Strażnik ognia - ebook
Strażnik ognia - ebook
Jak „Gra o tron”, ale prawdziwa.
„The Observer”
Bernard Cornwell tworzy najlepsze sceny batalistyczne spośród wszystkich pisarzy, których czytałem.
George R.R. Martin
Dziesiąty tom bestsellerowej serii Bernarda Cornwella o losach bohaterskiego Uhtreda z Bebbanburga. Na jej podstawie BBC realizuje serial „Upadek królestwa”.
Mercja i Northumbria zawarły rozejm. Uhtred wyrusza na północ. Zamierza odzyskać Bebbanburg i ziemie, które zagrabił przed laty jego zdradziecki wuj i które przywłaszczył sobie jego kuzyn. Gdy stoi pod zamkiem, zjawia się posłaniec Sigtryggra, króla Eoferwicu. Władca domaga się powrotu Uhtreda, gdyż Sasi Zachodni zaatakowali Northumbrię...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-840-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasach anglosaskich sposób zapisu nazw geograficznych cechowała pewna dowolność – brakowało konsekwencji w pisowni, a nierzadko nawet zgody co do samej nazwy. I tak na przykład Londyn często określany był mianem Lundonii, Lundenbergu, Lundenne, Lundene, Lundenwicu, Lundenceasteru, a także Lundres. Bez wątpienia znajdą się czytelnicy, którzy będą zwolennikami innych wariantów nazw aniżeli te, których zdecydowałem się użyć w powieści* i których wykaz zamieszczam poniżej. W swoim wyborze kierowałem się zazwyczaj pisownią zaproponowaną w _Oxford Dictionary of English Place-Names_ lub w _Cambridge Dictionary of English Place-Names_ dla okresu przypadającego na lata panowania Alfreda, to jest 871–899. Mam jednak pełną świadomość, że nawet ta strategia czasami okazywała się zawodna. Na przykład nazwa Hayling w 956 roku zapisywana była zarówno jako Heilincigae, jak i Haeglingaiggae. Przyznaję, że i ja nie zawsze byłem wierny przyjętemu kluczowi: wolałem posługiwać się nazwą Northumbria zamiast Nordhymbralond, by uniknąć posądzenia o to, iż sugeruję, że granice tego historycznego królestwa były zbieżne ze współczesnymi granicami hrabstwa Northumberland. Dlatego prezentowaną tu listę nazw – jak i samą ich pisownię – cechuje swoista kapryśność.
--------------- ---------------------------------------------------------------------------------
Aetgefrin Yeavering Bell, hrabstwo Northumberland
Alba historyczne królestwo obejmujące większą część dzisiejszej Szkocji
Beamfleot Benfleet, hrabstwo Essex
Bebbanburg zamek Bamburgh, hrabstwo Northumberland
Beina rzeka Bain
Cair Ligualid Carlisle, Kumbria
Ceaster Chester, hrabstwo Cheshire
Cirrenceastre Cirencester, hrabstwo Gloucestershire
Cocuedes wyspa Coquet, hrabstwo Kent
Contwaraburg Canterbury, hrabstwo Kent
Dumnoc Dunwich (dziś w większej części zabrane przez morze), hrabstwo Suffolk
Dunholm Durham, hrabstwo Durham
Eoferwic York, hrabstwo Yorkshire (pod rządami duńskimi przemianowany na Jorvik)
Ethandun Edington, hrabstwo Wiltshire
Gewaesc The Wash (estuarium i zatoka na wschodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii)
Godmundcestre Godmanchester, hrabstwo Cambridgeshire
Grimesbi Grimsby, hrabstwo Lincolnshire
Gyruum Jarrow, hrabstwo Tyne and Wear
Hornecastre Horncastle, hrabstwo Lincolnshire
Huntandon Huntingdon, hrabstwo Cambridgeshire
Ledecestre Leicester, hrabstwo Leicestershire
Lindcolne Lincoln, hrabstwo Lincolnshire
Lindisfarena Lindisfarne (Holy Island – Święta Wyspa), stanowi część hrabstwa Northumberland
Maeldunesburh Malmesbury, hrabstwo Wiltshire
Steanford Stamford, hrabstwo Lincolnshire
Strath Clota Strathclyde, historyczne królestwo w południowo-zachodniej Szkocji
Sumorsaete hrabstwo Somerset
Tine rzeka Tyne
Use rzeka Ouse (Northumbria), także Great Ouse (Anglia Wschodnia)
Wavenhe rzeka Waveney
Weallbyrig fikcyjna nazwa fortu na Wale Hadriana
Wiire rzeka Wear
Wiltunscir hrabstwo Wiltshire
Wintanceaster Winchester, hrabstwo Hampshire
--------------- ---------------------------------------------------------------------------------
* Z uwagi na funkcjonujące spolszczenia w tłumaczeniu postanowiono posługiwać się współczesnym terminem Londyn zamiast proponowanego przez autora Lundene. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).Rozdział pierwszy
Wszystko zaczęło się od trzech statków.
Teraz były cztery.
Trzy statki przybiły do wybrzeży Northumbrii, kiedy byłem dzieckiem, i kilka dni później mój starszy brat nie żył, kilka tygodni później mój ojciec podążył jego śladem, mój stryj ukradł moją ziemię, a ja zostałem wygnańcem. Teraz, wiele lat później, stałem na tej samej plaży i patrzyłem, jak cztery statki przybijają do brzegu.
Przypłynęły z północy, a wszystko, co stamtąd przybywa, zwiastuje złe wieści. Północ to mróz i lód, Norwegowie i Szkoci. To wrogowie, a ja miałem ich wystarczająco wielu, albowiem przybyłem do Northumbrii odzyskać Bebbanburg. Przybyłem zabić swojego kuzyna, który przywłaszczył sobie to, co należało do mnie. Przybyłem odzyskać dom.
Bebbanburg leży na południu. Z miejsca, w którym stały nasze konie, nie dostrzegałem wałów obronnych, bo wydmy były tu za wysokie, widziałem jednak dym unoszący się znad palenisk, niesiony na zachód przez gwałtowny wiatr. Jego nitki sunęły w głąb lądu, mieszając się z niskimi szarymi chmurami mknącymi po niebie w stronę ciemnych wzgórz Northumbrii.
Dął porywisty wiatr. Piaszczyste równiny rozciągające się ku Lindisfarenie rozbrzmiewały hukiem białych grzywaczy, które pędziły w stronę brzegu. Nieco dalej fale były spienione i niespokojne. Panował przenikliwy chłód. W Brytanii może nastało już lato, ale na wybrzeżu Northumbrii zima trwała w najlepsze i byłem rad, że mam na grzbiecie pelerynę z niedźwiedziego futra.
– Kiepski dzień dla żeglarzy! – zawołał do mnie Berg. Był służącym pode mną młodzieńcem, norweskim wytrawnym wojownikiem. Przez ostatni rok włosy jeszcze mu urosły i teraz wystawały spod otoku hełmu niczym imponujący koński ogon.
Raz widziałem, jak Sas pochwycił jakiegoś mężczyznę za włosy, ściągnął go z siodła i przeszył włócznią, kiedy ten leżał na ziemi.
– Powinieneś ściąć kudły – powiedziałem mu.
– Związuję je przed walką! – odkrzyknął i skinął głową w stronę morza. – Rozbiją się! Są zbyt blisko brzegu!
Cztery statki płynęły wzdłuż wybrzeża, starając się utrzymać na morzu. Wiatr próbował zepchnąć je na ląd, uwięzić na mieliźnie, unieruchomić i pozwolić, by zgniły, lecz wioślarze pracowali ile sił, a sternicy usiłowali odwrócić łodzie od fal przyboju. Grzywacze rozbijały się o dzioby i zalewały pokłady białą pianą. Półwiatr był zbyt silny, by podciągnąć jardy płótna żaglowego, tak więc ciężkie żagle leżały zwinięte na pokładach.
– Co to za jedni? – zapytał mój syn i wbił pięty w końskie boki. Podmuchy targały jego peleryną, szarpały końską grzywą i ogonem.
– Niby skąd mam to wiedzieć? – odparłem.
– Nie widziałeś ich wcześniej?
– Nigdy.
Znałem większość statków, które podpływały do wybrzeży Northumbrii, ale te cztery widziałem pierwszy raz. Nie były to łodzie handlowe, miały bowiem wysokie dzioby i niskie burty łodzi wojennych. Umieszczone na dziobnicach głowy bestii świadczyły o tym, że płyną nimi poganie. Były to duże łodzie. Zgadywałem, że każda z nich może pomieścić czterdziestu–pięćdziesięciu ludzi, którzy wściekle wiosłując, zmagali się ze wzburzonym morzem i przejmującym wiatrem. Zaczynał się przypływ, a to znaczyło, że silny prąd płynął teraz na północ, podczas gdy łodzie parły na południe. Smocze łby na dziobnicach ginęły w mgiełce drobnych kropelek, gdy rozjuszone fale nacierały na kadłuby. Patrzyłem, jak najbliższa łódź wznosi się na fali i do połowy zapada w lodowatych wodach uderzających w dziobową część kadłuba. Czy ich załogi wiedziały o płytkim kanale, który skręcał za Lindisfareną, oferując schronienie? Był on doskonale widoczny w czasie odpływu, lecz teraz, gdy poziom smaganych wiatrem wód podnosił się gwałtownie, owo przejście niknęło pośród skłębionych, spienionych fal. I tak cztery łodzie, nieświadome jego istnienia, przepłynęły obok wejścia do kanału, szukając bezpiecznego miejsca, w którym mogłyby zakotwiczyć.
Płynęły do Bebbanburga.
Zawróciłem konia na południe i powiodłem swoich sześćdziesięciu wojów wzdłuż plaży. Wiatr sypał mi w oczy piaskiem.
Nie wiedziałem, kim byli ci ludzie, lecz wiedziałem, dokąd zmierzają ich łodzie. Płynęły do Bebbanburga. Pomyślałem, że właśnie życie stało się trudniejsze.
Dotarcie do kanału Bebbanburga zabrało nam krótką chwilę. Fale rozbijały się na plaży i kotłujące, wpływały do wylotu przystani, wypełniając przesmyk skłębioną szarą pianą. Przesmyk nie był szeroki, jako dziecko często go przepływałem, choć nigdy w czasie odpływu. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień dotyczy chłopca, który utonął, kiedy silny prąd porwał go z kanału. Chłopak miał na imię Eglaf i kiedy umarł, liczył sobie sześć–siedem wiosen. Był synem księdza, jego jedynym synem. Dziwne, jak imiona i twarze z dalekiej przeszłości wracają do nas po latach. Eglaf był niskim, drobnym dzieciakiem, ciemnowłosym i zabawnym. Lubiłem go. Mój starszy brat rzucił mu wyzwanie, żeby przepłynął kanał, i pamiętam, jak zanosił się od śmiechu, kiedy Eglaf zniknął w kipieli ciemnej wody i białych grzywaczy. Gdy się popłakałem, zdzielił mnie po głowie. „Był słaby” – powiedział.
Ach, jakże pogardzaliśmy słabością! Tylko kobiety i księża mogli sobie na nią pozwolić. No i może bardowie. Biedny Eglaf umarł, bo chciał uchodzić za nieustraszonego, a tak naprawdę okazał się głupcem.
– Eglaf – wypowiedziałem na głos jego imię, kiedy galopowaliśmy po plaży.
– Co?! – krzyknął mój syn.
– Eglaf – powtórzyłem, choć nie kwapiłem się z wyjaśnieniem.
Wierzę, że ludzie żyją tak długo, jak długo pamiętamy ich imiona. Nie wiem, jak to możliwe. Czy są duchami niesionymi wiatrem niczym chmury, czy może żyją w zaświatach. Eglaf nie mógł pójść do Walhalli, nie zginął w bitwie, a poza tym był chrześcijaninem, tak więc musiał pójść do nieba, przez co jeszcze bardziej mu współczuję. Chrześcijanie opowiadają, że po śmierci przez całą wieczność śpiewają hymny pochwalne dla swego ukrzyżowanego boga. Przez całą wieczność! Po wsze czasy! Jakiż bóg chce, by sławiono go po wsze czasy? To przypomniało mi o tanie Barwulfie, Sasie zachodnim, który opłacił czterech harfistów, by śpiewali pieśni o jego bojowych dokonaniach, nad wyraz marnych. Barwulf był grubą, samolubną, chciwą świnią, chciał jednak, by jego imię sławiono w pieśniach. Wyobrażałem sobie chrześcijańskiego boga jako spasionego, chmurnego tana, który siedzi zadumany w swej biesiadnej hali i słucha pachołków kadzących mu opowieściami o tym, jaki jest wielki.
– Zawracają! – zawołał mój syn, wyrywając mnie z zamyślenia.
Gdy spojrzałem w lewo, zobaczyłem, że pierwsza łódź skręca w stronę kanału. Była to prosta droga, choć niedoświadczonego żeglarza mogły zwieść silne przybrzeżne prądy pływowe, ten jednak miał dość wprawy, by spodziewać się niebezpieczeństwa, i pewną ręką wprowadził łódź do przesmyku.
– Policz ludzi na pokładzie – przykazałem Bergowi.
Zatrzymaliśmy konie na północnym brzegu kanału, gdzie piasek upstrzony był ciemnymi morszczynami, muszlami i zbielałymi od słońca patykami.
– Co to za jedni? – zapytał Rorik. Był ledwie chłopcem, moim nowym sługą.
– Pewno Norwegowie – odparłem. – Jak ty.
Zabiłem ojca Rorika, a jego samego raniłem w paskudnej bitwie, dzięki której przegnaliśmy pogan z Mercji. Miałem wyrzuty sumienia, że zraniłem dziecko – Rorik miał ledwie dziewięć lat, kiedy wraziłem w niego Żądło Osy – i wiedziony poczuciem winy przygarnąłem go, tak jak lata temu Ragnar Starszy przygarnął mnie. Lewe ramię Rorika zagoiło się, choć nigdy nie będzie tak silne jak prawe, jednak chłopak był w stanie utrzymać tarczę i zdawał się szczęśliwy. Lubiłem go.
– Norwegowie! – powtórzył radośnie.
– Tak sądzę – przyznałem.
Nie miałem pewności, ale było w tych łodziach coś, co sugerowało, że nie należą do Duńczyków. Zatknięte na dziobnicach głowy bestii były bardziej okazałe, a krótkie maszty znajdowały się bliżej rufy niż te, które widywałem na duńskich łodziach.
– Nie wchodź za daleko! – krzyknąłem do Berga. Jego koń stał po pęciny w skłębionych płyciznach.
Wody przypływu przelewały się przez kanał, wiatr smagał spienione bielą fale, ja jednak patrzyłem na drugi brzeg oddalony o pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt jardów. Był tam wąski pas piasku, który niebawem miał zniknąć pod wodą, i ciemne skały sięgające wysokiego muru. Ów kamienny mur, jak wiele innych rzeczy w Bebbanburgu, wzniesiono po śmierci mojego ojca, a w samym jego środku znajdowała się Morska Brama. Lata temu mój stryj w obawie, że go najadę, zapieczętował zarówno Niską, jak i Wysoką Bramę, razem tworzące główne wejście do fortecy, i wybudował Morską Bramę, do której można było dostać się jedynie na łodzi albo ścieżką biegnącą wzdłuż plaży, pod wałami od strony morza. Z czasem jego obawy osłabły, a ponieważ zaopatrywanie Bebbanburga przez Morską Bramę było równie niedogodne co czasochłonne, ponownie otworzył dwie południowe bramy. Za Morską Bramą stroma ścieżka pięła się ku kolejnej furcie umieszczonej w drewnianej palisadzie otaczającej długi skalny szczyt, na którym zbudowano Bebbanburg.
Na platformie za ostrokołem gromadzili się ludzie. Machali, jednak nie do nas, lecz do nadpływających łodzi, i zdawało mi się, że słyszę, jak wiwatują, choć może słuch mnie zwodził.
Wzrok mnie jednak nie mylił, gdy zobaczyłem włócznię ciśniętą przez jednego z mężczyzn stojących na palisadzie. Patrzyłem, jak leci – ciemny kształt na tle zaciągniętego chmurami nieba. Na krótką chwilę zawisła w powietrzu i niczym pikujący sokół runęła w dół, by utkwić w płyciźnie, cztery albo pięć kroków od konia, którego dosiadał Berg.
– Weź ją – nakazałem Bergowi.
Teraz wyraźnie słyszałem niosące się od strony wałów gwizdy i śmiech. Włócznia nie trafiła wprawdzie do celu, ale sam rzut zasługiwał na uznanie. Za nią nadleciały dwie kolejne, które z chlupotem utkwiły w samym środku kanału. Chwilę później Rorik podał mi pierwszą z nich.
– Trzymaj ostrze nisko – powiedziałem.
– Nisko?
– Blisko ziemi. – Zsiadłem z konia, podciągnąłem ciężką kolczugę, rozsznurowałem portki i ustawiłem się, jak należy. – Nie ruszaj – przykazałem Rorikowi, a kiedy miałem pewność, że ludzie na dziobie pierwszego statku widzą wszystko jak na dłoni, naszczałem na grot. Mój syn zachichotał, a Rorik parsknął śmiechem. – A teraz daj mi ją – zwróciłem się do chłopaka i wyjąłem mu z dłoni jesionowe drzewce. Czekałem. Pierwsza łódź wpływała właśnie do kanału, fale rozbijały się o kadłub, a wioślarze napierali na wiosła. Osadzony na dziobnicy smoczy łeb z otwartą paszczą i gniewnym spojrzeniem wznosił się nad spienioną wodą. Zadanie nie było proste, a silny wiatr jeszcze bardziej je utrudniał, podobnie jak niedźwiedzia skóra, która ciążyła mi na ramionach, nie miałem jednak czasu mocować się z jej klamrami. – To klątwa Odyna! – wrzasnąłem w stronę łodzi.
Po tych słowach cisnąłem włócznią.
Dwadzieścia kroków.
Oszczane ostrze wbiło się dokładnie tam, gdzie chciałem. Utkwiło w oku smoka, a drzewce kołysały się, gdy łódź przepływała obok nas niesiona przypływem ku spokojniejszym wodom płytkiej przystani, osłoniętej od wzburzonego morza skałą, na której stała forteca.
Moja forteca. Bebbanburg.
Bebbanburg.
Od dnia, w którym mi go skradziono, marzyłem o odzyskaniu Bebbanburga. Mój stryj był złodziejem, a teraz wielkim fortem władał jego syn, który miał czelność nazywać siebie Uhtredem. Mówiono, że fortecę można zdobyć jedynie poprzez zdradę albo morząc jej mieszkańców głodem. Była ogromna, zbudowano ją na wielkiej skale, która mogłaby uchodzić za wyspę, z lądu prowadził do niej jeden wąski trakt. I należała do mnie.
Raz byłem bliski odzyskania fortecy. Przeprowadziłem swoich ludzi przez Niską Bramę, ale wierzeje Wysokiej Bramy zostały zamknięte w ostatniej chwili, i tak potężny fort nad brzegiem wzburzonego morza nadal znajdował się w rękach mojego kuzyna. Nad twierdzą powiewał jego sztandar z głową wilka, a jego ludzie szydzili z nas, kiedy odjeżdżaliśmy, podczas gdy cztery łodzie wpływały do kanału, by szukać schronienia w płytkiej przystani.
– Stu pięćdziesięciu ludzi – rzekł Berg i dodał: – Tak sądzę.
– A wśród nich kobiety i dzieci – zauważył mój syn.
– A to znaczy, że przybyli, żeby tu zostać – mruknąłem. – Kimkolwiek są.
Minęliśmy północny skraj przystani, gdzie plażę spowijał dym z ognisk, na których podwładni mojego kuzyna wędzili śledzie i gotowali morską wodę, by otrzymać sól. Ludzie ci kulili się teraz w chatynkach pobudowanych na brzegu od strony lądu. Obawiali się nas i nowo przybyłych łodzi, których załogi zrzucały kamienie kotwiczne pośród kołysanych wiatrem łódek rybackich. W jednej z krytych darnią chat rozszczekał się pies, zaraz jednak został uciszony. Pognałem konia między dwiema chatkami i dalej w górę wznoszącego się za nimi wzgórza. Kozy rozbiegły się na nasz widok, a pasterka, mała dziewczynka, ledwie pięcio- czy sześcioletnia, pisnęła i ukryła twarz w dłoniach. Zatrzymałem się na szczycie niskiego wzgórza i patrzyłem, jak załogi czterech łodzi schodzą z pokładów, niosąc na ramionach ciężkie toboły.
– Moglibyśmy ich wyrżnąć, kiedy wyjdą na brzeg – zaproponował mój syn.
– Teraz nie możemy – stwierdziłem i wskazałem na Niską Bramę grodzącą wąski przesmyk prowadzący do fortu.
Zza zdobionego czaszkami łuku bramnego wysypali się konni, którzy galopowali w stronę przystani.
Berg zachichotał i wycelował palec w najbliższy statek.
– Twoja włócznia, panie, nadal tam jest!
– To był nader fortunny rzut – orzekł mój syn.
– Nieprawda – odparł z dezaprobatą Berg. – Sam Odyn poprowadził włócznię do celu. – Był pobożnym młodzieńcem.
Konni, miast powieść nowo przybyłych do twierdzy na skale, kierowali ich ku skupisku marnych chatynek. Załogi statków porzuciły toboły na brzegu i poczęły znosić na plażę pęki włóczni, stosy tarcz, toporów i mieczy. Kobiety wynosiły na brzeg dzieci. Słyszeliśmy niesione wiatrem głosy i śmiech. Nowo przybyli najwyraźniej zamierzali tu pozostać i na znak, że ziemia należy teraz do nich, jeden z mężczyzn umieścił na kamienistej plaży targaną wiatrem szarą flagę.
– Widzicie, co na niej jest? – zapytałem.
– Smocza głowa – stwierdził Berg.
– Kto ma sztandar z głową smoka? – dopytywał mój syn.
Wzruszyłem ramionami.
– Nikt, kogo bym znał.
– Chciałbym zobaczyć smoka – rzekł tęsknie Berg.
– To byłaby ostatnia rzecz, jaką byś zobaczył – zauważył mój syn.
Nie wiem, czy istnieją smoki. Nigdy żadnego nie widziałem. Ojciec mawiał, że mieszkają na wzgórzach i żywią się bydłem i owcami, ale Beocca, który był jednym z księży w służbie mojego ojca i który nauczał mnie w dzieciństwie, twierdził, że wszystkie smoki śpią głęboko pod ziemią.
– To diabelskie stworzenia – mówił. – Chowają się głęboko w ziemi, czekając na koniec świata. A kiedy niebiański róg ogłosi powrót Chrystusa, wypadną na świat niczym demony! Będą walczyć! Ich skrzydła przesłonią słońce, ich oddech spopieli ziemię, a sprawiedliwi spłoną w ich ogniu!
– Czyli wszyscy umrzemy?
– Nie, nie, nie! Staniemy z nimi do walki!
– Ale jak walczyć ze smokiem? – pytałem go.
– Modlitwą, chłopcze, modlitwą.
– Czyli wszyscy umrzemy – odparłem, na co on zdzielił mnie w głowę.
A teraz smocze nasienie przybyło do Bebbanburga na czterech łodziach. Mój kuzyn wiedział, że został zaatakowany. Przez lata siedział bezpieczny, ukrywając się za murami niezdobytej twierdzy i za plecami królów Northumbrii. Królowie ci byli moimi wrogami. Żeby zaatakować Bebbanburg, musiałem mieczem wyrąbywać sobie drogę przez Northumbrię i pokonać armie Duńczyków i Norwegów, którzy zgromadzili się, by strzec swoich ziem. Lecz teraz królem Eoferwicu był mój zięć, moja córka była jego królową, a poganie z Northumbrii byli moimi przyjaciółmi, tak więc mogłem spokojnie jechać od mercyjskiej granicy aż do murów Bebbanburga. Od miesiąca korzystałem z tej swobody, jeździłem po pastwiskach należących do mojego kuzyna, plądrowałem jego osady, zabijałem zaprzysiężonych mu ludzi, kradłem jego bydło i paradowałem pod murami Bebbanburga. Mój kuzyn nie wyjechał, by stanąć ze mną twarzą w twarz. Wolał kryć się za umocnieniami, a teraz powiększał swoją armię. Ludzie, którzy wynieśli na brzeg swoje tarcze i broń, musieli zostać najęci do obrony Bebbanburga. Słyszałem pogłoski, że mój kuzyn był gotów zapłacić im w złocie, my zaś wypatrywaliśmy ich przybycia. I oto przybyli.
– Jest nas więcej – zauważył mój syn.
Na wzgórzach na zachodzie miałem blisko dwustu ludzi, gdyby więc doszło do walki, mielibyśmy przewagę nad nowo przybyłymi, ale nie w sytuacji, gdyby mój kuzyn posłał przeciwko nam wojowników stacjonujących wewnątrz twierdzy. Dowodził teraz ponad czterema setkami włóczników i życie w istocie stało się trudniejsze.
– Wyjedziemy im na spotkanie – stwierdziłem.
– Jak to? – zdumiał się Berg. Tego dnia było nas ledwie sześćdziesięciu, mniej niż połowa wrogiego oddziału.
– Powinniśmy wiedzieć, co to za jedni – odparłem. – Zanim ich zabijemy. Tak nakazuje uprzejmość. – Wskazałem na wykoślawione przez wiatr drzewo. – Roriku! – krzyknąłem na służącego. – Odrąb gałąź tego grabu i trzymaj nad głową jak sztandar. – Podniosłem głos, tak by wszyscy moi ludzie mnie usłyszeli. – Odwróćcie tarcze dołem do góry!
Zaczekałem, aż Rorik zacznie wymachiwać sękatą gałęzią niczym symbolem pojednania, a moi ludzie niezdarnie obrócą tarcze z namalowanymi na nich wilczymi łbami, i dopiero powiodłem Tintrega, swojego karego wierzchowca, w dół zbocza. Nie jechaliśmy szybko. Chciałem, by nowo przybyli wiedzieli, że mamy pokojowe zamiary.
Gdy nas zobaczyli, wyszli nam na spotkanie. Tuzin mężczyzn eskortowanych przez konnych mojego kuzyna wyległ na pastwisko, na którym kozy wieśniaków skubały osty. Na czele jeźdźców jechał Waldhere, człowiek, który dowodził oddziałami stacjonującymi za murami twierdzy i którego poznałem ledwie dwa tygodnie temu. Przybył do mojego obozu na wzgórzach z garstką zbrojnych, gałązką symbolizującą rozejm i zuchwałym żądaniem, byśmy opuścili ziemie mojego kuzyna, nim zostaniemy zabici. Wzgardziłem jego propozycją i zlekceważyłem Waldhere’a, wiedziałem jednak, że jest niebezpiecznym, doświadczonym wojownikiem, zaprawionym w licznych bojach przeciwko bandom Szkotów. On również był odziany w pelerynę ze skóry niedźwiedzia, a na lewym biodrze miał zawieszony ciężki miecz. Jego płaską twarz okalał żelazny hełm zwieńczony orlim szponem. Krótką brodę miał siwą, oczy posępne, a jego usta przywodziły na myśl szerokie cięcie, jakby nigdy się nie uśmiechał. Na tarczy, podobnie jak ja, miał wymalowany łeb szarego wilka. Był to symbol Bebbanburga, którego nigdy nie porzuciłem. Waldhere uniósł dłoń odzianą w rękawicę, by zatrzymać jadących za nim mężczyzn, a sam podjechał ku mnie.
– Przybyłeś się poddać? – zapytał.
– Zapomniałem, jak cię zwą – odparłem.
– Większość ludzi sra dupą – warknął – a ty robisz to gębą.
– Ty zaś wyszedłeś na świat z matczynego tyłka – odgryzłem się – i nadal cuchniesz jej gównem.
Taka wymiana zniewag nie była niczym nowym. Człowiek stający naprzeciw wroga musi obrzucić go obelgami. Lżymy się nawzajem, a potem walczymy, choć wątpiłem, by któryś z nas dobył dziś miecza. Wciąż jednak musieliśmy udawać.
– Dwie minuty – zagroził Waldhere – potem was zaatakujemy.
– Przecież przybywamy w pokoju. – Mówiąc to, wskazałem gałąź.
– Policzę do dwustu – odparł Waldhere.
– Jak, skoro masz tylko dziesięć palców? – zakpił mój syn, na co moi ludzie parsknęli śmiechem.
– Kiedy doliczę do dwustu – warknął Waldhere – wetknę ci tę twoją gałąź głęboko do dupy.
– A ty coś za jeden? – zwróciłem się do mężczyzny, który wszedł na wzgórze, by dołączyć do Waldhere’a. Był wysoki i blady, z gęstą czupryną żółtych włosów, które zaczesane do tyłu opadały mu na plecy. Strój miał bogaty, jego szyję zdobił gruby złoty łańcuch, a ramiona złote bransolety. Klamra jego pasa również była ze złota, podobnie jak jelec miecza, który nosił u pasa. Zgadywałem, że liczy sobie około trzydziestu wiosen. Był barczysty, miał pociągłą twarz, jasne oczy i wytatuowane na policzkach smocze łby. – Zdradź mi swoje imię – zażądałem.
– Nie odpowiadaj! – warknął Waldhere. Posługiwał się mową Anglów, choć zadałem pytanie w języku Duńczyków.
– Bergu – rzekłem, nie odrywając oczu od nowo przybyłego – jeśli ten gównojad jeszcze raz wejdzie mi w słowo, uznam, że złamał rozejm, i będziesz mógł go zabić.
– Tak, panie.
Waldhere nachmurzył się, ale nic nie odrzekł. Było nas więcej, jednak z każdą chwilą na pastwisko ściągali kolejni przybysze uzbrojeni w tarcze i rozmaitą broń i wiedziałem, że niebawem to oni będą mieli przewagę liczebną.
– A więc coś ty za jeden? – spytałem ponownie.
– Jestem Einar Egilson – odparł z dumą. – Zwą mnie Einarem Białym.
– Jesteś Norwegiem?
– Tak.
– Ja jestem Uhtred z Bebbanburga – rzekłem. – I mam wiele imion. Ale najbardziej dumny jestem z Uhtredaerwe, co znaczy Uhtred Niegodziwy.
– Słyszałem o tobie – powiedział.
– Ty słyszałeś o mnie, ale ja nie słyszałem o tobie! Dlatego przybyłeś? Myślisz, że rozsławisz swoje imię, jeśli mnie zabijesz?
– Nie inaczej – przyznał.
– A jeśli to ja zabiję ciebie, Einarze Egilsonie, czy przyda mi to sławy? – Pokręciłem głową, sam odpowiadając sobie na to pytanie. – Kto będzie po tobie płakał? Kto będzie o tobie pamiętał? – Splunąłem w stronę Waldhere’a. – Ci ludzie zapłacili ci w złocie, żebyś mnie zabił. Wiesz dlaczego?
– Powiedz mi – odrzekł.
– Bo próbują mnie zabić, odkąd byłem małym chłopcem, i wciąż zawodzą. Wiecznie zawodzą. A wiesz, czemu tak się dzieje?
– Powiedz mi – powtórzył.
– Bo ciąży na nich klątwa – odparłem. – Bo czczą ukrzyżowanego boga chrześcijan, a on ich nie ochroni. Pogardzają naszymi bogami. – Dostrzegłem kościany młot, który Einar nosił na szyi. – Ale dawno temu, Einarze Egilsonie, obłożyłem ich klątwą Odyna i sprowadziłem na nich gniew Thora. A ty przyjmiesz ich splugawione złoto?
– Złoto to złoto – skwitował Einar.
– Teraz rzuciłem tę samą klątwę na twoją łódź – rzekłem.
Pokiwał głową i dotknął białego młota, ale nic nie powiedział.
– Zabiję cię – ciągnąłem – albo dołączysz do nas. Nie będę próbował przekupić cię złotem, ale zaproponuję ci coś lepszego. Twoje życie. Walcz dla niego – strzyknąłem śliną w stronę Waldhere’a – a zginiesz. Walcz dla mnie, a będziesz żył.
Einar milczał, wpatrując się we mnie z powagą. Nie byłem pewien, czy Waldhere rozumiał, o czym rozprawiamy, ale i nie musiał. Dobrze wiedział, że mówimy źle o jego panu.
– Dość! – warknął.
– Cała Northumbria nienawidzi tych ludzi. – Puściłem mimo uszu słowa Waldhere’a i nadal przemawiałem do Einara: – A ty chcesz z nimi zginąć? Jeśli tak, to wiedz, że weźmiemy złoto, które jest złotem i które nie będzie twoje. Będzie należeć do mnie. – Spojrzałem na Waldhere’a. – Skończyłeś liczyć?
Nie odpowiedział. Miał nadzieję, że dołączy do niego więcej ludzi, dość, by nas pokonać, ale nasze siły były wyrównane, nie chciał więc wszczynać walki, nie będąc pewny zwycięstwa.
– Zmów modlitwy – zwróciłem się do niego – bo bliski jest dzień twojej śmierci. – Odgryzłem kawałek paznokcia i pstryknięciem posłałem go w jego stronę. Waldhere uczynił znak krzyża, podczas gdy Einar wyglądał na zmartwionego. – Jeśli macie odwagę – ciągnąłem – będę czekał na was jutro w Aetgefrin.
Kolejny raz pstryknąłem paznokciem na znak, że klątwa została rzucona, i wraz ze swoimi ludźmi odjechałem na zachód.
Gdy człowiek nie może walczyć, powinien rzucać klątwy. Bogowie lubią wiedzieć, że są potrzebni.
Jechaliśmy na zachód w zapadającym zmierzchu. Niebo było zaciągnięte chmurami, a ziemia mokra od deszczu. Nie spieszyliśmy się. Wiedziałem, że Waldhere nie ruszy naszym śladem, a wątpiłem, by mój kuzyn przystał na bitwę pod Aetgefrin. Pomyślałem, że będzie walczył, teraz, kiedy do jego drużynników dołączyli zaprawieni w bojach wojowie Einara, ale sam wybierze miejsce potyczki.
Podążaliśmy doliną, która powoli pięła się ku wyższym wzgórzom. Był to bogaty kraj, kraj pasterzy i owiec, lecz teraz pastwiska opustoszały. Nieliczne osady, które mijaliśmy po drodze, były ciemne, a znad dymników nie unosiły się smużki dymu. Złupiliśmy tę ziemię. Prowadziłem swą niewielką armię na północ i miesiącami nękaliśmy podwładnych mojego kuzyna. Rozpędzaliśmy stada, kradliśmy bydło, paliliśmy spichlerze i łodzie rybackie zacumowane w niewielkich przystaniach na północ i na południe od fortecy. Nie zabijaliśmy ludzi, z wyjątkiem tych, którzy nosili na piersi herb mojego kuzyna, a także nielicznych, którzy stawiali opór, i nie braliśmy niewolnych. Okazywaliśmy litość, albowiem pewnego dnia ludzie ci będą moimi podwładnymi. Zamiast tego wysyłaliśmy ich, by szukali schronienia w Bebbanburgu, gdzie mój kuzyn będzie musiał ich wykarmić, chociaż okradaliśmy go z plonów, które wydała jego ziemia.
– Einar Biały? – zapytał mój syn.
– W życiu o nim nie słyszałem – odparłem.
– Ja słyszałem o Einarze – wtrącił Berg. – To Norweg, który podążył za Grimdahlem, gdy ten wypłynął na rzeki białej ziemi.
Biała ziemia była rozległą krainą, leżącą gdzieś za ojczyzną Duńczyków i Norwegów, krainą długich zim, białych drzew, białych równin i ciemnego nieba. Mówiono, że żyją tam olbrzymy i porośnięci futrem ludzie o szponach, które mogą rozerwać człowieka od pępka aż po szyję.
– Biała ziemia – powtórzył mój syn. – Dlatego zwą go Białym?
– Dlatego że spuszcza ze swoich wrogów całą krew – wyjaśnił Berg.
Słysząc to, prychnąłem kpiarsko, ale i tak dotknąłem młota zawieszonego na szyi.
– Dobry jest? – dopytywał mój syn.
– To Norweg – odparł z dumą Berg – więc oczywiście, że jest wielkim wojownikiem! – Urwał. – Ale słyszałem, że ma też inny przydomek.
– Jaki?
– Podobno zwą go Einarem Pechowym.
– Pechowym? – zapytałem.
Berg wzruszył ramionami.
– Jego statki osiadają na mieliznach, a żony umierają. – Dotknął zawieszonego na szyi młota, by uchronić się od wspomnianych nieszczęść. – Ale słynie też z tego, że wygrywa bitwy!
Pechowy czy nie – pomyślałem – jego stu pięćdziesięciu wojowników z Północy stanowiło znaczne wsparcie dla obrońców Bebbanburga, tak znaczne, że mój kuzyn nie chciał wpuścić ich za mury fortecy w obawie, że zwrócą się przeciwko niemu i ogłoszą się nowymi panami Bebbanburga. Miast tego zakwaterował ich w wiosce i nie wątpiłem, że wkrótce ofiaruje im konie i pośle ich, by nękali moich ludzi. Wojownicy Einara nie przybyli tu, by bronić bram Bebbanburga, lecz po to, by trzymać moje oddziały z dala od twierdzy.
– Wkrótce się zjawią – mruknąłem.
– Kto?
– Waldhere i Einar – odparłem. – Może nie jutro, ale niebawem.
Mój kuzyn chciał zakończyć to najszybciej jak się da. Pragnął mojej śmierci. Złoto, którym obwieszony był Einar, świadczyło o tym, ile mój kuzyn zapłacił, by sprowadzić tu wojowników, którzy mieli mnie zabić, a im dłużej tu zabawią, tym więcej będą go kosztować. Jeśli nie przybędą jutro – pomyślałem – to najdalej w ciągu tygodnia.
– Tam, panie! – zawołał Berg, wskazując na północ.
Na północnym wzgórzu dostrzegłem samotnego jeźdźca.
Stał bez ruchu z włócznią, której ostrze skierowane było w dół. Obserwował nas przez chwilę, po czym zawrócił konia i zniknął za odległym szczytem.
– Dziś to już trzeci – zauważył mój syn.
– Wczoraj widzieliśmy dwóch – rzekł Rorik.
– Powinniśmy zabić jednego czy dwóch – rzucił mściwie Berg.
– Po co? – spytałem. – Chcę, żeby mój kuzyn wiedział, gdzie jesteśmy. Chcę, by wszedł prosto na nasze włócznie.
Konni byli zwiadowcami i zgadywałem, że mój kuzyn posyłał ich, żeby mieli nas na oku. Musiałem przyznać, że są naprawdę dobrzy. Od kilku dni formowali wokół nas luźny kordon, który choć przez większość czasu pozostawał niewidoczny, nie pozwalał o sobie zapomnieć. Ostatni raz tego dnia zobaczyłem konnego, gdy słońce staczało się za wzgórza na zachodzie. Czerwone jak krew promienie odbiły się od ostrza włóczni, a zaraz potem jeździec zniknął pośród cieni w drodze do Bebbanburga.
– Dwadzieścia sześć sztuk bydła i cztery konie – oświadczył Finan. Podczas gdy ja szydziłem z kuzyna, podjeżdżając pod bramy fortu, Finan grabił i łupił ziemie na południe od Aetgefrin. Żywy inwentarz pędzono drogą dla bydła do Dunholmu. – Zajęli się nimi Erlig i czterech ludzi – oświadczył. – Na południu widzieliśmy kilku zwiadowców.
– My widzieliśmy ich na północy i na wschodzie – odparłem. – Dobrzy są – dodałem niechętnie.
– A teraz ma dodatkowych stu pięćdziesięciu ludzi? – spytał z powątpiewaniem Finan.
Przytaknąłem.
– Norwegów, najemnych włóczników dowodzonych przez niejakiego Einara Białego.
– Jeszcze jeden do zabicia – burknął Finan. Był Irlandczykiem, moim starym druhem, zastępcą i człowiekiem, z którym stałem ramię w ramię w niezliczonych murach tarcz. Włosy miał teraz siwe, a twarz pobrużdżoną, ale ja pewnie wyglądałem podobnie.
Starzałem się i chciałem umrzeć spokojną śmiercią w fortecy, która należała do mnie na mocy prawa.
Zgadywałem, że będę potrzebował roku, żeby odbić Bebbanburg. Przez lato, jesień i zimę zniszczę ich zasoby żywności, zabijając albo kradnąc bydło i owce wypasające się na rozległych pastwiskach i zielonych wzgórzach. Niszczyłem spichlerze, paliłem stogi siana i posyłałem statki, by niszczyły łodzie rybackie należące do mojego kuzyna. Zmuszałem przerażonych wieśniaków, by szukali schronienia za murami fortecy, tak by miał mało jedzenia, a dużo gąb do wyżywienia. Do wiosny zaczną głodować, a głodujący ludzie są słabi. Umyśliłem więc, że kiedy zaczną jeść szczury, zaatakujemy.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Czynimy plany, lecz o naszym losie decydują bogowie i trzy Norny przędące u stóp Yggdrasilu. Zamierzałem
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.