe­tla­jąc drogę do zamku. Do­stępu do jego wnę­trza nie bro­niło już nic. So­lidne drzwi wy­rwał po­dmuch wy­bu­cha­ją­cej bomby.

Jak na roz­kaz zdjęli pe­pe­sze z ra­mion, za­re­pe­to­wali i za­nu­rzyli się w ciem­ność zam­ko­wych mu­rów. Cho­lera wie, jaką przy­krą nie­spo­dziankę mo­gły skry­wać. Po chwili za­miast skle­pie­nia nad gło­wami uj­rzeli go­re­jące niebo i śnieg z desz­czem pa­da­jący na po­sadzkę po­krytą szkłem z wy­bi­tych okien. Ogromna sala, do któ­rej we­szli, zo­stała przez obroń­ców już ja­kiś czas temu cał­ko­wi­cie ogo­ło­cona z wszel­kich sprzę­tów. Je­dy­nie ol­brzy­mie cho­rą­gwie o nie­zna­nych Ro­sja­nom sym­bo­lach tkwiły drzew­cami w me­ta­lo­wych uchwy­tach za­mo­co­wa­nych wzdłuż ścian. Przez ja­kiś czas klu­czyli po ciem­nej i zim­nej ot­chłani zam­ko­wych ko­ry­ta­rzy, a mi­go­tliwy pło­mień pro­wi­zo­rycz­nej po­chodni rzu­cał na ściany ka­ry­ka­tu­ralne cie­nie. Ni­g­dzie nie na­po­tkali ży­wego du­cha. Tylko gruz, po­rzu­cone na pa­stwę losu beczki, być może skry­wa­jące coś w swoim pę­ka­tym wnę­trzu, oraz wa­la­jące się wszę­dzie bli­żej nie­okre­ślone śmieci.

– Ger­mańce dały nogę – stwier­dził au­to­ry­ta­tyw­nie naj­star­szy rangą ka­pi­tan Mi­chaił Zaj­cew. Gdyby nie wojna, na­dal wy­kła­dałby na uni­wer­sy­te­cie w Mo­skwie, wzbu­dza­jąc ckliwe wes­tchnie­nia za­ko­cha­nych w nim stu­den­tek. „Przy­stojny na za­bój”, tak o nim mó­wiły za jego ple­cami. – Mo­żemy tu­taj od­po­cząć – za­dys­po­no­wał i zdjął ciężki ple­cak z ra­mion. Ci­snął go pod ścianę, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze pył i kurz.

Reszta po­szła w jego ślady. Roz­sie­dli się wy­god­nie, opie­ra­jąc plecy o oca­lały frag­ment muru. Gdy chwilę od­sap­nęli, się­gnęli do so­lid­nie wy­pcha­nych ple­ca­ków. Mieli w nich wszystko, co było po­trzebne, aby prze­trwać szturm na mia­sto i to, co za­zwy­czaj na­stę­puje po­tem. Na za­opa­trze­nie ze strony do­wódz­twa nie za­wsze mo­gli li­czyć, więc ra­dzili so­bie sami, jak umieli naj­le­piej. Naj­pro­ściej było re­kwi­ro­wać wszystko, co na­wi­nęło się pod rękę, a na ziemi wroga miało się co na­wi­jać. Ich wła­sna, ro­dzona, stała się ja­łową, spa­loną pu­sty­nią. Ich in­te­re­so­wało jed­nak w pierw­szej ko­lej­no­ści żar­cie, buty i pa­pie­rosy. Pier­na­tów nie będą prze­cież tar­gać do sa­mego Ber­lina. We­zmą je w dro­dze po­wrot­nej. Je­śli do­żyją.

An­fi­łow spraw­nie otwo­rzył ba­gne­tem tro­fiejną kon­serwę mię­sną i nie oglą­da­jąc się na ko­le­gów, łap­czy­wie po­że­rał jej za­war­tość. Za­smar­kany nos ob­cie­rał rę­ka­wem brud­nego jak święta zie­mia szy­nela. Sie­dzący obok niego po­rucz­nik Ana­to­lij Ra­disz­czew, nie­wy­soki, krę­pej bu­dowy stu­dent we­te­ry­na­rii, dwu­dzie­sty drugi czerwca za­pa­mię­tał, jakby to było wczo­raj. Miał wów­czas zda­wać eg­za­min za­li­cza­jący drugi rok stu­diów. Nie zdą­żył jed­nak, bo wy­bu­chła wojna. Te­raz, za­miast le­czyć krowy w swo­jej ro­dzin­nej Po­krowce albo ra­sowe pie­ski w mo­skiew­skiej kli­nice, pod­pie­rał zmę­czo­nymi ple­cami śre­dnio­wieczne mury krzy­żac­kiego zamku. Wy­cią­gnął z kie­szeni szy­nela sta­ran­nie zło­żony frag­ment sta­rej nie­miec­kiej ga­zety. Już na­wet nie pa­mię­tał, w ja­kich oko­licz­no­ściach wszedł w po­sia­da­nie tego cen­nego skarbu. Ko­rzy­stał z niego z roz­wagą, od­dzie­ra­jąc ka­wa­łek po ka­wałku, aby star­czył na jak naj­dłu­żej. Ra­dziecka „Prawda”, dru­ko­wana na gru­bym i szorst­kim pa­pie­rze, nie nada­wała się na skręty. Mo­gła słu­żyć co naj­wy­żej do pod­cie­ra­nia dupy. Z dru­giej kie­szeni wy­grze­bał płó­cienny wo­re­czek z ma­chorką i chwy­cił szczyptę w zgra­białe z zimna pa­lu­chy z tkwią­cym za pa­znok­ciami czar­nym bru­dem. Ostroż­nie, aby nie uro­nić ani krztyny, usy­pał wa­łe­czek na skrawku nie­miec­kiej ga­zety z de­li­kat­nego, cie­niut­kiego pa­pieru i skrę­cił pa­pie­rosa. Po­śli­nił brzeg i zle­pił sta­ran­nie. Wsu­nął skręta mię­dzy spierzch­nięte i po­pę­kane wargi i za­pa­lił ze sma­kiem.

Ka­pi­tan Zaj­cew, o bla­dej i źle ogo­lo­nej twa­rzy, przy­mknął po­wieki, pod któ­rymi mo­men­tal­nie po­ja­wiła się ru­miana twarz jego żony, Ta­tiany, oto­czona bu­rzą ja­snych lo­ków. Żył na­dzieją, że już nie­długo się zo­ba­czą. Nie mógł so­bie przy­po­mnieć, kiedy wi­dzieli się ostatni raz. Chyba zimą, bo ubrana była w bar­cha­nowe majtki z no­gaw­kami się­ga­ją­cymi ko­lan. Miał pro­blem, aby do­trzeć do tego cie­płego i wil­got­nego fu­terka, które skry­wała mię­dzy moc­nymi udami. Z tę­sk­noty za nią na­wet nie czuł głodu, choć ostatni po­si­łek jadł po­przed­niego dnia wie­czo­rem. Głód ko­bie­cego ciała za­mie­rzał na­sy­cić, gdy tylko zdy­bie ja­kąś nie­miecką dzie­wu­chę.

– Sier­żan­cie Ro­słow – ode­zwał się po chwili, kiedy od­go­nił lu­bieżne my­śli o żo­ni­nych i in­nych po­ślad­kach. – Obej­mij­cie wartę, żeby ża­den Ger­ma­niec nie do­brał się nam do dupy…

– Roz­kaz, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie! – Choć było mu to nie w smak, sier­żant ze­rwał się z miej­sca i wy­chy­nął na ze­wnątrz.

Po­zo­stali, w ciem­no­ściach i ci­szy wy­peł­nia­ją­cej ich kry­jówkę, wśród ruin mia­sta za­ło­żo­nego jesz­cze przez Krzy­ża­ków, które roz­wi­jało się i pięk­niało przez sie­dem­set lat, także pod rzą­dami Po­la­ków, no­sząc wów­czas dumną na­zwę Kró­le­wiec, a które ob­ró­ciło się w perzynę w ciągu czte­rech dni bez­przy­kład­nego ataku, od­po­czy­wali po tru­dach walki. Na­gle do­le­ciały do nich ja­kieś krzyki i wy­raźny głos sier­żanta Ro­słowa:

– Ruki w wierch!

Na­tych­miast sta­nęli na równe nogi i wy­pa­dli na ze­wnątrz. Na tle ciem­nie­ją­cego z mi­nuty na mi­nutę nieba uj­rzeli na ku­pie gruzu drob­nego czło­wieka ubra­nego w gar­ni­tur po­kryty sza­rym bi­tew­nym py­łem. Na no­sie miał okrą­głe oku­lary, jedną rękę pod­niósł zgod­nie z roz­ka­zem sier­żanta, a drugą tylko tro­chę, bo ści­skał w niej nie­wielką skó­rzaną wa­lizkę. Wi­dać jej za­war­tość była dla niego tak cenna, że na­wet kosz­tem ży­cia nie zde­cy­do­wał się ci­snąć jej na zie­mię. Sier­żant Ro­słow mie­rzył do niego z pe­pe­szy. Ka­pi­tan Zaj­cew, za­pi­na­jąc szy­nel, pod­szedł bli­żej i za­py­tał:

– A wy kto?

Pa­dła nie­wy­raźna od­po­wiedź po nie­miecku, z któ­rej nie­wiele zro­zu­mieli, bo ża­den z tej czwórki nie mó­wił w tym ję­zyku. Może je­dy­nie ka­pi­tan zdą­żył przez lata wojny po­znać parę słów, ale szybko miało się oka­zać, że w tej roz­mo­wie nie będą przy­datne.

– Name?¹ – wark­nął i wy­szarp­nąw­szy pi­sto­let z ka­bury, przy­tknął go Niem­cowi do czoła.

Nie­pi­sany roz­kaz Sta­lina, Ojca Na­rodu, dał im prawo do od­wetu za wszyst­kie zbrod­nie, któ­rych na na­ro­dzie ra­dziec­kim do­pu­ścili się fa­szy­ści. Sto­jący przed nimi Nie­miec mu­siał o tym wie­dzieć, bo ko­lana dy­go­tały mu ze stra­chu. Wy­da­wało się, że jesz­cze tro­chę, a na­rżnie w por­tki.

– Al­fred Rohde – jęk­nął sła­bym, drżą­cym gło­sem, gdy po­czuł na skó­rze zimną stal lufy i usły­szał szczęk od­bez­pie­cza­nego zamka.

– Was hast du… w czie­mo­da­nie?² – za­dał ko­lejne py­ta­nie Zaj­cew, wska­zu­jąc ru­chem głowy na wa­lizkę, i na tym jego zna­jo­mość ję­zyka nie­miec­kiego się skoń­czyła. Znał oczy­wi­ście kilka nie­miec­kich słów po­da­wa­nych zwy­kle w od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Naj­czę­ściej były to „ze­ga­rek”, „złoto”, „bursz­tyn”, „pa­pie­rosy” i „sło­nina”. Inne po­zna­wał suk­ce­syw­nie, w miarę prze­ta­cza­nia się frontu przez te­reny wroga. Jak po nie­miecku mówi się na ro­wer czy dzie­wu­chę, nie mu­siał wie­dzieć. Roz­róż­niał go­łym okiem, a jedno i dru­gie brało się siłą.

Nie­miec ocho­czo wy­ja­śnił, co za­wiera wa­lizka, szwar­go­cząc przy tym jak ka­ra­bin ma­szy­nowy, ale ka­pi­tan Zaj­cew nie zro­zu­miał ani jed­nego słowa z tej przy­dłu­giej ty­rady. Roz­sier­dzony, za­równo zgrzy­tli­wie dla ucha brzmią­cym ję­zy­kiem, któ­rego uży­wał je­niec, jak i obawą o utratę swo­jego au­to­ry­tetu w oczach pod­wład­nych, kop­nia­kiem wy­trą­cił tam­temu wa­lizkę z rąk. Upa­da­jąc, otwo­rzyła się, a po­dmu­chy wia­tru wy­gar­nęły na ze­wnątrz jej mało in­te­re­su­jącą za­war­tość. Luźne kartki pa­pieru za­częły wi­ro­wać w po­wie­trzu, a Nie­miec z de­spe­ra­cją rzu­cił się im na ra­tu­nek. Za­gar­nął po­zo­stałe szpar­gały do środka i za­mknął wieko.

Ka­pi­tan wy­mow­nie szturch­nął go w plecy lufą pi­sto­letu i głową wska­zał bli­żej nie­okre­ślony kie­ru­nek.

– Paszli!³ – wark­nął.

Nie­miec po­słusz­nie ru­szył w stronę zamku. Po chwili obaj skryli się w jego za­cisz­nych, choć ciem­nych jak gro­bo­wiec po­miesz­cze­niach. Kra­sno­ar­miejcy po raz ko­lejny ścią­gnęli z ra­mion cięż­kie ple­caki i ci­snęli je na zie­mię. Sze­re­gowy An­fi­łow spo­śród prze­róż­nych ru­pieci wa­la­ją­cych się pod no­gami skom­bi­no­wał kilka su­chych ka­wał­ków drewna. W sam raz nada­wały się na ogni­sko.

– Ma któ­ryś z was ka­wa­łek pa­pieru? – za­py­tał, gdy sto­sik był już go­towy.

– Ana­to­lij ma szwab­ską ga­zetę. – Sier­żant ru­chem głowy wska­zał po­rucz­nika mosz­czą­cego się pod ścianą.

– A ty co się roz­po­rzą­dzasz moją ga­zetą? – wark­nął Ra­disz­czew. – Szkop ma w wa­lizce pa­pieru skolko ugodno⁴. Aku­rat na roz­pałkę.

Nie­miec, sto­jąc pod ścianą, ści­skał wa­lizkę obu­rącz, aby jej za­war­tość po raz drugi nie wy­do­stała się na ze­wnątrz. Prze­no­sił prze­ra­żone spoj­rze­nie od jed­nego soł­data do dru­giego. Nie ro­zu­miał kom­plet­nie nic z beł­kotu, któ­rym się po­ro­zu­mie­wali. Z ich spoj­rzeń od­gadł, że chcą za­brać mu jego cenny skarb. Przy­ci­snął go do piersi bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Ale na nie­wiele się to zdało. Sier­żant Ro­słow mo­carną dło­nią, którą jesz­cze przed wojną pro­wa­dzał byki do rzeźni, chwy­cił wa­lizkę za rączkę i wy­rwał z ob­jęć Niemca. Ci­snął na zie­mię i otwo­rzył wieko. Za­gar­nął spory plik pa­pie­rów i zmiął w kilka so­lid­nych ku­lek. Wci­skał je mię­dzy uło­żone w zgrabny sto­sik ka­wałki drewna. Nie­miec ję­czał prze­ra­żony i wy­wrza­ski­wał coś roz­pacz­li­wie. Do­my­ślali się zna­cze­nia tylko jed­nego wy­razu: nicht, czyli nic. A więc nic waż­nego w tych pa­pie­rach nie było.

– Tyle chyba wy­star­czy – orzekł Ro­słow, pusz­cza­jąc mimo uszu la­menty Niemca, i za­trza­snął wa­lizkę. Parę kar­tek wsu­nął za pa­zu­chę. Przy­da­dzą się przy in­nej oka­zji.

Gdy ogni­sko za­pło­nęło ży­wym ogniem, roz­sie­dli się wo­kół i po­wró­cili do czyn­no­ści, którą prze­rwało im po­ja­wie­nie się Niemca. Na wszelki wy­pa­dek zwią­zali mu ręce pa­skiem wy­ję­tym ze szlu­fek jego wła­snych spodni i po­sa­dzili go w od­le­głym ką­cie, aby im nie prze­szka­dzał swoim cią­głym szwar­go­ta­niem.

– Pod ścianę i kulka w łeb! – za­pro­po­no­wał po­cząt­kowo An­fi­łow.

– To może być ja­kaś ważna fi­gura. – Zaj­cew po­krę­cił sta­now­czo głową. – Mu­szę go za­raz od­sta­wić do puł­kow­nika Kosz­kina.

Za­nim to jed­nak na­stą­piło, ka­pi­tan obej­rzał za­war­tość wa­lizki, ro­biąc przy tym minę znawcy te­matu. Ki­wał mą­drze głową, jakby treść do­ku­men­tów nie sta­no­wiła dla niego żad­nej za­gadki. Idąc w ślady sier­żanta, kilka kar­tek zło­żył sta­ran­nie i scho­wał do ple­caka. Pa­pier to pa­pier. Przyda się, na­wet do sra­cza. Także Ra­disz­czew i An­fi­łow po­upy­chali tro­chę nie­miec­kich do­ku­men­tów po kie­sze­niach. Gdy już wszy­scy za­opa­trzyli się w ten de­fi­cy­towy pod­czas wojny, bo ła­two­palny to­war, Zaj­cew pod­ło­żył so­bie wa­lizkę pod ty­łek, żeby mu nie cią­gnęło od po­sadzki, i za­brał się do wy­ja­da­nia tu­szonki. Sier­żant Ro­słow do­ko­nał re­ko­ne­sansu bę­dą­cych w za­sięgu ręki po­miesz­czeń zam­ko­wych i przy­tar­gał parę po­ręcz­nych me­bel­ków, aby było co pod­rzu­cać do ognia. Sze­re­gowy An­fi­łow, gdy na­pchał pu­sty brzuch tro­fiejną kon­serwą, wy­grze­bał z pę­ka­tego ple­caka ustną har­mo­nijkę. Ob­tarł gębę rę­ka­wem szy­nela i przy­tknął in­stru­ment do warg. Rzewna me­lo­dia o żoł­nie­rzu tę­sk­nią­cym za swoją dziew­czyną po­nio­sła się echem po zam­ko­wych za­ka­mar­kach. Wsparci o ścianę, z za­mknię­tymi oczami, prze­nie­śli się w my­ślach do swo­ich ro­dzin­nych stron, gdzie każdy z nich po­zo­sta­wił ko­goś bli­skiego swo­jemu sercu. Ży­wego lub zmar­łego. Już po chwili, fał­szu­jąc z lekka, wtó­ro­wali ust­nej har­mo­nijce:

…Ty siej­czas da­lieko, da­lieko,

Mieżdu nami sniega i sniega.

Do tie­bja mnie dajti nie­liegko,

A do smierti – czie­ty­rie szaga…⁵

Pierw­szy oprzy­tom­niał Ro­słow. Ro­zej­rzał się czuj­nie po ką­tach, ale Niemca ni­g­dzie nie do­strzegł, choć wy­so­kie pło­mie­nie ogni­ska oświe­tlały całe po­miesz­cze­nie.

– Blat’ pro­kla­taja!⁶– wrza­snął, zry­wa­jąc się na nogi. – Ger­ma­niec nam na­wiał. Swo­łocz!⁷

Chwy­cili ple­caki do rąk i tu­piąc bu­cio­rami po po­sadzce, rzu­cili się w po­goń, ale drobny Nie­miec w okrą­głych oku­lar­kach na no­sie roz­pły­nął się w gro­bo­wych ciem­no­ściach za­le­ga­ją­cych zam­kowe kom­naty. Albo pry­snął na ze­wnątrz, albo skrył się gdzieś w pod­zie­miach. Mach­nęli ręką na jego plu­gawe, już nic nie­warte ży­cie i ru­szyli na po­szu­ki­wa­nie wyj­ścia z tej dziu­ra­wej kupy ce­gieł, która jesz­cze nie tak dawno two­rzyła wspa­niały za­mek. Mu­sieli się sta­wić przed swoim do­wódcą, puł­kow­ni­kiem Kosz­ki­nem. W opu­sto­sza­łym zamku na pa­stwę losu po­zo­stała nie­wielka wa­lizka po nie­miec­kich do­ku­men­tach i pło­nące ogni­sko.

Pa­weł Ryl­ski po­sta­wił kropkę na końcu zda­nia i jesz­cze raz uważ­nie prze­czy­tał ca­łość. Z za­do­wo­loną miną wy­krę­cił pa­pier z ma­szyny do pi­sa­nia i wsu­nął kartkę mię­dzy okładki tek­tu­ro­wej teczki, za­wie­ra­ją­cej na­pi­sane w po­przed­nich dniach stro­nice. Było tego już sporo. Spoj­rzał na le­żące tuż obok zdję­cie przed­sta­wia­jące czte­rech kra­sno­ar­miej­ców na tle ruin śre­dnio­wiecz­nego za­pewne zamku.

– Co, kra­sawcy? – spy­tał, bio­rąc fo­to­gra­fię do ręki i uśmie­cha­jąc się do swo­ich my­śli. – Tak to mo­gło mniej wię­cej wy­glą­dać, prawda?

Zdję­cie wsu­nął do spryt­nego schowka. Wi­dać nie ży­czył so­bie, aby ktoś po­stronny do­wie­dział się o jego ist­nie­niu, a teczkę z ma­szy­no­pi­sem wrzu­cił do czar­nej ak­tówki i spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­piero do­cho­dziła osiem­na­sta, ale na dwo­rze już roz­go­ściły się ciem­no­ści. Cięż­kie desz­czowe chmury za­snuły niebo, a w nie­szczel­nych oknach gwiz­dał wiatr. Ryl­ski wło­żył cie­płą kurtkę z kap­tu­rem i sta­ran­nie po­za­pi­nał gu­ziki. Biu­rowe szpar­gały po­wkła­dał na miej­sce i nie­na­ga­by­wany przez ni­kogo opu­ścił bu­dy­nek Elwro. Na­wet por­tiera nie spo­tkał w po­bliżu drzwi, gdyż za­pewne stary uciął so­bie drzemkę w cie­plut­kiej pa­ka­me­rze.

– Mam jesz­cze tro­chę czasu – wy­mam­ro­tał pod no­sem, ma­sze­ru­jąc ener­gicz­nie wą­ską ulicą w stronę za­par­ko­wa­nego kilka kro­ków da­lej wy­słu­żo­nego wart­burga w ko­lo­rze musz­tardy. Ku­pił go jesz­cze za ko­muny, na ta­lon otrzy­many w na­grodę za swój wkład pracy przy kon­struk­cji kom­pu­tera Elwro Ju­nior. Pla­no­wano na­wet jego pro­duk­cję na po­zio­mie trzy­dzie­stu ty­sięcy rocz­nie. Te­raz wszystko dia­bli wzięli. Po wy­sta­wie­niu za­kła­dów na sprze­daż Ryl­ski nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, co z nimi się sta­nie, gdy Sie­mens wy­kupi Elwro. Za­mkną za­kład, a lu­dzi wy­walą na zbity pysk. I tyle bę­dzie z pol­skiej elek­tro­niki.

------------------------------------------------------------------------

1 – Na­zwi­sko? (niem.)

2 – Co mia­łeś… w wa­lizce? (niem. i ros.)

3 – Precz! (ros.)

4 – Do woli, mnó­stwo (ros.)

5 – Do cie­bie mi dziś da­leko, da­leko / Mię­dzy nami śnieg, śnieg / Do cie­bie do­trzeć mi trudno / A do śmierci mam cztery kroki (ros.)

6 – Cho­lerne ku­mo­ter­stwo! (ros.)

7 – Łaj­dak! (ros.)Roz­dział 2

Zwłoki męż­czy­zny

Dźwięk dzwonka u drzwi do­cie­rał do świa­do­mo­ści Ewy Ryl­skiej nie­zwy­kle opor­nie, jakby wy­do­by­wał się z za­świa­tów albo z głębi ziemi. Po­cząt­kowo była prze­ko­nana, że ma­rze­nia senne za­wio­dły ją do ty­be­tań­skiej świą­tyni, w któ­rej stary, za­su­szony mnich z łysą głową, odziany w sza­fra­nową szatę, ude­rza drew­nia­nym młot­kiem w mo­siężny gong. Z za­mknię­tymi oczami ocze­ki­wała na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń, ale świą­tynny gong już po chwili grzmiał ni­czym dzwon Zyg­munt bi­jący na trwogę. Do­piero po mi­nu­cie czy dwóch zdała so­bie sprawę, że ktoś uwie­sił się na dzwonku u drzwi i nie za­mie­rza od­pu­ścić. Po za­ży­ciu na noc dwóch ta­ble­tek na sen Ryl­ska z tru­dem wra­cała do świata rze­czy­wi­stego i przy­tom­no­ści umy­słu. W końcu po to brała przed pój­ściem do łóżka taką koń­ską dawkę, aby tej świa­do­mo­ści się po­zba­wić i po­rzu­cić jawę na rzecz snu. Z wciąż za­mknię­tymi oczami ma­cała ręką po łóżku, aby obu­dzić męża, który po­wi­nien spać obok niej. Le­piej by było, żeby to on wstał i spraw­dził, o co cho­dzi temu czło­wie­kowi za pro­giem. Prze­cież mleka nie roz­no­sili już od ład­nych paru lat, więc z pew­no­ścią nie brak bu­telki pod drzwiami na­ka­zał ko­muś ner­wowo na­ci­skać dzwo­nek raz za ra­zem.

Jej dłoń na­tra­fiła jed­nak na pu­ste miej­sce. Na­dal nie otwie­ra­jąc oczu, do­my­śliła się, że mąż nie wró­cił na noc do domu i oto te­raz ster­czy pod drzwiami, do­bi­ja­jąc się jak osza­lały. Z nie­zna­nych przy­czyn nie użył klu­cza, aby wejść do miesz­ka­nia.

– Szlag mnie za­raz trafi… – wy­mam­ro­tała pod no­sem i z tru­dem unio­sła po­wieki.

Elek­tro­niczny bu­dzik sto­jący na ko­mo­dzie na­prze­ciwko łóżka wska­zy­wał trze­cią. Pa­nu­jące za oknem ciem­no­ści świad­czyły, że ze­gar się nie my­lił. Pewno Pa­weł zgu­bił klu­cze, prze­mknęło jej przez myśl.

W ko­szuli noc­nej, z wpół przy­mknię­tymi oczami boso po­mknęła do drzwi. Za­nim je otwo­rzyła, włą­czyła świa­tło w przed­po­koju. W progu za­miast męża uj­rzała dwóch ob­cych męż­czyzn. Je­den miał na so­bie nie­bie­ski mun­dur po­li­cjanta, drugi cie­płą or­ta­lio­nową kurtkę w mod­nym ko­lo­rze zgni­łej zie­leni. Jej wa­to­wane ra­miona do­da­wały sze­ro­ko­ści jego i tak zwa­li­stej syl­we­tce. Wy­mięta twarz męż­czy­zny no­siła ślady noc­nych li­ba­cji lub per­ma­nent­nego nie­wy­spa­nia. Po­twier­dzały to jego prze­krwione oczy. Ryl­ska wstrzy­mała od­dech i za­marła. Myśl, że po­my­lili drzwi, jesz­cze na do­bre nie roz­go­ściła się w jej na­dal śpią­cych sza­rych ko­mór­kach, gdy ode­zwał się ten or­ta­lio­nowy:

– Pani Ewa Ryl­ska?

– Tak, a o co cho­dzi? – Z tru­dem stłu­miła zie­wa­nie, za­sła­nia­jąc usta dło­nią.

– Żona Pawła Ryl­skiego?

– Tak, ale…

– Mo­żemy wejść? – Się­gnął ręką do kie­szeni kurtki i wy­cią­gnął coś na kształt le­gi­ty­ma­cji. – Ko­menda re­jo­nowa po­li­cji. In­spek­tor Woj­ciech Pu­zyna. – Pod­su­nął Ryl­skiej pod nos trzy­many w dło­niach do­ku­ment.

Żeby prze­czy­tać jego treść, mu­sia­łaby naj­pierw za­ło­żyć na nos oku­lary, a nie miała po­ję­cia, gdzie je po­ło­żyła, idąc spać.

– Sier­żant Ja­nusz Słaby. – Ru­chem głowy wska­zał, no­men omen, wy­mocz­ko­wa­tego ko­legę w mun­du­rze i zro­bił zde­cy­do­wany krok do przodu.

Ryl­ska, na­dal wpół­przy­tomna, od­ru­chowo cof­nęła się w głąb miesz­ka­nia, a sier­żant Słaby za­mknął za sobą drzwi.

– Czy mąż jest w domu? – spy­tał in­spek­tor, roz­glą­da­jąc się po przed­po­koju, jakby spo­dzie­wał się uj­rzeć ja­kie­goś fa­ceta w pi­ża­mie cza­ją­cego się za wie­sza­kiem za­wa­lo­nym ubra­niami. Ale ty­powa dla blo­ków na wro­cław­skim Ko­za­no­wie długa, kręta kiszka z kil­koma drzwiami wio­dą­cymi do po­zo­sta­łych po­miesz­czeń ni­kogo poza nimi nie go­ściła w swoim cia­snym wnę­trzu.

– Chyba go nie ma… – bąk­nęła nie­pew­nym gło­sem Ryl­ska, wciąż za­mro­czona po­le­ko­wym snem.

– Co to zna­czy „chyba”? – In­spek­tor wy­raź­nie się zi­ry­to­wał. Jego zda­niem śro­dek nocy nie był od­po­wied­nią porą na udzie­la­nie wy­mi­ja­ją­cych od­po­wie­dzi. – To tak trudno za­uwa­żyć, czy mąż jest w cha­łu­pie, czy go nie ma? Prze­cież to nie igła.

Ryl­ska po­czuła dziwny ucisk w gło­wie, jakby ja­kiś To­rqu­emada czy inny in­kwi­zy­tor ści­snął ją roz­grza­nymi do czer­wo­no­ści że­la­znymi ob­cę­gami. Tylko mi­greny bra­ko­wało, syk­nęły po­wra­ca­jące bo­le­śnie do rze­czy­wi­sto­ści szare ko­mórki.

– Po­szłam wcze­śnie spać – mruk­nęła. – Obu­dziło mnie pań­skie do­bi­ja­nie się do drzwi – wy­ja­śniła znie­cier­pli­wiona i od­ru­chowo wzru­szyła ra­mio­nami. Kom­plet­nie nie wie­działa, o co temu czło­wie­kowi cho­dzi. – W łóżku męża nie ma, ale może jest w ła­zience lub w dru­gim po­koju. Nie zdą­ży­łam się ro­zej­rzeć.

– Pro­szę spraw­dzić. – Tembr głosu in­spek­tora, nieco schryp­nięty, wy­klu­czał ja­ką­kol­wiek dys­ku­sję.

Ryl­ska po­słusz­nie zaj­rzała do ła­zienki i do­piero wów­czas, wi­dząc swoje od­bi­cie w lu­strze nad umy­walką, spo­strze­gła, że ma na so­bie je­dy­nie prze­świ­tu­jącą nocną ko­szulę. Nie zna­la­zł­szy swo­jego, wło­żyła wi­szący pod ręką szla­frok męża. Owio­nął ją zna­jomy za­pach wody ko­loń­skiej, któ­rej za­wsze uży­wał. Wią­żąc pa­sek w ta­lii, we­szła do du­żego po­koju. To­nął w pół­mroku. Blask ulicz­nych la­tarni wpa­da­jący przez lniane za­słony nie po­zo­sta­wiał jed­nak złu­dzeń, że Pawła ra­czej tu nie ma. Mimo wszystko Ryl­ska dla pew­no­ści włą­czyła lampę u su­fitu. Silne świa­tło zmu­siło ją do zmru­że­nia oczu. Czu­jąc na­ra­sta­jący nie­po­kój, bar­dziej z obo­wiązku niż z prze­ko­na­nia uchy­liła drzwi do po­koju, który jesz­cze w ze­szłym roku zaj­mo­wał ich syn, obec­nie stu­diu­jący w Gdyni. Mi­kro­sko­pij­nych roz­mia­rów po­miesz­cze­nie chyba z przy­zwy­cza­je­nia wszy­scy na­zwali po­ko­jem, a nie ko­mórką. Po­grą­żony w mroku, po­zo­sta­wał pu­sty.

– Czy coś się stało? – spy­tała gło­sem peł­nym nie­po­koju. Już nie spała, cho­ciaż da­łaby wiele, żeby tych dwóch fa­ce­tów oka­zało się snem.

– Mo­żemy gdzieś usiąść? – od­parł py­ta­niem, nie pa­trząc jej w oczy. Choć miał za sobą wiele lat służby w kry­mi­nal­nej, wciąż czuł się nie­swojo, przy­no­sząc bli­skim hio­bowe wie­ści.

– Pro­szę – wy­du­siła z tru­dem i skie­ro­wała kroki do du­żego po­koju. Nie­po­kój tak wielki, jakby za chwilę miała wy­buch­nąć bomba ato­mowa, i to tuż nad Ko­za­no­wem, za­mie­nił ciało Ryl­skiej w trzę­sącą się ga­la­retę. Dy­go­tała jak w fe­brze, a ko­lana od­ma­wiały jej po­słu­szeń­stwa. Miała pew­ność, że ci dwaj nie przy­szli po nocy, żeby spraw­dzić, czy cza­sem są­sie­dzi nie za­kłó­cają jej snu. Mu­sieli mieć znacz­nie po­waż­niej­szy po­wód.

Przy­cup­nęła na brzegu fo­tela i drżącą ręką wska­zała Pu­zy­nie ka­napę. Usiadł ciężko i się­gnął do kie­szeni kurtki po pa­pie­rosy. Pod­su­nął w jej kie­runku, lecz Ryl­ska po­krę­ciła prze­cząco głową. Gar­dło miała tak cia­sno za­sznu­ro­wane, że na­wet pa­pie­ro­sowy dy­mek nie miał szans się prze­ci­snąć, a dzwo­niące o sie­bie zęby nie były w sta­nie utrzy­mać pa­pie­rosa, choć dużo nie wa­żył.

– Dwie go­dziny temu od­na­le­ziono zwłoki męż­czy­zny, który miał przy so­bie do­ku­menty na imię i na­zwi­sko Pa­weł Ryl­ski, za­miesz­kały przy ulicy Cel­tyc­kiej dwa­dzie­ścia pięć, miesz­ka­nia dzie­więć…

Ryl­ska po­czuła w gło­wie pustkę, jakby ktoś pod­czas snu wy­pre­pa­ro­wał jej cały mózg. Nie poj­mo­wała, ani co ten czło­wiek do niej mówi, ani co ona po­winna od­po­wie­dzieć. Jakby oglą­dała film, w któ­rym wy­łą­czono fo­nię. W ustach wy­schło jej jak po za­ży­ciu atro­piny, a ję­zyk przy­po­mi­nał koń­skie ko­pyto. Nie była w sta­nie prze­łknąć śliny. Na­gle tuż przed swoim no­sem uj­rzała szklankę z wodą. To sier­żant Słaby przy­niósł ją z kuchni.

– Pro­szę, niech się pani na­pije – szep­nął pro­sząco.

Ma­chi­nal­nie upiła kilka ły­ków. Zwłoki męż­czy­zny, zwłoki męż­czyzn, te dwa wy­razy ko­ła­tały się jej w gło­wie, jakby in­nych w ogóle ni­gdy nie znała.

– Musi pani po­je­chać z nami, aby do­ko­nać iden­ty­fi­ka­cji ciała… – Głos in­spek­tora do­cie­rał do Ryl­skiej jak z ekranu. – Czy do­brze się pani czuje? Pani Ewo, sły­szy mnie pani?

– Tak… Tak… Za­raz… Mu­szę się ubrać… – bą­kała, nie wie­dząc, czego od niej chcą. Ni­czym ku­kła po­ma­sze­ro­wała do sy­pialni i trzę­są­cymi się rę­kami ma­chi­nal­nie wło­żyła na nocną ko­szulkę dżinsy i swe­ter. Zwłoki męż­czy­zny, zwłoki męż­czy­zny, po­wta­rzała w my­ślach.

W przed­po­koju Pu­zyna po­dał jej kurtkę z wie­szaka. Ro­zej­rzała się bez­rad­nie w po­szu­ki­wa­niu to­rebki. Słaby bły­ska­wicz­nie ją zlo­ka­li­zo­wał. Wi­siała tuż obok kurtki. Ryl­ska ma­chi­nal­nie za­mknęła miesz­ka­nie na klucz i ze­szła scho­dami do wyj­ścia. Ta­ra­su­jąc prze­jazd, przed bramą stał ciem­no­nie­bie­ski po­li­cyjny po­lo­nez z bia­łym pa­sem bie­gną­cym przez całą dłu­gość, z in­nym funk­cjo­na­riu­szem za kie­row­nicą. Ko­gut na da­chu bły­skał zim­nym fio­le­to­wym świa­tłem.

– Na Ra­dec­kiego – rzu­cił krótko Pu­zyna, ła­du­jąc się na przed­nie sie­dze­nie.

Sier­żant Słaby i Ryl­ska usie­dli z tyłu i sa­mo­chód ru­szył w kie­runku cen­trum. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach jazdy przez po­grą­żone we śnie mia­sto po­lo­nez wje­chał w cia­sną uliczkę za­bu­do­waną po obu stro­nach po­nu­rymi bu­dyn­kami z ce­gły klin­kie­ro­wej, pa­mię­ta­ją­cymi czasy Bre­slau. Kli­niki, prze­mknęło Ryl­skiej przez pod­świa­do­mość, bo całą jej świa­do­mość wy­peł­niały dwa wy­razy – zwłoki męż­czy­zny. Gdy ra­dio­wóz przy­sta­nął, Pu­zyna otwo­rzył drzwi i po­mógł jej wy­siąść. Na bu­dynku sto­ją­cym w głębi po­se­sji zo­ba­czyła szyld: ZA­KŁAD ME­DY­CYNY SĄ­DO­WEJ.

Kiedy we­szła do środka, z miej­sca ze wszyst­kich stron oto­czyła ją obrzy­dliwa woń for­ma­liny i cze­goś jesz­cze, czego nie umiała zi­den­ty­fi­ko­wać. Dłu­gim ko­ry­ta­rzem, oświe­tlo­nym upior­nym bla­skiem ja­rze­nió­wek, z któ­rych jedna brzę­czała bez prze­rwy, jakby miała za chwilę się prze­pa­lić, po­li­cjanci za­pro­wa­dzili ją do drzwi, na któ­rych wi­siała ta­bliczka z ja­kimś na­pi­sem. Za­nim Ryl­ska go prze­czy­tała, Pu­zyna zdą­żył je otwo­rzyć. Z so­bie tylko zna­nych przy­czyn cały czas przy­trzy­my­wał ją pod ra­mię, jakby oba­wiał się, że mu uciek­nie albo pad­nie tru­pem na po­sadzkę. Śro­dek po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał stół, przy­po­mi­na­jący wy­glą­dem stół ope­ra­cyjny, na któ­rym Ryl­ska wy­lą­do­wała przed laty z ostrym za­pa­le­niem wy­rostka ro­bacz­ko­wego. Na tym stole le­żał jed­nak ktoś inny, cały przy­kryty bia­łym prze­ście­ra­dłem. Na­wet stopy nie wy­sta­wały na ze­wnątrz, jak czę­sto po­ka­zują na fil­mach kry­mi­nal­nych. Ryl­ska przy­sta­nęła, lecz Pu­zyna zde­cy­do­wa­nie po­pro­wa­dził ją aż do kra­wę­dzi stołu.

– Jak się pani czuje? – usły­szała obok sie­bie głos in­spek­tora. – Jest pani w sta­nie…?

– Tak – wy­char­czała nie­swoim gło­sem.

Do stołu pod­szedł ubrany w le­kar­ski ki­tel męż­czy­zna, któ­rego wcze­śniej Ryl­ska na­wet nie za­uwa­żyła, po­ja­wił się nie wia­domo skąd, jakby wy­chy­nął ze ściany. Ujął z gra­cją rogi prze­ście­ra­dła i od­sło­nił nie­wielki frag­ment le­żą­cego pod nim ciała.

Ryl­ska zdą­żyła uj­rzeć zle­pione bło­tem ja­sne krę­cone włosy, po­do­bne do tych, które ozda­biały głowę jej męża, i siną mę­ską twarz z za­mknię­tymi oczami. Z ry­sów przy­po­mi­nał Pawła. Pierw­sze do­strze­gła usta – za­ci­śnięte w wą­ską kre­seczkę. Na po­liczku miał taką samą głę­boką bli­znę, która po nie­daw­nym usu­nię­ciu czy­raka szpe­ciła twarz jej męża. Le­żący na stole męż­czy­zna ubrany był w iden­tyczny swe­ter jak ten, który wło­żył rano, wy­cho­dząc nie wia­domo do­kąd, praw­do­po­dob­nie do pracy, bo gdzie in­dziej? Po chwili nie wi­działa już nic. Zdą­żyła się od­wró­cić i zwy­mio­to­wała na pod­łogę. Nie ja­dła ko­la­cji, więc wiele tego nie było. Tro­chę bia­łej piany. Kiedy otwo­rzyła oczy, sie­działa w ko­ry­ta­rzu na krze­śle, in­spek­tor Pu­zyna kle­pał ją po po­licz­kach, a sier­żant Słaby otwie­rał na oścież okno, aby mroźne po­wie­trze przy­wró­ciło Ryl­skiej pełną świa­do­mość prze­ży­wa­nego kosz­maru.

– Już le­piej? – usły­szała czyjś tro­skliwy głos, chyba na­le­żał do in­spek­tora.

Kiw­nęła głową i się­gnęła do to­rebki w po­szu­ki­wa­niu pa­pie­ro­sów. Pu­zyna, jakby do­my­śla­jąc się jej in­ten­cji, pod­su­nął jej wła­sną paczkę, wy­jętą bły­ska­wicz­nie z kie­szeni kurtki. Pstryk­nął za­pal­niczką, gdy jed­nego wsu­nęła do ust. Za­cią­gnęła się głę­boko, ale nie zmie­niło to jej od­czuć. Przed oczami Ryl­skiej na­dal tkwiła sina twarz męż­czy­zny, który le­żał na me­ta­lo­wym stole za drzwiami, a który był jej nie­ży­ją­cym już mę­żem.

– Czy to pani mąż?

Ryl­ska przy­tak­nęła ski­nie­niem i jesz­cze raz za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. Nie mo­gła za­pa­no­wać nad szczę­ka­niem zę­bów. Kle­ko­tały ni­czym śre­dnio­wieczna drew­niana ko­łatka ostrze­ga­jąca przed za­razą.

– T-t-ak… T-t-o mój m-m-ąż… – wy­du­siła z tru­dem. – Co się stało? – spy­tała po chwili.

– Jesz­cze nie wiemy. Do­piero kiedy le­karz do­kona sek­cji zwłok i prze­pro­wa­dzi wszyst­kie nie­zbędne ana­lizy, może bę­dziemy znali przy­czynę…

– Ale… – Spoj­rzała bła­gal­nie na Pu­zynę. Prze­cież po­wi­nien się do­my­ślić, o co chciała za­py­tać.

– Przy­pad­kowy prze­cho­dzień na­tknął się na ciało nad brze­giem Odry. – In­spek­tor oka­zał się do­myślny.

– Gdzie?

– W po­bliżu Przy­stani Zwie­rzy­niec­kiej.

W ci­szy, która za­pa­dła, Ryl­ska bo­le­śnie czuła tłu­kące się o że­bra serce, a pom­po­wana z pręd­ko­ścią stu ude­rzeń na mi­nutę krew szu­miała jej nie­przy­jem­nie w uszach.

– Czy chce pani ja­kiś śro­dek na uspo­ko­je­nie?

Za­prze­czyła ru­chem głowy. Po­łknięty wie­czo­rem lek psy­cho­tro­powy, jesz­cze krą­żył jej w ży­łach i na nie­wiele się zda­wał.

– Bra­łam przed spa­niem. Dużą dawkę.

– Wo­bec tego od­wiozę pa­nią do domu – za­pro­po­no­wał. – Chyba że chce pani gdzieś in­dziej… Nie wiem… Do przy­ja­ciółki, sio­stry…

– Nie mam… – bąk­nęła nie­swoim gło­sem. – Zresztą nie trzeba… Wrócę do domu… Chcę zo­stać sama… – Wstała z krze­sła, czu­jąc się tak ciężka, jakby była ka­mien­nym, an­tycz­nym po­są­giem, a nie drobną ko­bietą po czter­dzie­stce.

Pu­zyna ujął ją pod ra­mię i po­pro­wa­dził do sa­mo­chodu, w któ­rym pa­ląc pa­pie­rosa, za kie­row­nicą cze­kał na nich ko­lejny funk­cjo­na­riusz. Sier­żant Słaby usiadł obok niego, a Ryl­ska z Pu­zyną wci­snęli się na tylne sie­dze­nie. Droga po­wrotna na Ko­za­nów trwała nieco dłu­żej niż przy­jazd do za­kładu me­dy­cyny są­do­wej. Na trasę wy­je­chały już au­to­busy i tram­waje, a na skrzy­żo­wa­niach włą­czono sy­gna­li­za­cję. Czu­jąc łzy pły­nące po po­licz­kach, Ryl­ska spo­glą­dała na ogromną po­ma­rań­czo­wo­czer­woną kulę wscho­dzą­cego słońca. Wy­nu­rzało się zza wy­so­kich blo­ków sto­ją­cych w dłu­gim sze­regu wzdłuż Ko­za­now­skiej. Rzu­cało złoty blask na ko­bie­rzec zwię­dłych li­ści ście­lą­cych się pod drze­wami na skwerku, czer­woną łuną ma­lo­wało szare do­tąd chmury na bursz­ty­nowy ko­lor, od­bi­jało się bla­skiem w set­kach okien, wró­żąc na­dej­ście po­god­nego je­sien­nego dnia.Roz­dział 7

Za­war­tość teczki ope­ra­cyj­nej

Choć go­dzina była jesz­cze dość wcze­sna, na ze­wnątrz już roz­go­ściła się sza­rówka, zmu­sza­jąc Po­piela do włą­cze­nia sto­ją­cej na biurku lampy. Jed­nym ru­chem ręki od­su­nął na bok wa­la­jące się po bla­cie ga­zety. Z re­gału zaj­mu­ją­cego całą ścianę nie­wiel­kiego po­koju wy­jął bu­telkę ra­dziec­kiego ko­niaku i na­peł­nił kie­li­szek. Za­nim umo­ścił się wy­god­nie w ob­ro­to­wym fo­telu, upił po­łowę jed­nym hau­stem. Z szu­flady biurka wy­do­był pla­sti­kową teczkę i roz­wią­zał troczki. We­wnątrz znaj­do­wało się kilka kar­tek. Wszyst­kie za­pi­ski do­ty­czyły Jó­zefa Kraw­czyka za­miesz­ka­łego na wro­cław­skim Sę­pol­nie. Przy­naj­mniej tam wciąż był za­mel­do­wany, bo wła­śnie ukoń­czył bu­dowę oka­za­łej re­zy­den­cji na pe­ry­fe­riach mia­sta i już zda­rzało mu się tam no­co­wać. Z akt per­so­nal­nych ze­bra­nych przez Owczarka w sto­sow­nych urzę­dach wy­ni­kało, że Kraw­czyk uro­dził się w 1943 roku w Sa­so­wie, w ZSRR. Oj­ciec nie­znany. Matka re­pa­trio­wana do Pol­ski ra­zem z dziec­kiem je­sie­nią 1945 roku, po­cząt­kowo do Le­gnicy, na­stęp­nie prze­nio­sła się do Je­le­niej Góry, a w 1948 roku, już na stałe, prze­pro­wa­dziła się do Bie­lawy, gdzie pra­co­wała w za­kła­dach prze­my­słu ba­weł­nia­nego jako prządka. Zmarła w 1962 roku. In­nej ro­dziny Jó­zef Kraw­czyk nie miał. Po ukoń­cze­niu szkoły za­wo­do­wej, a na­stęp­nie tech­ni­kum, pod­jął pracę we wro­cław­skim Pa­fa­wagu i roz­po­czął stu­dia za­oczne na Po­li­tech­nice Wro­cław­skiej, na wy­dziale bu­dowy ma­szyn, które ukoń­czył w 1970 roku. Zwol­niony z po­wszech­nego obo­wiązku woj­sko­wego, ka­te­go­ria D. Oże­nił się w 1968 roku. Pierw­sze dziecko, syn, uro­dziło się w 1970 roku, córka przy­szła na świat w 1971.

Ży­cio­rys, ja­kich mi­liony w PRL. Ale nie do końca. W 1983 roku wy­je­chał naj­pierw do Au­strii, a póź­niej do RFN. Do Pol­ski wró­cił do­piero w 1988 roku. Na fali re­form pre­miera Ra­kow­skiego i mi­ni­stra Wilczka, ma­ją­cych roz­luź­nić sztywny gor­set chy­lą­cej się ku upad­kowi go­spo­darki na­ka­zowo-roz­dziel­czej, Jó­zef Kraw­czyk za­ło­żył wraz z Jo­achi­mem Ro­dec­kim, oby­wa­te­lem pol­skim na stałe miesz­ka­ją­cym w RFN, spółkę jo­int ven­ture o cha­rak­te­rze han­dlowo-usłu­go­wym, no­szącą na­zwę In­ter-Kraw­pol. Obaj wnie­śli po pięć­dzie­siąt pro­cent ka­pi­tału za­ło­ży­ciel­skiego, który wy­no­sił 50 mi­lio­nów zło­tych. Choć suma ta po­cząt­kowo mo­gła wy­da­wać się nie­sły­cha­nie po­ważna, to jed­nak przy sza­le­ją­cej in­fla­cji i za­rob­kach prze­cięt­nego oby­wa­tela oscy­lu­ją­cych w gra­ni­cach mi­liona zło­tych mie­sięcz­nie wcale taka nie­bo­tyczna nie była. Co wię­cej, po­dob­nych spółek były dzie­siątki i mno­żyły się jak grzyby po desz­czu, a nie­które nie dys­po­no­wały na­wet po­łową wska­za­nej kwoty. W 1989 roku Kraw­czyk się roz­wiódł i kilka mie­sięcy póź­niej oże­nił po raz drugi. W 1991 roku po­ka­zy­wano go w lo­kal­nej te­le­wi­zji jako czło­wieka suk­cesu i sta­wiano za wzór.

Męż­czy­zna wi­do­czny na zdję­ciach wrzu­co­nych mię­dzy pa­pie­rzy­ska nie grze­szył mę­ską urodą. Ni­skie czoło prze­ci­nały ciemne brwi zro­śnięte nad za­dar­tym sze­ro­kim no­sem, jak u ty­po­wego ru­skiego mu­żyka. W sze­ro­kim uśmie­chu ob­na­żał wy­su­nięte do przodu, cia­sno stło­czone zęby, które czy­niły go po­dob­nym do bo­bra. Ciemne krę­cone włosy za­cze­sy­wał do góry i utrwa­lał za po­mocą żelu. Ze swoim me­trem sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu za­li­czał się do grona prze­cięt­nia­ków. Mimo pięć­dzie­siątki na karku syl­we­tkę miał jed­nak szczu­płą i zgrabną. Uroku nie­wąt­pli­wie do­da­wały mu duże pie­nią­dze, które w bar­dzo krót­kim cza­sie przy­nio­sła spółka In­ter-Kraw­pol. Ale one na Po­piela nie dzia­łały.

Za­brał się za roz­pra­co­wy­wa­nie Kraw­czyka starą, spraw­dzoną me­todą. Po­le­cił za­się­gnąć in­for­ma­cji o nim Cyr­klowi, daw­nemu taj­nemu współ­pra­cow­ni­kowi, zwer­bo­wa­nemu przed laty w śro­do­wi­sku na­uczy­ciel­skim. Po prze­mia­nach 1989 roku Cyr­kiel stał się szy­chą w ku­ra­to­rium i miał do­stęp do wielu in­te­re­su­ją­cych Po­piela do­ku­men­tów. Kiedy Ma­tias przed­sta­wił mu pro­po­zy­cję nie do od­rzu­ce­nia, ten o mało nie na­wa­lił w por­tki ze stra­chu, że jego współ­praca z SB uj­rzy świa­tło dzienne. Uspo­koił się, kiedy Po­piel, klnąc się na Prze­naj­święt­szą Pa­nienkę, za­pew­nił go, że ma w du­pie spra­wie­dli­wość dzie­jową i do prasy ze swoją wie­dzą nie po­leci. Po ty­go­dniu Cyr­kiel pod­rzu­cił ra­port do skrzynki na li­sty wi­szą­cej na klatce scho­do­wej wie­żowca zwa­nego se­de­sow­cem, w któ­rym miesz­kał Po­piel. Z no­tatki wy­ni­kało, że uczeń Jó­zef Kraw­czyk, syn Le­oka­dii, uro­dzony w 1943 roku, ni­gdy nie uczęsz­czał do żad­nej szkoły na te­re­nie wo­je­wódz­twa wro­cław­skiego. W żad­nej do­ku­men­ta­cji oświa­to­wej nie fi­gu­ro­wało też jego na­zwi­sko. Cyr­kiel był na tyle su­mienny, że przej­rzał na­wet dzien­niki lek­cyjne obu szkół, które Kraw­czyk wy­mie­niał w swo­ich ży­cio­ry­sach do­star­cza­nych prze­róż­nym in­sty­tu­cjom. Jego na­zwi­sko nie po­ja­wiło się w spi­sach uczniów ani razu. W mó­zgu Po­piela bły­snęła ostrze­gaw­czo czer­wona lampka.

– Więc to ta­kie buty… – za­mru­czał pod no­sem, koń­cząc czy­tać ra­port swo­jego su­mien­nego by­łego już TW.

Na­stęp­nego dnia wcze­śnie rano za­pu­kał do drzwi ga­bi­netu dok­tor Ali­cji Ko­wa­lik, ko­le­żanki zna­nej od dziecka. Wy­cho­wy­wali się na jed­nym po­dwórku, mię­dzy gru­zami zbu­rzo­nych ka­mie­nic ulicy Pia­stow­skiej i oko­lic. Ra­zem cho­dzili do szkoły pod­sta­wo­wej. To jej na szkol­nej za­ba­wie skradł swo­jego pierw­szego w ży­ciu ca­łusa. Ra­zem po­szli do li­ceum. Łą­czyła ich szcze­niacka przy­jaźń i wspo­mnie­nia tru­dów ży­cia w po­wo­jen­nym Wro­cła­wiu. Choć wzbu­dzała na­wet za­zdrość Ilony, nie zo­stała ode­słana do la­musa. Po­piel nie miał zbyt wielu ży­cio­wych za­sad. Ale jedną, za au­to­rem Przy­gód Tomka Sa­wy­era, kul­to­wej po­wie­ści cza­sów swo­jego dzie­ciń­stwa, po­wta­rzał z upo­rem ma­niaka: „Krew­nych daje nam los. Przy­ja­ciół wy­bie­ramy sami”. Gdy Ali­cję zo­sta­wił mąż, za­ła­twił dla niej naj­lep­szego we Wro­cła­wiu ad­wo­kata, który pu­ścił nie­wier­nego mał­żonka w skar­pet­kach. W re­wanżu, kiedy zmarła Ilona, Ko­wa­lik wy­wio­zła Po­piela do swo­jego domku let­ni­sko­wego w Be­ski­dach i tak długo cią­gała po gó­rach, aż wiatr wy­wiał mu z głowy my­śli sa­mo­bój­cze.

Gdy Po­piel wszedł do jej ga­bi­netu, sie­działa za biur­kiem, spraw­dza­jąc prace pi­semne stu­den­tów. Upły­wa­jący czas ob­cho­dził się z nią ła­god­nie. Do­dał je­dy­nie parę ki­lo­gra­mów w bio­drach, na­ry­so­wał kilka zmarsz­czek pod oczami, a z si­wi­zną po­ra­dziła so­bie sama, far­bu­jąc włosy. Uca­ło­wała Po­piela z du­bel­tówki, po­zo­sta­wia­jąc na jego nie­go­lo­nych od kilku dni po­licz­kach sub­telny za­pach per­fum.

– Z czym przy­cho­dzisz? – za­gad­nęła rze­czowo.

– Nie wiem, czy ist­nieje taka moż­li­wość, ale chciał­bym rzu­cić okiem na do­ku­menty wa­szego ab­sol­wenta za­ocz­nego z ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego roku… – Się­gnął do kie­szeni kurtki po pa­pie­rosy i pod­su­nął paczkę w stronę Ali­cji, lecz od­mó­wiła ge­stem ręki. – Ja­kaś do­ku­men­ta­cja prze­cież zo­staje, prawda?

Na świstku pa­pieru Ko­wa­lik spi­sała wszyst­kie dane, które jej po­dał, i wy­szła, zo­sta­wia­jąc Po­piela w to­wa­rzy­stwie sterty tech­nicz­nych cza­so­pism. Wró­ciła po pół­go­dzi­nie z opa­słym se­gre­ga­to­rem pod pa­chą.

– Tu­taj masz akta oso­bowe na­szych ab­sol­wen­tów z in­te­re­su­ją­cego cię rocz­nika. Ostatni dzwo­nek, bo wła­śnie są pa­ko­wane, aby wy­słać je do cen­tral­nego ar­chi­wum. Po­szpe­raj so­bie – za­chę­ciła, kła­dąc przed nim po­se­gre­go­wane i spięte pa­pie­rzy­ska.

Do­ku­menty uło­żono al­fa­be­tycz­nie i Po­piel szybko do­tarł do li­tery K. Ku jego za­sko­cze­niu na­zwisk za­czy­na­ją­cych się na tę li­terę było naj­wię­cej, wśród nich nie fi­gu­ro­wał jed­nak Jó­zef Kraw­czyk. Dla pew­no­ści przej­rzał cały se­gre­ga­tor. Nic nie zna­lazł.

– Wy­gląda na to, że in­te­re­su­jący mnie fa­cet skła­mał, po­da­jąc, że ukoń­czył to, co ukoń­czył – oświad­czył, od­da­jąc ko­le­żance pa­piery. – Chyba że… – Urwał w pół słowa, resztę wnio­sku zo­sta­wia­jąc dla sie­bie.

– Ma­tias… Prze­cież już od dawna nie je­steś es­be­kiem. – Ali­cja spoj­rzała na niego kar­cą­cym wzro­kiem, jak na stu­denta, który nie przy­go­to­wał się do ko­lo­kwium. – Ja­kiego spi­sku dzie­jo­wego tym ra­zem szu­kasz?

– Coś chcia­łem spraw­dzić – wy­ja­śnił enig­ma­tycz­nie z miną nie­wi­niątka. – Czy przed laty zda­rzało się, że ktoś pod­ra­biał dy­plom wa­szej po­li­tech­niki?

– Prawdę mó­wiąc, nie przy­po­mi­nam so­bie ta­kiego przy­padku… – Zmarsz­czyła brwi, prze­szu­ku­jąc po­kłady pa­mięci. – Od roku czy dwóch zda­rzają się fał­szywe świa­dec­twa ma­tu­ralne, fał­szywe za­świad­cze­nia i fał­szywe dy­plomy, z uwagi na roz­wój tech­niki po­li­gra­ficz­nej – cią­gnęła, zer­ka­jąc na Ma­tiasa z za­cie­ka­wie­niem. – Ale za ko­muny któż mógłby pod­ro­bić dy­plom wyż­szej uczelni? Naj­wy­żej ta­kie służby jak twoja… – za­chi­cho­tała z odro­biną do­bro­tli­wej kpiny.

Po­piel po­zo­sta­wił tę nad wy­raz słuszną uwagę bez ko­men­ta­rza i po­że­gnał się ser­decz­nie. Z każ­dym dniem jego po­dej­rze­nia co do Jó­zefa Kraw­czyka na­bie­rały wy­raź­niej­szych kształ­tów. Wszystko zda­wało się po­twier­dzać jego wcze­śniej­sze mgli­ste przy­pusz­cze­nia.

Wie­czo­rem ze szklanką wina w ręce jesz­cze raz się­gnął do szu­flady biurka po teczkę Jó­zefa Kraw­czyka, któ­remu funk­cjo­na­riu­sze UOP nadali kryp­to­nim „Kra­wiec”, ale na któ­rego osta­tecz­nie nic po­dej­rza­nego nie zna­leźli. Albo nie chcieli zna­leźć, sko­men­to­wał uszczy­pli­wie w my­ślach. Opróż­nił szklankę i do­lał so­bie ko­lejną por­cję z bu­telki sto­ją­cej na biurku. Za­pa­lił pa­pie­rosa i otwo­rzył teczkę. W oczy rzu­ciła mu się ko­perta, którą dał mu Owcza­rek.

Za­wie­rała kilka fo­to­gra­fii. Na wszyst­kich wid­niała śliczna blon­dynka o dłu­gich pro­stych wło­sach. Zdję­cia zro­biono na ulicy i wiatr roz­rzu­cał ko­smyki na wszyst­kie strony, wci­skał dziew­czy­nie do ust, przy­sła­niał nimi duże ciemne oczy. Z wy­razu jej twa­rzy Po­piel od­gadł, że wy­czu­wała czy­jąś obec­ność w swoim oto­cze­niu lub spo­dzie­wała się ob­ser­wa­cji. Roz­glą­dała się czuj­nie na boki w po­szu­ki­wa­niu in­truza. Z tła, które sta­no­wiły ma­ja­cząca za ple­cami dziew­czyny Odra i frag­menty głów­nego gma­chu uni­wer­sy­tetu, można było wnio­sko­wać, że szła mo­stem Po­mor­skim w kie­runku ar­chi­wum. Ko­lejne zdję­cie po­twier­dziło te przy­pusz­cze­nia – fo­to­graf uwiecz­nił ją, jak wcho­dziła do wnę­trza bu­dynku. Praw­do­po­dob­nie tam pra­co­wała. Owcza­rek wi­docz­nie nie zdą­żył usta­lić jej per­so­na­liów.

– Nie­zła dupa – cmok­nął z uzna­niem Ma­tias, ga­piąc się na zdję­cie. – Już gdzieś tę la­skę wi­dzia­łem. Tylko gdzie?

Je­śli tylko blon­dynka nie pra­co­wała w ar­chi­wum jako se­kre­tarka ani sprzą­taczka, mo­gła mieć do­stęp do wielu waż­nych ar­chi­wa­liów. Zwłasz­cza że tra­fiły tam do­ku­menty z istot­nych do 1989 roku in­sty­tu­cji, mię­dzy in­nymi z ko­mendy mi­li­cji. Ofi­cer pro­wa­dzący sprawę „Krawca” nie bez ko­zery umie­ścił zdję­cia dziew­czyny w jego teczce ewi­den­cyj­nej. Za­pewne do­strzegł ja­kiś bli­żej nie­okre­ślony zwią­zek mię­dzy tą młodą ko­bietą a in­wi­gi­lo­wa­nym Jó­ze­fem Kraw­czy­kiem. Jaki był to zwią­zek, Po­piel mu­siał wy­wą­chać sam.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij