Strollowana rewolucja - ebook
Strollowana rewolucja - ebook
Wychowany w wierze, że Zachód to ostoja wolności i demokracji, w najbardziej pijanym widzie nie wyobraziłbym sobie, że ledwie trzydzieści lat po tym, jak komunistyczna zaraza haniebnie wygasła w swym kacapskim mateczniku, opanuje ona umysły Zachodu – „wolnego świata”, jak nazywało się go za moich czasów.
Nie sztuka czuć, że świat się psuje czy wariuje, nie sztuka zauważyć, że nadchodzi koniec świata, sztuka ten koniec świata przeżyć, zrozumieć i w świecie kolejnym znaleźć to, co będzie dobre, co da się wykorzystać i co trzeba rozwijać.
W zalewie informacji o rewolucyjnych zmianach, pandemicznych restrykcjach, politycznych przewrotach, ulicznych zamieszkach, obalaniu pomników i stawianiu nowych, potępianiu tego, co do niedawna było święte i uznawaniu za świętości tego, co do niedawna otaczano pogardą albo lekceważeniem – ustalić, co jest skutkiem, a co przyczyną.
Rewolucji, udanych i nie, mieliśmy w dziejach jeszcze więcej, niż końców świata. Wydaje się więc, że z takim materiałem porównawczym intelektualiści powinni tę dzisiejszą rozebrać na czynniki pierwsze i objaśnić bez żadnego problemu, błyskawicznie. A jednak jakoś nie potrafią.
Moi zdaniem dlatego, że tym razem mamy do czynienia z rewolucją, mimo wszelkich pozorów, zupełnie inną, bezprecedensową.
Strollowaną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-692-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KONIEC ŚWIATA
Przez wiele lat przymierzałem się – szczerze mówiąc, nadal się przymierzam, ale pewnie nigdy nic z tego nie będzie – do opisania historii pokolenia rozbiorów. W formie powieści, scenariusza serialu, eseju – to drugorzędna sprawa. Fascynuje mnie, jak wiele mógł przeżyć człowiek urodzony, powiedzmy, w roku 1775. Jako wchodzący w życie młodzieniec łapał się na Konstytucję 3 maja i wojnę o nią, na hańbę sejmu grodzieńskiego i nadzieje insurekcji kościuszkowskiej, potem przeżywał katastrofę rozbiorów i porozbiorową depresję, Legiony, epopeję napoleońską, wzlot i upadek Księstwa Warszawskiego. Po nich, kolejnego 3 maja, mógł cieszyć się wraz z innymi z restytuowania Polski jako suwerennego Królestwa Polskiego, owszem, w personalnej unii z Rosją, ale przecież z własną konstytucją, prawami, sejmem i wojskiem; a wkrótce potem przeżywał wraz z innymi gorzkie rozczarowanie, gdy to wszystko okazało się pozorem. Mógł jako człowiek w sile wieku uczestniczyć w zrywie i upadku kolejnej insurekcji, dziś zwanej powstaniem listopadowym, obserwować późniejszą krzątaninę emisariuszy i spiskowców, zwieńczoną buntami Wiosny Ludów, a w końcu nawet, w zgrzybiałej starości, oglądać jeszcze katastrofę kolejnego powstania i falę represji po nim, grzebiących sprawę polską, jak miałby prawo uznać, ostatecznie.
Cóż za emocjonalny rollercoaster, ileż nadziei i rozczarowań, daremnych triumfów i nieostatecznych klęsk... A w tle tego wszystkiego cały świat zmieniał się nie do poznania, diametralnie. Z rolniczego w przemysłowy, z europejskiego w globalny, z monarchiczno-arystokratycznego w mieszczańsko-republikański, z uniwersum rycerskiego honoru w targowisko kupieckich i narodowych interesów. Zmieniał się nie tylko świat realny, ale, co może jeszcze ważniejsze, tradycyjne imaginarium, mental. Oczywiście, współcześni tego przeważnie nie dostrzegali, nie rozumieli, ale czuli przecież, że „świat się psuje”, rozpada i nieodwracalnie chyli ku upadkowi. W swoich pamiętnikach i dziennikach dawali temu często wyraz, choć uchwycić istoty „zepsucia” i zwerbalizować swych odczuć przeważnie nie umieli. A ja te pamiętniki i dzienniki od lat zaliczam do swoich ulubionych lektur.
Z czasem, myśląc o nich i o swoim nienapisanym dziele, doszedłem do wniosku, że mojemu pokoleniu dana została może wcale nie gorsza historyczna jazda.
Urodziłem się i wychowałem w siermiężnej sowieckiej kolonii, zwanej – trzy kłamstwa w trzech słowach – Polską Rzeczpospolitą Ludową. Karmiono mnie propagandą zwycięskiego marszu przez świat socjalizmu. Z tą samą kategorycznością, z jaką dziś media orzekają, że musimy zapomnieć o chodzeniu do kościoła, za to polubić kręcenie zadkami na paradach „gay pride”, bo tak jest na całym świecie, mnie i moim rówieśnikom wbijano swego czasu w głowy historyczną nieuchronność zwycięstwa na całym świecie „ustroju sprawiedliwości społecznej”, opowiadano o kolejnych sukcesach partii socjalistycznych, o komunistycznych ruchach w krajach Zachodu i buntach walczących o możliwość życia w socjalizmie krajów Trzeciego Świata.
Broniłem się przed tą propagandą jak mogłem, ale przecież wysłałbym wtedy do Tworek każdego, kto powiedziałby, że nim dożyję trzydziestki, cała potęga Związku Sowieckiego i „światowego ruchu robotniczego” rozsypie się i rozwieje tak nagle i definitywnie, że sami lektorzy marksizmu-leninizmu z dnia na dzień zmienią dotychczasowe pienia na hymny ku czci historycznego i nieodwołalnego zwycięstwa kapitalizmu oraz wolnego rynku.
Starając się w tamtych czasach zagłuszyć w sobie propagandę okupanta uniesieniami i mitami naszego powstańczego patriotyzmu, tym bardziej nie sądziłem, że wkrótce po takim cudzie jak odzyskanie niepodległości zobaczę, iż Polacy kompletnie o nią nie dbają i wybierają w demokratycznych wyborach komunistów czy szemranych cwaniaczków.
Wychowany w wierze, że Zachód to ostoja wolności i demokracji, w najbardziej pijanym widzie nie wyobraziłbym sobie, że ledwie trzydzieści lat po tym, jak komunistyczna zaraza haniebnie wygasła w swym kacapskim mateczniku, opanuje ona umysły Zachodu – „wolnego świata”, jak nazywało się go za moich czasów; że Unia Europejska, założona przez przykładnego katolika Schumana (proces beatyfikacyjny w toku), na swego patrona weźmie włoskiego komunistę Spinellego, a Marksowi urządzać będzie huczne jubileusze jako swemu świętemu patronowi. Że na ulice zachodnioeuropejskich i amerykańskich miast wylegnie nowe pokolenie „szturmowców” z sierpem i młotkiem, by, z błogosławieństwem liberałów i demokratów, wszczynać pod hasłem walki z nieistniejącym od ponad pół wieku faszyzmem kolejny paroksyzm zaprowadzania „nowego wspaniałego świata” – a wychowani i wykształceni na najlepszych zachodnich uczelniach marksiści podejmą breżniewowski trud likwidowania, w imię „sprawiedliwości społecznej” i wolnego rynku, i demokracji, i – jedna po drugiej – wszystkich innych wolności, do których wzdychała połowa świata w czasach mojej młodości i które uznano za bezapelacyjnie, ostatecznie zwycięskie w czasach mej dojrzałości. Że to właśnie na Zachodzie odrodzą się mechanizmy „myślozbrodni” oraz brutalnego eliminowania z debaty publicznej odmiennych poglądów. Także przy użyciu bojówek i instytucjonalnej przemocy omnipotentnego aparatu państwowego. Że patrząc na Zachód, zobaczę kiedyś to, co przywykliśmy widzieć na Wschodzie – totalitarną tresurę społeczeństw w bezmyślnym posłuszeństwie „jedynie słusznej ideologii”...
Mało jeszcze – że ten wymarzony dla mojego pokolenia, wytęskniony Zachód przestanie być nie tylko „wolnym światem”, ale także cywilizacyjnym centrum, oazą dobrobytu, naukowego i cywilizacyjnego postępu. Że na naszych oczach zacznie podupadać także materialnie i podobnie jak realny socjalizm dorobi sobie do tego ideologię – że trzeba nauczyć się żyć biedniej i godzić się z niedostatkiem w imię wartości wyższych.
W latach osiemdziesiątych, kiedy jedno z moich pierwszych opowiadań science fiction dłubałem w zeszyciku przy latarce, bo znowu wyłączono prąd na całym osiedlu (nazywało się to „dwudziesty pierwszy stopień zasilania”), łatwiej było mi sobie wyobrazić życie kolonistów na obcych planetach niż to, że za mojego życia będą tak samo przy świeczkach i latarkach siedzieć mieszkańcy Teksasu czy Kalifornii, i to wcale nie wskutek awarii czy klęski żywiołowej, tylko kolejnej lewicowej „sprawiedliwości”, tyle że tym razem nie społecznej, ale klimatycznej. A kiedy wyczekiwane całą młodzieńczą duszą opowiadanie nie ukazało się, bo w ostatniej chwili zdjęła je cenzura – kartkując po raz enty z niedowierzaniem numer tygodnika, w którym miało wyjść, na pewno nie byłem zdolny przewidzieć w demokratycznym „wolnym świecie” innego rodzaju cenzury, bardziej jeszcze od komunistycznej wrednej, bo utajnionej, która jeszcze za mojego życia będzie mogła równie nagle „wyparować” z medialnego dyskursu nawet prezydenta USA albo całą Australię.
Kto umiał sobie, nie mówię, że już za czasów PRL, ale nawet jeszcze całkiem niedawno, wyobrazić Amerykę przegrywającą w cywilizacyjnym wyścigu z Chinami, zachodnią Europę coraz bardziej zacofaną względem Indii czy Brazylii? Nowe wynalazki i technologie – sztuczne słońce, czyli kontrolowaną syntezę jądrową, sieci 5 i 6G, sztuczne inteligencje zdolne kontrolować miliony poddanych – tworzone już nie przez naszą cywilizację, ale przychodzące z obszarów, gdzie przywykliśmy widzieć tylko tanią, jeśli nie wręcz niewolniczą siłę roboczą, harującą pod batem kacyków, by po taniości zaspokajać rosnące w dzikim tempie potrzeby oszalałego od rozpasanej konsumpcji Zachodu? Kto sądził, że przełomowe odkrycia, wynalazki i technologie przyjdą nie z centrów „liberalnej demokracji”, tylko z kraju mrowiska poddanego masowej inwigilacji i totalitarnego w stopniu za czasów Orwella niewyobrażalnym?
A kto przewidział tak szybki rozpad wspólnot narodowych – nie w imię jakiejś postulowanej przez idealistów wspólnoty ogólnoludzkiej czy bodaj kontynentalnej, ale na rzecz tworzonych przez nowe media i nowy model komunikacji społecznej plemion, „baniek”, w których nowi barbarzyńcy zanegowali, czy raczej doprowadzili do absurdu (co na jedno wychodzi) elementarne wartości europejskiej cywilizacji? Czy pół wieku temu mogliśmy sobie wyobrazić, że amerykańskie, demokratycznie wybrane władze będą obalać pomniki George’a Washingtona i Abrahama Lincolna? Odbierać im patronat nad szkołami i instytucjami publicznymi jako rasistom, których dziedzictwa współcześni powinni się wstydzić i odrzucić je na rzecz... No właśnie, nawet nie wiadomo czego – jakiegoś bezkształtu „poprawności”, bliżej niezdefiniowanej „tolerancji”? „Cancel culture”? „Wokeness”? Pomysły, które w klasycznych dziś skeczach Monty Pythona budziły salwy zdrowego śmiechu jako fantastyczny purnonsens, ubrane w te nowe słowa stały się nagle programami ideologicznymi, realizowanymi zupełnie serio, z bolszewickim zapałem, po trupie „zgniłego Zachodu”, jak go nazywano w propagandzie poprzedniej fali komunizmu.
Przeciwnie, u schyłku wieku XX wszystko widziano prosto: będzie tak, jak jest, tylko coraz bardziej. Po krajach Europy Środkowej zdemokratyzują się kolejne postsowieckie republiki, Białoruś, Ukraina, w końcu demokracja, taka jak na Zachodzie, ogarnie samą Rosję i Chiny, i w ogóle cały świat. Amerykański futurolog nazwał to „końcem historii”: demokracja liberalna jest najlepszą, najskuteczniejszą formą organizacji społecznej, jaką można wymyślić, zapewnia maksimum wolności, maksimum cywilizacyjnego rozwoju i dobrobytu, a więc cały świat dąży do zaprowadzenia jej u siebie. Można ten idealny ustrój poprawiać jeszcze w jakichś drobiazgach, ale generalnie, lepszego być już nie może.
Doświadczenie historyczne uczy, że kiedy ludzi ogarnia poczucie, iż świat odnalazł swą ostateczną, najlepszą formę i już się zasadniczo zmienić nie może, gdy pojawia się właśnie owo poczucie końca historii – to nie trzeba długo czekać, aż nagle ogarnie ich poczucie zupełnie inne. Że nadszedł koniec świata.
I, tak, to to dzisiaj jest właśnie końcem świata, nie bójmy się tego określenia. Ale też nie wiążmy go z jakimiś histerycznymi emocjami. Końce świata zdarzają się co kilka pokoleń. Koniec liberalnej demokracji, cywilizacji wyrosłej z Europy i ich dominacji nad światem nie jest katastrofą większą niż, dajmy na to, upadek Cesarstwa Rzymskiego na zachodzie, a później na wschodzie. Albo upadek podobnie jak ono przekonanej niegdyś, że stanowi centrum i koronę cywilizowanego świata, Rzeczypospolitej Obojga Narodów (dzisiejszemu Polakowi, wpędzonemu w postkolonialne kompleksy, trudno w to uwierzyć, ale Sarmaci, zresztą nie bez poważnych argumentów, uważali się za cywilizację wyższą i głęboko gardzili niewolnikami, godzącymi się żyć w absolutum dominium).
Obecny koniec świata ma zresztą z tamtymi i z wieloma innymi dawnymi końcami świata wiele wspólnego – przede wszystkim to, że zajęci swymi codziennymi sprawami współcześni prawie że go nie zauważają. Rzadko bowiem w dziejach kres cywilizacji przebiega jak w micie Atlantydy – że oto spokojne morze rozstępuje się nagle i pochłania szczęśliwą krainę, względnie znosi ją z powierzchni ziemi nagły najazd hord barbarzyńców.
Zazwyczaj zmierzch zapada łagodnie, przynoszą go kumulujące się stopniowo konsekwencje podejmowanych decyzji, których – mimo iż oceniane z dystansu okazują się logiczne i oczywiste – ludzie ukształtowani przez tę doskonałą, będącą ukoronowaniem historii cywilizację nie potrafią przewidzieć, ba, nie umieją ich zauważyć nawet wtedy, kiedy już dostaną od nich pięścią w zęby. Dobrym i często podawanym historycznym przykładem jest tu upadek Rzymu. Buszujący od dawna po kraju barbarzyńcy usunęli jednego cesarza i zastąpili go drugim. Nikt nie zauważył, że to już koniec imperium. Tak jak kilka wieków wcześniej nikt nie zauważył jego początku i upadku republiki. Dopiero po wielu wiekach historycy wyznaczyli przełomowe daty.
Wszystko dzieje się tak niepostrzeżenie, że gdy nagle wybuchnie rewolucja, wszystkim wydaje się ona przyczyną, choć w istocie jest logicznym i nieuniknionym skutkiem. O tym właśnie będzie ta książka.
Natura ludzkiego umysłu jest taka, że do końca życia staramy się wpasować każdy nowo poznany element w strukturę wytworzoną w procesie wychowania, kiedy to zbudowaliśmy sobie zasadniczy obraz świata, którego im jesteśmy starsi, tym bardziej nie chcemy zmieniać. Nie wdając się głęboko w psychologię – kogo to interesuje, sam łatwo wyszuka szczegóły – widząc, dostrzegamy nie to, co jest, ale to, co z obserwowanej rzeczywistości potrafimy wyodrębnić, a potrafimy wyodrębnić to, na co akurat mamy miejsce w zbudowanych we własnych głowach ramach poznawczych. Stąd generalnie ludzkość, czy raczej ta jej część, która w ogóle próbuje się nad czymś zastanawiać, dzieli się na starych idiotów, wciąż żyjących w świecie, którego już nie ma, oraz na młodych idiotów, przekonanych, że to oni pierwsi w dziejach wpadli na pomysł, jak uczynić świat lepszym, i budują jego szczęśliwość od zera, zupełnie z niczego, bo o niczym, co było przed nimi, nie wiedzą i wiedzieć nie chcą – a nawet gdyby chcieli, nie mogą, nie posiadając odpowiedniego aparatu poznawczego, odpowiedniego miejsca w swoich ramach poznawczych.
Ci pierwsi walczą z dawno pokonanymi wrogami i rozwiązują nieaktualne problemy, narzucając współczesności rozwiązania i decyzje kompletnie błędne, bo z poprzedniej epoki. Ci drudzy nie wiedzą i nie przyjmują do wiadomości, że odkryć, które dokonali, dokonano już wielokrotnie, już wiele razy wcielano je w życie i za każdym razem kończyło się to katastrofą, zbrodniami i spustoszeniem. Wspólnym wysiłkiem jednych i drugich ludzkość stale włazi na te same grabie, dostaje w zęby, a po krótkim otrząśnięciu się i podrapaniu w głowę znowu na nie włazi.
Zwodniczość powtarzającego się co jakiś czas poczucia końca historii ma kilka przyczyn, każdą trzeba tu będzie opisać osobno, ale najważniejszą wskażę od razu. Otóż stałym błędem, popełnianym jeśli nie przez wszystkich myślicieli, ideologów, polityków i menadżerów, to co najmniej przez 90 procent z nich, jest wiara w to, że zmiany cywilizacyjne, społeczne, polityczne i historyczne przypominają budowę. Weszło to zresztą do wszystkich języków, przynajmniej tych europejskich, jako potoczna, narzucająca się metafora: dzieje jako nieustająca budowa, postęp jako gmach, w którym kolejne pokolenia dobudowują coraz wyższe piętra. Tak właśnie o tym myślimy.
Co z takiego myślenia wynika? Na budowie, jak się już kolejne piętro czy jakąś przybudówkę zaprojektuje, zbuduje i zabetonuje, to ona stoi tak, jak ją postawiono. Można oczywiście wszystko rozwalić i przebudować, ale raz zbudowana ściana czy przerzucony legar same z siebie rozmiarów ani umiejscowienia nie zmienią. O ścianę można się spokojnie oprzeć, na legarach położyć stabilną podłogę i stać na niej, murując dalej bez obawy o utratę stateczności.
Myślenie o dziejach jak o budowie pozwala widzieć świat jako trwałą, mocną konstrukcję, dostarczającą pewnych punktów podparcia. To zgodne z ludzką naturą, która ze wszystkich pożytków cywilizacji najwyżej ceni sobie poczucie stabilności i bezpieczeństwa.
Tylko że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Świat nie jest stabilną konstrukcją, jest układem dynamicznym, w którym wszystko zmienia się i przemieszcza. Żaden poruszony element nie zatrzymuje się w miejscu, w które go przenieśli i w którym pozostawili przekonani o swojej sprawczej roli budowniczowie, tylko siłą bezwładności przemieszcza się dalej w nadanym mu kierunku. Żadna z domniemanych ścian nie pozostaje długo taka, jaką ją w pewnym momencie zaakceptowano – wystarczy odwrócić się na chwilę, a jeśli po jakimś czasie przyjrzymy jej się znowu, okazuje się, że się wybrzuszyła albo skrzywiła, rozsadzając inne elementy konstrukcji.
Problem w tym, że mało kto przygląda się „po jakimś czasie”. Zresztą czas to pojęcie względne. Rytm krótkiego ludzkiego życia jest inny niż rytm procesów społecznych – obserwowanie ich przypomina genialne sceny z wyrwanego w kosmos miasta, spowolnionego einsteinowskim efektem współzależności masy, prędkości i czasu w powieści Adama Wiśniewskiego-Snerga „Robot”. Widzimy, że ktoś się unosi nad ulicą, wydaje się – także jemu samemu – że szybuje swobodnie i beztrosko. Ale czy naprawdę posiadł sztukę latania, czy po prostu spada i za kilka dziesięcioleci nieuchronnie rozwali sobie łeb? To przez długi czas nie jest wcale rzeczą oczywistą.
W ramie poznawczej umysłu obserwowana konstrukcja pozostaje więc zatrzymana jako trwała, niezmienna, i tym się człowiek kieruje. Ale inny człowiek, który swoje ramy budował, powiedzmy, o pokolenie później, ma już w nich coś innego, bo co innego widział. Dlatego tak trudno jednemu z drugim się dogadać, co budzi oczywiście w obu irytację i negatywne emocje.
Dlaczego stwierdzenie tego prostego faktu brzmi jak jakieś wielkie odkrycie? Przecież wyjaśniał to starożytny filozof już trzy tysiące lat temu – panta rhei, wszystko płynie, wszystko się zmienia. Widocznie ludzka potrzeba złudzenia dającego pozór bezpieczeństwa aż tak bardzo przeważa nad mądrością, że kolejne pokolenia przechodzą nad jego konstatacją do porządku dziennego, nie odrzucając jej wprost, ale żyjąc, myśląc i działając tak, jakby wszystko, co raz zobaczyli i wmontowali w swoje głowy, miało już takie pozostać.
W istocie, jeśli szukać metafory, ludzkie mrowisko zaludnia nie usypany przez siebie kopiec czy jakiegoś rodzaju termitierę, ale pleniące się żywiołowo chaszcze. Od tysiącleci próbujemy te chaszcze uprawiać, dla swojej wygody i pożytku przycinając jedne, pielęgnując i podsypując nawozem inne, jeszcze inne wyrywając albo przesadzając. Cokolwiek jednak zrobimy, zawsze po jakimś czasie pojawiają się nieprzewidziane skutki. Drzewko, które do tej pory dawało słodkie owoce i miły cień, nagle rozrosło się tak, że jego korzenie rozsadzają wszystko, co postawiliśmy w okolicy. Gałąź, którą poprzednia władza skierowała ku ogólnej radości w odpowiednią, jak sądzono, stronę, rosnąc dalej, wrosła tam, gdzie wcale nie miała wrosnąć, i narobiła szkód albo złamała się nagle pod własnym ciężarem.
Dzieje ludzkości nie są więc budowaniem sobie coraz większego gmachu, tylko raczej – następna metafora – paroksyzmami ucieczki przed kolejnymi objawiającymi się zagrożeniami, i to ucieczki po chwiejących się, niestabilnych belkach, wymagających umiejętności surfera albo linoskoczka. Ale jeśli tylko udaje się któremuś z ludzkich plemion znaleźć w tym wszechobecnym ruchu na krótki czas w miarę spokojne miejsce i coś tam sobie uwić, zaraz pojawia się poczucie, że to już koniec historii i teraz będzie tylko dobrze. A potem, nieuchronnie, następuje rozczarowanie.
Może za dużo tych metafor, ale nie wymyślono lepszego niż obrazowe porównanie interfejsu pozwalającego dopasować do ramy poznawczej nowy element, na który nie ma w niej przewidzianego miejsca. Zgoda, metafory też zawodzą, zawsze są niedoskonałe – ale jak mam inaczej wyjaśnić błąd popełniany przez ludzi, którym wydaje się, że, dajmy na to, system tak zwanych ubezpieczeń społecznych wciąż jest tym samym i daje takie same skutki jak za Bismarcka? Jak wytłumaczyć, że wynalazek akcjonariatu, który swego czasu odegrał w dziejach gospodarczych rolę nader pozytywną, z czasem zniszczył większość pożytków płynących niegdyś z wolnego rynku? Że inna, równie fundamentalna dla wielkiego cywilizacyjnego skoku ostatnich dwóch stuleci instytucja – giełda – dziś nie jest już miejscem, w którym kapitał spotyka się z ideą, i mechanizmem, który bezbłędnie alokuje zasoby tam, gdzie są one wykorzystywane z największym pożytkiem? Jest tylko kasynem ze sfałszowaną ruletą, gdzie drobni ciułacze dobrowolnie oddają swoje oszczędności szulerom, a ci z kolei supergraczom, którzy wzbogacili się na tyle, że stać ich na podbijanie stawki w nieskończoność.
Nawet najbardziej udana metafora pomoże ogarnąć i wmontować w puzzle ramy poznawczej co najwyżej jeden ze zmieniających ludzkość procesów, ale przecież tych procesów toczy się równolegle nieskończona ilość, wpływają na siebie, zmieniają siebie nawzajem w sposób nie bardzo dający się opisać nawet wyspecjalizowanymi narzędziami „matematyki chaosu”. Cóż dopiero mówić o ogarnięciu tego chaosu wypadkowych przypadków, w którym nic nie idzie tak, jak zostało zaplanowane, i nic nie pozostaje na zawsze tym samym – myślą? Myślą posługującą się słowami, a więc bezsilną wobec tego, czego jeszcze nie nazwano.
Przeżyć życie i nie zwariować, nie otumaniając się przy tym i nie odurzając – nie ma trudniejszej sztuki, jak zauważył Witkacowski Sajetan Tempe. Samoobroną ludzkiego mózgu przed poczuciem niemożności zrozumienia i przed osunięciem się w poznawczą rozpacz jest tworzenie tak zwanych teorii spiskowych. Ponieważ to określenie powiązano z negatywnymi emocjami, by móc używać go w propagandzie i tego rodzaju medialnych polemikach, w których nie chodzi o przekonanie, tylko o wykluczenie przeciwnika z rozmowy, muszę wyjaśnić, co przez nie rozumiem. Otóż nie chodzi mi o wyjaśnienia zawierające stwierdzenie, że gdzieś powstało i zadziałało tajne sprzysiężenie (bo wtedy musielibyśmy wyrzucić do kosza nawet oczywiste stwierdzenie, że faktycznym początkiem drugiej wojny światowej był pakt Hitler-Stalin z dołączonym doń tajnym protokołem), ale o taki rodzaj teorii, w których nie buduje się hipotezy do sprawdzenia, lecz sięgając wybiórczo po arbitralnie wybrane fakty, uzasadnia się nimi – z reguły w sposób coraz bardziej karkołomny – wyjaśnienie przeczuwane.
Zazwyczaj teorie spiskowe pojawiają się tam, gdzie prawda jest zbyt trudna – nawet nie tyle do sformułowania, co do zaakceptowania. Stąd chętnie tworzą takie teorie ci, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że ponieśli klęskę, bo zawiedli, okazali się głupi, oderwani od rzeczywistości, zabrnęli w ślepy zaułek „chciejstwa”, tracąc kontakt z rzeczywistością i ignorując sygnały ostrzegawcze. Kopalnią historycznych egzemplów do studiowania konspiracjonizmu są dziewiętnastowieczne pisma objaśniające „prawdziwe” przyczyny rewolucji francuskiej działaniami czy to gnostycznych spisków i tajnych stowarzyszeń, sięgających korzeniami starożytnego Babilonu, czy też zemstą na Kościele i francuskiej monarchii templariuszy, którzy przez pięć wieków przygotowywali im w podziemiu zagładę.
Ale głównym powodem, dla którego sięga się po hipotezę spisku, jest potrzeba nadania chaosowi sensu. Na swój sposób doceniam terapeutyczną rolę „konspiracjonizmu”, jako rozpaczliwej obrony rozumu przed absurdem – nawet najbardziej demoniczny spisek jest lepszy od bezradności, a wobec wydarzeń bezsensownych i przypadkowych jesteśmy właśnie bezradni.
Z drugiej strony deprecjonujące określenie „teoria spiskowa” stało się też narzędziem samoobrony umysłów czepiających się urojeń, szczególnie tych o charakterze wyższościowym, przed próbą wyrwania ich z bezpiecznego świata fantasmagorii. Każde wyjaśnienie zagrażające poczuciu zbiorowej nieomylności i wyższości łatwo odrzucić i unieważnić, określając je właśnie jako spiskowe, tak jakby spiski w ogóle się nie zdarzały i dopuszczanie ich istnienia było czymś w rodzaju wiary w duchy. Dziś bardzo chętnie stosują tę metodę wypierania faktów więdnące elity liberalnej demokracji.
Książka, którą Państwu przedstawiam, jest efektem rozpaczliwych starań pisarza, który dobrze już rozumie sens słów Conrada „zniechęcenie późnej młodości zstąpiło na mnie i uniosło ze sobą”, żeby się z tych ograniczeń wyrwać. Żeby zauważyć i spróbować opisać świat takim, jaki jest. Nie jaki był ani jaki być powinien, ale właśnie takim, jaki jest w tej chwili – a bardziej jeszcze przewidzieć, jaki będzie, na podstawie paroksyzmów, które przeżywa w ostatnich latach. I pokazać to, pomagając czytelnikowi oraz samemu sobie zawczasu się w tej sytuacji znaleźć. Nie sztuka czuć, że świat się psuje czy wariuje, nie sztuka zauważyć, że nadchodzi koniec świata. Sztuką jest ten koniec świata przeżyć, zrozumieć i w świecie kolejnym znaleźć to, co będzie dobre, co da się wykorzystać i co trzeba rozwijać.
Co znaczy – zrozumieć? Mówiąc najkrócej: w zalewie informacji o rewolucyjnych zmianach, pandemicznych restrykcjach, politycznych przewrotach, ulicznych zamieszkach, obalaniu pomników i stawianiu nowych, potępianiu tego, co do niedawna było święte, i uznawaniu za świętość tego, co do niedawna otaczano pogardą albo lekceważeniem – ustalić, co jest skutkiem, a co przyczyną. Zrozumieć, co sprawiło, że świat się popsuł, oszalał, stanął na głowie czy jak to jeszcze nazwać – a co jest tylko objawem tego zepsucia czy też szaleństwa. Które z narzucających się podobieństw do poprzednich końców świata pozwala nam lepiej zrozumieć, co się z naszym światem dzieje, a które jest pozorne i trzymanie się go prowadzi na manowce.
Nie piszę tej książki z pozycji mentora, który wie. Traktuję ją jako próbę nadążenia, zapis scalania odłamków zasypującego nas informacyjnego złomu, relację z wysiłku ogarnięcia zachodzącej zmiany.
Bo to jedno nie ulega wątpliwości – w obszarze cywilizacji zwanej kiedyś europejską albo białą, albo zachodnią mamy do czynienia z kumulacją zjawisk, narastających od dziesięcioleci i ujawnionych kilkoma kolejnymi kryzysami: politycznym kryzysem demokracji liberalnej, ekonomicznym wolnorynkowej gospodarki, kryzysami demograficznym i imigracyjnym, finansowym i epidemiologicznym, i nade wszystko – najtrudniejszym do opisania – kryzysem duchowym, załamaniem wiary cywilizacji w samą siebie. Dopiero to wszystko otworzyło drogę próbie ponowienia rewolucji, podjętej przez kolejną inkarnację jakobińskich zombich.
Rewolucji, udanych i nieudanych, mieliśmy w dziejach jeszcze więcej niż końców świata. Wydaje się więc, że z takim materiałem porównawczym intelektualiści powinni tę dzisiejszą rozebrać na czynniki pierwsze i objaśnić bez żadnego problemu, błyskawicznie. A jednak jakoś nie potrafią. Plotą coś, raczej zaklinając rzeczywistość, niż ją tłumacząc, brną we frazesy, usiłując pokryć umysłową nieporadność emocjami, a nawet domaganiem się cenzorskich zakazów.
Moim zdaniem to dlatego, że tym razem mamy do czynienia z rewolucją, mimo wszelkich pozorów, zupełnie inną, bezprecedensową.
Strollowaną.1. DEMOKRACJA NIEMOŻLIWA I GASNĄCE OŚWIECENIE
Za moich młodych lat żartowało się: „czym się różni demokracja socjalistyczna od demokracji? Tym samym, czym krzesło elektryczne od normalnego krzesła”.
Ten sam żart równie dobrze pasuje do określenia „demokracja liberalna”.
Przede wszystkim identyczne jest stosowanie tych określeń przez tak zwane czynniki oficjalne. W mowie PRL demokracja „socjalistyczna” (wymiennie zwana też „ludową”, tautologia stanowiąca jeden z niezliczonych dowodów tępoty nomenklaturowych kadr zarządzających) była tą jedynie prawdziwą. Demokracja bez tego przymiotnika była demokracją pozorną, nieliczącą się, łże-demokracją, mówiąc z sowiecka. W dzisiejszym dyskursie Zachodu dodawanie do słowa „demokracja” przymiotnika ma dokładnie taki sam cel. W kampanii prowadzonej przez eurokrację i niektóre państwa „pierwszej prędkości” Unii Europejskiej przeciwko Polsce i Węgrom jako rzekomo naruszającym „praworządność” termin „rządy autorytarne” używany jest wymiennie z określeniem „demokracje nieliberalne”.
„Owszem – powiadają rozmaite zaangażowane w dyscyplinowanie unijnych dysydentów ośrodki – rządy Polski i Węgier pochodzą z wyborów powszechnych, te wybory zostały przeprowadzone prawidłowo, zgodnie z ordynacją i prawem, ich wyniki uznały uprawnione do tego sądy, więc demokracja jest – ale jest to demokracja nieliberalna”. Czyli taka w sumie jednak niedemokracja.
Nie wyjaśnimy sobie, co to takiego strollowana rewolucja, jeśli nie zaczniemy od stanu wyjściowego, to znaczy praktyki funkcjonowania systemu politycznego, który nie tak znowu dawno uznał się za uwieńczenie całych dziejów ludzkości, nieprzekraczalny ideał organizacji społecznej, dający wszystkim maksimum wolności oraz dobrobytu. I który właśnie na naszych oczach ginie, do końca nie rozumiejąc, dlaczego tak się dzieje, i z tego powodu coraz usilniej brnie w to, co go właśnie zabija.
Otóż idea rządów większości oparta jest na założeniu, że większość, szukając decyzji dobrej dla wszystkich, podejmie decyzję generalnie lepszą niż pojedynczy władca albo jakaś wąska grupa arystokratów, gdyż myśląc racjonalnie, większość, kierując się swoim, czyli większości, dobrem, siłą rzeczy jest najbliżej interesu ogółu. Natomiast pojedyncze osoby bądź wąskie grupy zamiast dobrem ogółu kierują się dobrem własnym, partykularnym.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.