- promocja
Strefa interesów - ebook
Strefa interesów - ebook
Miłość w czasach Zagłady
Golo Thomsen, oficer SS, zakochuje się w Hannah Doll, żonie komendanta obozu koncentracyjnego. Paul Doll dowiaduje się prawdy i obojgu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Doll knuje intrygę, w której jedną z głównych ról ma odegrać niejaki Szmul – więzień obozu.
To tylko powierzchnia, pod którą kotłuje się hitlerowska noc Walpurgi.
Amis mierzy się w tej powieści z jedną z największych tragedii nowożytnego świata. Powojenny finał jest nie mniej poruszający niż tło akcji – obóz koncentracyjny. Rzecz o banalności zła, o granicach jego akceptacji, wreszcie o tym, czy – pięknie opisana, niemal wirtualna w tak nieludzkiej scenerii – miłość może przetrwać w normalnym świecie. Mistrzowska proza, prowokacyjny, subtelny humor, godne świetnego pisarza drążenie granic nieopisywalnego.
Strefa interesów w reżyserii Jonathana Glazera została nagrodzona Grand Prix canneńskiego Festiwalu Filmowego. Ta polsko-brytyjsko-amerykańska koprodukcja była nominowana w trzech kategoriach do Złotych Globów i uzyskała pięć nominacji do Oscara 2024.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-943-5 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niech w ukropie tym rozmięka:
Żabie oko, łapki jeża,
Psi pysk i puch nietoperza,
Żądło żmii, łeb jaszczurzy,
Sowi lot i ogon szczurzy,
Niech to wszystko się na kupie
Warzy w tej piekielnej zupie /.../
Jeszcze ingrediencyj kilka!
Łuska smocza i ząb wilka,
Z mumii sok, kiszka i ślina
Zbójcy morskiego, rekina,
Korzeń lulka i cykuty
Z łona ziemi w noc wypruty,
Język bluźniącego Żyda,
Koźla żółć, i ta się przyda,
A do tego Turka nos
I z Tatara brody włos,
Dwa paluszki małych dziatek
Zaduszonych; na ostatek,
Dla nadania konsystencji
Tej przeklętej kwintesencji,
Tygrysicy scuchłe trzewo /.../
By zaś zakląć wszelkie duchy,
Wlejcie jeszcze małpiej juchy. /.../
Jużem tak głęboko
W krwi zagrzązł, że wstecz iść niepodobieństwo,
W miejscu zaś grozi mi niebezpieczeństwo;
Trzeba więc dalej brnąć.
Makbet, Szekspir, tłum. J. PaszkowskiROZDZIAŁ I
STREFA INTERESÓW
1. THOMSEN: OD PIERWSZEGO WEJRZENIA
Nieobca była mi ta smuga błyskawicy, nieobcy był ten huk gromu. Znałem się na tym jak mało kto; nieobce było mi oberwanie chmury – oberwanie chmury, potem blask słońca i wreszcie tęcza.
Wracała ze Starego Miasta z dwiema córkami, uszły już spory kawał w głąb strefy interesów. W dali czekała na nie z otwartymi ramionami długa aleja – kolumnada wręcz – aleja klonów, których konary i klapowane liście zwierały się w górze. Późne popołudnie środka lata, chmary pedantycznie lśniących muszek... Wścibski łagodny wietrzyk wertował mój notes rozłożony na pniaku.
Rosła, biodrzasta i pulchna, a przy tym zwinna, w ząbkowanej białej sukni sięgającej kostek i kremowym kapeluszu słomkowym z czarną wstęgą, z rozkołysaną słomianą torbą (dziewczynki, również w bieli, też miały słomkowe kapelusze i słomiane torebki), pokonywała kolejne kieszenie pełne puchatego, przymilnego lwiego ciepła. Śmiała się – odchylając głowę, z naprężonym gardłem. Dotrzymywałem im kroku, idąc równolegle, w szytej na miarę tweedowej marynarce i twillowych spodniach, z moim notesem i wiecznym piórem.
A potem wszystkie trzy przecięły drogę do Akademii Jazdy Konnej. Osaczona przez swe przekorne pociechy minęła ozdobny wiatrak, słup majowy, szubienicę na trzech kółkach, konia pociągowego niedbale uwiązanego do żelaznej pompy i poszła dalej.
Do KZ – do KZ I.
Coś się wydarzyło od pierwszego wejrzenia. Błyskawica, grom, ulewa, słońce, tęcza – meteorologia od pierwszego wejrzenia.
Nazywała się Hannah – Frau Hannah Doll.
Siedziałem w kasynie oficerskim na kanapie wypchanej końskim włosiem, wśród mosiężnych ozdób od końskich uprzęży oraz rycin przedstawiających konie, i pijąc kolejną filiżankę erzacu kawy (końskiej kawy), powiedziałem do Borisa Eltza, przyjaciela z dzieciństwa:
– Na chwilę znów odmłodniałem. To przypominało miłość.
– Miłość?
– Powiedziałem: przypominało miłość. No nie przerażaj się tak. Przypominało miłość. Uczucie, że tak już musi być. Sam wiesz. Jak przy narodzinach długiego, cudownego romansu. Romantycznej miłości.
– Déjà vu i te rzeczy co zawsze? Mów dalej. Odśwież mi pamięć.
– Proszę bardzo. Ból oczarowania. Wielki ból. I jeszcze pokora, a także poczucie, że nie jesteś godzien. Jak z tobą i Esterą.
– Całkiem inny przypadek – odparł, wystawiając poziomo palec. – Ojcowskie uczucie i nic ponadto. Zobaczysz ją, zrozumiesz.
– Jak sobie chcesz. Potem to przeszło i... I zacząłem sobie wyobrażać, jak by wyglądała, gdyby wszystko z siebie zdjęła. Tak po prostu.
– O! I tu cię mam! Ja w ogóle nie myślę o tym, jak wyglądałaby Estera, gdyby wszystko z siebie zdjęła. Gdyby do tego doszło, poraziłoby mnie. Zasłoniłbym sobie oczy.
– A zasłoniłbyś oczy, żeby nie widzieć Hannah Doll, Boris?
– Mm. Kto by pomyślał, że Stary Opój weźmie sobie kogoś takiego.
– Wiem. Wierzyć się nie chce.
– Stary Opój. Ale tak się zastanów. Opojem był zawsze, bez dwóch zdań. Tylko nie zawsze był stary.
– A te dziewczynki ile mają? – powiedziałem. – Dwanaście? Trzynaście? Więc ona jest w naszym wieku. Albo trochę młodsza.
– I Stary Opój zmajstrował jej te bliźniaczki, jak miała ile...? Osiemnaście?
– Kiedy był w naszym wieku.
– Niech będzie. Wyjście za niego da się wybaczyć, chyba. – Boris wzruszył ramionami. – Osiemnaście. Ale nie zostawiła go, prawda. Dasz radę to obśmiać?
– Wiem. Trudno to...
– Mm. Za wysoka jak dla mnie. I jak się tak zastanowić, dla Starego Opoja też za wysoka.
I po raz kolejny zadaliśmy sobie pytanie: Po co sprowadzać tu żonę i dzieci? Tutaj?
– To środowisko raczej dla mężczyzn, jak już – zauważyłem.
– Och, nie wiem. Zdarzają się kobiety, które nie miałyby nic przeciwko. Zdarzają się takie, które nie różnią się od mężczyzn. Weź na przykład twoją ciotkę Gerdę. Świetnie by się tu czuła.
– Ciotka Gerda pewnie by to aprobowała z zasady – stwierdziłem. – Ale nie czułaby się świetnie.
– A Hannah jak się tu odnajdzie? Jak myślisz?
– Nie wygląda na zachwyconą, że tu jest.
– Ano nie. Ale nie zapominaj, że jest żoną Paula Dolla niepozostającą z nim w separacji.
– Ale może chociaż zadomowi się tu przyjemnie – odparłem. – Liczę na to. Bo ze swym wyglądem działam lepiej na kobiety, które czują się tu świetnie.
– ...My tu nie czujemy się świetnie.
– Nie. Ale mamy siebie, Bogu dzięki. A to nie byle co.
– Prawda, mój drogi. Ja mam ciebie, a ty masz mnie.
Boris, mój druh od niepamiętnych czasów – empatyczny, nieustraszony, przystojny, taki mały cezar. Przedszkole, dzieciństwo, dorastanie, a potem, w późniejszych latach, wspólne rowerowe wakacje we Francji, Anglii, Szkocji i Irlandii, nasza trzymiesięczna wyprawa z Monachium do Reggio i stamtąd na Sycylię. Dopiero w dorosłym życiu nasza przyjaźń napotkała trudności, kiedy polityka – historia – przeniknęła do naszego życia.
– Ty... ty stąd wyjedziesz w Boże Narodzenie. Ja tu będę do czerwca. Dlaczego nie służę na wschodzie? – Upił łyk, skrzywił się, zapalił papierosa. – A tak à propos, bracie, twoje szanse są równe zeru. Bo na przykład gdzie? Ona za bardzo rzuca się w oczy. I lepiej uważaj. Stary Opój może sobie być Starym Opojem, ale to także komendant.
– Mm. No i co? Dziwniejsze rzeczy się zdarzają.
– Znacznie dziwniejsze.
Tak. Bo były to czasy, kiedy wszyscy wyczuwali ten szwindel, ten sarkastyczny bezwstyd, tę zapierającą dech hipokryzję wszelkich prohibicji.
– Mam coś w rodzaju planu – powiedziałem.
Boris westchnął i spojrzał pustym wzrokiem.
– Najpierw muszę się skontaktować z wujem Martinem. Potem wykonam otwarcie. Pionek w gambicie królewskim.
Boris odpowiedział dopiero po chwili:
– Pionek za to oberwie, tak sobie myślę.
– Pewnie oberwie. Ale nie zaszkodzi dobrze się przyjrzeć.
Boris Eltz wymówił się: oczekiwano go na rampie. W ramach kary za jeszcze jedną bójkę na pięści odbywał miesiąc ogłupiającej służby na rampie. Rampa – wysadzanie z pociągu, selekcja, a potem jazda przez brzezinę do Brązowej Altanki, w KZ II.
– Selekcja to najbardziej niesamowity element – stwierdził Boris. – Koniecznie się przyłącz któregoś dnia. Dla doświadczenia.
Zjadłem obiad w kasynie (pół kurczaka, brzoskwinie i custard. Bez wina) i poszedłem do swego biura przy Buna-Werke. Było dwugodzinne spotkanie z Burcklem i Seedigiem, głównie poświęcone opieszałości przy budowie hal do produkcji karbidu, ale poza tym stało się oczywiste, że przegrywam batalię o relokację naszej siły roboczej.
O zmierzchu udałem się do kanciapy Ilse Grese, w KZ I.
Ilse Grese czuła się tu świetnie.
Zastukałem w leciutko rozkołysane blaszane drzwi i wszedłem.
Niczym nastolatka, którą skądinąd wciąż była (za miesiąc dwadzieścia lat), siedziała skulona i ze skrzyżowanymi nogami, w połowie pryczy, zatopiona w lekturze ilustrowanego czasopisma; nie zdecydowała się oderwać wzroku od kartek. Jej mundur wisiał na gwoździu wbitym w metalową belkę, pod którą musiałem przejść z pochyloną głową; była ubrana we włóknistą granatową podomkę i workowate szare skarpety.
– Aha! Wyczuwam Islandczyka. Wyczuwam palanta – powiedziała, nie odwracając głowy.
Ilse miała zwyczaj traktować mnie i być może wszystkich zaprzyjaźnionych panów z kpiarskim rozleniwieniem. Ja miałem zwyczaj traktować ją i wszystkie kobiety, przynajmniej na początku, z akademicką kwiecistością (rozwinąłem ten styl jako przeciwwagę dla mojego wyglądu fizycznego, który niekiedy budził grozę). Na podłodze leżał pas, do którego Ilse przypinała broń, oraz jej pejcz z wołowej skóry, skręcony w kłębek niczym chudy wąż pogrążony we śnie.
Zdjąłem buty. A potem, gdy już usiadłem i umościłem się wygodnie na oparciu z jej pleców, pomachałem jej nad ramieniem amuletem na pozłacanym łańcuszku, wypełnionym perfumami z importu.
– Islandzki palant. Czego chce?
– Mm, Ilse, co z twoim pokojem? Zawsze wyglądasz nieskazitelnie, kiedy wykonujesz pracę, to ci oddaję. Ale w sferze prywatnej... A jesteś raczej pedantką, gdy chodzi o porządek i czystość u innych.
– Czego się palantowi chce?
– Czego się chce? – powtórzyłem. – Się chce, żebyś ty, Ilse, przyszła do mnie około dziesiątej. – I ciągnąłem, oddzielając zdania przerwami na namysł: – Uraczę cię brandy, czekoladą i kosztownymi prezentami. Wysłucham opowieści o twoich najnowszych wzlotach i upadkach. Moja bezgraniczna życzliwość niebawem przywróci twoje poczucie umiaru. Bo poczucie umiaru, Ilse, to coś, z braku czego zdarza ci się przypadkiem zasłynąć. Przynajmniej tak mi powiedział Boris.
– ...Boris już mnie nie kocha.
– Całkiem niedawno wyśpiewywał peany na twą cześć. Chcesz, to się z nim rozmówię. W każdym razie liczę na ciebie o dziesiątej. Będzie rozmowa, zostaniesz uraczona, a na koniec sentymentalne interludium. Tego właśnie się chce.
Ilse kontynuowała lekturę – artykułu, który dobitnie, wręcz gniewnie dowodził, że kobiety nie powinny pod żadnym pozorem golić czy też depilować nóg względnie pach.
Wstałem. Zadarła głowę. Szerokie i dziwnie pomarszczone, wykrzywione usta, oczodoły kobiety trzykroć od niej starszej, obfitość i energia włosów koloru brudny blond.
– Palant z ciebie.
– Przyjdź o dziesiątej. Przyjdziesz?
– Może tak – rzuciła, przewracając stronę. – Może nie.
Zasoby mieszkaniowe Starego Miasta były tak nędzne, że ludzie z Buny byli zmuszeni zbudować coś w rodzaju osiedla sypialnego na wiejskich przedmieściach, od wschodu (ze szkołą podstawową i średnią, kliniką, paroma sklepami, stołówką i wyszynkiem, a także dziesiątkami narowistych małżonek). Niemniej jednak prędko znalazłem całkiem zdatne mieszkanko złożone z kilku pretensjonalnie umeblowanych pokoi, przy stromej dróżce odbiegającej w bok od placu targowego. Ulica Spadzista 9.
Jedna poważna wada: miałem myszy. Po tym, jak jej właścicieli siłą wykwaterowano, nieruchomość przez blisko rok zamieszkiwali na dziko robotnicy budowlani i zaraza stała się chroniczna. Wprawdzie maleńkim stworzonkom udawało się nie pokazywać, a jednak niemal bezustannie słyszałem, jak się krzątają w szczelinach i rurach, jak pomykają, popiskują, pożywiają się, rozmnażają...
Przy drugiej wizycie moja posługaczka, młoda Agnieszka, zainstalowała u mnie wielkiego kocura, czarnego z białymi maźnięciami, który wabi się Maks czy też Maksik. Maks to legendarny myszołap. Agnieszka powiedziała, że wizyta Maksa raz na dwa tygodnie to wszystko, czego mi trzeba; kocur doceni, jak co jakiś czas dostanie miseczkę z mlekiem, ale nie ma potrzeby dawać mu niczego solidnego do jedzenia.
Po krótkim czasie nabrałem szacunku do tego sprawnego i dyskretnego drapieżnika. Maksik wyglądał, jakby miał na sobie frak – ubranie czarne jak węgiel, biały gorset w kształcie idealnego trójkąta, białe getry. Kiedy się przyczajał, wyprężając przednie kończyny, jego łapki ślicznie się rozcapierzały, upodabniając się do stokrotek. I za każdym razem, gdy Agnieszka zgarniała go w objęcia i zabierała, Maks – po weekendzie spędzonym ze mną – pozostawiał za sobą zadekretowaną ciszę.
W takiej właśnie ciszy przygotowałem sobie – czy raczej zgromadziłem (czajnik, garnki, wiadra) – gorącą kąpiel, a następnie zrobiłem się szczególnie schludny i przystojny dla Ilse Grese. Postawiłem na stole jej koniak, wyłożyłem cukierki plus cztery fabrycznie zapakowane pary mocnych rajstop (bo pończochami gardziła) i czekałem, wyglądając przez okno na stary zamek książęcy, czarny jak Maks na tle wieczornego nieba.
Ilse była punktualna. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, powiedziała tylko jedno słowo, ale za to odrobinę drwiąco, a już na pewno z głębokim rozleniwieniem.
– Szybko – powiedziała.
Z tego, co wiedziałem, żona komendanta, Hannah Doll, odprowadzała córki do szkoły i później je przyprowadzała, ale poza tym rzadko wychodziła z domu.
Nie przyszła na żadne z dwóch eksperymentalnych thés dansants; nie przyszła na koktajl party w Wydziale Politycznym, urządzone przez Fritza Möbiusa. Nie przyszła na galowy seans komedii romantycznej Dwoje szczęśliwych ludzi.
Paul Doll nie mógł się nie pojawić na żadnym z tych wydarzeń. Robił to zawsze z tym samym wyrazem twarzy: człowieka, który heroicznie panuje nad swą zranioną dumą... Miał zwyczaj układać wargi w rurkę, jakby zamierzał zagwizdać – dopóki (przynajmniej tak to wyglądało) nie dopadły go jakieś mieszczańskie wątpliwości i wtedy usta przybierały ponownie kształt dzioba.
– Bez Hannah, Paul? – spytał Möbius.
Podszedłem bliżej.
– Niedysponowana – odparł Doll. – Wiesz, jak to jest. Przysłowiowe trudne dni.
– Masz ci los!
Z drugiej strony mogłem jej się całkiem dobrze przyjrzeć, i to przez kilka minut, przez dziury w lichym żywopłocie na przeciwległym krańcu boiska sportowego (przechodziłem tamtędy i przystanąłem na chwilę, udając, że sprawdzam coś w notatniku). Hannah stała na trawniku, nadzorując piknik z udziałem jej dwóch latorośli i ich koleżanki – córki Seedigów, byłem prawie pewien. Wiklinowy koszyk jeszcze nie został rozpakowany. Nie usiadła z nimi na czerwonym kocu, tylko co czas jakiś przykucała i po chwili prostowała się na powrót, z towarzyszeniem energicznych targnięć pośladkami.
Jeśli nie sukienką, to z całą pewnością sylwetką (przy niewidocznej twarzy) Hannah Doll pasowała do narodowego ideału młodej kobiety: krzepka, wieśniacza, zbudowana do prokreacji i ciężkiej pracy. Ja, dzięki swemu wyglądowi, byłem beneficjentem pogłębionej cielesnej znajomości takiego typu. Zadarłem i rozpostarłem niejeden trójwarstwowy bawarski dirndl, ściągnąłem niejedne włochate pumpy, cisnąłem za siebie niejeden podkuty chodak.
Sam miałem metr dziewięćdziesiąt wzrostu. I włosy barwy mroźnej bieli. Nos jak flamandzkie koryto, usta jak wzgardliwa plisa, podbródek kształtny i wojowniczy; wykrzywiające się w prawo zawiasy szczęki sprawiały wrażenie przyśrubowanych pod ślimacznicami uszu, najmniejszymi z możliwych. Ramiona miałem płaskie i szerokie, pierś jak sztaba, szczupły pas; do tego rozciągliwy penis, uda krzepkie jak maszty wykute z kamienia, kanciaste rzepki kolanowe, kostki Michała Anioła, stopy nie mniej zgrabne i kształtne niż wielkie, mackowate ostrza dłoni. By zamknąć ów zestaw jakże pożądanych i przydatnych przymiotów, moje arktyczne oczy mieniły się błękitem w kobaltowym odcieniu.
Wystarczało mi słowo od wuja Martina, specyficzny rozkaz od wuja Martina ze stolicy – i zaraz przystępowałem do czynu.
– Dobry wieczór.
– Tak?
Na stopniach pomarańczowej willi zderzyłem się z niepokojącą, drobnych rozmiarów istotą w gęsto dzianych barchanach (kamizela i spódnica) i ze srebrzącymi się sprzączkami przy butach.
– Czy zastałem pana domu? – spytałem. Wiedziałem doskonale, że Doll jest gdzie indziej. Był na rampie z lekarzami, Borisem i wieloma innymi; czekali na pociąg specjalny 105 (który rzekomo miał się okazać kłopotliwy). – Bo mam tu priorytetową...
– Humilia? – odezwał się czyjś głos. – Co jest, Humilia?
Przemieszczenie powietrza gdzieś na tyłach i oto pojawiła się, Hannah Doll, znowu w bieli iskrzącej się w cieniach. Humilia zakasłała uprzejmie i wycofała się.
– Przepraszam, że się narzucam, madame – powiedziałem. – Nazywam się Golo Thomsen. Miło mi panią poznać.
Palec za palcem zdarłem żwawo irchową rękawiczkę i wyciągnąłem dłoń, a ona ją ujęła.
– Golo? – powtórzyła.
– Tak. To mi wyszło, gdy po raz pierwszy próbowałem wymówić imię Angelus. Jak sama pani słyszy, uszkodziłem je bardzo. Ale przywarło. Nasze błędy nawiedzają nas całe życie, nie sądzi pani?
– W czym mogę panu pomóc, panie Thomsen?
– Pani Doll, mam dość pilne wieści dla komendanta.
– Ach tak?
– Nie chcę dramatyzować, ale w Kancelarii Rzeszy podjęto pewną decyzję, w kwestii, która, jak wiem, ma dla niego kapitalne znaczenie.
Jawnie taksowała mnie wzrokiem.
– Już raz pana widziałam – oświadczyła. – Zapamiętałam, bo nie był pan w mundurze. Zdarza się panu nosić mundur? Czym konkretnie się pan zajmuje?
– Służę jako łącznik – odparłem i wykonałem płytki ukłon.
– Jeśli to takie ważne, to chyba powinien pan zaczekać. Nie mam pojęcia, gdzie on jest. – Wzruszyła ramionami. – Miałby pan ochotę na lemoniadę?
– Nie. Nie chciałbym robić fatygi.
– To dla mnie żadna fatyga. Humilia?
Spowijała nas teraz różana łuna głównego pokoju: pani Doll stała plecami do kominka, pan Thomsen prężył się przed środkowym oknem i omiatał wzrokiem wieże obserwacyjne w linii ogrodzenia, a także te czy inne obiekty Starego Miasta na dalszym planie.
– Uroczo. Bardzo tu uroczo. Proszę mi powiedzieć – rzekłem ze wstydliwym uśmiechem – potrafi pani dochować tajemnicy?
Jej wzrok stężał. Z bliska była bardziej południowa, bardziej łacińska, jeśli chodzi o koloryt, a oczy jej miały niepatriotyczną ciemnobrązową barwę, jakby wilgotnego karmelu, z zawiesistym połyskiem.
– Potrafię dochować tajemnicy. Jak najbardziej. Pod warunkiem, że tego chcę – odparła.
– Och, to znakomicie. Bo chodzi o to – zacząłem się tłumaczyć, nie do końca w zgodzie z prawdą – chodzi o to, że nad wyraz interesują mnie wnętrza, znaczy się meble i styl. Rozumie pani, dlaczego nie chciałbym, aby to się rozeszło. Niezbyt to męskie.
– Owszem, nie bardzo.
– Czy zatem z tymi marmurowymi blatami to był pani pomysł?
Miałem nadzieję rozkojarzyć ją i jednocześnie wprawić w ruch. Tymczasem Hannah Doll gadała, gestykulowała, przechodziła od okna do okna, a ja miałem okazję się asymilować. Tak, była z pewnością zbudowana na zdumiewającą skalę: wielkie przedsięwzięcie, jeśli chodzi o koordynację estetyczną. I ta głowa, szerokość ust, moc zębów i szczęki, jędrna powłoka policzków – kanciastych, acz kształtnych, z kośćmi wykrzywiającymi się ku górze i na zewnątrz.
– A ta zadaszona weranda? – spytałem.
– Do wyboru było albo tak, albo...
Przez otwarte drzwi weszła Humilia z tacą, na której stał kamionkowy dzbanek oraz dwa talerze z ciastkami i biszkoptami.
– Dziękuję, moja poczciwa Humilio.
– Pani pokojówka, pani Doll – zagadnąłem, gdy znowu znaleźliśmy się sami. – Czy nie jest ona aby Świadkiem?
Hannah zwlekała z odpowiedzią, dopóki jakieś domowe wibracje, niewykrywalne przeze mnie, nie udzieliły jej dyspensy, by mówić dalej i to nawet nie szeptem:
– Zgadł pan. Nie rozumiem tych ludzi. Ona ma religijną twarz, nie uważa pan?
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej