Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 marca 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom 2 - ebook

Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?

Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna.

Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.

Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-761-3
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Róża z bursz­tynu

We Wro­cła­wiu za­go­ściła już wcze­sna wio­sna, gdy Ryl­ska ode­brała w am­ba­sa­dzie ro­syj­skiej pasz­port z wbitą wizą wjaz­dową do Ro­sji. Z obawy, że Olek bę­dzie jej tę po­dróż od­ra­dzał, wy­my­śliła na po­cze­ka­niu, że je­dzie do Mal­borka, aby przej­rzeć zam­kowe za­soby ar­chi­walne.

– W tej sy­tu­acji mam po­mysł! – ucie­szył się. – Po­je­dziemy ra­zem. Nie bę­dziesz prze­cież ślę­czeć nad pa­pie­rzy­skami po dwa­na­ście go­dzin na dobę. Sko­czymy do So­potu, po­włó­czymy się po plaży, po­oglą­damy za­chody słońca, a wie­czo­rem pój­dziemy po­tań­czyć…

– Szkoda, że do­piero te­raz o tym mó­wisz – udała, że jest za­wie­dziona. – Ale Czer­kas wtry­nił mi do to­wa­rzy­stwa ko­le­żankę z ka­te­dry. Bę­dziemy miesz­kać w po­koju go­ścin­nym sto­wa­rzy­sze­nia hi­sto­ry­ków… Za­nu­dzisz się z nami – usi­ło­wała wy­krę­cić się sia­nem.

Sie­działby jej na karku i kon­tro­lo­wał każdy krok. Go­tów za­bro­nić wszel­kich po­szu­ki­wań w oba­wie przed KGB albo czymś gor­szym. Po­trak­to­wałby po­dróż jako ro­man­tyczny wy­pad w celu od­bu­do­wa­nia daw­nego uczu­cia. A na to Ryl­ska nie miała naj­mniej­szej ochoty, przy­naj­mniej na ra­zie. Na wy­lą­do­wa­nie w łóżku Du­kata tym bar­dziej. Prze­cież nie po to zo­sta­wiła go ćwierć wieku temu, aby te­raz ro­bić po­wtórkę z roz­rywki. Z tego, co pa­mię­tała, pod tym wzglę­dem Olo-Pin­dolo nie miał do za­ofe­ro­wa­nia żad­nych re­we­la­cji. Fakt po­sia­da­nia zdję­cia czer­wo­no­ar­mi­stów także po­zo­sta­wiła dla sie­bie. Me­ce­nas w tro­sce o jej bez­pie­czeń­stwo wy­rzu­ciłby fo­to­gra­fię do śmieci. Żeby bez pro­ble­mów prze­wieźć ją do Ro­sji, roz­cięła ży­letką tek­tu­rową okładkę opa­słego słow­nika ro­syj­sko-pol­skiego i wsu­nęła zdję­cie do środka. Szparę za­le­piła kartką z al­fa­be­tem ro­syj­skim.

Kon­trola gra­niczna w Te­re­spolu prze­bie­gła spraw­nie. Pol­scy po­gra­nicz­nicy nie szpe­rali po ba­ga­żach, nie za­glą­dali do to­re­bek. Po­ciąg prze­je­chał przez most i bia­ło­ru­scy ko­le­ja­rze za­brali się do wy­miany pod­wozi w wa­go­nach. Dwu­go­dzin­nej prze­rwy w po­dróży nie dało się wy­ko­rzy­stać na sen – wa­go­nami rzu­cało, a ro­bot­nicy prze­krzy­ki­wali się wza­jem­nie. Po chwili do po­ciągu, ni­czym psy goń­cze, wpa­dli funk­cjo­na­riu­sze bia­ło­ru­skiej kon­troli. Z do­kład­no­ścią i bra­kiem uprzej­mo­ści pa­mię­ta­ją­cymi czasy do­piero co mi­nione wer­to­wali do­ku­menty, w tym de­kla­ra­cję celną, w którą Ryl­ska mu­siała wpi­sać pra­wie cały swój do­by­tek. Za­cho­wu­jąc spo­kój po­ke­rzy­sty, po­dała pasz­port i kar­teczkę mi­gra­cyjną, którą urzę­du­jący w każ­dym wa­go­nie pro­wyd­nik roz­dał pa­sa­że­rom do wy­peł­nie­nia.

– Cel wi­zyty? – Po­gra­nicz­nik w czapce wiel­ko­ści lot­ni­ska, bę­dą­cej po­zo­sta­ło­ścią po ar­mii ZSRR, wbił w Ryl­ską su­rowe spoj­rze­nie ma­łych, osa­dzo­nych bli­sko nosa oczu.

– Współ­praca kul­tu­ralna mię­dzy Uni­wer­sy­te­tem Wro­cław­skim a Mu­zeum Sztuk Pięk­nych imie­nia Pusz­kina w Mo­skwie – od­parła po­de­ner­wo­wana. – Prze­cież przez Bia­ło­ruś jadę tran­zy­tem – do­dała z pre­ten­sją w gło­sie.

– Otwórz­cie ba­gaże… – Cel­nik pu­ścił jej uwagi mimo uszu. Wy­raź­nie miał gdzieś dy­wa­ga­cje Ryl­skiej, być może przy­wykł do szem­ra­nia Po­la­ków, któ­rzy ostat­nio zro­bili się jesz­cze bar­dziej bez­czelni.

Ryl­ska po­słusz­nie po­sta­wiła na ko­le­jo­wej ka­napce obi­tej szarą tka­niną torbę po­dróżną i roz­su­nęła su­wak. Funk­cjo­na­riusz prze­wra­cał do góry no­gami upchane cia­sno w jej wnę­trzu ciu­chy. Na sa­mym dnie na­tra­fił na coś, co go za­in­try­go­wało. Po chwili wy­do­był na świa­tło dzienne opa­sły słow­nik pol­sko-ro­syj­ski. Wy­trze­pał go sta­ran­nie, ale spo­mię­dzy kar­tek nic, co roz­ch­mu­rzy­łoby jego po­nurą gębę, nie wy­pa­dło. Ryl­ska czuła lo­do­waty pot pły­nący ciur­kiem po ple­cach. Tak na­prawdę zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów nie mo­gło się za­li­czać do rze­czy za­ka­za­nych prze­wo­zem ko­le­jo­wym przez Bia­ło­ruś, lecz na wschod­niej gra­nicy ni­gdy nic nie by­wało pewne ani ja­sne. Zwłasz­cza że zda­niem Ryl­skiej do­piero co po­wo­łana do ży­cia Wspól­nota Nie­pod­le­głych Państw tak na­prawdę ni­czym od ZSRR się nie róż­niła, poza tym, że nie obej­mo­wała już tak roz­le­głego te­ry­to­rium. Prawo i oby­czaje na­dal były te same, a pie­rie­strojka oka­zała się ko­lej­nym ha­słem pro­pa­gan­do­wym. Cel­nik wrzu­cił słow­nik z po­wro­tem do torby i wów­czas do­strzegł tek­tu­rową teczkę z ma­szy­no­pi­sem mo­no­gra­fii, nad którą Ryl­ska się mo­zo­liła i która sta­no­wiła pre­tekst jej po­dróży do Mo­skwy. Roz­wią­zał troczki i jed­nym ru­chem ręki wy­sy­pał ca­łość na sie­dze­nie. Kartki z sze­le­stem po­sy­pały się po ca­łym prze­dziale, a za­lęk­nieni współ­pa­sa­że­ro­wie rzu­cili się je zbie­rać. To­nem da­le­kim od uprzej­mo­ści cel­nik po­pro­sił Ryl­ską o to­rebkę. Wy­wa­lił całą jej za­war­tość na ka­napę. Gme­rał pa­lu­chami mię­dzy sto­sem dro­bia­zgów, ale nic cie­ka­wego nie wpa­dło mu w oko. Z wy­ra­zem za­wodu na grubo cio­sa­nej twa­rzy oznaj­mił szorstko:

– Po­zwól­cie do kon­troli oso­bi­stej.

Gdy pro­wa­dzono Ryl­ską cia­snym ko­ry­ta­rzem wa­gonu, z oczu pa­sa­że­rów wy­zie­rały mie­szane uczu­cia. Jedni spo­glą­dali na nią ze współ­czu­ciem, nie­któ­rzy zio­nęli nie­na­wi­ścią, że to wła­śnie przez nią po­dróż ule­gnie prze­dłu­że­niu. Jesz­cze inni zer­kali z za­in­te­re­so­wa­niem na atrak­cyjną czter­dzie­sto­pa­ro­let­nią ko­bietę, nie­bu­dzącą naj­mniej­szych po­dej­rzeń, która jed­nak mu­siała mieć coś na su­mie­niu, skoro zgar­nęli ją do kon­troli oso­bi­stej. Gdy wró­ciła po pół­go­dzi­nie, nie­któ­rych kor­ciło, aby za­py­tać, czy cel­nicy zna­leźli co­kol­wiek ukryte u niej w majt­kach lub jesz­cze głę­biej, ale nie mieli śmia­ło­ści. Ryl­ska to­czyła wo­koło ta­kim wzro­kiem, jakby za­mie­rzała ich wszyst­kich wy­mor­do­wać go­łymi rę­kami. Miała już ni­gdy nie za­po­mnieć tych kilku mi­nut spę­dzo­nych cał­kiem nago w cia­snej ka­bince sam na sam z bia­ło­ru­ską cel­niczką, która wsa­dziła jej pa­lec naj­pierw do tyłka, a po­tem do po­chwy. Z tego sa­mego wa­gonu do kon­troli oso­bi­stej wy­gar­nęli jesz­cze jedną ko­bietę, może nie tak atrak­cyjną jak Ryl­ska, ale za to młod­szą. Do prze­działu już nie wró­ciła i po­ciąg ru­szył w dal przez po­grą­żone w egip­skich ciem­no­ściach bez­droża tkwią­cej na­dal w oko­wach ko­mu­ni­zmu Bia­ło­rusi.

Mi­nęło po­łu­dnie, gdy wa­gony wto­czyły się na mo­skiew­ski dwo­rzec. Sto­jąc w oknie prze­działu, Ryl­ska usi­ło­wała wy­ło­wić w prze­le­wa­ją­cym się po pe­ro­nie tłu­mie ma­sywną syl­wetkę Gri­go­rija. Ni­kogo przy­po­mi­na­ją­cego niedź­wie­dzia w ubra­niu jed­nak nie do­strze­gła. Wy­sia­dła i tasz­cząc ciężką torbę, ru­szyła wzdłuż wa­gonu w kie­runku wyj­ścia. La­wi­ro­wała mię­dzy roz­sta­wio­nymi bez­ład­nie ba­ga­żami wi­ta­ją­cych się lu­dzi. Prze­krzy­ki­wali się do­no­śnie, rzu­cali so­bie w ob­ję­cia, nie­któ­rzy ob­cie­rali dłońmi pły­nące po po­licz­kach łzy wzru­sze­nia. Ba­biny w cie­płych chu­s­tach na ra­mio­nach za­chę­cały do kupna prze­róż­nych to­wa­rów. Od cu­kier­ków za­czy­na­jąc, a na bli­nach koń­cząc. To­war pa­ko­wały do zwi­nię­tych ze sta­rych ga­zet tu­tek. Z me­ga­fo­nów raz po raz pa­nienka śpiew­nym gło­sem za­po­wia­dała przy­jazd lub od­jazd ko­lej­nego po­ciągu.

– Ewa! Ryl­ska! Ja zdieś! – Przez wszech­obecny gwar i rwe­tes do­tarł do niej głos Gri­szy, wo­ła­ją­cego z tyłu za nią.

Dwie go­dziny póź­niej sie­dzieli przy stole w mało przy­tul­nym po­koju miesz­czą­cym się na ósmym pię­trze aka­de­mika In­sty­tutu Pusz­kina. Po­znany przed wielu laty hi­sto­ryk sztuki, pra­cow­nik mu­zeum, Gri­go­rij Ozie­row, z po­zoru ga­po­waty, jakby do trzech zli­czyć nie umiał, i ocię­żały w ru­chach, był jed­nak nie­zwy­kle ob­rotny. Miał także roz­liczne zna­jo­mo­ści i całą siatkę wza­jem­nych po­wią­zań i wy­świad­cza­nych grzecz­no­ści, bez któ­rych w Ro­sji, jesz­cze za ca­rów, nie dało się nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Pod tym wzglę­dem re­wo­lu­cja paź­dzier­ni­kowa nic nie zmie­niła, wręcz od­wrot­nie. Za­ła­twie­nie dla Ryl­skiej po­koju go­ścin­nego w tym wy­so­kim na pięt­na­ście pię­ter bu­dynku nie sta­no­wiło dla niego naj­mniej­szego pro­blemu.

Mu­sieli wdra­pać się po scho­dach, bo winda kak abyczno była nie­czynna. Sie­dząca w kan­cia­pie za szybą por­tierka użyła słów „jak zwy­kle”, co Ryl­ską nieco za­nie­po­ko­iło. Lu­biła wbie­gać na swoje dru­gie pię­tro w bloku przy Cel­tyc­kiej, ale ósme uznała za grubą prze­sadę. Nie pi­snęła jed­nak ani sło­wem, bo cena jaką mu­siała za­pła­cić za po­kój, była śmiesz­nie ni­ska, na­wet w po­rów­na­niu z ta­nim ho­te­lem, a do mu­zeum, w któ­rym pra­co­wał Ozie­row, mo­gła dojść spa­cer­kiem. Gdy uj­rzała lo­dówkę i czaj­nik elek­tryczny, ucie­szyła się, jakby wy­grała w totka. Śnia­da­nia i ko­la­cje wyjdą znacz­nie ta­niej niż na mie­ście. Gri­go­rij wpa­try­wał się ła­ko­mie w przy­wie­zione przez Ewę za­pasy w po­staci su­chej kieł­basy, ka­ba­no­sów, pacz­ko­wa­nych cien­kich pa­ró­wek i puszki z szynką „Kra­kus”, zna­nej na ca­łym świe­cie z wy­bor­nego smaku. Kon­trolę celną prze­szły scho­wane w siatce pod po­ścielą łóżka. Tam na szczę­ście upier­dliwy funk­cjo­na­riusz nie zaj­rzał, bo przy­naj­mniej po­łowę wik­tu­ałów uznałby za gro­żące wy­bu­chem epi­de­mii i zwi­nął.

Wi­dząc wy­zie­ra­jącą z oczu hi­sto­ryka chętkę na małe co nieco, Ryl­ska przy­go­to­wała po­si­łek, a Gri­sza, po­sta­wił na stole, mię­dzy ta­le­rzami z kieł­basą i ko­szy­kiem z pie­czy­wem, pół­li­trową bu­telkę czy­stej wódki. Bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zo­wał w szafce obok lo­dówki dwa kie­liszki tak duże, że z po­wo­dze­niem mo­gły słu­żyć za lampki do wina, i do każ­dego na­lał do pełna.

– Wa­sze zda­ro­wie! – wzniósł to­ast i nie cze­ka­jąc na Ryl­ską, wlał całą za­war­tość swo­jego sta­kana¹ do gar­dła.

Krzy­wiąc twarz, za­gryzł ka­ba­no­sem i się­gnął pa­lu­chami po szynkę. Wpy­chał ła­ko­mie do ust, jakby ty­dzień po­ścił. Do­lał wódki, znów uniósł kie­li­szek i za­wo­łał:

– Zda­ro­wie Pawła!

Ryl­ska od­sta­wiła kie­li­szek na stół i zmar­kot­niała, a ręka Gri­szy opa­dała.

– Szto słu­czi­łoś?²

– Nie pi­sa­łam w li­ście, bo u was na­dal cen­zura…

– Co masz na my­śli? – Spoj­rzał za­sko­czony i prze­cią­gnął pal­cami po gę­stych krę­co­nych wło­sach, które nie­sfor­nie opa­dały mu na oczy. – Trudni się prze­my­tem?

– Pa­weł zo­stał za­mor­do­wany…

Gri­sza prze­że­gnał się pra­wo­sław­nym oby­cza­jem, od prawa do lewa, i po­pa­trzył na Ryl­ską ze współ­czu­ciem.

– Boże moj… – szep­nął. – Eto uża­sno…

– Straszne, wiem. Po­cząt­kowo mnie usi­ło­wano wro­bić w to mor­der­stwo, ale wzię­łam do­brego ad­wo­kata i, jak wi­dzisz, na­wet po­zwo­lili mi wy­je­chać za gra­nicę.

– Wia­domo już, kto go za­mor­do­wał?

– Są po­szlaki i w związku z tym tu­taj je­stem.

– Ru­scy to zro­bili? – Ciemne oczy Gri­szy zro­biły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia; bez wzno­sze­nia to­a­stu wy­chy­lił za­war­tość swo­jego sta­kana. Ryl­ska po­szła w jego ślady, a pie­kący w prze­łyku płyn zdu­sił ci­snące się do oczu łzy.

– Tego nie wiem. – Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­tarła nos chu­s­teczką. – Wiem je­dy­nie dla­czego. Reszty mam za­miar się do­wie­dzieć i li­czę na to, że mi po­mo­żesz…

– Po­mogę, ka­nieszna³. Zro­bię wszystko, co będę mógł, tylko po­wiedz: dla­czego go za­mor­do­wano? Po­li­tyka? Dzia­łał w opo­zy­cji? So­li­dar­ność też li­kwi­duje swo­ich prze­ciw­ni­ków, jak ko­muna? – wy­py­ty­wał pod­eks­cy­to­wany.

– No co ty?! Gri­sza! – Ryl­ska za­prze­czyła ru­chem głowy i przez łzy za­śmiała się z przy­pusz­czeń Ozie­rowa. „Oni jed­nak nie mają po­ję­cia, ja­kim kra­jem jest te­raz Pol­ska”, po­my­ślała. – Miał, jak się oka­zało, śmier­tel­nie nie­bez­pieczne hobby… – wy­ja­śniła, ści­sza­jąc głos, jakby zdra­dzała ja­kąś wsty­dliwą ta­jem­nicę.

– Co masz na my­śli? Ho­do­wał ja­do­wite pa­jąki czy co?

– Po­szu­ki­wał Bursz­ty­no­wej Kom­naty…

Gri­sza ner­wo­wym ru­chem do­lał wódki. Opróż­nił kie­li­szek jed­nym hau­stem i we­pchnął do ust słuszną por­cję szynki. Ewa po raz ko­lejny po­szła w jego ślady. Wy­pity al­ko­hol roz­luź­nił spięte nerwy, ale za to roz­kleił ją psy­chicz­nie. Miała ochotę zwy­czaj­nie po­ry­czeć się po bab­sku.

– Prze­cież z tego po­wodu ni­kogo się nie za­bija. – Gri­sza usi­ło­wał wy­pro­wa­dzić ją z błędu. – Może to jed­nak nie było mor­der­stwo, tylko po pro­stu wy­pa­dek? Po­noć tę kom­natę ukryto w ja­kiś sztol­niach czy lo­chach?

Ewa na­lała her­baty do szkla­nek umiesz­czo­nych w wy­so­kich me­ta­lo­wych ko­szycz­kach i prze­ły­ka­jąc łzy, mie­szała gło­śno ły­żeczką. Prze­cząco krę­ciła głową.

– Zna­le­ziono go uto­pio­nego nad brze­giem Odry, a w jej nur­tach z całą pew­no­ścią nikt kom­naty nie ukrył – opo­wia­dała, po­cią­ga­jąc no­sem. – Kilka dni póź­niej skra­dziono całą jego do­ku­men­ta­cję. Zo­stało mi tylko to… – Się­gnęła do torby po słow­nik pol­sko-ro­syj­ski, prze­cięła ży­letką okładkę i wy­do­była zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów. Wy­tarła nos chu­s­teczką i wy­piła kilka ły­ków go­rą­cej her­baty

Gri­sza ob­tarł dło­nie o no­gawki spodni i wziął fo­to­gra­fię do ręki. Po chwili zdjął z nosa oku­lary i prze­tarł je ro­giem ko­szuli. Uważ­nie wpa­try­wał się w ro­ze­śmiane gęby czer­wo­no­ar­mi­stów, or­dery na ich pier­siach i wi­doczne za ple­cami wy­so­kie mury zamku. Minę miał wię­cej niż głu­pią.

– Wy­daje mi się – cią­gnęła Ryl­ska – że to zdję­cie na­pro­wa­dziło Pawła na ja­kiś trop i dla­tego ktoś go sprząt­nął. Pa­weł zdo­łał je spryt­nie ukryć, więc nie pa­dało łu­pem zło­dziei ani nie zwi­nęły go gliny.

– Cóż ja mogę? – Gri­sza odło­żył fo­to­gra­fię i ze wzro­kiem utkwio­nym w Ryl­skiej cier­pli­wie cze­kał na kon­krety.

– Mu­simy zdo­być o nich ja­kieś in­for­ma­cje. – Stuk­nęła pal­cem w le­żące na stole zdję­cie. – Być może któ­ryś na­dal żyje. Być może na­wet oso­bi­ście dał zdję­cie Paw­łowi. Może coś nam wy­ja­śni… – Gdy uj­rzała wle­pione w sie­bie nic nie­ro­zu­mie­jące spoj­rze­nie Gri­szy, do­dała dla ja­sno­ści: – Każdy z nich otrzy­mał Or­der Wojny Oj­czyź­nia­nej. Był nada­wany przez Pre­zy­dium Rady Naj­wyż­szej. W ar­chi­wum ma­cie z pew­no­ścią wy­kazy od­zna­czo­nych, a na od­wro­cie, jak za­uwa­ży­łeś, na­pi­sane są nie tylko imię i na­zwi­sko każ­dego z nich, ale także sto­pień woj­skowy. Jest na­wet na­zwi­sko ich do­wódcy…

Ozie­row słu­chał jej z uwagą, czu­jąc wy­peł­za­jącą na ra­miona gę­sią skórkę. Wiódł nudny i ure­gu­lo­wany ży­wot pra­cow­nika na­uko­wego mu­zeum. I ow­szem, gro­ma­dzono w nim wy­bitne dzieła sztuki, ale nie wią­zały się z nimi żadne pa­sjo­nu­jące ta­jem­nice i za­gadki. Przy­naj­mniej on o żad­nych ni­gdy nie sły­szał. W ży­ciu tego sta­rego ka­wa­lera, miesz­ka­ją­cego jesz­cze nie tak dawno z matką sta­ruszką, jak do tej pory nie wy­da­rzyło się nic, co nio­słoby ze sobą dresz­czyk emo­cji, je­śli nie li­czyć szyb­kiego seksu w mu­ze­al­nej to­a­le­cie z ko­le­żanką z działu ma­lar­stwa fran­cu­skiego. Cały wolny czas po­świę­cał je­dy­nej pa­sji, jaką miał, a mia­no­wi­cie ge­ne­alo­gii swo­jej ro­dziny. Dzięki po­mocy Ryl­skiej do­ko­pał się do dziad­ków i pra­dziad­ków, wy­wo­dzą­cych się ze zu­bo­ża­łej szlachty z Piń­czowa. Przo­dek Gri­szy po ką­dzieli, Al­bert Nie­piel­ski, uczest­nik po­wsta­nia stycz­nio­wego, zo­stał ze­słany na Sy­be­rię. Przy­sy­łane suk­ce­syw­nie przez Ryl­ską fo­to­ko­pie me­tryk wy­grze­ba­nych w za­so­bach kie­lec­kiego ar­chi­wum po­twier­dzały to po­kre­wień­stwo w ca­łej roz­cią­gło­ści. Pro­po­no­wane przez Ewę po­szu­ki­wa­nia czte­rech kra­sno­ar­miej­ców i zwią­zane z tym ry­zyko wy­wo­łały na okrą­głej twa­rzy Gri­go­rija, przy­po­mi­na­ją­cej do­bro­tli­wego Pio­tra Bie­zu­chowa z ra­dziec­kiej wer­sji Wojny i po­koju – na­wet oku­larki na no­sie miał po­dobne – uśmiech zro­zu­mie­nia. Wy­glą­dał też na żywo za­in­te­re­so­wa­nego. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Ryl­skiej zgo­dził się bez za­sta­no­wie­nia.

Kilka dni póź­niej, po­ma­ga­jąc so­bie łok­ciami, Ryl­ska i Ozie­row we­pchnęli się do au­to­busu zmie­rza­ją­cego w kie­runku Czer­no­go­łowki, nie­wiel­kiego mia­steczka le­żą­cego czter­dzie­ści parę ki­lo­me­trów na wschód od Mo­skwy. Istotę ży­cia sta­no­wiły w nim in­sty­tuty i la­bo­ra­to­ria na­le­żące do aka­de­mii nauk, dla­tego wśród pa­sa­że­rów prze­wa­żali lu­dzie mło­dzi. Prze­krzy­ki­wali się wza­jem­nie, na­wo­ły­wali z jed­nego końca na drugi, dziew­czyny chi­cho­tały z byle po­wodu. Zaj­mu­jące dwie ławki tę­gie ba­biny, oku­tane weł­nia­nymi chu­s­tami, wra­ca­jące być może ze sto­łecz­nej kli­niki bądź cen­trum han­dlo­wego, spo­glą­dały na nich kar­cą­cym wzro­kiem. Zgor­szone po­stawą mło­dzieży szep­tały mię­dzy sobą bez prze­rwy, zer­ka­jąc wy­mow­nie w stronę, skąd do­bie­gały gło­śne roz­mowy. Za ich cza­sów ta­kie za­cho­wa­nie było nie do po­my­śle­nia. Okna po­jazdu, szczel­nie za­mknięte, nie wpusz­czały do wnę­trza ani odro­biny świe­żego, choć na­dal chłod­nego po­wie­trza. Prze­po­cone ubra­nia, prze­siąk­nięte pa­pie­ro­chami, oraz nie­świeże od­de­chy nio­sące wspo­mnie­nie zje­dzo­nych do­piero co śle­dzi, ce­buli i czosnku two­rzyły trudną do wy­trzy­ma­nia mie­szankę za­pa­chową. Ryl­ska ode­tchnęła z ulgą, gdy po go­dzi­nie jazdy kie­rowca, ha­mu­jąc z pi­skiem opon, roz­darł się na cały au­to­bus: „Czer­no­go­łowka!”.

Sto­jąc na przy­stanku, Gri­go­rij wpa­try­wał się w kartkę, na któ­rej wid­niał ad­res sier­żanta Sier­gieja Ro­słowa. Ulica Pro­cho­rowki 12. Na­ci­skany przez Ewę zdra­dzał, ja­kim cu­dem wszedł w po­sia­da­nie cen­nych in­for­ma­cji, któ­rych zdo­by­cie za­jęło mu pra­wie ty­dzień.

– U nas tak za­wsze. Ofi­cjal­nie nic nie za­ła­twisz. Za­wsze ci po­wie­dzą: „Nie wolno”, „Nie mamy”, „Za­gi­nęły pod­czas wojny i tak da­lej” – opo­wia­dał z nie­śmia­łym uśmie­chem, który do­da­wał jego pu­cu­ło­wa­tej, sta­ran­nie ogo­lo­nej twa­rzy odro­binę chło­pię­cego uroku. – Ale jak po­sta­wisz pół li­tra, to roz­mowa za­raz wy­gląda ina­czej.…

Omi­ja­jąc ka­łuże po­wstałe po roz­to­pach z ostat­nich dni, kiedy słońce na­resz­cie przy­po­mniało so­bie, że kwie­cień to już wio­sna, szli alejką mię­dzy wy­so­kimi blo­kami. Ni­czym nie róż­niły się od tych na No­wym Dwo­rze czy Po­po­wi­cach we Wro­cła­wiu. Je­dy­nie nikt ich nie ozdo­bił an­ty­pań­stwo­wymi ha­słami czy obe­lgami rzu­ca­nymi na po­li­ty­ków. Pie­rie­strojka pie­rie­strojką, ale ko­lo­nie karne dla opor­nych na­dal funk­cjo­no­wały. I sa­mo­chody par­ku­jące wzdłuż bu­dyn­ków nie były tak liczne ani tak do­brych ma­rek jak w Pol­sce. Prze­wa­żały zde­ze­lo­wane mo­skwi­cze i stare wołgi. Być może tymi lep­szymi po­je­chano do in­sty­tutu. Na środku ob­szer­nego skweru, w po­bliżu roz­ło­ży­stej wierzby pła­czą­cej, Ryl­ska do­strze­gła wy­soki na dwa me­try mar­mu­rowy co­kół zwień­czony po­pier­siem Le­nina. U stóp, w kilku sło­ikach, za­pewne po kom­po­cie, ktoś po­usta­wiał bu­kiety pa­pie­ro­wych kwia­tów. W ko­ro­nach po­bli­skich drzew uwi­jały się ptaki i z ra­do­snym świer­go­tem prze­la­ty­wały chma­rami, bez­tro­sko za­ła­twia­jąc się na łysą czaszkę wo­dza re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej.

– Je­ste­śmy na miej­scu – oznaj­mił Gri­sza, wska­zu­jąc ni­ski blok tuż przy skwe­rze. – Tylko ani słowa o Bursz­ty­no­wej Kom­na­cie. – Spoj­rzał wy­mow­nie na swoją to­wa­rzyszkę. – Mogą ze stra­chu na­brać wody w usta.

– Nie ma sprawy. Coś wy­my­ślę na po­cze­ka­niu.

– Nie mów też o śmierci Pawła…

– Gri­sza… – prze­rwała mu Ewa z pre­ten­sją w gło­sie. – Ja na­dal pa­mię­tam nie­pi­saną in­struk­cję ob­sługi tego ustroju… W nim się uro­dzi­łam i doj­rza­łam…

Drzwi otwo­rzyła im ba­bina z wy­glądu lat sie­dem­dzie­siąt. Sze­ro­kie, zgar­bione plecy okryła kra­cia­stą weł­nianą chu­stą, a białe jak mleko włosy splo­tła w cienki war­kocz. Zwi­nięty na kształt pre­celka zdo­bił czu­bek głowy. Spoj­rze­nie czuj­nych ciem­nych oczu, oto­czo­nych sia­teczką zmarsz­czek, prze­no­siła z Ozie­rowa na Ryl­ską, cze­ka­jąc, aż wy­ja­śnią, z czym przy­szli. Pierw­szy ode­zwał się Gri­sza:

– Czy tu­taj mieszka Sier­giej Ro­słow?

– I tak, i nie – od­parła bar­dzo za­gad­kowo. – Za­leży, kto pyta…

– Przy­je­cha­łam z Pol­ski – za­częła Ewa. – Pi­szę re­por­taż o bo­ha­ter­skich żoł­nier­zach ra­dziec­kich. Taką hi­sto­rię jed­nej fo­to­gra­fii. W samą porę przy­po­mniała so­bie stary film z Bryl­ską w roli głów­nej. – Się­gnęła do torby i po­dała ba­bi­nie zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów. – Jest na niej sier­żant Sier­giej Ro­słow, od­zna­czony Or­de­rem Wojny Oj­czyź­nia­nej.

Ba­bina wy­jęła z kie­szeni ob­szer­nej czar­nej sukni oku­lary i za­ło­żyła na nos. Z uwagą przyj­rzała się fo­to­gra­fii. Po chwili pod­nio­sła za­łza­wione oczy na Ryl­ską i pi­snęła:

– Jezu Chry­ste… Prze­cież to mój Sie­rioża… – Przy­sło­niła usta dło­nią i za­łkała.

Ryl­ska i Ozie­row cze­kali cier­pli­wie na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń. Jedno było pewne – ad­res się zga­dzał. Czy ze­chcą ich wpu­ścić i po­roz­ma­wiać, tego nie wie­dzieli. Po chwili jed­nak ko­bie­cina, od­da­jąc zdję­cie, ob­tarła dło­nią mo­kre od łez po­liczki i otwo­rzyła przed nimi sze­roko drzwi.

– Za­chodź­cie, pro­szę – za­pro­siła go­ścin­nie.

Szep­cząc pod no­sem „Boże ty mój”, za­pro­wa­dziła go­ści do ob­szer­nego po­koju i wska­zała krze­sła za okrą­głym sto­łem. Bły­ska­wicz­nie ze­brała sto­jące na nim brudne na­czy­nia, za­pewne po śnia­da­niu, i czmych­nęła z nimi do kuchni. Wró­ciła po se­kun­dzie i za­chę­cała, aby się roz­go­ścili.

– Czy Sier­giej Ro­słow tu mieszka? – Ryl­ska usia­dła na krze­śle i za­wie­siła na ba­bi­nie py­ta­jące spoj­rze­nie.

– Miesz­kał, a jakże, miesz­kał. – Po­ki­wała smęt­nie głową i przy­cup­nęła na krze­śle obok. – Już nie żyje. Wła­śnie mi­nął mie­siąc, jak zgi­nął w wy­padku. Wpadł pod auto. – Po twa­rzy ko­biety po­to­czyły się nie­kon­tro­lo­wane łzy, które sta­ran­nie ob­cie­rała dło­nią, a Ryl­ska i Ozie­row bły­ska­wicz­nie wy­mie­nili spoj­rze­nia.

Ewie na­tych­miast przy­po­mniały się słowa wdowy po Ka­rolu Ogórku o ce­lo­wym po­trą­ce­niu re­dak­tora przez ta­jem­ni­czy sa­mo­chód.

– To był pani mąż? – spy­tała, gdy ko­bie­cina za­pa­no­wała nad wzru­sze­niem.

Ro­słowa mil­cząco po­ki­wała głową i wy­sią­kała nos w chustkę wy­do­bytą z po­jem­nych kie­szeni sukni. Ryl­ska spo­dzie­wała się, że Ro­słow bę­dzie już star­szym czło­wie­kiem. Prze­cież od końca wojny upły­nęło pra­wie pół wieku. Sfo­to­gra­fo­wani na tle zamku żoł­nie­rze to w więk­szo­ści mło­dzi chłopcy. Sier­giej Ro­słow po­wi­nien li­czyć około sie­dem­dzie­siątki. Gdyby żył. To, że wła­śnie umarł, spa­dło na Ryl­ską jak grom z ja­snego nieba i na mo­ment stra­ciła cały re­zon. Zło­żyła kon­do­len­cje i mimo prze­stróg Gri­szy wy­znała, że ona także nie­dawno stra­ciła męża. Ro­słowa roz­pła­kała się na do­bre i ser­decz­nie ob­jęła drobną Ewę swymi sze­ro­kimi chłop­skimi ra­mio­nami. Gdy ba­bina w końcu się uspo­ko­iła, Ryl­ska po­dała jej fo­to­gra­fię i spy­tała:

– Który z nich to pani mąż?

Ro­słowa wy­sią­kała nos i po­pra­wiła oku­lary. Jesz­cze raz po­chy­liła się nad zdję­ciem.

– Ten uśmiech­nięty. – Wska­zała ma­łym pal­cem. – Za­wsze się uśmie­chał.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, za co przy­znali mu ten or­der. Pewno się chwa­lił…

Wdowa po­ru­szyła się na krze­śle, jakby szu­kała wy­god­niej­szej po­zy­cji, i zdjęła oku­lary. Wi­docz­nie słu­żyły jej tylko do czy­ta­nia. Splo­tła dło­nie na po­dołku i przez chwilę wpa­try­wała się w le­żące na stole zdję­cie.

– To było dawno… – po raz ko­lejny wes­tchnęła ciężko i prze­nio­sła wzrok na wi­doczny za oknem wy­soki be­to­nowy blok – ale pa­mię­tam, jakby to było dziś… Po­zna­łam Sie­riożę la­tem czter­dzie­stego czwar­tego, kiedy ranny tra­fił do szpi­tala po­lo­wego. Słu­żył pod puł­kow­ni­kiem Kosz­ki­nem. Kiedy wra­cał na front, strasz­nie pła­ka­łam.

– To dla puł­kow­nika była ta fo­to­gra­fia. Na pa­miątkę. – Ryl­ska od­wró­ciła fo­to­gra­fię i wska­zała pal­cem na­pis: „Na pa­miątkę swemu do­wódcy…”.

– Skoro tak na­pi­sali. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Ja nie wiem. Sie­rioża nie miał ta­kiego zdję­cia. A pani skąd je ma?

Ryl­ska za­mil­kła na mo­ment. Li­czyła, że usły­szy co in­nego.

– Zna­la­złam je w rze­czach męża po jego śmierci – od­parła szcze­rze. Wdowa po sier­żan­cie wzbu­dzała za­ufa­nie. – Je­stem pewna, że otrzy­mał je od jed­nego z żoł­nie­rzy wi­docz­nych na zdję­ciu. Skoro nie od sier­żanta Ro­słowa, to od któ­re­goś z po­zo­sta­łych. Czy zna pani ko­goś z tej fo­to­gra­fii?

– Je­den z nich był u nas kilka razy, za­raz po woj­nie… – Wdowa po kra­sno­ar­miejcu się­gnęła po le­żące na stole zdję­cie. – O, ten. – Wska­zała pal­cem po­nurą gębę krę­pego chło­paka. – To po­rucz­nik Ana­to­lij Ra­disz­czew.

– Mieszka tu­taj, w Czer­no­go­łowce?

– Tu­taj nie – za­prze­czyła. – Wró­cił do sie­bie… Do Po­krowki. Mia­steczko leży, jak się je­dzie na Klin… Raz by­li­śmy u niego z wi­zytą.

– A ten or­der? – Ryl­ska nie­zau­wa­żal­nie prze­szła do bar­dziej in­te­re­su­ją­cego ją te­matu. – Mąż mu­siał być bar­dzo od­ważny… Za byle co prze­cież Sta­lin nie da­wał od­zna­czeń.

– Zdo­by­wali Ka­li­nin­grad. – Ro­słowa ocho­czo wró­ciła do wspo­mnień; tak rzadko mo­gła z kimś po­roz­ma­wiać na ten te­mat. Dzieci prze­pro­wa­dziły się do Mo­skwy. Do niej za­glą­dały tylko na święta. A są­siadki za­zdro­ściły męża bo­ha­tera. – Szturm na mia­sto trwał cztery dni. Hi­tle­rowcy bro­nili się za­cie­kle. Sie­rioża za po­mocą gra­na­tów zli­kwi­do­wał dwa nie­miec­kie czołgi, a kiedy wdarli się do mia­sta, wziął jeńca, Ger­mańca. Po­noć wy­soko po­sta­wio­nego urzęd­nika, który miał za­miar z wa­lizką pełną do­ku­men­tów dać nogi za pas. To za to Sie­rioża do­stał ten or­der. Ale ja je­stem gapa! – krzyk­nęła na­gle i ze­rwała się zza stołu. – Prze­cież wy z drogi, zmę­czeni i głodni, a ja na­wet her­baty nie po­da­łam!

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję go­ści, po­mknęła do kuchni, skąd po chwili do uszu Ryl­skiej i Ozie­rowa do­tarł brzęk na­czyń oraz sztuć­ców. Po kilku mi­nu­tach wdowa po Sier­gieju Ro­sło­wie wró­ciła z tacą, na któ­rej stały szklanki w ko­szycz­kach, szklane spodki i mi­seczka kon­fi­tur. Do sa­mo­wara w kształ­cie am­fory, sto­ją­cego na ko­mo­dzie, na­lała wody i pod­łą­czyła go do prądu. Tych na wę­giel drzewny nikt nie uży­wał już od lat. Mimo kor­pu­lent­nej syl­wetki i siód­mego krzy­żyka na karku krę­ciła się po po­koju jak fryga, wy­raź­nie za­do­wo­lona z go­ści, przed któ­rymi mo­gła otwo­rzyć serce i po­wspo­mi­nać dawne, do­bre czasy. Ryl­ska ob­ser­wo­wała ją z odro­biną za­zdro­ści. Miała żal do losu, że tak wcze­śnie uczy­nił z niej wdowę. Za­nim się ze­sta­rzeje, przyj­dzie jej naj­pierw zgorzk­nieć w sa­mot­no­ści. Nie usły­szy od uko­cha­nej osoby słów jak w pio­sence: „Ko­chana, zna­la­złem pierw­szy siwy włos na two­jej skroni!”. Z za­my­śle­nia wy­rwał ją bu­cha­jący parą sa­mo­war. Się­gnęła do torby i wrę­czyła wdo­wie po Sier­gieju opa­ko­waną w fo­lię su­chą kieł­basę kra­kow­ską, a Gri­go­rij z głę­bo­kiej kie­szeni kurtki wy­do­był pół li­tra Sto­licz­nej. Pili czaj ro­syj­skim zwy­cza­jem, na­le­wa­jąc wrzący na­par ze szklanki na spode­czek, a ły­żeczką na­bie­rali kon­fi­tur z mi­seczki. Go­rąca her­bata i al­ko­hol nie tylko roz­grzały zmar­z­nięte ciała, ale także roz­luź­niły sztywną po­cząt­kowo at­mos­ferę. Wdowa, chi­cho­cząc, z wy­pie­kami na twa­rzy wspo­mi­nała pierw­sze lata mał­żeń­stwa, me­dale i od­zna­cze­nia, któ­rych do­ro­bił się dzielny Sie­rioża, udziały w co­rocz­nych de­fi­la­dach zwy­cię­stwa, ob­cie­rała łzy żalu za mi­nioną mło­do­ścią i z roz­rzew­nie­niem wra­cała pa­mię­cią do cza­sów sta­li­now­skich. Po­chwa­liła się także, że te kwiaty pod po­mni­kiem Le­nina to za­sługa jej i jesz­cze dwóch ba­bi­nek miesz­ka­ją­cych w są­sied­nim bloku. Ona nic nie mo­gła po­ra­dzić na za­cho­dzące zmiany, któ­rych nic a nic nie poj­mo­wała. Ja­kieś pie­rie­strojki czy gła­sno­sti, nie wia­domo, do czego do­pro­wa­dzą. Na ra­zie spo­wo­do­wały chaos i roz­pad pań­stwa.

Kiedy Ryl­ska i Ozie­row zbie­rali się do wyj­ścia, wdowa po Ro­sło­wie, sier­żan­cie, który zdo­by­wał Königs­berg, pod­eks­cy­to­wana wi­zytą i lekko wsta­wiona kil­koma kie­lisz­kami wódki, szep­nęła:

– Pa­daż­di­tie⁴. Choć Sie­rioża tego su­rowo za­bra­niał, za­raz wam coś po­każę… Pa­da­rok⁵, jaki przy­wiózł dla mnie z Ka­li­nin­gradu… – I znik­nęła za drzwiami pro­wa­dzą­cymi do są­sied­niego po­koju.

Wró­ciła po chwili, nio­sąc z ogrom­nym pie­ty­zmem nie­duże tek­tu­rowe pu­dełko. Je­śli są­dzić po sta­nie za­cho­wa­nia, li­czyło so­bie sporo lat. Ro­słowa wierz­chem dłoni ob­tarła z czoła drob­niut­kie kro­ple potu i otwo­rzyła wieczko. Na dnie pu­dełka, opa­tu­lona li­gniną, spo­czy­wała żółta róża z bursz­tynu.

------------------------------------------------------------------------

1 – duży kie­li­szek (ros.)

2 – Co się stało? (ros.)

3 – oczywiście (ros.)

4 – Po­cze­kaj­cie (ros.)

5 – Po­da­rek (ros.)Roz­dział 2

Ostat­nia ka­seta

Gdy za Owczar­kiem za­mknęły się drzwi, Po­piel z brud­nymi ta­le­rzami w ręce po­ma­sze­ro­wał do kuchni. Wrzu­cił je do zlewu i za­pa­rzył w kubku eks­pre­sówkę. Roz­siadł się na wer­salce i za­pu­ścił wzrok na fo­to­ko­pie no­ta­tek Pawła Ryl­skiego. Po raz ko­lejny pró­bo­wał uło­żyć zdo­byte in­for­ma­cje ni­czym puz­zle, ma­jące utwo­rzyć ob­raz Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Tym ra­zem szło cał­kiem nie­źle.

– Co wiemy o spra­wie na pewno? – za­dał so­bie to py­ta­nie po­now­nie i wziął spory łyk her­baty. – Po pierw­sze – wy­li­czał na głos – Ryl­ski wy­wę­szył coś bar­dzo istot­nego na te­mat Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Na zdrowy ro­zum bio­rąc, mu­siał mieć na ten te­mat do­ku­menty lub cho­ciaż no­tatki. Nie­stety, ulot­niły się jak kam­fora. − W le­żą­cym na ła­wie no­te­sie Ma­tias na­kre­ślił ja­kieś nie­zro­zu­miałe znaki i znowu siorb­nął her­baty. – Po dru­gie – mo­no­lo­go­wał – la­ska o blond wło­sach miała po­dej­rzane kon­szachty z „Kraw­cem”, a on z Wo­ron­co­wem. − Do­ry­so­wał coś do dziw­nej mapy, którą two­rzył w swoim no­te­sie. Od­sta­wił ku­bek i się­gnął po pa­pie­rosy le­żące przed nim na ła­wie. Za­pa­lił jed­nego i za­cią­gnął się głę­boko. – Po trze­cie – wy­mam­ro­tał i wy­pu­ścił dym pod su­fit – ro­mans Ryl­skiego z całą pew­no­ścią nie był kwe­stią śle­pego strzału Amora, a ta blon­dynka przy­pła­ciła go ży­ciem. Tezę o sa­mo­bój­stwie w przy­padku obojga mo­żemy wy­pie­przyć do ko­sza. Zo­stali sprząt­nięci tą samą me­todą, przez tę samą ekipę. Nie trzeba skoń­czyć aka­de­mii po­li­cyj­nej, żeby to do­strzec. – Po czwarte – cią­gnął – Kraw­czyk i Wo­ron­cow we­szli w po­sia­da­nie no­tesu Ryl­skiego. Z pew­no­ścią buch­nęli też z jego miesz­ka­nia po­zo­stałe do­ku­menty. Dam głowę, że to oni zli­kwi­do­wali blond la­skę. Być może Ryl­ski w przy­pły­wie łóż­ko­wego sza­leń­stwa po­chwa­lił się przed nią swoją wie­dzą na te­mat kom­naty. A ta wie­dza jest śmier­cio­no­śna. Cho­lera wie dla­czego – pod­su­mo­wał z prze­ką­sem i do­dał ko­lejny ele­ment do swo­jego ry­sunku.

Chwilę spo­glą­dał na niego z uwagą. Na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech gorz­kiej sa­tys­fak­cji. Puz­zle z tego pu­dełka uło­żyły się w ca­łość.

– No to je­ste­śmy w domu – wy­mam­ro­tał pod no­sem i roz­parł się wy­god­nie w fo­telu, jak po wy­ko­na­niu cięż­kiej pracy. – Kraw­czyk i Wo­ron­cow szu­kają Bursz­ty­no­wej Kom­naty, a po dro­dze li­kwi­dują wszyst­kich ry­wali lub zbęd­nych współ­pra­cow­ni­ków albo nie­wy­god­nych świad­ków. Ja­sne jak słońce. Je­śli mam ra­cję, to ży­cie Ewy Ryl­skiej wisi na wło­sku. Już raz pró­bo­wali ją sprząt­nąć, wtedy na wale. Jak znam ży­cie, to będą pró­bo­wać aż do skutku.

Tylko na jedno py­ta­nie Po­piel nie znał od­po­wie­dzi: kim byli „Wrona” i Sa­sza? A to oni wy­ko­ny­wali całą brudną ro­botę. Spoj­rzał na ze­ga­rek – mi­nęła szes­na­sta. Upo­rząd­ko­wał wszyst­kie wa­la­jące się po stole pa­pie­rzy­ska, wsko­czył w dres, zje­chał windą na dół i wsiadł do sa­mo­chodu. Gnał jak wa­riat, la­wi­ru­jąc mię­dzy dro­go­wymi ma­ru­de­rami. Na kilka mi­nut spo­wol­nił go ko­rek w tu­nelu na placu Do­mi­ni­kań­skim i ko­lejny na placu 1 Maja. Zło­rze­cząc pod no­sem na tych wszyst­kich, któ­rzy ku­pili so­bie auta i te­raz blo­ko­wali jezd­nię, rzu­cał sto­ją­cym ra­zem z nim w korku kie­row­com mor­der­cze spoj­rze­nia. Mieli to głę­boko gdzieś. Po pół­go­dzi­nie ner­wo­wej jazdy za­par­ko­wał golfa w ta­kim punk­cie Ko­za­nowa, aby wi­dzieć bramę wej­ściową do bloku Ryl­skiej. Włą­czył ra­dio i kilka mi­nut słu­chał wia­do­mo­ści. Po­iry­to­wany ko­lejną prze­py­chanką w Bel­we­de­rze, prze­łą­czył sta­cję. Huk­nęła ja­zgo­tliwa mu­zyka. Chwilę ska­kał po ka­na­łach, któ­rych ostat­nio na­mno­żyło się co nie­miara, ale ni­czego dla sie­bie in­te­re­su­ją­cego nie po­tra­fił zna­leźć. Z przy­jem­no­ścią po­słu­chałby Ste­viego Won­dera czy Sto­ne­sów, w osta­tecz­no­ści niechby był Mi­chael Jack­son, ale nie. Nada­wali same gówna. Wku­rzony wy­łą­czył ra­dio i uchy­lił okno. Do wnę­trza sa­mo­chodu wdarły się dźwięki pta­siego kon­certu urzą­dzo­nego przez wró­ble, pliszki i tę całą resztę pie­rza­stego to­wa­rzy­stwa gniaz­du­ją­cego w oko­licz­nych drze­wach. Oparty o wy­godne sie­dze­nie volks­wa­gena, Ma­tias ob­ser­wo­wał wą­ską uliczkę i wi­doczny za krza­kami wał prze­ciw­po­wo­dziowy, od­gra­dza­jący od osie­dla ko­ryto wez­bra­nej Odry. Woda po wio­sen­nych roz­to­pach i ostat­nich opa­dach desz­czu nie­bez­piecz­nie po­de­szła do ko­rony wału.

Gdy cał­kiem się ściem­niło, z nie­po­ko­jem za­trzy­mał wzrok na oknach miesz­ka­nia Ryl­skiej. Świa­tła na­dal były wy­ga­szone. Z pew­no­ścią ni­g­dzie nie wy­cho­dziła, bo byłby ją za­uwa­żył. Wy­glą­dało, jakby w ogóle nie wró­ciła z pracy do domu. Od czasu tego po­bi­cia już nie bie­gała po wale, tylko ulicz­kami mię­dzy blo­kami i chod­ni­kiem wzdłuż Ko­za­now­skiej. Wi­docz­nie bała się, że atak się po­wtó­rzy. Kiedy mi­nęła ósma wie­czór, a Ryl­ska na­dal nie wra­cała do domu, Po­piel po­czuł na grzbie­cie mrówki nie­po­koju.

– Mam na­dzieję, że nic jej się nie przy­da­rzyło – bąk­nął do sie­bie. Raz po raz przy­cho­dziły mu na myśl jej bursz­ty­nowe oczy pło­nące cie­płym bla­skiem.

Przed pół­nocą, gdy w miesz­ka­niu wdowy na­dal pa­no­wały ciem­no­ści, wy­siadł z auta i ru­szył na po­szu­ki­wa­nie budki te­le­fo­nicz­nej. Po pię­ciu mi­nu­tach zna­lazł czynną i wy­krę­cił nu­mer te­le­fonu. Chwilę cze­kał, ale u Ryl­skiej nikt nie pod­niósł słu­chawki. Prze­świad­czony, że po­szła do ko­goś z wi­zytą, wró­cił do sie­bie. W nocy nie mógł spać. Jej nie­obec­ność nie da­wała mu spo­koju. Dzwo­nił kilka razy, Ryl­ska jed­nak nie od­bie­rała te­le­fonu.

Po po­ran­nym jog­gingu i przy­zwo­itym śnia­da­niu z pa­pie­ro­sem w ustach za­siadł za kie­row­nicą golfa i po­mknął na Stare Mia­sto. O tej po­rze ruch uliczny za­mie­rał i te kilka ki­lo­me­trów dzie­lą­cych plac Grun­waldzki od rynku po­ko­nał raz-dwa. Go­rzej było z za­par­ko­wa­niem. Ostat­nio wła­dze mia­sta po­ob­sta­wiały par­ko­me­trami całe cen­trum i za każdą mi­nutę po­stoju ka­zały so­bie słono pła­cić, a mimo to wol­nego miej­sca ani na le­kar­stwo. Wą­skie uliczki były za­ta­ra­so­wane przez sa­mo­chody do­staw­cze. Przejść się le­d­wie dało, a co do­piero prze­je­chać. W końcu zna­lazł ja­kąś lukę mię­dzy cię­ża­rów­kami i za­mknąw­szy sta­ran­nie auto, po­ma­sze­ro­wał w kie­runku Szew­skiej. Sta­rał się omi­jać wzro­kiem ko­lo­rowe re­klamy piwa wy­sta­wione przez wła­ści­cieli no­wych pu­bów, co rusz za­stę­pu­ją­cych skle­piki spo­żyw­cze czy punkty usłu­gowe. Krzy­kli­wie za­pra­szały w swoje go­ścinne progi, i to od sa­mego rana. Wi­dok bu­telki z al­ko­ho­lem wy­wo­ły­wał u Po­piela przy­jemne sko­ja­rze­nia i mo­men­tal­nie przy­cho­dziła mu ochota, aby so­bie gol­nąć jed­nego. Dla od­wró­ce­nia uwagi przy­glą­dał się mi­ja­nym stu­dent­kom, któ­rych znacz­nie przy­było od czasu, kiedy on tymi ulicz­kami la­tał na wy­kłady, i li­czył te ład­niej­sze. Ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że wszyst­kie są ładne, choć może nie tak ładne jak Ilona.

Wiel­kie dwu­skrzy­dłowe drzwi wio­dące na wy­dział fi­lo­zo­ficzno-hi­sto­ryczny, gdzie pra­co­wała Ryl­ska, otwie­rały się z tru­dem. Sta­rych, za­rdze­wia­łych za­wia­sów dawno nikt ni­czym nie na­sma­ro­wał. Po ka­mien­nych schod­kach Po­piel wbiegł na pół­pię­tro. Za szybą por­tierni ni­kogo nie do­strzegł, więc za­nu­rzył się w ciemną cze­luść dłu­giego i krę­tego ko­ry­ta­rza po­zba­wio­nego okien. Oświe­tlony nędz­nymi ża­rów­kami bie­gną­cymi rzę­dem pod su­fi­tem, stra­szył po­strzę­pio­nym li­no­leum le­żą­cym na pod­ło­dze za­pewne od końca wojny lub dłu­żej. Zza mi­ja­nych po dro­dze drzwi do­la­ty­wały od­głosy po­waż­nych roz­mów mię­dzy stu­den­tami a pro­wa­dzą­cymi za­ję­cia na­ukow­cami. Poza tym wszę­dzie za­le­gała ci­sza świad­cząca o po­wa­dze tego przy­bytku wie­dzy. Na­wet mi­jani po dro­dze stu­denci wy­mie­niali mie­dzy sobą uwagi przy­ci­szo­nymi gło­sami. Ma­tias po­czuł się odro­binę nie­swojo.

Se­kre­ta­riat mie­ścił się na końcu ko­ry­ta­rza. Pulchna bru­netka w czer­wo­nym ża­kie­cie, sie­dząca za biur­kiem, któ­rego znaczną część zaj­mo­wała ma­szyna do pi­sa­nia, za­wie­siła na Po­pielu za­cie­ka­wione spoj­rze­nie mocno uma­lo­wa­nych oczu. Na stu­denta był sta­now­czo za stary, a ci za­oczni mieli od­rębną ad­mi­ni­stra­cję. Ro­dzice stu­den­tów na­to­miast ni­gdy nie przy­cho­dzili w spra­wie swo­ich po­ciech, bo prze­cież były już do­ro­słe.

– Chciał­bym się wi­dzieć z pa­nią dok­tor Ewą Ryl­ską – oznaj­mił, gdy tylko za­mknął za sobą drzwi.

– Oba­wiam się, że to nie bę­dzie moż­liwe, gdyż jest w de­le­ga­cji – od­parła uprzej­mie, na­dal z cie­ka­wo­ścią lu­stru­jąc wy­so­kiego in­te­re­santa od stóp do głów. Lu­biła ta­kich fa­ce­tów jak on. Z dłu­gimi wło­sami hip­pisa, spię­tymi w ku­cyk, miał w so­bie coś z ar­ty­stycz­nej cy­ga­ne­rii, dość licz­nej we Wro­cła­wiu. Z da­leka czuć go było praw­dzi­wym męż­czy­zną, czyli pa­pie­ro­sami i za­pa­chem potu zga­szo­nym przez wodę ko­loń­ską. Kil­ku­dniowy za­rost oka­la­jący zmy­słowe usta sta­no­wił obiet­nicę na­mięt­nych po­ca­łun­ków.

– Kiedy wróci? – spy­tał z uśmie­chem, czu­jąc ulgę, że nic Ryl­skiej się nie przy­tra­fiło.

– Nie­prędko – Za­uro­czona Po­pie­lem se­kre­tarka ga­piła się na niego jak sroka w gnat. – Po­je­chała do Mo­skwy, do tam­tej­szego ar­chi­wum – wy­ja­śniła ocho­czo, li­cząc może na ja­kieś spe­cjalne względy ze strony Ma­tiasa.

– Ty­dzień, dwa? – usi­ło­wał się do­wie­dzieć szcze­gó­łów.

– Może na­wet trzy. Wie pan, u nich nie re­ali­zują za­mó­wień od ręki, jak u nas. Na wszystko trzeba cze­kać na­wet kilka dni i też nie za­wsze przy­niosą to, o co się pro­siło. Ro­bią ła­skę, że nam w ogóle co­kol­wiek udo­stęp­niają…

Ko­bieta sze­roko przed­sta­wiała re­alia funk­cjo­no­wa­nia urzę­dów w by­łym już Związku Ra­dziec­kim, lecz Po­piel na­wet jej nie słu­chał. Znów po­czuł na ple­cach i karku zna­jome mrówki nie­po­koju. Jak za­wsze, gdy prze­wi­dy­wał nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­remu nie był w sta­nie za­po­biec. Na­brał prze­ko­na­nia, że to nie śre­dnio­wieczne szpar­gały zwa­biły Ryl­ską do Mo­skwy, ale Bursz­ty­nowa Kom­nata. Mu­siała jej wpaść w ręce ja­kaś kon­kretna in­for­ma­cja, ja­kiś trop, ślad po­zo­sta­wiony przez męża. Po­je­chała to spraw­dzić. Na­tych­miast przy­szły mu na myśl te dwa ro­syj­skie na­zwi­ska za­no­to­wane i pod­kre­ślone na czer­wono przez Ryl­skiego – Ta­tiana Zaj­cewa i puł­kow­nik Alek­siej Kosz­kin. Za­dał so­bie py­ta­nie, czy Ryl­ska o nich wie­działa. Na od­po­wiedź mu­siał cier­pli­wie po­cze­kać.

Kiedy jed­nak dwa dni póź­niej od­słu­chał ko­lejne na­gra­nie roz­mów z te­le­fonu „Krawca”, zro­zu­miał, że na cze­ka­nie nie ma już czasu. Dzwo­nił Sa­sza.

– Nie po­szło zgod­nie z pla­nem – oznaj­mił na wstę­pie. – Gówno zna­la­złem. Być może za­brała ją ze sobą.

– Po jaką cho­lerę by ją wo­ziła? Po­noć się nie zna.

– Moim zda­niem trzyma ją cały czas przy so­bie i mu­siała za­brać do Mo­skwy – ob­sta­wał przy swoim Sa­sza.

– Nie wzięła. Wiem, co mó­wię. – Głos Kraw­czyka stał się nie­przy­jemny. – Prze­szła kon­trolę oso­bi­stą. Nic z tych rze­czy suka przy so­bie nie miała.

– Wo­bec tego dała ko­muś na prze­cho­wa­nie. Zaj­rza­łem na­wet mię­dzy ru­pie­cie w piw­nicy – upie­rał się Sa­sza. – Może po pro­stu wy­rzu­ciła do śmieci? Ja bym nie wy­klu­czał, że uznała ją za rzecz bez war­to­ści.

Na mo­ment za­pa­dła ci­sza. W tle dały się sły­szeć dźwięki mu­zyki pły­nące z ra­dia albo cze­goś w tym ro­dzaju.

– Wi­dzę, że ja sam mu­szę sprawę za­ła­twić… − oznaj­mił za­raz po­tem „Kra­wiec” nie­za­do­wo­lo­nym to­nem. − Ty tylko po­tra­fisz wy­cią­gać łapy po forsę…

– Usta­li­li­śmy ostat­nio, że mam jesz­cze po­cze­kać…

Nie do­koń­czył, bo Kraw­czyk bez­ce­re­mo­nial­nie prze­rwał mu w pół słowa:

– Już ci, kurwa, mó­wi­łem. Cze­ka­nie to dla nas ka­plica. Ma­china już ru­szyła. Zresztą, w Mo­skwie bę­dzie mi ła­twiej. Nie od­mówi, kiedy zro­bię jej ma­ki­jaż ży­letką… – za­re­cho­tał zło­wrogo.

Sa­sza dziel­nie mu wtó­ro­wał.

– Masz pew­ność, że to już wszy­scy?

– Je­śli za­ło­żymy, że ta Ryl­ska, czy jak jej tam, nie jest zo­rien­to­wana, to zo­sta­li­śmy tylko my i tam­ten z Ni­zowja. Ale on ma w gło­wie gówno za­miast mó­zgu. Wrona zro­bił swoje, czego nie można po­wie­dzieć o to­bie – wark­nął na ko­niec „Kra­wiec”.

Gdy Po­piel usły­szał te słowa, po­czuł su­chość w ustach i od­ru­chowo ro­zej­rzał się za flaszką. Za­gryzł wargi i łyk­nął wody mi­ne­ral­nej wprost z bu­telki. Cóż ta­kiego cen­nego miała Ryl­ska, że Kraw­czyk go­tów był udać się po to w ślad za nią do Mo­skwy? A spo­sób, w jaki chciał „po­pro­sić” wdowę po Ryl­skim, aby tę rzecz im od­dała, śmier­dział ma­fij­nymi po­ra­chun­kami. Jedno było pewne – to coś miało zwią­zek z Bursz­ty­nową Kom­natą.

Jakby tego było mało, ko­lejna ka­seta z na­gra­niem przy­nio­sła ka­ta­stro­falną wia­do­mość. Młoda żonka Kraw­czyka tak za­wzię­cie py­tlo­wała przez te­le­fon, że słu­chawka na­gle wy­pa­dła jej z ręki i roz­trza­skała się o po­sadzkę. Był to ostatni dźwięk, który na­grał się na ta­śmę. Po­piel mógł so­bie tylko wy­obra­zić dal­szy ciąg wy­pad­ków. Kraw­czyk lub ktoś inny, tak zwany fa­cho­wiec, rzu­cił okiem na roz­sy­pane be­be­chy te­le­fonu. Wśród nich zna­lazł mi­nia­tu­rowe urzą­dze­nie pod­słu­chowe. Wia­domo, że nie za­mon­to­wał go z po­wro­tem. Szef Se­ku­ri­tasu zo­stał we­zwany w try­bie na­tych­mia­sto­wym i nie dość, że mu­siał się gę­sto tłu­ma­czyć, skąd plu­skwa zna­la­zła się w słu­chawce, to jesz­cze cze­kało go prze­świe­tle­nie ca­łej re­zy­den­cji w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nych. Dla Po­piela ozna­czało to jedno – zo­stał od­cięty od źró­dła in­for­ma­cji i da­lej mu­siał ra­dzić so­bie sam.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij