Strażnik Ognia - ebook
Strażnik Ognia - ebook
Nowe życie Zane’a Obispo na pięknej, ustronnej wyspie tropikalnej, wśród rodziny i przyjaciół, wydaje się sielanką. Chłopaka frustruje jednak to, że nie potrafi kontrolować niedawno uzyskanych mocy związanych z ogniem (odziedziczył je po ojcu, majańskim bogu Hurakanie, który przebywa teraz w więziennej celi). W dodatku między nim a jego psem zapanował bolesny dystans, odkąd Rosie stała się ogarem piekielnym. Zane nie ma też pojęcia, jak sobie poradzić z uczuciem, które żywi do zmiennokształtnej Brooks.
Chłopak odkłada jednak na bok te zmartwienia, aby skupić się na uratowaniu Hurakana. Nie jest to łatwe, bo w rzeczywistości wyspa to więzienie, z którego nie można uciec. Co gorsza, pisząc książkę o swoich niezbyt miłych przygodach z majańskimi bogami, Zane nieświadomie naraził na niebezpieczeństwo inne dzieci półboskiego pochodzenia. Jeśli nie zdąży ich odnaleźć przed bogami, zostaną schwytane i zabite. Ścigając się z czasem, Zane staje przed niemożliwym wyborem: uratować bogurodzonych czy swojego ojca, który jest w większym niebezpieczeństwie, niż się zdawało. Chłopak pragnie za wszelką cenę ocalić ich wszystkich. Czy uda mu się wykonać w sekrecie przed bogami te dwa niemożliwe zadania, czy też zostanie na zawsze mieszkańcem zaświatów?
W barwnej kontynuacji Posłańca Burzy powracają jego bohaterowie, ale pojawiają się również nowe, interesujące postacie. Mamy tu bogów azteckich, majańskich monarchów, nieprawdopodobne sojusze, zaskakujące zwroty akcji i tajemnice mroczniejsze, niż Zane mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Tajemnice, które zmienią go na zawsze.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66173-50-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli w ogóle kiedyś do was dotrze.
Siedem miesięcy temu wysłałem w tajemnicy wiadomość do wszystkich bogurodzonych w nadziei, że niektórzy z nich wciąż żyją. Nie dostałem odpowiedzi od nikogo, co może znaczyć, że (a) nie ma was w ogóle albo że (b) magia was nie odnalazła. Albo – i naprawdę nie chcę nawet myśleć o tej alternatywie – że (c) istniejecie, a magia was odnalazła, ale postanowiliście, że macie to gdzieś. A jeśli tak, to macie też muchos problemas.
Mój wewnętrzny optymista zastanawia się, czy może jednak chodzi o to, że napisałem zbyt mało, by moja wiadomość mogła wywrzeć jakiś skutek. Może to tak jak z losem na loterię – im więcej próbujesz, tym większe masz szanse. Tyle że mój wujek Hondo prawdopodobnie kupił setki takich losów, a jedyne, co wygrał w życiu, to złamany grosz. Uznajcie to więc za moją ostatnią rozpaczliwą próbę podjętą na wypadek, gdyby coś mi się stało podczas tej wyprawy, na którą wyruszam. Nie chciałem, żebyście pozostali tak całkiem sami w mroku niewiedzy.
Piszę magicznym atramentem, który widzą tylko bogurodzeni, takim samym, jakiego użyłem w poprzednim tajnym liście dołączonym do relacji spisanej dla majańskich bogów.
Zażądali, bym obnażył przed nimi moje myśli, z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że to mitoteros, którzy nie umieją nie wsadzać nosa we wszystko, co się da. A po drugie dlatego, że chcieli wykorzystać moją nieszczęsną historię jako ostrzeżenie – by już nikt nigdy nie ważył się im sprzeciwić. Aby mieć pewność, że ich nie okłamię (a mieliby to jak w banku), rozkazali mi pisać na specjalnym papierze, który wykryłby każdą nieprawdę.
Moja historia jest w rękach bogów – nie mogę spać w nocy, gdy sobie o tym przypominam. Znalazło się w niej parę mocno wstydliwych dla mnie rzeczy, które wolałbym zachować dla siebie – na przykład to, co naprawdę myślę o Brooks.
A co u niej? Nadal chce wyruszyć ze mną w drogę. Rozumie, że muszę go znaleźć – mojego tatę, Hurakana. To ważny jefe – bóg stwórca, na rany bogów! Nie zasługuje, by siedzieć w jakiejś ciasnej mrocznej celi, dławiąc się kurzem i wspomnieniami, tylko dlatego że złamał Świętą Przysięgę i uznał mnie za syna przed całą Radą Bogów.
Jestem mu coś winien. I to dużo. Przysługę za przysługę.
Uno por otro.
I nieważne, jak dużo czasu to zajmie, nieważne, co będę musiał zrobić – uratuję go. Bo gdyby nie on, nie byłbym bogurodzonym. Nie miałbym w sobie krwi stwórcy i niszczyciela jednocześnie.
Nie byłbym Posłańcem Burzy.
No więc wyświadcz mi przysługę. Jeśli znajdziesz ten list i dowiesz się, że zginąłem, walnij w moim imieniu bogów w ich głupie pyski, dobrze?
Dzięki.
Zane Obispo
PS Napisałem to, zanim doszło do tych wydarzeń. Przed piekłem, przed Czerwoną Królową i czarownikiem śmierci, i wrednymi nietoperzami. Zanim nastąpił koniec. Omal nie spaliłem listu, ale ktoś mi powiedział, że wyznacza on początek wszystkiego i że przecież każda opowieść musi mieć początek. A więc oto i on. Początek końca.1
Zabijanie wrogów podczas Wielkiego Postu to zapewne grzech śmiertelny.
Ale jaki miałem wybór? Nie wyznaczyłem tego terminu umyślnie. Może uśmiechnie się do mnie szczęście i uratowanie mojego taty nie będzie się wiązać z żadnymi spotkaniami z siłami zła i ciemności. Ani z rozlewem krwi.
Choć znając majańskich bogów… nie było na to zbyt wielkich szans.
– Wiosłuj mocniej! – wrzasnąłem.
Brooks siedziała z przodu dwuosobowego kajaka. Bombardowani przez ulewę wiosłowaliśmy przez las mangrowy na samotnej wyspie u wybrzeży Meksyku, na której Ixtab, królowa podziemi, kilka miesięcy temu ukryła mnie i moich bliskich. Chciała ochronić nas w ten sposób przed majańskimi bogami, którzy sądzili, że nie żyję – i na ten los zresztą według nich zasługiwałem, jako dziecko ludzkiej kobiety i boga. Na Holbox żyło się całkiem fajnie, chyba że ktoś musiał dokądś szybko dotrzeć, tak jak my.
Przez gęstwinę mangrowców biegł kręty kanał, który upodobały sobie krokodyle i węże. Szczerze mówiąc, nie przepadałem za tym szlakiem kajakarskim, ale tylko tędy można było się dostać do zachodniej zatoczki.
Tam właśnie znajdował się nasz „punkt zrzutu”. Jazz, nasz przyjaciel olbrzym, ryzykował życie, dostarczając nam poufnych informacji. Musiał wysyłać je w tajemnicy, w staromodny (czyli niewiarygodnie powolny) sposób, żeby nie pozostawić żadnego śladu prowadzącego do siebie. Wiem, co myślicie: Dlaczego nie mógł wysłać SMS-a? Świetny pomysł, tyle że wyspę otaczała magia cieni Ixtab, chroniąca nas przed wścibskim wzrokiem, przez co rzeczy takie jak smartfony i Wi-Fi tu po prostu wariowały. Poza tym Jazz znajdował się pod stałym nadzorem bogów. Jedna podejrzana wiadomość i olbrzym dostałby bilet w jedną stronę do Xibalby. Naprawdę – współczułem mu.
Datę i godzinę zrzutu przekazał nam Stary Pedro, który zwykle spędzał dni albo na malowaniu muralu na ścianie jakiegoś budynku, albo na siedzeniu w cieniu z butelką cerveza. A kiedy nie robił ani jednego, ani drugiego, zajmował się najwyraźniej pośrednictwem w dostarczaniu tego typu wiadomości.
– A moglibyśmy po prostu tam polecieć! – zawołałem, próbując uzmysłowić Brooks bezsens tego wszystkiego.
– Wiesz, że nie latam w deszczu! – odkrzyknęła.
Jasne. Ale za to możemy pływać w deszczu kajakiem! Nie rozumiałem tego jej uprzedzenia do wody. Jako zmiennokształtna była o wiele silniejsza, a do tego zmieniała się w jastrzębia, i to w naprawdę wielkiego jastrzębia. Szkoda, że ja nadal nie umiałem tak panować nad swoimi mocami, bo oboje musieliśmy być w idealnej formie, jeśli ta cała szalona wyprawa miała nam się udać.
– Mamy tylko dwie minuty! – zawołałem zdławionym z obawy głosem. – Nie damy rady!
I pewnie już nigdy więcej nie będziemy mieć takiej szansy. Pedro na swój zrzędliwy sposób dał nam to jasno do zrozumienia: „Jeśli przegapicie zrzut, nie przychodźcie do mnie się mazać”.
Mieliśmy zdobyć ostatni element układanki – dokładną informację o miejscu, gdzie był więziony mój tata. Podobno bogowie podwyższyli poziom zabezpieczeń i co miesiąc lub dwa przenosili go gdzie indziej. Niedługo miał zostać ponownie przeniesiony i musiałem go stamtąd wydostać, zanim ślad po nim przepadnie.
Szkoda, że Fuego nie mógł się zaopatrzyć w skrzydła. Tak nazwałem moją zabójczą lasko-włócznię, bo była szybka jak ogień. W Starym Świecie Krzesicielka wykuła ją błyskawicą, związała ze starą magią i nasyciła krwią mojego taty. W rezultacie lasko-włócznia była niezniszczalna i zawsze trafiała do celu. Pomagała mi także chodzić bez mojego zwykłego utykania (mam jedną nogę krótszą). Zwykle korzystałem z tej funkcji tylko wtedy, gdy uciekałem przed jakimś demonem lub podobnym stworem. Kulawa noga nie przeszkadzała mi tak jak kiedyś – stanowiła część tego, kim jestem.
Kiedy Fuego nie znajdował się w trybie laski lub włóczni, wyglądał jak nóż do otwierania listów (to był pomysł Ixtab; ale dlaczego nie mógł się zmieniać w coś fajnego, jak na przykład sztylet?) – nosiłem go w skarpetce. Dzięki temu łatwiej mi było, gdy musiałem używać obu rąk. Jak teraz.
Brooks posłała mi przez ramię mordercze spojrzenie.
– Nigdy mi się za to nie wypłacisz, Obispo.
Powietrze zamigotało na niebiesko, potem na zielono i Brooks w jednej chwili zmieniła się w ogromnego jastrzębia. Zatoczyła w górze krąg, wydając z siebie głośny krzyk (co przetłumaczyłem sobie jako: „Naprawdę cię teraz nienawidzę”), i opadła na tyle nisko, że mogłem dosięgnąć jednego z potężnych szponów.
Okej, czyli dzisiaj na barana nie pojeździmy. Zawahałem się, aż znów rzuciła mi to swoje mordercze spojrzenie: „No, zdecyduj się wreszcie”. Stęknąwszy, złapałem oburącz jej śliski pazur i Brooks poderwała się do lotu. Musiałem wyglądać kretyńsko, zwisając pod nią jak kawałek rozmokniętego sera.
No trudno.
Brooks walczyła z wiejącym jej w dziób nieprzyjaznym wiatrem. Chłostały nas strugi deszczu, niebo pociemniało. Kiedy już będzie po wszystkim, ona naprawdę mnie zabije. Ale kto mógł przewidzieć tę głupią burzę? Jestem Posłańcem, a nie Prorokiem Burzy…
Uda ci się – powiedziałem do niej telepatycznie, starając się brzmieć tak pogodnie i pomocnie, jak tylko zdołałem w tych okolicznościach. Uwaga do bogurodzonych: radosny optymizm potrafi ocalić niejeden tyłek, jeśli się nim właściwie posłużyć. Poza tym w okolicy czatowało kilka krokodyli, które wyglądały na głodne, a ja nie chciałem dawać Brooks powodu do wypuszczenia mnie prosto w ich rozwarte szeroko pyski. Spójrzmy prawdzie w oczy – temperament to ona ma. Może burza spowolni też dostawę wiadomości.
Przestań gadać. Rozpraszasz mnie.
Minutę później Brooks wylądowała gwałtownie na brzegu zatoczki, rzucając mnie na ziemię jak stary melon. Poturlałem się po ubitym białym piasku, omijając o kilka centymetrów ostro zakończony kawał drewna.
Brooks powróciła do ludzkiej postaci. Burza właśnie przesunęła się dalej i niebo zapadło w szarawy spokój. Strzepałem piasek z rąk.
– Ha! Udało nam się! Świetny lot… ale… eee… – ściszyłem głos – niezbyt świetne lądowanie.
– To było znakomite lądowanie. Żyjesz, prawda? – Brooks wykręciła nad ramieniem brązowe włosy z wody. W ciągu ostatnich kilku miesięcy rozjaśniły się trochę – w końcu tyle czasu spędzaliśmy na playa… – Ciekawe, czybyś sobie lepiej poradził.
Pewnie powinienem teraz wyznać tę nieprzyjemną prawdę, bo musicie to wiedzieć na wypadek, gdyby wam też się to przydarzyło. Kiedy mój ojciec, Hurakan, mnie uznał i kiedy pokonałem boga śmierci dzięki moim niesamowitym ogniowym mocom, coś mi się stało. Nie potrafiłem już kontrolować swojej mocy tak samo, jak tamtego dnia. Mogłem teraz tylko wytwarzać ogniste kule wielkości cytryny, które gasły szybciej, niż oranżada w proszku rozpuszcza się na języku. Jak widać, nikt nie staje się automatycznie niesamowity przez to, że jakiś bóg uzna go publicznie za swoje dziecko.
– Przesyłka się spóźnia. – Brooks tupnęła nogą i rozejrzała się dookoła. – Pedro mówił chyba, że to będzie dokładnie o szóstej trzydzieści dwie?
– A to co? – Pokazałem na niebo. Z gęstej chmury wyłoniło się coś wielkiego, upierzonego i czerwonego. – Może to ten kurier z przesyłką?
Ptak (jeśli można go tak nazwać) miał malutkie skrzydełka, jak kurczak, długie chude łapy, płaską głowę i dziób, który wyglądał raczej jak tłuczek do mięsa. Gdybym stwierdził, że jest brzydki, byłoby to ogromnym niedopowiedzeniem. Ciekawe, jak biedne ptaszysko zostało wmanewrowane w tę robotę.
Brooks zmrużyła oczy.
– Czy on trzyma w szponach kokos?
Ptak zbliżył się do plaży, a potem nagle zatrzymał się w powietrzu i zadygotał. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nad plażą unosiła się właśnie chmura czarnej mgły, powoli przybierając formę mojego piekielnego ogara, Rosie. Pewnie niektórych wytrącałoby z równowagi, że nagle ich pies robi się dwa razy większy od lwa, a w dodatku potrafi raptownie wyłonić się z nicości. Kiedy wiele lat temu na pustyni w Nowym Meksyku znalazłem Rosie, mieszańca boksera i dalmatyńczyka, ważyła może ze czternaście kilo – sama skóra i kości. A potem zeszła do świata podziemi i została „zmodyfikowana” przez Ixtab, i teraz jej pysk znajdował się na wysokości moich ramion – czyli wysoko, bo mam prawie metr osiemdziesiąt.
Nic dziwnego, że ptaszysko aż trzęsło się ze strachu. Rosie wpatrywała się w nieszczęśnika, jakby miała ochotę schrupać go na przystawkę przed obiadem. I pewnie tak było.
– Rosie, stój! – rozkazałem.
Nie zwracając na mnie uwagi, warknęła i popędziła w stronę oceanu. Naprawdę trzeba by ją wreszcie zabrać na szkolenie dla psów…
Ptak wytrzeszczył oczy.
– Piii! – zakwilił, zawracając szybko, i rzucił się do ucieczki.
– Ej, czekaj! – wrzasnąłem. – Kokos!
Z jakiegoś powodu Jazz lubił wysyłać wiadomości w jedzeniu. Poprzednio było to gnijące awokado z życzeniami wesołych świąt.
– Piii! Piii!
Ptak był ewidentnie zbyt przerażony, by wrócić.
Brooks westchnęła.
– Wygląda na to, że będziemy musieli sami wziąć sobie ten kokos.
Złapałem ją za ramiona od tyłu, a ona zmieniła się w jastrzębia. Sekundę później wznieśliśmy się w powietrze i popędziliśmy jak strzała w kierunku ptaka, który co chwilę popatrywał za siebie z malującym się w oczach czystym przerażeniem.
Rosie skakała przez fale, wyjąc i wystrzeliwując potoki ognia na sześć metrów w górę.
– STEK! – ryknąłem.
Ta komenda teoretycznie skłaniała ją, by przestała coś robić. Tiaa. Tym razem zachowywała się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszała. Spryciara.
Polowanie leży w jej naturze – stwierdziła Brooks.
Ale czy mogłaby jednak nie polować na ptaka dostawczego?
Chmury zgęstniały, zakrywając czerwień piór posłańca. Widziałem teraz już tylko jego ogon przecinający mrok.
Rosie dotrzymywała mu kroku.
– Ona ci nic nie zrobi! – wrzasnąłem do ptaka dokładnie w chwili, w której pies plunął potokiem ognia tak potężnym, że mógłby mu go pozazdrościć niejeden smok. – Poczekaj, niech no tylko wrócimy do domu! – pogroziłem Rosie.
Brooks jednak też była szybka i zaczynaliśmy doganiać kuriera. Dziesięć metrów.
Sześć.
Pięć.
A potem nagle coś się zmieniło. Zamrugałem, upewniając się, że dobrze widzę. Wysoko nad nami w szarym horyzoncie pojawiła się długa, postrzępiona szpara, zupełnie jak w Starym Świecie, kiedy myślałem, że zaraz rozerwie się niebo.
Kiedy zrozumiałem, że szpara naprawdę tam jest, było już za późno. Ptak prześliznął się przez nią i znikł.
Kokos runął do morza.
A Brooks uderzyła o niewidzialną ścianę.2
Kiedy leciałem w kierunku oceanu, w głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: Ale to będzie bolało.
Pac!
Taki odgłos słychać, kiedy się uderza całym ciałem w Morze Karaibskie.
Wypłynąłem z powrotem na powierzchnię i wciągnąłem ogromny haust powietrza. Dobra, czyli moje lądowanie stanowiło totalną porażkę. Gdyby był tu Hondo, pękłby ze śmiechu, a potem wrzasnął: „Bul, bul, tonę!”. (Chociaż mój wujek ma kilka lat więcej ode mnie, zwykle zachowuje się, jakby był młodszy).
Otrząsnąwszy się ze zderzenia z powietrzną barierą, Brooks zapikowała, chwyciła kokos, który kołysał się na powierzchni wody, a potem podleciała do mnie. Wziąłem włochatą kulę z jej łapy i przytrzymałem się rozpostartego skrzydła, aby wspiąć się na grzbiet, gdzie przylgnąłem do śliskich piór. Nie mogłem w to uwierzyć – od tego kokosa mogła zależeć cała przyszłość mojego taty.
Co, do licha, się stało? – zapytałem telepatycznie. Na co wpadłaś?
To było strasznie dziwne… Jest tam jakaś bariera. Ale w ogóle jej nie widziałam!
Ścisnąłem palcami nasadę nosa i odetchnąłem głęboko, odpychając od siebie sens tego, co mówiła Brooks.
Magia cieni miała powstrzymywać bogów, a nie więzić nas w środku – powiedziałem.
To znaczy rzeczywiście nie wyjeżdżałem z wyspy Holbox, odkąd przybyliśmy na nią kilka miesięcy temu, ale to dlatego że Ixtab ostrzegła, że gdybym tylko wyszedł spod ochrony magii cieni, pojawiłbym się na radarze bogów i od razu rozległby się wrzask: „Ściąć mu głowę!”.
Poczułem mdłości na samą myśl, że wyspa mogła być – i prawdopodobnie była – naszym więzieniem. Jak uratuję tatę, jeśli sami jesteśmy tu zamknięci?
Brooks ze złością zatrzepotała skrzydłami.
Czemu na to nie wpadliśmy?
Że jesteśmy tutaj uwięzieni?
DLACZEGO jesteśmy tutaj uwięzieni. Bo jeśli opuścisz wyspę, bogowie dowiedzą się, że żyjesz, prawda? I zrozumieją, że Ixtab ich okłamała, twierdząc, że jesteś trupem. A ona oczywiście nie chce ryzykować własnej głowy. Uch! Mogliśmy się domyślić, że nie wolno ufać żadnemu bogu.
Ona próbuje tylko uratować swoje cztery litery!
No cóż, jeśli sądzi, że może mnie tu zatrzymać… nas tu zatrzymać – mięśnie Brooks wyraźnie stężały – to dopiero się zdziwi!
Brooks miała rację. Ixtab w życiu nie zatrzyma mnie na wyspie. Bo wreszcie wiedziałem – czy też miałem się dowiedzieć – gdzie więziono mojego tatę. Jeśli ten czerwony ptak mógł znaleźć przejście na drugą stronę, my też damy radę.
* * *
Kiedy wróciliśmy na naszą plażę, robiło się już ciemno. Oczywiście Rosie przepadła jak kamień w wodę. Wiedziała, że się na nią gniewam. No bo przecież o mało nie unicestwiła naszej wyprawy, planowanej od siedmiu miesięcy.
Z domu snuła się smużka zapachu pollo adobado wraz z dźwiękami nudnej jak flaki z olejem muzyki zen Honda. Tak, dobrze przeczytaliście. Odkąd zamieszkał na wyspie, zmienił swoje życie. Teraz jedyne, co go obchodziło, to wizualizacja i medytowanie.
Kokos był wyraźnie pusty, ale nie mogłem znaleźć szwu w skorupie. Rozbiłem łupinę za pomocą Fuego i zajrzałem do środka, spodziewając się ukrytej wiadomości. Wewnątrz znajdował się czarny obsydianowy dysk wielkości może ćwierćdolarówki.
– Jazz ukrył wiadomość w kamieniu czarownika? – zdziwiła się Brooks. – Naprawdę poważnie podchodzi do tych tajnych akcji.
– Uhu – przytaknąłem. – To prawdziwy James Bond.
– W sumie trudno mu się dziwić. – Brooks westchnęła. – Bogowie go wypatroszą, jeśli się dowiedzą, że nam pomaga.
Położyłem czarny kamień na skale i dźgnąłem go Fuego w trybie włóczni, rozbijając na dwie części. W środku znajdował się poskładany kawałek ciemnego papieru, który sam się rozłożył – a potem jeszcze raz i jeszcze – aż osiągnął rozmiar połowy kartki z zeszytu. Cofnąłem się odruchowo. Nie żebym się bał celulozy, ale dokładnie w taki sam sposób kilka miesięcy temu objawił się przede mną Ah-Puch, bóg śmierci.
Z bijącym mocno sercem podniosłem kartkę, żeby się jej przyjrzeć.
– No i co? – spytała niecierpliwie Brooks.
– Nic tu nie ma!
– No coś ty!
Wzięła papier w ręce i przytrzymała tak, żebyśmy oboje mogli go widzieć. I właśnie wtedy kartka zaczęła skrzyć się srebrem, jakby tkwiły w niej drobinki wirującego gwiezdnego pyłu. A potem powoli wyłoniły się na niej słowa, jakby pisane niewidzialną ręką.
Akwapark WaTiki
314 N Elk Vale Rd, Rapid City, SD 57703
Północ
24 marca
Trzy demony
– Mój tata jest uwięziony w akwaparku w Południowej Dakocie? To jakiś żart?
Brooks zmarszczyła brwi.
– Trzy demony. Pestka. Załatwimy je bez problemu. – Postukała kolejno wszystkimi palcami dłoni po podbródku, jakby coś liczyła. – Dzisiaj jest dwudziesty, prawda? Czyli mamy cztery pełne dni.
Nagle na plaży pojawiła się Rosie. Podeszła do nas powoli jakby nigdy nic. Pochyliła głowę, stuliła uszy i cicho zaskomlała. Po prostu nie mogłem być na nią zły. Brooks miała rację – polowanie to nieodłączna część natury mojego psa.
Próbowałem zmienić zachowanie Rosie przez ostatnie siedem miesięcy, ale bez względu na to, co robiłem, nie chciała mnie słuchać, zwłaszcza przy poleceniach dotyczących włączania lub wyłączania płomieni. Ixtab nauczyła ją zionąć ogniem na komendę „umarły”. Bardzo się to przydawało, ilekroć potrzebowałem skorzystać z płomienia Rosie, ale przestawało być fajne, kiedy słowo wymknęło się komuś w zwykłej rozmowie…
Rosie wypluła ognistą kulkę wielkości orzecha laskowego i popchnęła ją nosem w moją stronę na znak pokoju.
Złapałem kulkę i rzuciłem daleko na plażę. Rosie popędziła za nią szybko jak czarna błyskawica.
– To najlepszy ogar piekielny, jakiego kiedykolwiek widziałam – oświadczyła Brooks. – Rozwija niewiarygodną prędkość, a jak zionie ogniem! Pamiętasz, jak o mało nie spaliła tego ptaka? A przecież akurat płynęła w morzu! – Spojrzała na mnie, uśmiechając się jak dumna mama na konkursie plastycznym, który właśnie wygrało jej dziecko. Przeszła długą drogę od dnia, w którym poznała Rosie. – Jest gotowa… i ty też jesteś gotowy, Zane. Damy radę. I ty dasz radę.
– Pewnie – skłamałem. Wyobraziłem sobie, jak mój tata chodzi tam i z powrotem w jakiejś małej ciemnej celi i staje się coraz słabszy; z poczucia winy robiło mi się niedobrze.
– Wiem, że trudno ci się nauczyć posługiwania ogniem. Może za bardzo się starasz – podsunęła Brooks, wyciągając z kieszeni tubkę miętowej ochronnej pomadki. Posmarowała nią usta i zacisnęła je. – A może musisz być do tego zestresowany… mieć poczucie zagrożenia czy coś. Ha, zmienię się w jastrzębia i cię zaatakuję, co ty na to?
– Eee… fajna propozycja, ale nie trzeba.
– W porządku. – Wzruszyła ramionami. – Zaraz wracam.
– Dokąd idziesz?
– Sprawdzę tę niewidzialną ścianę. – Przeistoczyła się w jastrzębia i odleciała.
– To ja… eee… poczekam tu sobie.
Rosie przybiegła z kulką ognia, pisnęła i upuściła ją u moich stóp. Podniosłem do góry rękę, by podrapać ją między oczami (tak, jest aż tak wysoka).
Dzięki, piesku – powiedziałem. Kolejnym plusem przekształcenia Rosie w ogara piekielnego (poza zionięciem ogniem) jest to, że mogę z nią rozmawiać telepatycznie.
Wiedziała, że muszę się bardziej starać. Problem polegał na tym, że ja nie umiałem po prostu wytwarzać ognia tak jak ona. Ćwiczyłem przez setki godzin, próbując dokładnie tego, czego uczył mnie Hurakan podczas naszej jednej jedynej lekcji – wtedy w Pustce.
Przebywanie z nim w miejscu, które dosłownie stworzył z niczego, stanowiło dla mnie tak niesamowite przeżycie, że nie mogę być tego całkiem pewien, ale chyba powiedział, że nadejdzie czas, kiedy nie będę potrzebował zewnętrznego źródła ognia – sam będę w stanie go tworzyć. (Ta moja cząstka, która jest idiotą, sądziła, że stanie się to w chwili, gdy mnie uzna w obecności innych bogów. Tia).
Wskazał na słońce. „Skorzystaj z jego energii. Wezwij ją do siebie”.
Skoncentrowałem się wtedy na mojej krótszej nodze, będącej nośnikiem mocy bogurodzonego. Hurakan miał rację – kiedy skupiłem myśli na kończynie, którą ojciec nazwał „wężową”, po całym moim ciele rozeszła się, pulsując, dziwna energia. Oczywiście byłem wtedy jaguarem – zapewne miało to z tym coś wspólnego.
„Teraz podsyć płomień swoim źródłem życia” – powiedział.
I spróbowałem wtedy to zrobić. Poczułem straszne gorąco, a z mojego nosa wypłynęły smużki dymu. Palące uczucie wrzenia ogarnęło mnie z niewyobrażalną prędkością. Wpadłem w totalną panikę.
Od tamtej pory niezbyt się w tym poprawiłem.
Rosie przeturlała sobie ognistą kulkę na pysk i podrzuciła ją do mnie. Złapałem płomyk i zakręciłem nim; ogień zatańczył na moich palcach.
Napięcie rosło – pozwoliłem, by ciepło wniknęło pod moją skórę, abym mógł je zasilić mocą pulsującą mi w nodze. Tylko w ten sposób mogłem sprawić, aby ogień stał się większy, silniejszy.
Rosie zaskomlała zachęcająco.
Skupiłem się mocno i płomienna kulka urosła do wielkości cytryny. Strużka potu spłynęła mi po karku. Odetchnąłem głęboko; pamiętałem, że kluczem do sukcesu jest koncentracja. Płomienie otuliły moje drżące dłonie, ale nie parzyły mnie.
Uda mi się.
Uda mi się.
Wciąż słyszałem głos Hurakana jak niesiony z wiatrem, splątany ze wspomnieniem tego dnia, jakby to było wczoraj: „Ogień cię zniszczy, jeśli nie uwolnisz jego mocy”.
Rzuciłem ognistą kulką, uwalniając z siebie jednocześnie parzące ciepło…
Zaskwierczała nad falami jak umierające zimne ognie. Sfrustrowany wpatrzyłem się w swoje dłonie, dumając, czy kiedykolwiek zdołam samodzielnie rozniecić z niczego ogień.
Kilka minut później obok mnie wylądowała Brooks i przyjęła swoją ludzką postać.
– Obleciałam wszystko – wydyszała. – Zdecydowanie całą wyspę otacza bariera, przez którą nie mogę się przebić, ale…
– Ale?…
– Po wschodniej stronie znalazłam małą dziurkę… Przeciągnęłam pazurem przez środek i troszeczkę ją poszerzyłam.
– Świetnie! – ucieszyłem się. – Czyli będziemy mogli rozerwać tam barierę?
Brooks zacisnęła usta.
– Niezupełnie. Dziura od razu się zamknęła.
– Ale jak…?
Mój umysł przesiał wszystkie możliwości: Ixtab postawiła barierę, aby (a) nas chronić, (b) zatrzymać nas na wyspie, (c) nie dopuścić bogów do wyspy lub (d) wszystko naraz. Jej powody nie miały zresztą znaczenia. Wydostanę się z Holbox i żadna magia cieni mi w tym nie przeszkodzi.
Bo Ixtab zrobiła coś jeszcze. Z miejsca, w którym mieszkaliśmy w Nowym Meksyku, przetransportowała na wyspę drzemiący wulkan (mój ulubiony; nazwałem go Bestią). Powiedziała, że w środku znajduje się moja własna brama do świata podziemi – na wypadek nagłej sytuacji. Ekstremalnie nagłej, jak podkreśliła (no dobra, w jej tonie brzmiała przede wszystkim groźba), zatem chodziło zapewne o sytuację, w której „bogowie zaatakują i będą chcieli wydłubać mi oczy”, więc na szczęście jak na razie nie musiałem jej użyć. Przez pół sekundy zastanawiałem się, czy nie przemaszerować przez tę bramę, żeby od razu zamienić z Ixtab parę słów, ale wtedy by się dowiedziała, że próbuję opuścić wyspę, i sięgnęłaby po jeszcze silniejszą magię, żeby zatrzymać mnie tu na zawsze.
– Kiedy przeniosą Hurakana, będziemy musieli zaczynać wszystko od początku, a Jazz już tyle zaryzykował, żeby zdobyć te informacje… – powiedziałem powoli. – To może być moja jedyna szansa na uratowanie ojca. Musimy wymyślić, jak się stąd wydostać.
– A mapa bram? – Oczy Brooks zabłysły w podnieceniu.
Pani Cab, moja sąsiadka i wielka majańska jasnowidząca, dała nam magiczną mapę z tajnymi portalami do innych poziomów świata. Tak naprawdę to „pożyczyliśmy” ją sobie na naszą poprzednią wyprawę, ale nie zdołaliśmy jej użyć, ponieważ ci cholerni bogowie pozamykali wszystkie te bramy.
– Właśnie! – niemal wrzasnąłem. – Może magia cieni działa tylko wokół wyspy, a nie przy każdej bramie! – Na myśl o przechytrzeniu Ixtab poczułem ekscytację.
– Sprawdzę, kiedy wrócimy do domu – obiecała Brooks. Wyglądała na lekko zaniepokojoną. – Mam tylko nadzieję, że magia cieni nie zakłóci częstotliwości mapy.
– Opuścimy wyspę o świcie – zdecydowałem z większą pewnością w głosie, niż rzeczywiście czułem.
– A jeśli się nie przedostaniemy?
Zacisnąłem zęby.
– Wtedy zrobimy nalot na piekło.
Na to ostatnie słowo Rosie zaskomlała i zaczęła podskakiwać.
– Tak, ty też możesz z nami pójść, Rosie – zapewniłem, klepiąc ją po piersi. – Ale musisz obiecać, że będziesz nas słuchać. Musimy działać jak zespół. Rozumiesz?
Nie chciałem tego głośno przyznawać, ale nie byłem pewien, czy Rosie kiedykolwiek mi wybaczyła, że pozwoliłem, by zmieniła się w ogara piekielnego. Bo przecież to ja ją zabrałem do wulkanu, w którym została zabita przez demona posłańca – i dlatego trafiła do zaświatów. Martwiłem się w głębi duszy, że nić zaufania między nami pękła na zawsze. I przerażało mnie to.
– Hej, obiad gotowy! Ja gotowałem, więc ty, Diablo, myjesz naczynia! – dobiegł nas głos Honda z patio za domem.
Skierowałem się do budynku pod dachem z liści palmowych, w którym teraz mieszkaliśmy – razem z Brooks, tyle że jej dostała się casita przylegająca do podwórka, ponieważ, jak stwierdziła mama, „młode dziewczyny potrzebują prywatności”.
Mama była już na patio i układała na stole słomiane podkładki. Uśmiechnęła się i zamachała do nas. Była szczęśliwa – szczęśliwsza niż wtedy, gdy mieszkaliśmy w Nowym Meksyku. Uwielbiała wyspę Holbox, jej piaszczyste uliczki, kolorowe kawiarnie, sklepy pod gołym niebem i targ z owocami i warzywami. A ja? Lubiłem plażę i rezerwat przyrody Yum Balam (tak nazywał się majański bóg przybierający kształt jaguara), w którym znajdował się teraz mój wulkan.
Mama nie miała pojęcia, że zamierzam spopielić jej szczęście, wyruszając na wyprawę, która mogła wszystko zaprzepaścić. Powiedziałem sobie jednak, że będzie dobrze. Rano znajdziemy jakieś wyjście z wyspy – w razie czego wyrwiemy dziurę w niebie. Polecimy w tajemnicy przed bogami aż do Dakoty Południowej i wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Ja nie mogę, ale się myliłem…3
Mapa z bramami nic nam nie pomogła. Kompletnie nic. Nada. Najbliższa brama znajdowała się w mieście Cancún, czyli zdecydowanie poza barierą stworzoną przez magię cieni.
Kiedy tej nocy leżałem w łóżku, w głowie pulsował mi okropny ból. Sądziłem, że przeanalizowałem każdą opcję, ale nagle przyszło mi na myśl jeszcze jedno rozwiązanie. Ostatnie – jadeit. Nadal miałem ząb jaguara, który podarował mi tata – wisiał na mojej szyi na brązowym rzemyku. Amulet ten był nasycony najstarszą i najsilniejszą magią we wszechświecie. Mogłem za jego pomocą przeskoczyć duszą do Pustki, a także udzielić jakiejkolwiek mocy osobie, której go dam. Na tym chyba polegała cała ironia posiadania amuletu. Moc płynęła z aktu ofiarowania – co, szczerze mówiąc, było zupełnie niepodobne do zwyczajów bogów.
Mógłbym więc dać Brooks moc unicestwiania magii cieni Ixtab. Ale co, jeśli amulet Hurakana nie był tak silny jak zaklęcie bogini, a my stracilibyśmy w ten sposób jedyną szansę na użycie jadeitu?
Tej nocy moje sny były mgliste, pełne nieznanych mi twarzy i miejsc. Wszystko zdawało się daleko poza zasięgiem. Aż w końcu usłyszałem męski głos:
Czas, by historia zaczęła się rozwijać.
Podskoczyłem na łóżku, zupełnie rozbudzony. Wytężyłem wzrok w ciemności.
– Czy jest tam ktoś?
Cisza.
To na pewno był sen, powiedziałem sobie, uklepując poduszkę. Już zamierzałem się z powrotem położyć, gdy…
Ona już tu jest.
Dobra, to zdecydowanie nie był sen.
Odrzuciłem kołdrę i rozejrzałem się. Słyszałem w oddali rozbijające się o brzeg morze. Nagle poczułem szarpnięcie w brzuchu, jakby przyciągała mnie fala.
Poszedłem na plażę.
Sam. (Chyba że liczy się Fuego).
Jeszcze kilka miesięcy temu truchtałaby obok mnie wesoło Rosie, jak podczas wielu bezsennych nocy w Nowym Meksyku. Ale odkąd została ogarem piekielnym, wolała spać w Bestii. Przy bramie. Niedaleko Ixtab. Może Rosie po prostu już nie było przeznaczone towarzyszenie mi. Czyżbyśmy oboje tak bardzo się zmienili? Nie chciałem o tym myśleć, było to dla mnie zbyt bolesne.
Na zewnątrz panował chłód, a księżyc jarzył się w mroku mlecznym półkolem. Morze Karaibskie świeciło, jakby pod wodą płonęły miliony niebieskich gwiazd. Był to bioluminescencyjny fitoplankton – czy, jak to nazywała Brooks, „świecące algi”. Niesamowity widok.
Klapnąłem na piasek na pustej plaży, rozcierając pokryte gęsią skórką ramiona; w mojej głowie wciąż brzmiały szepty. „Czas, by historia zaczęła się rozwijać”. „Ona już tu jest”. Ale… o co chodziło?
Fale lizały piasek metr dalej, horyzont był czarny. Czy Pacyfik, wygnana bogini czasu, wciąż gdzieś tam była? Czy nic jej się nie stało? Wiedziałem, że musiała się ukryć gdzieś głębiej po dostarczeniu mi wiadomości od Hurakana, ale nie byłem do końca pewien, co znaczyło „głębiej”. Chwyciłem jadeitowy ząb od taty, który mi dała. Nie przeskakiwałem do Pustki, odkąd udało mi się rozprawić z Ah-Puchem, i chociaż właściwie chciałem jeszcze raz ją zobaczyć, przyznam, że się bałem. Bałem się tego, co – lub kogo – tam zastanę.
Drżąc, wyjąłem z kieszeni pudełko zapałek. Czas się skończył. Musiałem nauczyć się panować nad ogniem – teraz, natychmiast. Wykluczone, żebym to ja stanowił najsłabsze ogniwo naszej ekipy ratowniczej.
Potarłem zapałką o pudełko, ale morska bryza zdmuchnęła płomyk. Spróbowałem zapalić kolejną zapałkę, osłaniając ją dłonią. To nie zabawa z ogniem stanowiła tu najtrudniejszy problem. Trudne było wciąganie jego energii wewnątrz siebie i powiększanie jej, tak by stała się faktycznie użyteczna.
Na moje dżinsy poleciała iskra, ale nie pozostawiła po sobie śladu. Na szczęście ogień nie palił moich ubrań. Ixtab powiedziała, że moja skóra wraz ze wszystkim, co się z nią styka, jest niepalna. O tak, bardzo praktyczne.
Maleńki płomyk tańczył na środku mojej dłoni. Wciągnąłem jego energię do ręki, łącząc się z mocą w mojej wężowej nodze, a jednocześnie wytężyłem wolę – chciałem, aby płomień rósł, i tak też zrobił, aż osiągnął wielkość cytryny. To była chyba granica moich możliwości – cytryna!
Odetchnąłem głęboko i powiększyłem płomień o parę centymetrów, a potem jeszcze o kilka. Czułem, jak w plecach i ramionach pulsuje mi siła; z moich oczu i nosa zaczął wydobywać się dym. Skóra jarzyła się, jakby w żyłach płynęła lawa. Ogień przenikał moje kości, coraz gorętszy – zdawało mi się, że lada moment stanę w płomieniach. I tu muszę nadmienić, że przekształcanie się w jednoosobowe ognisko nie jest moim zdaniem fajnym pomysłem na piątkowy wieczór.
Spanikowałem i szybko wystrzeliłem ognisty minimeteor daleko od siebie, nad wodę. Patrzyłem, jak pędzi przez niekończący się mrok, i… nagle zauważyłem coś innego.
Co, do li…
Zamrugałem i zerwałem się na nogi. Ognista kula unosiła się przez ułamek sekundy nieruchomo, jakby ktoś ją złapał. A potem wpadła do morza.
Od urodzenia świetnie widziałem w ciemności – zaraz za łamiącymi się falami bujała się na wodzie łódź wiosłowa. Zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu mogłem dostrzec, co się w niej znajduje. Przygarbiona postać w kapturze. Wytężyłem wzrok. Rybak?
Kiedy łódź osiadła na piasku, kaptur opadł, odsłaniając ciemną, krótko ściętą czuprynę. Dziewczyna.
Oddech utknął mi w gardle.
Nie mogłem oderwać od niej wzroku.
Zaraz. Jakoś dziwnie to zabrzmiało. Bo to nie było jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem Brooks i ujrzałem jej promienny uśmiech. Chodziło o coś innego.
Dziewczyna (wyglądała na mniej więcej moją rówieśnicę) po prostu tam siedziała, wpatrzona z roztargnieniem w przestrzeń, jak manekin. Blade światło księżyca rzucało ciemne cienie na jej szczupłą twarz i rozstawione szeroko kocie oczy. Łódź zakołysała się, gdy uderzyły w nią fale.
Właśnie wtedy nadbiegła Rosie – pędziła ku nam plażą, warcząc jak szalona.
– Stój, piesku. Stój!
W blasku księżyca zalśniły jej wielkie zęby. I jak zwykle w swoim nowym trybie ogara piekielnego w ogóle mnie nie słuchała. Wypuściłem więc z ręki Fuego i rzuciłem się na nią.
– Przestań! – wrzasnąłem, łapiąc ją rękami; zdołałem objąć jej potężny korpus może w połowie. Potoczyliśmy się po piasku. – Powiedziałem: STÓJ!
Wciąż warcząc, pies z łatwością mi się wyrwał, ale pozostał na miejscu. Jego czarne futro jeżyło się wzdłuż całego grzbietu. Przez chwilę myślałem, że pewnie jednak mnie zignoruje i spali tę dziewczynę na popiół.
Tymczasem Rosie zrobiła coś dziwnego. Powęszyła, rozluźniła mięśnie i podeszła spokojnie do dziobu łodzi, popiskując cicho.
Gdyby dziewczyna stanowiła zagrożenie, Rosie z pewnością by to wyniuchała. Na wszelki wypadek podniosłem jednak Fuego, żeby w każdej chwili móc go zmienić z laski we włócznię.
– Kim ona jest, Rosie? – szepnąłem, gramoląc się na nogi.
Pies nadal węszył i skomlał. Okej, to znaczyło, że nieznajoma nie była jakąś zabójczynią wysłaną przez bogów ani przebranym demonem (miejmy nadzieję). A potem przypomniałem sobie szept, który usłyszałem… „Ona już tu jest”.
– Hej… zgubiłaś się? – spytałem w nadziei, że dziewczyna się otrząśnie i wreszcie coś powie. Cokolwiek. Ale ona po prostu wpatrywała się w przestrzeń. Miała na sobie szarą koszulkę z nadrukiem: „NASA”, flanelowe spodnie od piżamy i czerwone kowbojskie buty. Kto się wybiera wiosłować w kowbojkach?
Czy ona w ogóle oddychała?
Podszedłem ostrożnie.
Dziewczyna osunęła się na dno łódki jak pusta poszewka na poduszkę, uderzając głową o burtę, z której wystawał długi gwóźdź.
Wskoczyłem do łodzi. Na czole nieznajomej widniała kilkucentymetrowa krwawiąca rana. Zrobiło mi się niedobrze. (Tak, nadal nie znosiłem widoku krwi). Popiskując, Rosie pochyliła się nad łódką i delikatnie pacnęła dziewczynę łapą. Obwąchała ranę i zaczęła ją lizać.
– To naprawdę obrzydliwe – powiedziałem jej, patrząc, jak rana znika. – No dobrze, to akurat jest fajne. Ale całe to lizanie – ohyda!
Ixtab odkryła specjalne właściwości śliny Rosie, kiedy ją trenowała. „Żaden inny ogar piekielny nie potrafi zrobić tego, co ona – powiedziała. – Są stworzone do zabijania, nie do leczenia”.
Chłodna bryza przetoczyła się po plaży; dziewczyna powoli otworzyła oczy. Nigdy nie zapomnę tej barwy – srebrzystoniebieskiej, jak zimowe niebo.
No i wtedy zrobiło się nieprzyjemnie. Odepchnęła mnie gwałtownie, wyskoczyła z łodzi, skuliła się i machając chudą ręką, wychrypiała:
– SIO!
Ale że co?…
– Eee… uderzyłaś się przed chwilą w głowę. Może powinnaś usiąść.
– Dlaczego nadal tu jesteś? Co to za miejsce? Kim jesteś? Jak…? – Powiodła niespokojnie wzrokiem po ciemnej plaży. Jej sięgające linii brody włosy miały postrzępione końcówki, jakby podstrzyżono je brzytwą. Gdy jej wzrok spoczął na psie, myślałem, że wpadnie w panikę, ale zamiast tego wykrzyknęła z osłupieniem: – Na bogów! Czy to Rosie? Ogar piekielny?
Zesztywniałem.
– Skąd znasz Rosie?
Strach malujący się na jej twarzy przeszedł w jednej chwili w podekscytowanie w typie: „Jadę do Disneylandu!”.
– Po prostu nie wierzę! Jeśli to Rosie, to ty jesteś Zane! Znalazłam was! Naprawdę was znalazłam! Niech no tylko abuelo się o tym dowie. Chyba zwariuje!
– Hej! Skąd wiesz, jak się nazywam? Kto cię przysłał? – Zacisnąłem mocniej rękę na włóczni, bo chociaż dziewczyna była niewysoka i wyglądała raczej nieszkodliwie, demony umieją się świetnie maskować.
Rosie zaczęła tarzać się na piasku, wymachując łapami jakby nigdy nic. O-kej…
Nieznajoma wyciągnęła chudy palec i szturchnęła mnie w ramię.
– Increíble.
Odstąpiłem o krok.
– Co ty wyprawiasz? – warknąłem.
– Tylko się upewniam, że jesteś prawdziwy, że to nie sen!
Pochyliła się i podrapała Rosie po brzuchu, jakby były przyjaciółkami, które od wieków się nie widziały.
– Słuchaj – odezwałem się. – Nie możesz tak po prostu pojawiać się w środku nocy i twierdzić, że znasz mnie i Rosie… i… Po prostu lepiej powiedz, co tu robisz.
Odgarnęła włosy z oczu.
– Wiedziałam, że magia istnieje, ale żeby coś takiego? – zachwycała się radośnie.
– Magia. Aha. A może zaczniemy od tego, że się przedstawisz i wyjaśnisz, dlaczego jesteś w piżamie? W łódce? W środku nocy?
Podeszła szybko do łodzi, sięgnęła do środka i wyciągnęła coś. Książkę?
– Co to? – spytałem.
Podniosła te swoje chłodnobłękitne oczy.
– Twoja historia… – Ściszyła głos do podnieconego szeptu. – Ta, którą kazali ci spisać bogowie.