- W empik go
Stroiciel lasu - ebook
Stroiciel lasu - ebook
Pełna humoru opowieść psa o człowieku
Początek lat 90. M – bohater poprzedniej powieści Stokowskiego „Samo-loty" –
wybudzony z długotrwałej śpiączki, stara się odnaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego powrócił na Ziemię. Po kuracji szpitalnej i pobycie w domu pomocy społecznej, opuszcza Warszawę i osiedla się w lasach na północy Polski. Tam, podczas wędrówek z psim Sancho Pansą u boku, stopniowo odzyskuje władze cielesne i duchowe. Jego głównym zajęciem staje się harmonizowanie brzmienia rozstrojonych drzew i zakątków puszczy w dolinie dolnej Wisły. Próbuje też nieść pomoc ciężko chorej dziewczynie i odnajduje miłość. Z czasem – pozornie skazany na porażkę – podejmuje walkę z ludźmi, którzy od dziesięcioleci niszczyli harmonię świata i służyli żywiołowi śmierci. Nieoczekiwana wolta w finale powieści skłania do postawienia pytania: Czy ta osobliwa, psia opowieść rzeczywiście wiedzie nas na północ?
„Stroiciel lasu" to słowo o Polsce po roku 1989, przy czym o trudnych sprawach mówi się tutaj z humorem. Jest to książka o przyjaźni, ocalającej mocy ciszy, potrzebie pamięci, a także o potężnej sile śmiechu i marzeń. Jest też pochwałą opowiadania zwariowanych historii.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-2489-5 |
Rozmiar pliku: | 842 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naprawdę, drodzy państwo, uważacie, że psy nie myślą i nie potrafią wypowiedzieć ani słowa? A zajrzeliście kiedyś w oczy suce bernardyna, takiej z kilkorgiem małych ssaków koło brzucha? Albo zwykłemu powsinodze z wyschniętym rzepem na ogonie? Nie owczarkowi czy szpicowi, arystokratom psiego świata, lecz właśnie kreaturze z podkurczoną łapą, arcykundlowi bez obroży! I co? Nie dostrzegliście w jego ślepiach śladu duszy?
Tym, co tu gwiżdżą i obrzucają mnie argumentami o brakach w mózgu albo w ogólnym wykształceniu czworonogów, odpowiem, że, faktycznie, psie wyrostki nie rozumieją jeszcze wielu rzeczy i nie są w stanie wypowiedzieć takich słów jak centryfuga, stratyfikacja lub transkrypcja. Są też psie głupki, co to nie wiedzą, gdzie jest Rosja. Wszelako nawet te głuptaki – gdyby chciały – mogłyby śmiało opowiedzieć wam o niesłychanie ważnych sprawach, na przykład o sposobach uwodzenia atrakcyjnych samic czy też staraniach o schronienie w porze mrozów. Natomiast psy dojrzałe, już jako tako doświadczone w swoim fachu, umiałyby zawstydzić i poruszyć was niejedną pogadanką o miłości, radami w sprawie wychowania krnąbrnych dzieci bądź przejmującą skargą na strzelanie z petard nocą i na perfidię starych kotów.
Czasem wydaje się, że wreszcie coś powiedzą, lecz koniec końców zaciskają zęby, bo mają do was dziwną słabość. Po prostu nie chcą wam odbierać satysfakcji z tego, że niby to jesteście wyjątkowi w skali galaktyki – z tym waszym nadzwyczajnym darem słowa, cudem mowy... Bardzo przepraszam, chyba pchła.
_Excuse-moi._ Musiałem zagryźć.
Ufam, że może chociaż siedemdziesiąt siedem osób uznało za prawdziwe moje wyjaśnienia i zrozumiało raz na zawsze, po co psu jęzor dłuższy od ogona. Tych właśnie ludzi chciałbym teraz prosić, aby przyjęli z mego pyska tę opowieść, o jakiej napomknąłem na początku, o lądowaniu i tak dalej.
Przyjmijcie ją jak zestrzeloną nad bagnami dziką kaczkę, skarb przyniesiony wam pod nogi. A jeśli okazałyby się zgniłą kością odnalezioną nocą na śmietniku, to postarajcie się, mimo wszystko, dostrzec w niej skromny znak przyjaźni, jakiej ze świecą szukać między ludźmi.
To co?
To proszę bardzo – zaczynamy.1
Dlaczego M zeskoczył właśnie wtedy, a nie wcześniej – tajemnica. I jak udało mu się wylądować – nie wiadomo. Myślał, że stoi przy nim siostra Klara, a on jest w sanatorium górskim dla gruźlików astmatyków, lecz prędko zorientował się, że chyba jednak nie, że długonoga pielęgniarka blisko niego to nie tamta i przestrzeń dookoła też jest inna.
Siostra szukała czegoś obok łóżka. To pochylała się głęboko, to znowu próbowała sięgnąć po coś, co znajdowało się wysoko, tak że wspinała się na palce jak tancerka i rozstawiała lekko stopy. Miała na sobie krótki fartuch i pończochy – białe. Nie przejmowała się leżącym za nią śpiochem, który był podłączony do dwóch rurek, bo wiedziała, że nic nie słyszy i nie widzi, chociaż powieki miał zazwyczaj lekko uchylone, jakby ciut oszukiwał i podglądał. Tylko że teraz on naprawdę widział! I to nie z góry, ale właśnie z dołu.
Jest oczywiście wiele pięknych rzeczy na tej ziemi, na przykład drzewa i zwierzęta (no, nie wszystkie), samoloty, niektóre myśli, niektóre głosy instrumentów albo ludzi – przynajmniej tak uważał M i parę innych mądrych osób – lecz kształty kobiecego ciała są czymś zupełnie wyjątkowym, tym, co, jak zauważyłem, sprawia, że chłopcy i mężczyźni mogą unosić się nad ziemią, mówić wierszem, zapomnieć o urwanej nodze lub zwariować. Więc może to go właśnie przebudziło – nadzwyczaj smukła linia ciała pielęgniarki Anny Wilkosz. Powtarzam, nie wiadomo. Tajemnica.
M cicho jęknął. Z uwielbienia. Siostra A. Wilkosz odwróciła się, spojrzała prosto w jego oczy i już wiedziała, że się gapił. Mężczyźni, nawet kiedy umierają, myślą wyłącznie o tym jednym, każda kobieta wam to powie.
Zrobił się raban. Telefony. Przybiegły jakieś inne pielęgniarki i przyszedł stary doktor Pawlikowski ze zwisającą mu na brodę siną wargą. Pan doktor zawsze był zajęty. Akurat pełnił dyżur, chwała Bogu. Sprawdził przebudzonemu puls, a potem – nie wyciągając mu kuchennej rurki z zębów i wnętrzności – zaczął go pytać o sto różnych głupot. Pacjent miał odpowiadać ruchem głowy.
Tymczasem M przymrużył oczy, bo chciał zatrzymać pod powieką pierwszy obraz, ten, którym go przywitał świat po śnie-rozstaniu. Dopiero kiedy widok nóg nadzwyczaj atrakcyjnej Anny Wilkosz zupełnie i nieodwołalnie mu się rozwiał, śpioch zaczął kiwać głową z większym przekonaniem. Z tym że jedyne, co tak naprawdę chciał powiedzieć – poza słowami uwielbienia dla białego cudu – to: „Kompot. Czereśniowy. Bardzo proszę!”. Niestety, nie był w stanie wyrzec ani słowa, bo mu w tym przeszkadzała rurka w ustach i przełyku. I coś w głowie.
Kobieta, która znikła mu spod powiek, stanęła sobie skromnie pośród koleżanek, a te też były całe białe, bardzo ładne (z wyjątkiem siostry Zofii Prystor). M czuł, że w jego żyłach coraz prędzej krąży krew. A potem poczuł płynny ogień. Stopniowo ogień zaczął się rozlewać bólem po ramionach, plecach, piętach, wlał się do gardła i w tył głowy.
M podejrzewał, a nawet był głęboko przekonany, że nie obudził się zupełnie taki, jaki zasnął. Wiem, bo mi to wszystko potem opowiadał. Co najmniej trzy, a może nawet cztery razy.
Chyba cztery.
*
Przez pierwsze lata głębokiego snu M był chroniony przez rodzinę. Po śmierci jego babci, potem mamy, o śpiocha wojowali dawni kompani zabaw na Okęciu: Andrzej z Gośką. Musieli go ratować przed wyrokiem, przed wykreśleniem z kartoteki, przed wywaleniem z odpadkami na śmietnisko.
Więc oni wszyscy, po kolei, myli ten strasznie ciężki zewłok i przewijali go, golili, strzygli, goili jego rany, płacili pielęgniarkom i cały czas gadali coś do niego, jakby słyszał. A jeszcze później zjawiła się przy śpiochu siostra Dominika, w białym kornecie i z różańcem. Trudno powiedzieć, dlaczego również ona walczyła o to, żeby powrócił z chmury na dół, walczyła jak jego rodzona matka. I oczywiście bronił śpiocha stary doktor ze zwisającą na kolana, siną wargą. Jakoś się uparł, zwłaszcza gdy już zabrakło siostry Dominiki, a Andrzej z Gochą wyjechali, bo musieli, do Kanady. Pilnował, żeby pacjent miał przewietrzane odleżyny, zmieniane prześcieradło, i te sprawy. Czasami mówił do białego personelu:
– Siostry na pewno dobrze rozumieją, że o przeżyciu kogoś w jego stanie przesądza przede wszystkim pielęgnacja, pielęgnacja!
– A czy przypadkiem on nie jest już od dawna nieboszczykiem? – odszczekiwała na to jedna z drugą.
– To proszę sprawdzić, czy jest ciepły. Bo trupy, według mego doświadczenia, prędko stygną.
Nie ciągnął tych dyskusji nazbyt długo, tylko wymagał od pielęgniarek i salowych, żeby po prostu przyzwoicie pracowały. I ciągle coś tam sobie pisał, zapisywał, ma się rozumieć – o kondycji śpiocha. Ponadto robił mu co jakiś czas badania. Na przykład EKG, osłuchiwanie płuc i serca, cykliczne analizy krwi i moczu, zwykłe sprawy. Jego kolega, lekarz neurolog, badał odruchy, to znaczy, czy w ogóle jeszcze u chorego występują, czy nie są zbyt wygórowane, czy są – jak trzeba – symetryczne i te rzeczy. I zrobił EEG, ze cztery razy. Pod koniec lat osiemdziesiątych udało się wykonać M komputerową tomografię głowy, a przy okazji reszty jego ciała, co pozwoliło na ocenę przepływów krwi w tętnicach. Wyniki badań były całkiem dobre, z wyjątkiem może EEG, bo tam każdorazowo wychodziła dosyć wyraźna asymetria półkul.
Strasznie zajęty doktor Pawlikowski, jak tylko zetknął się ze śpiochem, jesienią 1982 roku, zapisał sobie dodatkowe informacje o tym, skąd ów się wziął, co mu się stało i dlaczego. A było tak, że latem roku 1970 M zasnął na lotnisku. To była jakaś bardzo dziwna sprawa. Prawdopodobnie chciał wystartować w niebo na rowerze. Ten manewr się nie udał, ponieważ drogę przecięła mu warszawa z tajniakami. Przyłożył czaszką w beton pasa i gotowe. Zasnął snem ciężkim i głębokim, jakby chciał uciec od nieznośnej jawy.
Sprawa, powtarzam, była zagadkowa. Pan doktor Pawlikowski ogromnie przejął się historią śpiocha i zaczął troszczyć się o niego, już mówiłem, jak o powstańca z Żoliborza. Może dlatego M w ogóle przetrwał i mógł mi potem o tym wszystkim opowiadać, gdy łaziliśmy nad brzegami leśnej strugi. Nawiasem mówiąc, on uważał, że tego, co się kiedyś wydarzyło i co przeżył, nie dałoby się opowiedzieć nawet w książce. I to grubej.
*
Przez kilka kolejnych dni przy łóżku M zjawiali się podekscytowani ludzie w białych kitlach, a stary doktor Pawlikowski tłumaczył im półgłosem różne sprawy. Podobno wśród tych gości najwięcej było neurologów. To są lekarze od tego, co jest we łbie. Lubili powtarzać – sensacja, sensacja. Dotykali M, szeptali, zadawali mu pytania i prosili, jakby był, no nie wiem, niemowlakiem, żeby ruszył dla nich ręką albo nogą. M to robił albo nie, zależnie od humoru. Zmęczony, zaciskał powieki i marzył, żeby sobie wreszcie poszli. Czekał, żeby przyszła siostra Wilkosz. Siostra Anna przychodziła i M fruwał.
Dnia dwunastego października strasznie zajęty doktor Pawlikowski wyjął mu z przełyku długą rurkę i ogłosił:
– No to dzisiaj pogadamy tak jak ludzie.
Chory kiwnął głową, ale nie wycedził ani słowa. A chciał z miejsca wrzasnąć: „Błagam o kompot, czereśniowy!”. Miał ostatecznie swoje lata i musiał zachowywać się jak ktoś dorosły.
Doktor zapytał go o imię i nazwisko, a potem spytał, jak się czuje, co pamięta, jaki jest rok i miesiąc, i te rzeczy. Pacjent uśmiechał się i milczał. Jakoś nie umiał żebrać się do wydobycia z siebie dźwięków. Lekarz powrócił więc do monologu na temat, który bardzo lubił.
– Stopniowo kończymy z odżywianiem dojelitowym – oznajmił. – Dlatego właśnie wyjąłem zgłębnik. Sięgał ci przez żołądek do dwunastnicy i dalej aż do proksymalnego odcinka jelita cienkiego. Rozumiesz?
Chory rozumiał, co miał nie rozumieć.
– Przez cały czas podawaliśmy ci mieszankę do jelita, bezpośrednio. Chodziło o to, żeby zapobiec cofaniu się treści pokarmowej, głównie z żołądka, i zakrztuszeniu się wymiocinami, co ci groziło zachłystowym zapaleniem płuc i pewną śmiercią.
Śpiochowi zrobiły się ogromne wyłupiaste oczy, ale nie płakał, bo już nie był dzieckiem. Miał prawie trzydzieści pięć lat, tak sobie wyliczył, kiedy pokazano mu kalendarz. Wyliczył bez kartki, tak w głowie.
– Powiem ci, wkraplanie pożywienia do jelita, nie do żyły – ciągnął doktor Pawlikowski – jest w naszych warunkach dużo bezpieczniejsze i co ważne, choremu nie zanikają kosmki jelitowe, a bariera błony śluzowej jelita, oddzielająca od reszty organizmu bakterie funkcjonujące w ludzkim przewodzie pokarmowym, zachowuje szczelność i nie dochodzi do translokacji mikroorganizmów do krążenia ustrojowego i do tragicznych skutków tego przemieszczenia.
M był po prostu zachwycony. Podziwiał zastosowany sposób odżywiania. Na szczęście niedaleko stała siostra Anna i poprawiała jedną z zasłon. Znów unosiła się na palcach, a przez jej fartuch przenikało światło z okna, obrysowując ciemny kształt wyjęty z marzeń.
– Przez pierwsze lata podawano ci wywary, przeciery i bulion – prawił doktor Pawlikowski. – Wtedy nie pakowaliśmy w przełyk sylikonu, tylko czerwone gumowe sondy zaopatrzone w stalową oliwkę chroniącą chorego przed pokiereszowaniem jego błon śluzowych. Może było to cokolwiek staroświeckie, ale przynajmniej nie karmiła śpiącego jakaś plastikowa torba – doktor wskazał na wiszący na stojaku worek z syntetyczną paszą o kolorze i konsystencji mydła w płynie – tylko pielęgniarka lub salowa, a najczęściej ktoś z twych bliskich, jakiś, ty rozumiesz, żywy człowiek dozował ci ten przecier ze szklanej żanety, z takiej szprycy jak dla konia. A od kiedy czasy się zmieniły, przez ostatnich parę lat wcinałeś właśnie to, co wisi tu, przy łóżku. Pies by tego chyba nie tknął, nawet gdyby zdychał z głodu.
Skąd on wiedział to o psie, ja nie wiem.
M przyglądał się workowi, skoro musiał, ale tak naprawdę zerkał stale na A. Wilkosz, która poruszała się po całej sali jak łyżwiarka figurowa, taka zgrabna, w króciuteńkiej sukieneczce i rajstopach.
– To są rozpuszczone w wodzie cukry, zazwyczaj glukozy. Do tego lipidy. I elektrolity: sód, potas, wapń, magnez i inne. A na deser substytuty białka.
– Aha – M wykrztusił swoje pierwsze słowo po dwudziestu jeden latach i od razu dodał: – Wiem, polipeptydy.
Wypowiadał się przez dziewiętnaście sekund. Chciał powiedzieć znacznie więcej, chciał wydeklamować frazę wypisaną kiedyś na tablicy w szkolnym gabinecie biologicznym: „Sztywna ściana komórkowa zbudowana z kompleksu kwasu muraminowego z polipeptydem”, lecz zabrakło mu oddechu. Powietrza zabrakło mu nawet na prośbę o kompot.
Stary doktor Pawlikowski wpadł w zachwyt. Pacjent, proszę państwa, mówił! A w dodatku orientował się w sekretach polimerów i pamiętał trudne słowo.
– Czy siostra słyszała? – rzucił w stronę pielęgniarki Anny Wilkosz. – Musimy to uczcić. Proszę zabrać, z łaski swojej, ten tu worek z łakociami. Nasz pacjent od dzisiaj przechodzi na bigos. I flaki!
Siostra Wilkosz się zaśmiała. Była niebywale atrakcyjna. Zdjęła ze stojaka świństwo z sondą i wyszła z pokoju. M natychmiast przymknął oczy, żeby z nią pozostać chociaż przez pięć minut dłużej. Stary doktor Pawlikowski gadał jeszcze coś o wydalaniu, ale śpioch nie słuchał tego więcej, przy czym nadal się uśmiechał.
A z bigosem i flakami to nie było wcale tak od razu. Ludzie zawsze trochę oszukują. Mówią ci, że zaraz, a jest potem.
*
Następnego dnia pan doktor Pawlikowski zdradził swemu pupilowi coś nowego:
– Musisz wiedzieć, że to, co się stało, jest cudem. Oczywiście najważniejszy jest sam powrót. Ale tutaj mamy jeszcze inne sprawy, jakie się po prostu, proszę ciebie, nie zdarzają. Przecież ty nie powinieneś mówić, no a mówisz. Nie powinieneś pamiętać zbyt wiele, a chyba pamiętasz. Nie powinieneś się orientować w tym, co jest teraz, a orientujesz się, i to nieźle. Nie powinieneś poruszać kończynami, a najwyraźniej masz ruchy celowe i ja ci mówię, będziesz chodzić! To jest po prostu niewyobrażalne. Bogiem a prawdą, o naszym mózgu wiemy tyle, co o dalekich galaktykach...
Przyznam, że i M nie wiedział o nim wiele.
– Do cudów zaliczam również to – kontynuował doktor – że wyszedłeś z posocznicy. A nie miałeś prawa z tego wyjść, rozumiesz?
M uważnie śledził ruchy siostry Anny Wilkosz, która znowu była przy nim, niebywale atrakcyjna, i przygotowywała opatrunki. I pewnie to właśnie dawało mu siłę w kontakcie z doktorem, bo nie prosił go o zmiłowanie i nie chował się pod kołdrą.
– Wiesz, co to jest sepsa, czyli, jak mówiłem, posocznica? – spytał lekarz.
Chciało mu się wyć – przebudzonemu – ale zachowywał męski spokój.
Tak nawiasem mówiąc, mokre opatrunki stosowane przez A. Wilkosz, a ordynowane przez doktora, były w jakimś sensie wbrew wskazaniom farmakopealnym (jak ktoś nie zna tego słowa, to niech spyta ojca, matki; M mi wszystko wytłumaczył), z tym że absolutnie fantastyczne, to znaczy skuteczne aż miło. Odleżyny, które jeszcze nie tak dawno cuchnęły jak szambo (nie uważam, żeby był to bardzo przykry zapach, ale ludzie mają dziwne gusta i nie lubią owej woni), uzyskały teraz ładny, jasny kolor mięsa na tatara, bez żadnych nacieków, bez ropy i wody. Pielęgniarka nasączała gazę zwykłą solą fizjologiczną z porcją kilku, czasem kilkunastu jednostek insuliny. Jako że ten hormon jest czynnikiem wzrostu tkanek, rany, nawet te najstarsze, ziarninowały jak oszalałe. Takie opatrunki robiono śpiochowi od dawna, lecz dopiero teraz zaczęły wyraźnie pomagać, bo też chory nie był już bezwładny i mógł sam układać się na brzuchu lub na boku.
– Jak na psie – szeptała siostra – jak na psie się wszystko goi.
M był dumny z tego jak z medalu. Jeszcze mocniej starał się wyzdrowieć. Dla niej.
Tak na marginesie, zauważę, z tym gojeniem jak na psie to jest przesada. Bywa różnie. Wiem coś o tym.
– Ty mnie słuchasz? – spytał doktor.
– Oczywiście – odpowiedział M, a zajęło mu to osiemnaście sekund, bo w mówieniu nie był jeszcze nazbyt szybki.
– W pewnym momencie myśleliśmy, że cię już tracimy. I to niedawno! Jakieś, no nie wiem, cztery lata temu.
– Tak, chyba cztery, bo pracowała jeszcze siostra Dominika. Ja byłam na stażu – wtrąciła pielęgniarka Anna Wilkosz. – Aha! A siostra Dominika, w dniu, w którym odchodziła ze szpitala, pozostawiła panu Biblię, no, naprawdę. „On będzie miał, jak się obudzi” – powiedziała, bo wierzyła, że pan na pewno z tego wyjdzie.
– Ta siostra Dominika... tak cię pilnowała! A tutaj nagle, proszę ciebie, sepsa! Wrotami tego zakażenia mogły być drogi oddechowe bądź moczowe, albo, wiadomo, odleżyny. Bakterie przełamały bariery ochronne wyniszczonego organizmu i przedostały się do krążenia.
M wcale nie skamlał. Patrzył na siostrę Annę Wilkosz.
– Daliśmy ci trzy antybiotyki naraz, ale nie miałem większej nadziei. I wtedy, posłuchaj – tu stary doktor Pawlikowski ściszył głos – ta nasza siostra Dominika ujrzała jakiegoś... no, nie wiem. Twierdziła, że siedział na stojaku na kroplówki i patrzył, jak ona obmywa ci dupsko. Podobno wyglądał jak motocyklista albo pilot. Potem bardzo prędko wyzdrowiałeś, ustąpiło zakażenie i tak dalej.
M rozumiał już, dlaczego pobił wschodnioeuropejski, a może światowy rekord snu zakończonego wybudzeniem, dlaczego poruszał rękami i głową, kojarzył i mówił, te sprawy. Wysłali Arfiela – pomyślał. Miał rację. Był porządnie pilnowany.
*
Okazało się, że Biblia rzeczywiście była. W szafce. Na początku M przeglądał ją jak malec kartkujący bajki albo klechdy. Potem już próbował składać słowa. Nie szło mu zbyt łatwo, bo litery i wyrazy nie za bardzo układały się w znaczenia, ale uparł się i przypominał sobie, ćwiczył, krok po kroku, wielką sztukę rozumienia czarnych znaków.
Poza tym M słyszał jak wyżeł. Chyba źle to określiłem. Idzie o to, że w porywach słyszał ludzi, rzeczy, sytuacje i przestrzenie zupełnie inaczej niż zwykle. Słyszał ich ogólne brzmienie, nawet wtedy, kiedy ludzie nie mówili ani słowa, a rzeczy drzemały. Nie mógł tego żadną miarą pojąć, z tym że tak za bardzo nawet nie próbował, bo miał dużo innych spraw na głowie. Żeby wszystko było jasne: on nie słyszał tego stale, raczej, proszę państwa, niecodziennie, chyba że się trochę mocnej skupił.
Warto wiedzieć, że medycy się dziwili, że M prawie się nie dziwił. No nie dziwił się na przykład, że spał aż tak długo, że go wszystko boli jak cholera, nie ma siły, żeby usiąść, drżą mu ręce, rośnie mu bez pozwolenia broda i tak dalej. I dziwiono się, że jest pogodny, chociaż zamiast pleców i siedzenia wciąż miał krwawe mięso na befsztyki, a poza tym nie najlepiej wyglądały jego zęby i musiał uważać, by nie złamać sobie gnata, bo – jak mu wyjaśnił stary doktor Pawlikowski – zamiast kości ma właściwie kostne sito.
Na szczęście, pomału, zaczął jeść jak żywy człowiek. Najpierw dostał łyżkę wody. A konkretnie dała mu ją siostra Anna Wilkosz, niebywale atrakcyjna, więc M przyjął wodę jak sakrament. Parę razy powtórzono taką ucztę. Czasem podawała mu łyżeczkę siostra Prystor i to wcale już nie było takie piękne. Jeszcze później siostra Anna wlała mu na język kilka łyków gorzkiej lury, nazywanej tam herbatą. Na razie nic więcej, żeby chory się nie przeżarł. Aż doszli pomału do szaleństw, to znaczy konsumpcji kleiku na wodzie. Po dwóch dniach wrzucono do kleiku uncję masła. Potem pacjent dostał kromkę suchej bułki, no a w końcu miał już prawo do wywarów z warzyw i gotowanego mięsa, głównie drobiu.
Mężniał w oczach. Ręce już nie trzęsły mu się tak jak wcześniej, ale twierdził, że nie może trafić łyżką tam, gdzie trzeba, i rozlewa wszystko, i mu głupio. Za to bardzo nie chciał, żeby siostra Anna majstrowała przy cewniku, i gdy wreszcie mu wyjęli to dziadostwo z dolnej partii, był szczęśliwy, chociaż strasznie go tam piekło (później przeszło).
A więc mężniał. Stopniowo powracał do umiejętności na poziomie dziecka w żłobku. Logopeda, pani Kurczuk, niezbyt ładna, pomagała mu w potwornie ciężkiej sztuce wymawiania słów i zdań w języku polskim, najtrudniejszym ze wszystkich, jakie ludzie wymyślili sobie na złość. Magister Łukowski, specjalista od rehabilitacji, torturował go codziennie, tak skutecznie, że M zaczął siadać, chociaż na początku wspólnej pracy przelewał się w rękach jak lalka szmacianka.
Po dalszych tygodniach spuszczał nogi z łóżka na podłogę, nawet wstawał, no i w końcu zrobił pierwsze kroki, lecz, niestety, jednocześnie gadał głupstwa – a wymawiał słowa nadal wolno i te głupstwa brzmiały jeszcze głupiej – tak że siostra Anna trochę się zżymała. No na przykład: twierdził, że dwadzieścia jeden długich lat przesiedział gdzieś na chmurach i mógł stamtąd widzieć, co się działo tu, na dole, wie, że już wystartowali i odlecieli jego bliscy (tak to właśnie ujął: odlecieli), że jest całkiem sam jak palec i nie ma mieszkania, bo po prostu ktoś je zabrał, ktoś zaradny, i że sporo się zdarzyło dookoła.
Twierdził jeszcze, że pomagał w kilku sprawach. Ma zasługi – mówił skromnie – głównie w ratowaniu młodych ludzi przed podcięciem sobie żył czy skokiem z okna. Pomógł także Adamowi Radeckiemu w znalezieniu drogi na Białystok, śnieżną zimą ‘79 roku, a ostatnio niepodległej Rzeczypospolitej w jej staraniach o możliwie rychłe pożegnanie wojsk sowieckich, które tutaj kiedyś przyszły i nie wyszły.
Śmiali się z tych głupot, wszakże dość subtelnie i nie przy nim; nie do końca jednak rozumieli, skąd on wie o swojej bezdomności, śmierci bliskich czy o planach wycofania ruskich wojsk, przemianach ustrojowych w kraju i tak dalej. A ten bredził jeszcze coś o samolotach, że zajmował się obsługą i sam latał. W końcu doktor Pawlikowski chciał mu zrobić dodatkową tomografię głowy, jednak to nie wyszło, bo za drogo. I w ogóle trzeba było wreszcie go wypisać – tak mówili ci wysoko. Nie ci w niebie, tylko w biurze.
Pewnego dnia, zimą, pielęgniarka Anna Wilkosz przemyciła mu w torebce oranżadę (M wpadł w jeszcze większy zachwyt dla przymiotów siostry Anny). Bardzo szkoda, że ta oranżada była trochę inna od tej, jaką pił przed sklepem Balickiego kiedyś, kiedyś. Po pierwsze, nie miała zamknięcia na drucie, tylko taki zwykły, marny kapsel a po drugie smakowała ciut inaczej. Była dobra, oczywiście, bardzo dobra, ale jednak, kurde, nie tak bardzo, jak ta na Okęciu dawno temu.
Wypił, niczym się nie zdradził, ale więcej już nie prosił ani o następną flaszkę oranżady, ani o domowy kompot z wiśni czy czereśni czy tam śliwek. Bał się bardzo, że ten kompot też się zmienił.
*
Pisano o śpiochu w gazetach i mówiono o nim w radio. Fenomen, fenomen! Rzecz teoretycznie niemożliwa. Przebudzony może mówić, liczyć, czytać, trochę chodzić. Stary doktor Pawlikowski był ogromnie dumny. Miał do tego pełne prawo.
Tymczasem dyrektor szpitala nalegał, bowiem czas to pieniądz, trudna rada – ludzie często tak mawiają. W końcu doktor poddał się i przestał oponować, chociaż M wymownie jęczał i udawał, że nie może tego i owego, że go boli i tak dalej; nawet zgodził się na rozbieranki dla studentów medycyny i nie zżymał się na naukowe odwiedziny łysych profesorów z zagranicy.
Ale rozbieranki nic nie dały. Nieco ponad sześć miesięcy od tej chwili, kiedy M zobaczył po raz pierwszy siostrę Wilkosz, nadszedł czas na wypisanie go do domu. Tylko że wypisywany nie miał domu. A w dodatku siostra Anna była nieprawdopodobnie atrakcyjna.
W tych ostatnich dniach przed wypisaniem M bez przerwy szukał wzrokiem siostry Wilkosz, szukał jej i łaził za nią, bardzo wolno, szybciej nie mógł, bo utykał i się męczył. Pragnął z nią rozmawiać, chciał, by przy nim, tak po prostu przy nim ciągle była. Zaczęły się śmiechy, zwłaszcza wśród pacjentów starszej daty, którzy się nudzili, a jak ktoś się nudzi, to mu zaraz diabeł da robotę, tak mówiła pani Kosakowa, z tym że to już oczywiście trochę później.
M niestety nie był stale taki wesół i spokojny jak przez miesiąc albo dwa po przebudzeniu. Ogarniało go czasami przerażenie, zwykle rano, koło piątej albo szóstej. Budził się i dopadały go okropne myśli, strachy, przygnębienie. Nie potrafił tego pojąć. Na szczęście przy myciu, w każdym razie jeszcze przed śniadaniem, otrząsał się z tego wszystkiego jak kundel.
Tego dnia pan doktor Pawlikowski uczestniczył w konferencji w Kopenhadze i tam opowiadał o przypadku wybudzenia chorego płci męskiej pozostającego przez dwadzieścia jeden lat w pourazowej śpiączce, z zachowaniem aktywności płuc i serca. Nigdy wcześniej w Europie Wschodniej nie zdarzyło się, by ktoś po tak niesamowicie długim czasie odzyskał świadomość, wyjaśniał prelegent. Mówił jeszcze, że w mózgu pacjenta najprawdopodobniej nie zostały nazbyt mocno uszkodzone wiązania nerwowe albo utworzyły się zupełnie nowe. Być może pomiędzy odległymi obszarami, rozdzielonymi w wyniku urazu, znów stopniowo odrodziła się komunikacja. Chory miał ogromne szczęście, trzeba przyznać, bowiem pozostawał w łagodniejszej formie śpiączki – z minimalnym stanem świadomości. Ku zdumieniu świata medycznego straty możliwości umysłowych a także zdolności ruchowych chorego nie są tak poważne, jakby należało się spodziewać. Dosyć szybko odzyskuje umiejętność rozumienia tekstów, nawet trudnych. Centrum mowy uległo jedynie dosyć nieznacznemu porażeniu. Przypadek pacjenta płci męskiej z Warszawy jednoznacznie wskazuje, że nie wolno przedwcześnie nikogo przekreślać, zwłaszcza wtedy, kiedy u osoby w śpiączce pojawiają się sygnały istnienia choćby drobnych śladów świadomości.
Stary doktor Pawlikowski zebrał brawa i był dumny, i zadowolony. Bardzo dobrze, bo zasłużył i na jedno, i na drugie. Tymczasem w szpitalu w Warszawie, miejscu pozbawionym blasku skandynawskich klinik i hospicjów, M przydybał w izbie pielęgniarek siostrę Annę i wyjąkał:
– Jutro już mnie wypisują.
– Wiem, słyszałam – powiedziała siostra Wilkosz.
Właśnie dopijała kawę z cukrem. Siedziała w fotelu, takim niskim, z lat siedemdziesiątych, i fartuch odsłaniał wysoko jej nogi. M próbował tam nie patrzeć, na odsłaniające się zdradliwie uda pielęgniarki Anny Wilkosz. Były niebywale atrakcyjne, no więc oczywiście musiał na nie czasem zerkać. A udawał, że nie patrzy. A ona widziała, że on tam spogląda, ale udawała, że nie widzi. To jest głupie, według mnie, co ludzie robią, ale fajne.
– Nie żal siostrze? – spytał M, próbując nie opuszczać wzroku.
– Czego?
– Że wychodzę.
– Pan powinien cieszyć się i skakać, a nie buczeć.
– A jutro w dodatku nie będzie starego doktora. Wyjechał.
– Spotka się pan z nim z pięćdziesiąt siedem razy, na kontroli. Pan da spokój.
Chciał przy niej uklęknąć i całować jej kolana.
– Ostrzyże mnie siostra? Na wyjście.
– Ja jestem, przepraszam, fryzjerką?
– A jak spałem, to nie siostra mnie przypadkiem pięknie strzygła?
– A tam. Wtedy obcinałam z musu, tak jak leci, bez robienia żadnych fryzur.
– O to chodzi. Bylebym nie wyszedł taki skołtuniony.
– Ja naprawdę nie mam czasu – wzięła kubek w obie dłonie. – Ledwie trzy minuty na łyk kawy.
– Potem będzie siostra miała ze mną spokój, od samego rana do wieczora.
Patrzyła na niego i pukała palcem w kubek. Stukała, pukała i patrzyła na tę nędzę w przydziałowych flanelowych łachach.
– Ale tak raz dwa. Wieczorem. Po kolacji – zawyrokowała.
– Dziękuję.
– Lepiej jeszcze nie dziękować – fartuch zsunął się z jej lewej nogi tak daleko, że M spostrzegł to, co widział tylko wtedy, kiedy się wybudził po dwudziestu jeden latach. – Proszę przyjść do umywalni. Koniecznie z grzebieniem!
Usłyszał muzykę. To był śpiew powietrza pod sufitem pomieszczenia socjalnego pielęgniarek, koło schodów.
*
Kolacji właściwie nie ruszył. Nie ćwiczył czytania i zaraz poleciał. Niezbyt precyzyjnie wyraziłem to, co zrobił, bo M raczej człapał, aniżeli latał, raczej kulał i miał kłopot z utrzymaniem równowagi.
Umywalnia na oddziale siostry Wilkosz wyglądała równie reliktowo jak i cały dziewiętnastowieczny gmach szpitala. Wielkie i nieszczelne okna, echo trzaskających drzwi na zimnych korytarzach, bulgot w rurach, groza odrapanych wózków, garów, zlewów. Jednoczesne – nadmiar i ciasnota. Na oddziałach pod ścianami przemykały czasem zakonnice, zalęknione, jakby ktoś je straszył nietoperzem albo szczurem. Podobno trzymały się tego szpitala kurczowo, chociaż świeckie pielęgniarki obrzydzały im tu życie, jak umiały. Z tym że zakonnice też nie były takie święte, no, z wyjątkiem siostry Dominiki. Ale nawet ta została wygryziona. Ktoś pyta dlaczego? Ja mam na to państwu odpowiedzieć? To są przecież ludzkie, nie psie sprawy.
M usiadł przy wannie i czekał. Tak naprawdę to nie była zwykła wanna, tylko mały basen, wyłożony kafelkami z różnych epok, używany zwykle przy okazji akcji lewatywa. Pacjent stawał w środku albo kucał, rurka w odbyt, woda pod ciśnieniem, aż brzuch pęczniał i zdawało się, że huknie niczym balon, wreszcie – na komendę – wypróżnienie, tak potężne, że pryskało po kafelkach na dwa metry. Ale teraz wanna była czysta. Wokół cicho, tylko z labiryntów korytarzy niosły się czasami brzęki naczyń.
M był spięty tym czekaniem. Umył grzebień pożyczony od pacjenta z dziewiętnastki, który już odchodził z tego świata i miał w nosie, co pożycza, komu i dlaczego.
Potem M przez siedem minut dreptał.
Potem usiadł.
Potem przekuśtykał dookoła wanny.
Znowu usiadł.
Wreszcie weszła siostra Anna Wilkosz. Była niebywale atrakcyjna.
– To jak ściąć? – rzuciła z miejsca.
– Ja poproszę krótko – bąknął M i sam się zdziwił, bo niegdyś wojował o każdy milimetr fryzury, walczył o to jak o niepodległość, wolność, samostanowienie, równość i braterstwo wszystkich ludzi. Teraz zgodziłby się na ogolenie czaszki aż do kości.
– Uprzedzam, że wyjdzie, jak wyjdzie.
– I dobrze.
M siedział na stołku. Na przepięknie zagojonych ranach. Na ramionach miał sfatygowany ręcznik.
– Nachyl głowę... Pan nachyli głowę – poprawiła się dyplomowana pielęgniarka Anna Wilkosz, niebywale atrakcyjna.
– Niech już siostra wreszcie mówi do mnie po imieniu, tak jak doktor.
– No jak po imieniu? Przecież pan jest sporo starszy. Prawie jak mój wujek. Broda, wąsy... – powstrzymała chichot uczennicy. – Niżej głowa!
Siostra Anna W. zastanawiała się nad pierwszym cięciem albo nad czymś innym. Spoważniała.
– Chociaż pan to, kurczę, nadal jest czternastolatkiem. Tylko w ciele dorosłego. Tak to widzę.
Przeciągnęła wierzchem dłoni po policzku chłopca z brodą, więc zrobiło mu się błogo, tak jak wtedy, gdy karmiła go kleikiem.
– No bo kto to opowiada takie rzeczy, wie pan, o tych chmurach i lataniu? – trajlowała. – Ale proszę trochę niżej, jeszcze niżej, i przekrzywić trochę, o tak, w lewo.
Ciało M pragnęło kraść dotyki siostry Wilkosz, trwać beż ruchu, nie oddychać, nic nie mówić, ale w krtani rozpychały mu się słowa i musiały przebić się na zewnątrz, mimo wszystko.
– Wiem, że z tamtych miejsc, gdzie byłem, rzadko kto powraca, a jak wróci, to nie gada nic, bo stracił mowę albo nie jest pewny, czy nie wezmą go od razu za wariata i nie zamkną – wymawiał spółgłoski z wysiłkiem, aż sapał. – Siedzi cicho i wie swoje. Więc właściwie, co ja mam się dziwić, że nikt nie chce mi uwie...
– Z przodu grzywka czy ścinamy?
– Obojętnie.
– To ścinamy – zadecydowała siostra Wilkosz.
– Siostra wcale mnie nie słucha.
– Słucham, słucham – ścięła grzywkę i wyprostowała się, by wytłumaczyć: – Coś takiego, jak pan mówi, coś mocnego, to na pewno panu się zdarzyło. Ja nie mówię, że nie było, no, coś było. I musiało się to panu zobrazować – właśnie tak ujęła to A. Wilkosz. – Doktor Pawlikowski mówił nam, że w chwilach umierania czy wypadków z poważnymi urazami, może także podczas śpiączki, tego nie wiem, w każdym razie w tych momentach, kiedy dzieje się z człowiekiem coś strasznego, w mózgu wydzielają mu się endorfiny. Inaczej by człowiek zwariował i tyle – znowu trochę przybliżyła twarz do głowy strzyżonego. – Tu, z boku, zostawię, jest ładnie – przyglądała się fryzurze. – Mówię, to musiało być naprawdę bardzo mocne, bo po wybudzeniu, przez kilka tygodni pan tak jakoś, nie wiem, świecił.
Siostra Anna popatrzyła w jego oczy, jakby chciała znaleźć tamto światło.
– Podziwiałam. Znosił pan swój ból z uśmiechem, takim jakby, kurczę, nie z tej ziemi. Przychodzili nawet różni ludzie, tak po prostu, żeby się pogapić. Ktoś powiedział mi, a, chyba ten Warecki z nerką, taki trudny: Patrzę, żeby się, wie siostra, uspokoić. Tak powiedział. A ja też lubiłam robić coś przy panu. Pan pamięta, parę się tych opatrunków z insuliną założyło... Tu też raczej pozostawię albo ciachnę – siostra Wilkosz rzeczywiście tam ciachnęła. – I w dodatku dziwiliśmy się, że pan nie szalał, jak zobaczył się w lusterku pierwszy raz, pamięta pan, pan tylko rzucił: Aha, jestem starszy, trochę się zmieniłem, tu i ówdzie – siostra się zaśmiała.
Była oszałamiająco atrakcyjna.
– Tu i ówdzie – powtórzyła trochę ciszej.
– Więc siostra uważa – wydukał – że chmury, na których siedziałem, są tutaj – prawą dłonią dotknął skroni.
– Choroba, nie wyszło – zasmuciła się fryzjerka amatorka. – O, z tyłu jest krzywo.
– Nie szkodzi.
– Poprawię.
– Nie trzeba. Siostro, ja gadałem z aniołami – mamrotał z wysiłkiem – i widziałem takie rzeczy, że w ogóle...
Ruszył głową, ale Anna Wilkosz go nie ochrzaniła. Nie cykała nożyczkami, tylko przyglądała się przebudzonemu, jakby pierwszy raz go zobaczyła.
– Skąd się to w tej zharatanej łepetynie bierze? – wyszeptała to do siebie, z tym że było nieźle słychać.
– Rozumie mnie siostra?
– Ja panu coś powiem. Z życiowego doświadczenia. No i trochę z medycznego. Teraz trzeba wziąć się za ćwiczenia, rehabilitację, tak na całość. Ćwiczyć, ćwiczyć! Potem mus poszukać sobie jakiejś pracy. I dziewczyny ładnej, no a najważniejsze – dobrej. Z pana jeszcze młody chłop. Niejednej się spodoba.
– Ja nie potrzebuję nigdzie szukać.
– Pracy?
– Nie. Dziewczyny.
– Myśli pan, że pańska szkolna miłość jeszcze czeka? Tamta mała dzisiaj jest kobietą. I być może ma już dzieci dokładnie w tym wieku, w jakim była, kiedy...
– Proszę pani, ja to wiem. Wiem, że Gocha Dyngus wyszła za mąż, dosyć dawno, i ma córkę – walczył z każdym trudnym słowem, jednak mówił zrozumiale. – A w dodatku wyjechała. Bogu dzięki! Oby im się tam możliwie dobrze wiodło. Ale teraz jest ktoś inny.
– O, ja tutaj chyba pozostawię – siostra Anna znowu przyglądała się swojemu dziełu. – Albo zetnę.
– Teraz jest ktoś inny, słyszy siostra! – schwycił ją za dłoń i zaczął cmokać, nieporadnie i namiętnie, i o mało nie wydłubał sobie oczu nożyczkami.
– Pan przestanie! – wyszarpnęła rękę. – Nie! Pan zgłupiał?
Była zaskoczona i zmieszana. Atrakcyjna do szaleństwa.
– Niech siostra ożeni się ze mną.
– Chyba wyjdzie za mąż? – poprawiła go zupełnie machinalnie.
– Dobrze, wyjdzie.
– Pan się lepiej, kurczę, nie wydurnia! – była już naprawdę wystraszona, bo widziała, że M nie żartuje. – Pan zwariował? Przecież pan mnie nawet nie zna!
– Ale ja tak strasznie siostrę...
– Mam na-rze-czo-ne-go! Jestem zaręczona! Pan rozumie? Po wakacjach będzie ślub. A zresztą, co ja w ogóle się tłumaczę? – pytlowała coraz szybciej. – No, a nawet gdyby co, to co? Ja pana lubię, pan jest człowiek miły i ciekawy, ale jaka byłaby z nas para? Co, musiałabym założyć w domu drugi szpital dla darmowej pielęgnacji inwalidy? – powiedziała chyba ciut za dużo.
Skulił się, jak gdyby ktoś go smagnął batem.
– Nie, przepraszam, ja nie chciałam! – zawołała siostra Wilkosz. – Proszę mi uwierzyć. Nie wiem. Ja naprawdę, ja nie chciałam!
Z przejęcia i wstydu przygarnęła jego głowę i tuliła ją do siebie. Pielęgniarka Anna Wilkosz czuła się tak przeraźliwie głupio, że starała się zadusić swoim ciałem durne słowa, które chwilę wcześniej wymówiła.
Jej brzuch pachniał czymś cudownym, czego M zupełnie nie znał lub zapomniał. Nienawidził siostry Wilkosz i uwielbiał. Teraz chłonął ją – bez ruchu. A właściwie wniknął w nią przez fartuch i przez skórę, całym sobą, był w dyplomowanej pielęgniarce, takiej miękkiej, białej, wrednej, dobrej, strasznie głupiej i rozumnej, wymarzonej, słyszał ją, bo całe ciało siostry Anny Wilkosz grało i śpiewało, słyszał coś naprawdę cudownego, prawie tak idealnego jak zupełna cisza nieba.
Ta muzyka biła z niej, a on sekretnie ukrył się w jej ciepłym środku. Było tam oszałamiająco dobrze, do zawrotu głowy, więc zapewne z tego zakręcenia wybuchła mu w brzuchu petarda, właściwie w podbrzuszu albo nawet jeszcze niżej, a jak coś wybucha, to powstają przy tym fale, z tym że te nie przypominały wcale fal po bombie atomowej, bo to były uderzenia szczęścia, niesamowitego, pierwsze, drugie, trzecie. Czwarte. Po ostatniej fali westchnął jak wieloryb. I ucichła cisza nieba.
Pielęgniarka Anna Wilkosz wypuściła z dłoni głowę M. Nie czuła wstrętu, raczej litość.
– Jutro mnie nie będzie – powiedziała, otrzepując fartuch z jego włosów. – Nie chcę cię już więcej widzieć.
Wyszła.