Stroiciele - ebook
Stroiciele - ebook
Czy odważysz się stawić czoło Stroicielom?
Są ludzie doskonali. Tak rozwinięci, że słyszą każdą naszą myśl.
Tak potężni, że nie potrzebują broni, by zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Nikt z nas, zwykłych ludzi, nie ma pojęcia o ich istnieniu, choć są tuż obok. W dzień i w nocy. Od tysięcy lat panują nad umysłami, pozwalając nam widzieć, słyszeć i pojmować tylko tyle, ile im wygodnie. Tworzą z nas pełzaki – prymitywną, ograniczoną formę bytu. Tylko skończony głupiec chciałby wejść im w drogę, ośmielił się pokrzyżować plany, próbował przechytrzyć.
Chyba że... nie ma innego wyjścia, gdyż tylko w ten sposób może uratować kogoś, kto stał się dla niego ważniejszy niż on sam, i cały, kołyszący się w takt fałszywej melodii, świat.
Kędziora, niepokornego nastolatka, i dziewięcioletnią Asper łączy dramatyczne wydarzenie z przeszłości. Kędzior próbuje żyć dalej, jednak dziewczynka nie potrafi zapomnieć. Prosi chłopaka, by zawiózł ją w to samo miejsce do Martwego Lasu. Kędzior spełnia jej prośbę, po czym odjeżdża, jednak gnany wyrzutami sumienia wraca. I od tej chwili nie może już się wycofać. Uwikłany w intrygę potężnych, wysoko rozwiniętych ludzi, by przeżyć, zmuszony jest brać udział w ich grze.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-684-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
odgoni na długo twego snu kołyskę.
Huśtania, bajania, ich mlecznych drgań
nie bój się, dziecino, nawet nie patrz w dal.
Bo w dole na drodze na ciebie czekają,
drapiąc ścianę powietrza, ku tobie śpiewają
to w górę, to w dół, w zwykły senny tan,
próbują cię wciągnąć, zmienić w zielska łan.
Korytarza nie znajdą, ni domu, ni drzwi,
bo na mojej ręce jaszczureczka lśni.
Różowy jej pyszczek rozwarty jak brama,
pochłonie on w mgnieniu ich tajne knowania.
Swej własnej melodii przed tamtymi wciąż strzeż,
idę już po ciebie,
odnajdę cię wnet.Rozdział I
Droga kończyła się w miejscu, w którym stali. Właściwie trudno było nazwać drogą ubitą ziemię z resztką potłuczonej i wyboistej kostki, której kamieniste ułomki chybotały się pod stopami, kruszyły i rozpadały. Niemniej jednak, w porównaniu do czerwonej tasiemki gliny ledwie widocznej spod dziko rosnącej wysokiej trawy, była to droga jak się patrzy.
— Tam, dokładnie w tamto miejsce, widzisz? — Asper celowała palcem w granatową plamę lasu, w której ginęła gliniasta ścieżka.
— Widzę — odpowiedział Kędzior.
Stał niedbale oparty o motocykl, uginając lewą nogę w kolanie. Zaciągnął się papierosem ostatni raz i pstryknął niedopałkiem, a potem przydusił go czubkiem zdartego mokasyna. Pomarańczowy ogienek żarzył się jeszcze przez chwilę, ale w końcu zgasł, tak jak i jego nadzieja, że dziewczynka szybko zrezygnuje z tego głupiego pomysłu, gdy z bliska zobaczy las. Na razie jednak nic na to nie wskazywało.
— Gdy się rozwidni, będzie lepiej widać — powiedziała, zapinając zdecydowanym ruchem suwak w kurtce. Zdjęła czapkę z daszkiem, odgarnęła z twarzy jasne, długie do ramion włosy, po czym nałożyła ją z powrotem. — Ale nie będziemy czekać — dodała, poprawiając męskie, o wiele dla niej za duże przeciwsłoneczne okulary z lustrzanymi szkłami, które co chwila zsuwały jej się z nosa.
Przez chwilę Kędzior patrzył na nią w milczeniu, potem obrócił głowę w bok, w stronę bledniejącego z każdą minutą nieba. Na jego tle ciemna gęstwina boru ziała złowieszczym mrokiem.
— Kędzior — warknęła ostrzegawczo dziewczynka, dostrzegając jego wahanie.
Skinął głową i poderwał się rześko, jakby na przekór ostrej igiełce obawy, która ostrzegawczo zakłuła go w serce. Kopnięciem podniósł metalową nóżkę wspierającą motor i usiadł na nim okrakiem.
— No to dawaj — powiedział.
Asper wspięła się na miejsce za nim i objęła go ciasno rękami.
— Pamiętaj, najszybciej i najdalej, jak się da.
Usłyszał jej głos tuż nad uchem. Ciepły oddech połaskotał go w policzek. Potaknął na znak, że pamięta.
— Prosto między jarzębinowe kapliczki. Dokładnie pomiędzy nie, jak strzelił.
— Wiem — rzucił i zwolnił sprzęgło, a potem z całej siły nacisnął gaz. Silnik najpierw zakasłał, spowijając ich gryzącą chmurą błękitnego dymu, wreszcie ryknął jak wściekłe zwierzę i maszyna nagłym szarpnięciem ruszyła przed siebie.
Od razu pożałował, że razem z motorem nie zwinął gogli. Widział je, gdy w środku nocy po kryjomu wystawiał motor z komórki brata. Wisiały na kołku przy drzwiach na odblaskowej zielonej gumce, kołysząc się wte i wewte, jakby chciały zwrócić na siebie jego uwagę. Za późno, pomyślał zły na siebie, zaciskając usta, gdy pęd powietrza miotał mu w twarz drobiny gliniastej ziemi, utrudniając oddychanie. Asper, skulona, przyciskała policzek do jego kurtki. Czuł jej ciepło i zacięty upór, i to właśnie nie pozwalało mu — na przekór rozsądkowi — zwolnić.
Gdy gnali wąskim paskiem ścieżki przez trawiaste pole, pokryte tu i ówdzie kopczykami brudnego śniegu, który tutaj nie zdążył jeszcze roztajać, wiatr wył im w uszach, siekąc policzki wilgotnymi lodowatymi podmuchami. Śmierdziało zbutwiałym drewnem i mokrą ziemią, jak nad dopiero co rozkopanym grobem. Nawet wiosna omija szerokim łukiem Martwy Las — przypomniał sobie, co mówiło się w miasteczku, a zaraz potem minęli pierwszy rządek kolczastych krzaków, wjeżdżając w pas niewysokich jarzębin otaczających las od strony drogi. Na ich pniach wisiały trójkątne drewniane kapliczki z wyblakłymi zdjęciami, które ktoś dawno temu ozdobił suchym czerwonym zielem.
Granica, szarpnęła się w nim jakaś niewidzialna linka i odruchowo zwolnił, wytracając prędkość na kolejnych kilkunastu metrach. Motor siłą rozpędu pędził jeszcze dalej, unosząc ich głębiej między wysokie pnie drzew, kołysząc się dziko na boki na grząskiej ściółce.
— Dalej, Kędz… — wrzasnęła mu nad uchem dziewczynka.
Pęd porwał jej słowa i Kędzior nie usłyszał niczego więcej. Zresztą może nawet nie chciał. Ścieżka musiała kończyć się gdzieś tutaj, zaraz za jarzębinami. Jazda na oślep w niemal zupełnej ciemności na pełnym gazie była czystą głupotą. A on głupi na pewno nie był. Nie zamierzał skończyć jak jego starszy brat — Siódmy, którego zdjęcie od ponad trzech lat wisiało na jarzębinowym pniu za szybką pokrytą szarym kurzem. Nagle, jakby jego wątpliwości i niepokój udzieliły się maszynie, zahaczyła o coś przednim kołem i runęła do przodu.
Gdy się ocknął, wokół panowała głucha cisza, którą przerwało krakanie wron nad głowami. Zerwał się z ziemi i syknął. W prawej nodze i biodrze czuł ból promieniujący przy każdym ruchu. W ustach miał metaliczny posmak krwi.
— Orlenda? — kaszlnął i splunął, próbując pozbyć się tego ohydztwa.
Asper podparła się na rękach i usiadła. Rozejrzała się wokoło, oszołomiona. Mieli szczęście, wyrzuciło ich na miękki gęsty mech. Kawałek dalej, między wystającym korzeniem a kępą zbitych brunatnych zarośli, leżał motor. Przednie koło wciąż się obracało, połyskując szprychami w przejaśniającym się mroku.
Dalej nie było już żadnej drogi, żadnej, nawet najwęższej ścieżki. Dalej po prostu nikt nie chodził, nikt przy zdrowych zmysłach i z własnej woli.
— Dalej już nie da rady — powiedział Kędzior.
Podszedł ze złością do motoru i dźwignął go z ziemi. Zrobił pośpieszną inspekcję i stwierdził, że oprócz kilku niemal niewidocznych zadrapań i warstwy błota nic poważniejszego się nie stało. Bardzo podniosło go to na duchu.
Asper też wstała. Krzywiąc się, rozcierała kolano. Szukała wzrokiem swojej bejsbolówki i lustrzanek, które spadły jej podczas upadku. Obtarła ręce z błota o mech i pokuśtykała w stronę drzewa, na którego gałęzi kołysała się czapka. Dziewczynka musiała wdrapać się na zwalony pień, by jej dosięgnąć.
Kędzior ani drgnął. W końcu umawiali się, że tylko ją tutaj przywiezie, nie było mowy o żadnym niańczeniu. Zresztą — uśmiechnął się krzywo, obserwując spode łba jej podrygi na śliskiej kłodzie, z której co rusz się zsuwała, lądując tyłkiem w błocie — było mu to nawet na rękę. Może mała teraz wreszcie się przekona, że dziewięcioletnia dziewczynka sama nie ma czego szukać w Martwym Lesie. Im szybciej nabierze rozumu, tym lepiej. Zaczynał już mieć dosyć tej poronionej wyprawy.
— Widzisz tu gdzieś moje okulary? — spytała go cienkim głosem, wkładając czapkę, którą udało się jej w końcu strącić kijkiem.
— Zostaw te głupie szkła — rzucił rozzłoszczonym tonem. — Nie ma na to czasu. Zaraz się całkiem rozwidni, a muszę być w domu przed szóstą. Mówiłem ci przecież.
Spojrzała na niego przez ramię, a potem zadarła głowę i popatrzyła w niebo.
— No to co tu jeszcze robisz? — powiedziała, odwracając się do niego. — Jedź.
Kędzior zaklął. Uparta gówniara, pomyślał, ale co tam, przecież swoje zrobiłem, miało być w las, jest w las, teraz niech idzie, dokąd chce. Jeszcze trochę, a wszyscy w domu się obudzą i wyda się, że zwinąłem motor Kadrylowi.
Nie ruszał się jednak.
— Tam nic nie ma — spróbował — to koniec świata.
— Może twojego — prychnęła Asper.
— Posłuchaj — Kędzior nie odpuszczał — przecież ja to wiem i ty też, że oni nie żyją, więc po co cały ten cyrk, niczego już nie odmienisz tym, że sama zgnijesz w jakimś mokrym rowie.
— Wiesz to na pewno, Kędzior? — mruknęła, nie patrząc na niego.
Musiał się nachylić, by zrozumieć, o co go pyta.
— Co wiem?
— No… — zawahała się, nagle zbita z tropu — że umarli?
— A ty myślisz, że oni żyją? Widziałaś jarzębinowe kapliczki? Uważasz, że wiszą tam dla ozdoby? — zaśmiał się.
Zaraz jednak się opanował, widząc, że dziewczynka zaczerwieniła się ze wstydu. To jeszcze mała smarkula, skarcił sam siebie w myślach, z nikim pewnie nie mogła o tym pogadać, więc coś jej się tam roi, jak to dzieciakowi, jawa miesza ze snem, głupota z odwagą, podłe ludzkie plotki z rzeczywistością. Odchrząknął i zaczął mówić łagodniej:
— Nikt stamtąd nie wrócił, nikt żywy, powinnaś wiedzieć takie rzeczy, znać te historie o wściekłych bandach wygłodniałych wilków, o śmierdzących bagniskach ciągnących się kilometrami, nad którymi unoszą się trujące opary mącące rozum. Powinnaś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek, prawda?
— Mówię tylko — Asper oblizała usta — że nikt nie wie, co się wtedy stało.
Zerknęła na niego bystro.
Wiedziała, że był tam wtedy z nimi? Może wiedziała przez cały czas, a jednak nigdy nie puściła pary z gęby. Kędzior poczuł, jak ogarnia go piekący wstyd. Całe współczucie, które kazało mu przemówić jej do rozsądku, nagle odpłynęło, zostawiając po sobie tylko szybko rosnącą złość. Odezwał się więc niechętnie, kpiąco, by szybko zakończyć rozmowę, która stawała się dla niego krępująca:
— Jeżeli już tak bardzo ci wszystko obrzydło i musisz uciekać, zrób to, co wszyscy. Zwiej w przeciwną stronę, tam, gdzie jest świat, gdzie są miasta, perspektywy. Zaczekaj tylko kilka lat, aż urosną ci cycki, a wtedy sama zobaczysz, że znajdzie się jakiś facet, który będzie chciał ci to pokazać. Rozumiesz? A teraz skończ już z tymi wygłupami. Chodź, odstawię cię do domu, zanim matka się obudzi i spuści ci manto, że włóczysz się po nocy z miejscowym chuliganem.
Mówiąc to, Kędzior uśmiechał się zimno, ironicznie, patrząc na nią z góry. Sam nie wiedział dlaczego, może myślał, że tylko z tej pozycji jest w stanie odwieść ją od wyprawy, która nie mogła zakończyć się dobrze. To nie tak miało być, pomyślał rozdrażniony, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, w co dał się wciągnąć. Dziewczynka miała spietrać już pod lasem, a on odwieźć ją na osiedle i uwolnić się wreszcie od jej namolnych próśb. Łaziła za nim nawet po nocnych klubach, a kumple mieli z niego niezły ubaw.
Okazało się jednak, że to nie mała, tylko on wpadł w popłoch, gdyż Asper wcale nie zamierzała odpuścić. Najwyraźniej nic nie robiło na niej wrażenia, ani widok kapliczek, ani jego słowa, ani nawet ciężkie od wilgoci martwe powietrze, które już tutaj, na skraju lasu, zatykało płuca. Dziewczynka wybierała się dalej, wyposażona w krótkie kozaczki, ortalionową kremową kurtkę, czapkę z daszkiem i szkolny plecak z czerwonym odblaskiem w kształcie małpki doczepionym do suwaka tylnej kieszonki. Kędzior mógł się założyć, że nie wzięła ze sobą nawet kompasu czy zwykłego scyzoryka.
Zmiął w ustach przekleństwo. Oparł motor o drzewo i podszedł do małej. Nachylił się tak, by ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.
— Daj spokój, to tylko głupie ludzkie gadanie — powiedział cicho i zajrzał jej w oczy.
I wtedy zrozumiał, co mieli na myśli ludzie, nazywając ją pomiotem diabła albo bazyliszkiem w skórze dziecka. Nie poczuł bólu, tylko charakterystyczny cierpko-mdlący smak, jaki pojawia się w ustach zaraz po podaniu środków znieczulających, a wraz z nim podstępną błogość rozlewającą się po ciele, nad którym szybko traci się kontrolę. Nagle ścięło go przerażenie, że stał się właśnie żywą lalką z ciałem zamiast trocin, z którą ona może robić, co się jej podoba. Zimna macka strachu chwyciła go za żołądek, a potem ścisnęła żebra. Stracił oddech, jakby znalazł się w ciasnym pudełku, bez powietrza.
Asper patrzyła w niego spokojnie, cierpliwie, w upiornym bezruchu. Jej szare oczy przenikały Kędziora z łatwością, jakby był tylko ciemnym dymem w kształcie człowieka. Czegoś w nim szukała. Zaraz się jednak zorientowała, że ogarnęło go przerażenie. Spłoszona spuściła wzrok, popatrzyła na czubki swoich kozaczków, a potem znów na ścieżkę, którą tu dotarli.
Kędzior wciągnął z jękiem powietrze. Odskoczył gwałtownie w tył, potknął się i zatoczył na najbliższe drzewo. Przylgnął do niego plecami i spojrzał na Asper ze strachem.
Dziewczynka uśmiechała się smutno, z gorzką satysfakcją.
— No to już idź, Kędzior, wracaj — powiedziała — …wracaj do swoich.
Starała się mówić twardym, obojętnym głosem, ale nie udało jej się ukryć brzmiącego w nim rozczarowania. Kędzior znów na nią zerknął, tym razem ostrożnie, z ukosa.
Odwróciła się do niego tyłem. Chwyciła daszek czapki i naciągnęła ją głęboko na czoło. Potem wsunęła kciuki pod paski plecaka na ramionach i nie oglądając się za siebie, jakby już nie było na kogo, ruszyła pomiędzy drzewa.
Kędzior stał bez ruchu, patrząc, jak się oddala. Dopiero gdy całkiem znikła w zaroślach, ogarnął go jakiś dziwny żal i wstyd, że jest tylko sobą, Kędziorem, i że dziewczynka nie znalazła w nim tego, czego szukała. Czuł, że ją zawiódł, choć nie wiedział dlaczego.
Oderwał się od pnia i zrobił dwa kroki w głąb lasu.
— Nigdy nie wierzyłem, że to była twoja wina — zawołał za nią.
Zdawało mu się, że się zatrzymała. Nie był pewien, bo jasna cienka sylwetka dziewczynki, pogrążona w mroku, chwiała się lekko. Uchwycił się gałęzi najbliższego drzewa i zacisnął na niej palce. Serce waliło mu jak oszalałe, czuł je aż w gardle. Nie mógł się ruszyć, chociaż chciał do niej podbiec, złapać ją za kaptur kurtki, wyciągnąć z ciemności na ścieżkę, a potem zawlec siłą do domu. Cokolwiek, byle nie szła na bagna sama, na pewną śmierć.
Asper obróciła głowę w bok, jakby na coś czekała. Na coś lub raczej na kogoś. Kędzior wciągnął gwałtownie powietrze. Ona chce, żebym z nią poszedł, pomyślał spanikowany, tak jak ferajna Marcusa trzy lata temu. Strach momentalnie ściął mu krew w żyłach. Cofnął się, następując na suchy badyl, który trzasnął pod nim głośno.
Dziewczynka drgnęła i skuliła ramiona. Poprawiła plecak i ruszyła przed siebie szybkim krokiem, jakby pożałowała chwili, w której się zawahała.
Kędzior z trudem przełknął ślinę i zacisnął powieki.
— To mi się śni — mruknął pod nosem — to tylko głupi koszmarny sen, z którego zaraz się obudzę.
Odetchnął głęboko raz i drugi, przetarł ręką twarz i otworzył oczy.
Nikogo. Tylko las, pogrążony w sinym mroku, i cisza, martwa ciężka cisza, która otaczała go z każdej strony. Nagle spomiędzy zarośli zamigotało czerwone światełko. Spojrzał ku niemu, wstrzymując z nadzieją oddech. Światełko zaczęło się oddalać. Mała odblaskowa małpka kołysała się, połyskując przez jakiś czas, aż w końcu całkiem znikła.
Stał dalej i gapił się w tamto miejsce pustym wzrokiem.
— Już po niej — mruknął. — Słyszysz, Kędzior? Masz ją wreszcie z głowy. Ty i cała reszta.
Ludzie podziękowaliby mu za to, co właśnie zrobił. Oczywiście nie mówiliby tego otwarcie, ale mijając go, kiwaliby głowami z aprobatą, posyłali ukradkowe uśmiechy i mrugnięcia okiem. Jego babka i bracia mogliby liczyć na drobne przywileje w mieście czy w szkole, a on sam stałby się tajemniczym bohaterem, z rodzaju tych, którym nie można oficjalnie wystawić postumentu, ale czci się w skrytości ducha za to, że zrobili coś, do czego nikt inny nie miał śmiałości czy tupetu.
Rozważał to wszystko, stojąc bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w miejsce, w którym dziewczynka znikła mu z oczu. Nie czuł jednak radości czy choćby ulgi, że uwolnił miasteczko od gnębiącego go potwora. Przeciwnie, coś niezrozumiałego i potężnego ciągnęło go w głąb lasu.
Siłą woli zmusił się, by odwrócić głowę i spojrzeć w przeciwną stronę, w kierunku ścieżki i jarzębinowych kapliczek. Włożył rękę do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej paczkę papierosów. Wytrząsnął z niej ostatniego i wsadził sobie do ust. Gdy próbował go zapalić, zauważył, że drżą mu palce. Błękitnawy języczek ognia gasł, zanim papieros zdążył się nim zająć. Po kilku nieudanych próbach cisnął zapalniczkę na ziemię. Poderwał się gwałtownie, podszedł do motoru, chwycił za kierownicę i wyprowadził go z lasu.
Szedł szybko, pochylony w przód, pchając maszynę i z całej siły zaciskając dłonie na skórzanych rączkach. Nie oglądał się za siebie. Czuł, że jeżeli to zrobi, nie będzie mógł się powstrzymać, żeby nie pójść za dziewczynką. Potrząsnął mocno głową, aby pozbyć się tej głupiej myśli, i przyspieszył kroku, byle znaleźć się jak najdalej od Martwego Lasu.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy ubłoconymi mokasynami stanął na starej drodze. Otarł rękawem pot z czoła, spojrzał w niebo i odetchnął głęboko świeżym rześkim powietrzem, wypuszczając z płuc resztki zbutwiałej wilgoci. Liczył na to, że wraz z nią pozbędzie się też dręczącego niepokoju, który zaczął się w nim rozrastać w chwili, gdy stracił małą z oczu.
— A niech to szlag — zaklął głośno i wzdrygnął się, jakby nagle poczuł, że przez nieuwagę wlazł aż po pas w lodowaty nurt rwącej rzeki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki