- W empik go
Strefy - ebook
Strefy - ebook
Siedem lat po serii wielkich katastrof Ziemia składa się wyłącznie z pustyń, ruin miast i śmiertelnego wirusa, który dziesiątkuje resztki ludzkości. Większość tych, którym udało się przeżyć, mieszka w Strefach – specjalnych schronach, których opuszczenie grozi szybką śmiercią.
A jednak Marion Dallas, zabójczyni pracująca na zlecenie przewodniczącego Strefy A, czuje, że nie może tu zostać ani chwili dłużej. Gdy odkrywa, że jej matka nie żyje, a na siostrze przeprowadzane są brutalne eksperymenty, decyduje się zemścić za wszystkie wyrządzone jej najbliższym krzywdy. Droga, w którą wyruszy, będzie długa i skrajnie niebezpieczna, a Marion będzie musiała zmierzyć się z morderczym upałem, kwaśnymi deszczami i atakiem pozastrefowego gangu. Towarzyszący jej mężczyzna, w ostatniej chwili uratowany przed egzekucją, może pomóc w przetrwaniu tej wyprawy lub… okazać się śmiertelnym wrogiem.
Stoczyła się z łóżka. Zakładając spodnie, poczuła wstrząs. Ze ścian sypnął się kurz, a ludzie za-częli jeszcze bardziej hałasować. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Strefa nie-jednokrotnie była atakowana przez bezstrefowych, buntowników, a ostatnio nawet przez inne strefy, ale jeszcze nigdy nie używano do tego detonacji. Znajdowała się pod ziemią, więc zburze-nie jej było jednoznaczne ze śmiercią wszystkich w środku.
Marion dokończyła się ubierać i już znacznie szybszymi ruchami chwyciła plecak. Miała ich co najmniej trzy. Jeden z nich zawsze był spakowany na wypadek nagłej misji. Odpięła nóż od kurtki i wsadziła go za pasek. Chwyciła broń leżącą pod poduszką.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-072-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyryła w gałęzi kolejne trzy kreski. Popatrzyła na nie przez krótką chwilę i wsadziła nóż za pasek spodni. Kij, którym się podpierała, miał na sobie już kilkadziesiąt tego rodzaju symboli. Każdy z nich oznaczał jedno życie, które odebrała w wyznaczonych przez Larsona zadaniach. Sześć lat temu obiecała sobie, że będzie upamiętniać tych ludzi, a że nie miała możliwości ich pochowania, robiła to w tak prymitywny sposób. Na początku każda kreska sprawiała jej ogromny ból. Pamiętała twarz każdej osoby, którą zaznaczała. Teraz robiła to automatycznie. Nie patrzyła już w oczy tym, którzy musieli zostać wyeliminowani, nie przepraszała ich. Często nawet nie widziała ich twarzy. Kładła się w wygodnej pozycji, ustawiała celownik i naciskała spust. Potem spoglądała jeszcze raz, upewniając się, czy na pewno wykonała zadanie. Na końcu skreślała nazwisko z listy.
Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, którą zabrała z kurtki Dany Bell. Zapaliła jednego z nich, analizując, jakie błędy popełniła tym razem. Dana była jej jedynym celem w tej misji. Mocno się poobijała, próbując przekonać ją do porzucenia prac nad projektem C27f. Kobieta faktycznie była tylko wystraszonym naukowcem, tak jak opisywał ją Larson, ale jej docent, o którym nie otrzymała żadnej informacji, był absolutnym zaprzeczeniem chudego informatyka w okularkach. Mężczyzna bez problemu rzucił Marion o szklaną szafkę z laboratoryjnym sprzętem. To przez niego miała taki problem z wykonaniem misji. Ostatecznie ani Dana Bell, ani jej wyrośnięty przyjaciel nie zgodzili się na zakończenie pracy dla Strefy B i oboje zginęli. Stali się nowymi kreskami na gałęzi. Trzecią kreską był strażnik, który zauważył Marion, gdy wchodziła do laboratorium. Nie zdążył nawet włączyć alarmu.
Skończyła palić w momencie, w którym stanęła przed wejściem do Strefy A. Oparła kij o najbliższy pień i dokładnie się rozejrzała. Setki otaczających ją na wpół złamanych i wyschniętych drzew sprawiały wrażenie, jakby katastrofy dopiero co się wydarzyły. Przez siedem lat nikt się nie pofatygował, by wysprzątać teren naokoło strefy. Nie było po co. Przynajmniej dzięki temu mogła mieć pewność, że jest absolutnie sama w promieniu paru najbliższych kilometrów. Zapukała w blachę pokrytą piaskiem i odsunęła się powoli. Klapa się otworzyła, a w dziurze prowadzącej na dół, wprost do Strefy A, pojawiła się głowa młodego chłopaka.
– Identyfikator proszę – powiedział cienkim głosem.
Marion nie widziała go nigdy wcześniej. Szybko oszacowała, że ma mniej więcej szesnaście lat, niedawno udało mu się dostać do strefy, wcześniej najprawdopodobniej był pozastrefowym, a pracę przy włazie rozpoczął około pięć godzin temu. Że też musiał trafić akurat na nią.
– Nie mam, pracuję na czarno. – Stanowczość jej głosu wyraźnie go zmieszała.
– Nie mogę cię wpuścić bez iden… – nie zdążył dokończyć. Marion nagle pojawiła się przy nim, zepchnęła z czterostopniowej drabinki i wskoczyła przez właz do wnętrza strefy. Kiedy lądowała, paczka papierosów wysunęła jej się z kieszeni.
Chłopak mimo szoku wypisanego na twarzy podniósł się i podbiegł do czerwonego guzika na ścianie. Marion chwyciła jego dłoń, zanim włączył alarm.
– Włącz go, a pierwszego dnia wylecisz z pracy – syknęła zimnym tonem.
Chłopak znieruchomiał. Stracenie pracy oznaczało wyrzucenie ze strefy, a to, w połączeniu z nadchodzącą porą suchą i jego stanem zdrowia, równało się nieuniknionej śmierci.
– Stevens! – wrzasnęła nagle Marion. – Stevens! Kurwa, obudź się!
Starszy mężczyzna, rozłożony dotychczas na drewnianym krześle, otworzył powoli oczy. Rozejrzał się, przeciągnął i całkowicie rozluźniony zmienił ułożenie nóg. Uśmiechnął się do groźnie wyglądającej kobiety.
– Aha. Barry, poznaj Marion. Jej nie musisz sprawdzać identyfikatora – powiedział leniwie, po czym ziewnął i znów przymknął powieki. Nie miał zamiaru się fatygować, skoro pierwszy raz od dwóch lat przydzielono mu do pomocy ucznia.
Marion przewróciła oczami. Puściła kościsty nadgarstek chłopaka i schyliła się, by podnieść papierosy. Bez słowa wyjaśnienia ruszyła w stronę korytarza.
Idąc nim, wciąż kręciła głową. Larson niejednokrotnie dawał dowód swojej nieodpowiedzialności, ale nie przestawał jej pod tym względem zaskakiwać. Jak mógł zatrudnić totalnego nowicjusza do tak ważnej roli? Chłopak nie wiedział nawet, jak działa system przepustek, a już za niego odpowiadał. W razie awaryjnej sytuacji pewnie nie trafiłby do odpowiedniego skrzydła. Nic dziwnego, Marion sama gubiła się czasami w labiryncie korytarzy. Tylko ten jeden będący końcówką drogi prowadzącej do wyjścia był prosty, a reszta krzyżowała się z innymi ze sto razy. Właściwie cała strefa składała się tylko i wyłącznie z przejść i mniejszych lub większych pomieszczeń. Nic więcej w sobie nie miała. Była tylko przeludnionym, podziemnym schronem, a jedyną rzeczą, dzięki której wszyscy z zewnątrz chcieli się do niej dostać, były zapasy, które i tak zaraz miały się skończyć.
Minęła duże, otwarte pomieszczenie i skierowała się w prawo. Skręciła jeszcze dwa razy, po czym zatrzymała się przed drzwiami z numerem trzysta osiemdziesiąt pięć. Wpisała kod i pociągnęła za klamkę, ciężko przy tym wzdychając. Jej pokój zdecydowanie różnił się od każdego innego pokoju w strefie. W przeciwieństwie do innych mieszkańców Marion nie trzymała zdjęć, pamiątek z poprzedniego życia ani małych, cennych wtedy przedmiotów. Gdyby nie parę ubrań w szafie, pokój mógłby zostać uznany za pusty i oddany do użytku komuś innemu. Marion tylko raz, na samym początku pracy dla Larsona, zastanawiała się, czy nie postawić na stoliku nocnym zdjęcia przedstawiającego mamę, Lil i ją, śmiejące się do obiektywu. Zdecydowała się na tę jedną pamiątkę, ale po godzinie schowała ją z powrotem do kieszeni kurtki. Nie chciała narażać rodziny na niebezpieczeństwo, w razie gdyby zdjęcie znalazła niewłaściwa osoba. Przez jakiś czas nosiła je przy sobie podczas pracy. Czuła się usprawiedliwiona, gdy na nie zerkała. Wyrzuciła je zaraz po misji w listopadzie dwa tysiące pięćdziesiątego siódmego roku.
Zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, ciężkie buty kopnęła w kąt, a z dziurawych jeansów ledwo udało jej się wyjść. Miała je już ponad dwa lata, trochę przez ten czas przytyła. W samej koszulce i majtkach wyszła z pokoju. Przejście publicznym korytarzem w takim stroju już od dawna przestało sprawiać jej problem. Przechodzący mężczyźni wciąż spoglądali na nią tym samym wzrokiem – najpierw zaciekawionym i zalotnym, ale zaraz później pełnym zaskoczenia i odrazy. Do tego również się przyzwyczaiła. Zdawała sobie sprawę z dziesiątek blizn na skórze. Ludzie mieszkający w strefie doskonale wiedzieli, kim jest osoba wyglądająca w ten sposób. Mogła być albo nowym współmieszkańcem, który nie wydobrzał jeszcze po życiu na zewnątrz, albo mordercą pracującym bezpośrednio dla Patrica Larsona. Różnica między tymi dwiema grupami polegała na tym, że nowi nie byli tak pewni siebie lub obojętni. Marion była, dlatego strefowi od razu zgadywali, kim jest. W pewnym momencie ich zakłopotanie zaczęło sprawiać jej przyjemność. Bawiło ją, jak odwracali wzrok albo próbowali okazywać swoją wyższość. Dzieci pokazywały na nią palcem, a matki kazały im się jej wystrzegać. Największą rozrywkę miała, gdy wchodziła do łazienek, z których inne kobiety natychmiast wychodziły.
Tym razem łazienka była pusta. I wyjątkowo sterylnie czysta, choć zapach nie należał do najprzyjemniejszych. W prawym kącie stał dozownik na jednorazowe ręczniki. Marion wpisała kolejny kod, różniący się od tego, którym otwierała drzwi pokoju, i wyjęła z plastikowego pudełka świeży, biały materiał. Wciąż pachniał chemicznym proszkiem do prania. Nie lubiła tego zapachu. Kojarzył jej się z pralniami, do których chodziła razem z mamą przed dodatkowymi zajęciami z biologii. Kolejny dozownik wydał jej malutką buteleczkę płynu do włosów i jeszcze mniejszą kostkę szarego mydła. To zaopatrzenie musiało wystarczyć jej na kolejne dwa dni. Przez następne czterdzieści osiem godzin kod wyznaczony przez administrację po prostu nie zadziała. Każda osoba w strefie mogła korzystać z prysznica tylko raz na dwa dni. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce Marion niejednokrotnie łamała ten przepis, wpisując zauważone wcześniej kody innych kobiet. W ten sposób wykorzystywała ich szanse na kąpiele.
Kostka mydła ledwo wystarczyła na zmycie z siebie pyłu i krwi. Jakaś jej część należała do Dany Bell, ale zdecydowana większość była Marion. W niektórych nowo powstałych ranach wciąż miała kawałki szkła, które wbiły jej się w skórę, gdy docent rzucił nią o szafkę. Próbowała je wyciągnąć, jednak nie była w stanie tak mocno wygiąć ręki, więc szybko się poddała. Postała chwilę pod bieżącą, czystą wodą. Kiedy zaczynało robić się przyjemnie, czas jej prysznica się skończył. Zerknęła na słuchawkę wyczerpanym wzrokiem i przeklęła.
Owinęła się ręcznikiem i wróciła do pokoju. Idąc tym samym korytarzem, jeszcze bardziej napawała się zgorszonymi spojrzeniami. Była to chyba jedyna forma rozrywki, na jaką mogła sobie pozwolić. Skończyła się, gdy Marion zamknęła za sobą drzwi z numerem trzysta osiemdziesiąt pięć. Zrzuciła ręcznik i stanęła nago przed lustrem. Uświadomiła sobie, że wyglądała jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Przyzwyczaiła się już do starych blizn, ale nowe rany zawsze sprawiały, że przypominała ofiarę kolejnych katastrof. Zerknęła na ramię, z którego znów zaczęła sączyć się krew. Jej plan jak najszybszego zameldowania się w administracji i jeszcze szybszego położenia do łóżka właśnie upadł. Przewróciła oczami i rozejrzała się po pokoju. Nie miała zamiaru zapaćkać krwią świeżo wypranej koszulki, musiała więc wymyślić coś, co chociaż na chwilę mogłoby posłużyć za opatrunek. Udało jej się znaleźć tylko szarą taśmę klejącą. Musiała wystarczyć. Zakleiła nią nowe obrażenia, ubrała się i poszła do skrzydła medycznego.
Nie znosiła tam chodzić. Sześćdziesięcioletnia pielęgniarka patrzyła na nią z tą samą drwiącą miną, co reszta społeczeństwa, tylko że jej towarzystwo Marion zmuszona była znosić. I to kilka razy w miesiącu, czasami nawet po parę godzin. Kobieta mentalnie zatrzymała się już ponad dwadzieścia lat wcześniej, więc jej wartości i związane z nimi docinki były co najmniej wkurwiające. Pocieszający był jedynie fakt, że Betty i tak najprawdopodobniej niedługo umrze. Nikt nie dożywał w Strefie A dłużej niż do siedemdziesiątki. Marion nawet nie jęknęła, gdy zaszywała jej prawe ramię. Siedziała z kolanem pod brodą, brudząc butem białe krzesło w gabinecie.
– Ty nawet fizycznie nic już nie czujesz, prawda? – spytała Betty.
W odpowiedzi otrzymała tylko wzruszenie ramionami. Kobieta niejednokrotnie próbowała wyciągnąć z Marion informacje o tym, co dokładnie robi, ale od paru lat nie usłyszała nic prócz: „Cztery na plecach, jedna do zszycia” albo „Dzisiaj tylko dezynfekcja”. Wolała, gdy jej pacjentka miała na ciele więcej ran, bo oznaczało to, że zabicie drugiej osoby nie było dla niej banalnie proste, że sprawiło jej jakiś problem. Jeśli nie psychiczny, to chociaż fizyczny.
Zaraz po opatrzeniu Marion wciągnęła koszulkę i nie podziękowawszy, bez słowa wyszła z gabinetu. Betty podrapała się po brodzie. Zawsze tak robiła, gdy coś jej się nie podobało. Z jednej strony wręcz nienawidziła Marion za to, w jaki sposób traktuje innych, ale z drugiej gdzieś pod wszystkimi poziomami niechęci zdawała sobie sprawę, jak trudna musi być dla niej taka rola. Marion nie miała zamiaru wysłuchiwać jej rad. Już przy pierwszej wizycie po pięciu minutach wykładu o moralności rzuciła kobiecie taką wiązankę, że próby nawracania jej już nigdy się nie ponowiły.
Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, udała się w końcu do administracji. Ta część strefy jako jedyna wyglądała, jakby zatrzymała się w czasie. Wejście do niej przypominało standardową recepcję w dużej firmie, a gabinety poszczególnych ważnych ludzi były eleganckie, przeszklone i wyposażone w drogie drewniane meble.
Zatrzymała się przed środkowymi drzwiami i zapukała.
– Proszę – usłyszała znienawidzony głos.
Weszła do środka, krzyżując ramiona na piersi. Przy szerokim bukowym biurku siedział przewodniczący administracji, Patric Larson – chudy, wręcz patyczkowaty mężczyzna po trzydziestce z niezwykle precyzyjnie ogolonym zarostem. Nawet on pasował do wnętrza przeniesionego wprost z przedkońcowego świata. Wyglądał po prostu jak bogaty biznesmen, ubrany w drogi garnitur, z równie drogim zegarkiem na nadgarstku. Jedyna rzecz, która nie pasowała do ogółu, to trampki. Najwyraźniej jego markowe lakierki straciły swój blask po siedmiu latach mieszkania w podziemiach.
– Marion! – wykrzyknął melodycznie. – Moja ulubiona pracownica. Usiądź, proszę.
Kobieta posłusznie usiadła naprzeciwko. Nie znosiła tego fotela. Przez skórę, którą był obłożony, za każdym razem przyklejały jej się do niego ramiona.
– Jak poszło? – zapytał. – Wszystko załatwione? Nasi ludzie są bezpieczni?
– Ta.
– Jakieś uwagi, dodatki, przeszkody?
Zawsze dokładnie zapisywał wszystko, co podawała mu Marion. Oczekiwał szczegółowego opisu przebiegu misji, chętnie słuchał komentarzy i uśmiechał się przez cały czas trwania rozmowy. Tego nienawidziła najbardziej.
– Dwie dodatkowe osoby, prócz tego żadnych niespodzianek – powiedziała jakby od niechcenia. Bardziej skupiała się na wnętrzu pogryzionego policzka niż na zawiedzionej minie przewodniczącego Strefy A.
Mężczyzna siedział cicho przez dłuższą chwilę, po czym wsadził swoje nikłe notatki do szuflady. Oparł się na łokciach o blat i splótł palce.
– Ostatnio mówisz nam coraz mniej, Marion. Coś się dzieje?
– Nic, dlatego nie ma o czym mówić – odpowiedziała sztywno. Chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę, ale oczekujący wzrok Larsona dał jej do zrozumienia, że sprawozdanie nie zakończy się, póki nie odpowie na wszystkie jego pytania. – Ostatnie misje nie były zbyt wymagające.
– Właśnie. – Jego uśmiech zniknął w sekundę. – Niestety tym razem nie dam ci odpocząć. Strefa B przeszła ostatnio samą siebie. Wiesz, że dostarczają nam wodę, prawda?
– Myślałam, że przestali.
– Tak, w zasadzie tak. O to właśnie chodzi. Od paru miesięcy jej nie dostarczają, a rozmowy dyplomatyczne zawiodły, dlatego musimy ich do tego zmusić. Nie możemy pozwolić, żeby rokrocznie zabierali nam ludzi, nie dając za to nic w zamian. – Larson włączył rzutnik, a na białej ścianie pojawiła się mapa Strefy B. – Nie jest skompletowana w całości, ale najważniejsze punkty są naniesione. Twoje zadanie będzie banalnie proste. Musisz tylko podłożyć bombę w sektorze F. – Wskazał ołówkiem na niebieskie pole. – To ten teren. Wszystko jasne?
– Z tego, co wiem, jest to sektor mieszkalny, nie ma tam niczego cennego.
– Ludzie, kochanie. Tam są ludzie. – Wygiął usta w obrzydliwym uśmiechu.
– Co ci to da, jeśli zginą? – zapytała, przez co Larson natychmiast zbladł. Żeby uzyskać odpowiedź, musiała zadać pytanie w innej formie. – Co nam to da, jeśli zginą?
– Nie ma tam wielu ludzi, nie martw się. Jest tam niewielka liczba pracowników, bez których się nie obędą, i specjalistów, których mamy my. Jeśli zostaną usunięci, strefa będzie musiała zgłosić się po nich do nas, a my zażądamy od niej tego, czego najbardziej potrzebujemy: wody. Poza tym brak wywiązywania się z umowy tłumaczą coraz większymi suszami, a jak będą mieć mniej ludzi do napojenia, wody…
– Wystarczy też dla nas – dokończyła za niego. Domyśliła się, że kłamał na temat liczby strefowych mieszkających w sektorze. Skoro zlikwidowanie ich miało się równać z przekazaniem nadmiaru wody Strefie A, nie mogło być ich niewielu.
– Brawo, kochanie.
Marion już dawno przestała się zastanawiać, czy okazywana przez niego radość podczas przedstawiania kolejnej misji jest prawdziwa, czy tylko udawana. Rozważania zakończyły się po misji w dwa tysiące pięćdziesiątym siódmym roku, kiedy po zabiciu prawie dziesiątki ludzi, w tym dzieci, Larson śmiał się przez dobre parę minut, po czym obwieścił przez radio, że dzięki wspaniałemu bohaterstwu i poświęceniu Marion Dallas Strefa A znów jest bezpieczna. Jego rozradowanie udzieliło się nawet paru mieszkańcom. Na chwilę udało im się zapomnieć, że uratowanie strefy oznaczało uniemożliwienie innym wstępu do środka. Czyli śmierć.
– A co, jeśli się zorientują, że to my?
– Po pierwsze bomba będzie zrobiona tak, że będzie przypominało to wypadek: ciśnienie w rurach, gaz czy inne tego typu rzeczy. Jeśli dojdą do tego, że to my, będziemy mieli otwartą wojnę. Zagrozimy im, że bomb jest jeszcze kilka i że albo dadzą nam wodę według umowy, albo będą mieli wielki problem. Rozumiesz?
– Bomb faktycznie będzie kilka?
Całą swoją uwagę skoncentrowała na tym, by nie dać po sobie poznać, jak nim gardzi. Jego plan wydawał się bardziej idiotyczny niż zazwyczaj. Otwarta wojna ze Strefą B oznaczała automatyczną przegraną. Strefa A nie miała nawet czwartej części wyposażenia, które posiadała strefa główna. Poza tym Strefa B miała wyszkolonych do walki ludzi, Strefa A – cywili.
– Jak najbardziej.
– Skoro ja mam ją dostarczyć, to potrzebuję jeszcze co najmniej dwóch osób. Jednej, żeby tę bombę w ogóle zrobiła, i drugiej do nawigacji podczas samej misji. Nigdy wcześniej nie kazałeś mi pracować z kimś.
– Nigdy ci nie kazałem, kochanie. Mamy układ, pamiętasz? – Zmarszczył czoło. – Poza tym za każdym razem współpracujesz z całą naszą społecznością. Wystarczy, że wyślesz sygnał, a przybędzie ci z pomocą każdy nasz zaufany pracownik.
Larson nazywał pracownikami tylko takie osoby jak Marion, a było ich jeszcze czterech. Każdy inny zawód wykonywany w strefie nosił identyczną nazwę jak sprzed katastrof. Piekarz był piekarzem, hodowca hodowcą, pielęgniarka pielęgniarką, jedynie płatny morderca był pracownikiem. Według przewodniczącego nazwa płatny morderca była zbyt obciążająca psychicznie i prowadziła do stygmatyzacji społecznej. Jakby i tak do niej nie prowadziła.
– Kto będzie ze mną pracował?
– Ha! Spodoba ci się. Informatyk, który będzie cię prowadził, to… – Spojrzał na leżące na biurku dokumenty. – Takahiro Ise. Wybitny specjalista, naprawdę wybitny. A osobą, która zbuduje bombę, jest… uwaga, uwaga… Ethan Anders. – Znów się uśmiechnął. Marion musiała odwrócić wzrok, aby powstrzymać się od zastrzelenia go.
– Kurwa – przeklęła szeptem.
– Wiem, jakie sa między wami stosunki, więc stwierdziłem, że pójdzie łatwiej i szybciej z osobą, z którą coś cię łączy. Poza tym on też jest bardzo dobry w tym, co robi.
– Nie zgodzi się.
– Słucham?
– Powiedziałam, że się nie zgodzi. Nie zgodzi się skonstruować bomby, której celem będzie zabicie kilkudziesięciu albo nawet kilkuset osób. Ethan Anders się na to nie zgodzi.
Zaczynała się denerwować. Zdawała sobie sprawę, jak będzie wyglądać jej najbliższe parę miesięcy pracy. Będzie zmuszona siedzieć bezczynnie obok Ethana, patrzeć mu na ręce i wysłuchiwać jego przekleństw, wywodów i marudzenia.
– Kochanie. – Larson odzyskał spokój, a jego twarz znów nabrała kolorów. – On już ją zrobił.
– Co?
– Nie przypuszczałaś chyba, że jesteś jedyną osobą, która jest tutaj z jakiegoś powodu. Ethan Anders również ma swoje za uszami.
Czekał dłuższą chwilę na reakcję Marion, ale kobieta siedziała z założonymi na piersi rękoma i gapiła się na niego z uniesioną brwią. Nie miała zamiaru mu odpowiadać. Ethan był jedną z nielicznych osób, z którymi miała jakikolwiek kontakt w przeciągu ostatnich kilku lat, i chociaż łączył ich tylko seks, zdążyła go trochę poznać. Wiedziała, jakiego argumentu użył Larson przeciwko niemu.
Ethan od początku był zaangażowany do pracy w sekcji, której członkowie opiekowali się sierotami mieszkającymi w strefie. Większość dzieciaków miała spore problemy psychiczne, fizyczne albo behawioralne, więc strefowi, którzy ledwo sami dawali sobie radę, nie mieli ochoty dodatkowo się obciążać. Oprócz niego opiekowało się nimi jeszcze dwóch innych mężczyzn i trzy kobiety w podeszłym wieku. Larson już dawno wyraził swój stosunek do tej sekcji i otwarcie przyznał, że nie będzie zajmował się tymi, którzy nie przydadzą się strefie. Zgodził się na pobyt sierot w schronie jedynie pod warunkiem, że ktoś z dorosłych strefowych stanie się za nie odpowiedzialny. Najprawdopodobniej zagroził Ethanowi, że sekcja zostanie rozwiązana, jeśli mężczyzna nie zgodzi się z nim współpracować.
– Więc… Wszystko już wiadomo. – Klasnął w dłonie. – W teczce są dokumenty, dokładne dane, gdzie i jak umieścić bombę, i milion innych niepotrzebnych papierów. Przejrzyj je dokładnie. Wyruszasz pojutrze. – Wręczył jej teczkę i wskazał dłonią drzwi. – Jesteś naszą nadzieją, Marion.
– Pierdol się – szepnęła, wychodząc.
Wracając do siebie, planowała idealne morderstwo. Tworzyła przebieg, rozmyślała nad konsekwencjami i kreowała piękny obraz martwego Larsona. Nie mogła tylko wybrać sposobu, w jaki miałby zginąć. Zastrzelenie go byłoby zbyt proste, zmuszenie do powieszenia się zbyt głośne, a otrucie nie sprawiłoby jej przyjemności. Najatrakcyjniejsza wydawała się opcja skazania go na banicję – oczywiście bez zapasów i ekwipunku. Na zewnątrz nie przeżyłby tygodnia. Jego drogi zegarek, garnitur i trampki nie zdałyby się na nic w świecie pozbawionym przeszklonego gabinetu. Swoją drogą zastanawiała się, czy szyba odgradzająca go od korytarza jest kuloodporna.
Stanęła przed rozwidleniem. Najprościej byłoby pójść do siebie i przespać resztę dnia, a teczką zająć się dopiero wieczorem. Z drugiej strony chciała zobaczyć Ethana Andersa. Miała nadzieję, że męczą go wyrzuty sumienia, że chodzi zestresowany po swoim warsztacie i wrzeszczy z bezsilności. Zastanawiała się przez chwilę, po czym ruszyła w tym kierunku. W drodze kontynuowała marzenie o zabójstwie. Żałowała, że nie może go zrealizować. Gdyby dopuściła do tej frajdy, mogłaby mieć pewność, że Lil i mama będą albo martwe, albo wygnane w ciągu paru godzin od znalezienia jego zwłok.
Na całe szczęście dotarła do pracowni Ethana, zanim znów zatraciła się w wyobrażeniach na ten temat. Przyjrzała się drzwiom. Wisiała na nich duża kartka z napisem „Nie pukać”. Po wejściu do środka zobaczyła dokładnie to, czego się spodziewała. Ethan Anders opierał się wyprostowanymi rękoma o stół, na którym leżała teczka misji i duże kartki, najprawdopodobniej będące planami konstrukcji bomb. W pewnym momencie uderzył pięścią w stół i zrzucił z niego wszystkie dokumenty. Gdyby jego prawa ręka nie była tylko metalową protezą, najprawdopodobniej połamałby sobie kości. Zasłonił twarz i przeklinając pod nosem, kucnął przed biurkiem.
– Masz – powiedziała Marion, rzucając mu paczkę papierosów.
Podeszła do niego, usiadła na blacie i położyła nogi na krześle stojącym tuż obok. Ethan spojrzał na nią posępnie. Chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc wziął jednego papierosa i zapalił. W jego mokrym od łez spojrzeniu było coś takiego, co zawsze niepokoiło Marion. Facet z jednej strony opiekował się dzieciakami, a z drugiej upijał się z nią i pracował nad bombą. Nie mógł być do końca normalny. Chyba nikt już taki nie był.
Nastała cisza. Ethan nie miał najmniejszej ochoty na rozmowy, a Marion nigdy nie potrafiła ich rozpoczynać. Milczenie było dla nich normą. Prawie nigdy ze sobą nie rozmawiali. Zazwyczaj wymieniali się paroma przekleństwami, uprawiali szybki, pusty emocjonalnie seks, a potem wracali do własnych zajęć. Na początku ich znajomości Ethan próbował rozmawiać z Marion na proste, niezobowiązujące tematy, ale kobieta zawsze urywała je już na początku.
– Będą takie małe? – zapytała, przyglądając się porozrzucanym dokumentom. Wstała, by je pozbierać.
Ethan powoli się wyprostował. Od momentu dowiedzenia się o zadaniu nie przestawała boleć go głowa. Pulsowała za każdym razem, gdy zmieniał pozycję.
– Tak. Miały być niewidoczne, więc są małe. – W jego głosie dało się wyczuć resztki wściekłości.
– Wystarczą?
Spojrzał na nią z odrazą.
– Pytasz, czy wystarczą, żeby zabić ponad dwieście osób? Tak, wystarczą! – Wyrwał jej z ręki kartkę. – Mam jeszcze sporo pracy, przeszkadzasz mi.
Przetarł twarz dłonią. Usiadł na krześle, na którym Marion jeszcze przed chwilą trzymała nogi. Wziął do ręki ołówek i udawał, że skupia się na zadaniu. Wpatrywał się w blat do momentu, aż kobieta wyszła z warsztatu. Gdy zniknęła, znów podparł głowę na dłoniach i głośno westchnął. Kątem oka zauważył papierosy. Zastanawiał się, czy ich sobie nie zatrzymać. Dlaczego miałby tego nie zrobić? Należały do Marion, ale ona też na pewno je ukradła. Wyciągał już nawet rękę, by schować je do kieszeni, ale zabrał tylko jednego z nich. Wstał, chwytając się za skronie.
Wyszedł na korytarz, po czym zawołał Dallas. Patrzył, jak się zatrzymuje i odwraca z tym charakterystycznym dla siebie znudzonym wyrazem twarzy. Błagała w myślach, by Ethan nie zaczął kolejnego monologu o ich nikłej relacji, zgłoszeniu się do strefowego psychologa oraz o pracy, przez którą z Marion uciekają resztki życia. Zazwyczaj, gdy zaczynał ją pouczać, po prostu wychodziła.
– Zostawiłaś – powiedział, podając jej papierosy.
Zabrała paczkę i odeszła szybkim krokiem. Tylko w ten sposób mogła uniknąć rozmowy.