Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stryj Atanazy: Powieść na tle stosunków galicyjskich osnuta - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stryj Atanazy: Powieść na tle stosunków galicyjskich osnuta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Cio­cia sama je­dzie?

– Sama.

– A nie by­ło­by le­piej wziąć Ja­sia?

– Ach! daj mi z nim po­kój! Nie uwie­rzy­ła­byś Ja­dziu, com­me il me don­nę sur les nerfs. Jego au­to­ma­tycz­ne za mna po­stę­po­wa­nie do roz­pa­czy ra­nie do­pro­wa­dza, a ile­kroć go o co spy­tam, za­wsze mi od­po­wia­da albo „tak, pro­szę pa­nien­ki”, albo „nie, pro­szę pa­nien­ki”, Vra­iment c'est as­so­mant!

– Żeby cio­cię tyl­ko co złe­go nie spo­tka­ło!

Ta, do któ­rej te sło­wa były skie­ro­wa­ne, uśmiech­nę­ła się na to i, do wierz­chow­ca swe­go pod­cho­dząc, rze­kła:

– Próż­ne oba­wy!… Moja do­bra Lola spo­koj­na jak dziec­ko.

To po­wie­dziaw­szy, sta­nę­ła na strze­mie­niu któ­re jej Jaś przy­trzy­my­wał i lek­ko na sio­dło wsko­czy­ła. Te­raz cu­gle ścią­gnę­ła i zwró­ciw­szy się pro­fi­lem do sio­strze­ni­cy, na od­jez­dem za­wo­ła­ła:

– Ach! jak ja lu­bię sama bu­jać i ma­rzyć!

Tyle sen­ty­men­ta­li­zmu brzmia­ło w jej gło­sie, że gdy­by ją był pod­słu­chał jaki Zoil zło­śli­wy, mo­że­by przy­pu­ścił, że cio­cia Sa­lu­sia uczy­ła się ma­rzyć w owej epo­ce ro­man­tycz­nej, nie­daw­no prze­brzmia­łej, któ­ra wię­cej

Iniż każ­da inna wy­da­ła serc roz­dar­tych i anio­łów za­po­zna­nych. Ama­zon­ka ude­rzy­ła Jek­ko szpi­cru­tą Lolę po szklą­cej szyi, klacz za­strzy­gła uszka­mi i kłu­sem wy­cią­gnię­tym pu­ści­ła się w głąb alei li­po­wej.

Ja­dwi­nia, na ta­ra­sie sto­jąc, od­jeż­dża­ją­cą wzro­kiem od­pro­wa­dza­ła. – Do­praw­dy, cio­cia jesz­cze ład­na – szep­nę­ła. Cze­mu Jesz­cze?"

Ama­zon­ka była wzro­stu pra­wie słusz­ne­go, fi­gu­rę mia­ła prze­ślicz­ną, trzy­ma­ła się pro­sto lecz nie sztyw­nie czar­na suk­nia, za­pię­ta od przo­du na okrą­głe gu­zicz­ki z po­śród któ­rych wy­chy­lał się za­lot­nie bia­ły rą­bek ha, ty­sto­wej chu­s­tecz­ki, uwy­dat­nia­ła ra­mion okrą­głość biu­stu wzo­ro­wą to­czy­stość; wy­so­ki ka­pe­lusz spo­czy­wał na czar­nych war­ko­czach, mi­ster­nie w tyle gło­wy uło­żo­nych, ciem­na zaś wo­al­ka cala twarz za­sła­nia­ła.

Ach! ta wo­al­ka! Ileż ona po­zwa­la­ła do­my­ślać się, a ile spo­dzie­wać!… Mimo mu­szek nie była o tyle gę­stą, iżby pod nią nie było moż­na do­strzedz ry­sów de­li­kat­nych i oczu wy­ra­zi­stych, ani o tyle przej­rzy­stą, żeby kto­kol­wiek byt w moż­no­ści ob­jąć do­kład­nie wzro­kiem wszyst­kie kon­tu­ry i po­wa­by twa­rzycz­ki cio­ci Su­lu­si.

Sto­ją­ca na ta­ra­sie pa­nien­ka była tak­że smu­kła i słusz­na, a lat mia­ła naj­wy­żej ośm­na­ście.

Wło­sy buj­ne, kasz­ta­no­wa­te, sple­cio­ne w dwa gru­be war­ko­cze, spły­wa­ły po jej ra­mio­nach okrą­głych; twarz, była ła­god­nie ru­mia­na z lu­be­mi do­lecz­ka­mi po oby­dwu bo­kach, no­sek mia­ła de­li­kat­ny, ścią­gły, z noz­drza­mi u dołu lek­ko roz­war­te­mi, czo­ło sze­ro­kie a ja­sne, bez ska­zy naj mniej­szej, pod nie­mi dwa łuki brwi gę­stych i ciem­nych, od któ­rych od­bi­ja­ły oczy pet­ne bla­sku i wy­ra­zu. A jak nie­gdyś na De­los pło­nął ogień wiecz­nie czy­sty, któ­ry całą Gre­cją oży­wił, tak i w źre­ni­cach Ja­dwi­ni każ­dy, co się do niej zbli­żył, wi­dział ogni­ska czy­ste i pło­mien­ne, któ­re nie­jed­ną du­szę mo­gły oży­wić, bo same były ema­na­cją du­szy rów­nie go­rą­cej, jak pięk­nej.

Jej ubiór był nad wy­raz skrom­ny.

Mia­ła na so­bie bia­ły szla­fro­czek prze­pa­sa­ny szar­fą nie­bie­ską, bez żad­nych ozdób, bez żad­nych świe­ci­de­łek, na­wet we wło­sy do­tąd kwia­tu nie we­tknę­ła. A mimo to, dzię­ki sa­mej mło­do­ści, była jako ów kwiat, co o słoń­ca wscho­dzie z bia­łych ob­słon wy­strze­lił i w ten ma­jo­wy po­ra­nek słod­ką wo­nią swej pier­si po­wie­trze w koło na­peł­nia.

Ślicz­ne to dziec­ko, od­bi­te od ciem­ne­go tła mu­rów sta­ro­żyt­ne­go pa­ła­cu, ro­bi­ło wra­że­nie księż­nicz­ki za­cza­ro­wa­nej, któ­ra, ze snu dłu­gie­go po­ca­łun­kiem pięk­ne­go ry­ce­rza zbu­dzo­na, wy­bie­gła na te­ra­sę, by swe­go zbaw­cę od­szu­kać.

Gdzie­żeś, ach! gdzie­żeś?

Ja­siek od­szedł przez park ku staj­niom, w alei ścichł tę­tent, ze wsi do­la­tu­ją na­wo­ły­wa­nia pa­ste­rzów; w su­te­re­nach, pod pa­ła­cem, sły­chać brzęk na­czy­nia i gde­ra­nie ku­cha­rza.

Gdzie­żeś po­ezjo, sio­strzy­co wio­sny, a dzie­wic ko­chan­ko?

Ja­dwi­nia wzrok tę­sk­ny w kolo to­czy, w tem jej spoj­rze­nie pada na różę szkar­łat­ną, pierw­szą, któ­ra tej nocy za­kwi­tła. Aż w dło­nie kla­snę­ła, tak ją jej wi­dok ucie szył, i z uśmie­chem na ustach zbie­gła po scho­dach ka­mien­nych.

O! wi­taj mi kwie­cie, mi­ło­ści i sza­łu! Tym­cza­sem cio­cia Sa­lu­sia, mi­nąw­szy ale­ję li­po­wą,. do wsi wje­cha­ła.

Ski­bo­wi­ce roz­sia­dły się nad brze­ga­mi sta­wu ob­szer­ne­go, któ­ry si­to­wiem, jak wień­cem, w koło był opa­sa­ny. Wol­ny przy­stęp do wody znaj­do­wał się tyl­ko w dwóch miej­scach, po dwóch brze­gach prze­ciw­le­głych, i tam wła­śnie pa­ste­rze by­dło poih.

Wieś była do­brze za­bu­do­wa­na i ro­bi­ła wra­że­nie osa­dy za­moż­nej. Domy, acz wszyst­kie na wę­głach, mia­ły okna dość duże i bia­łe ko­mi­ny; każ­de obej­ście było po­rząd­nie ogro­dzo­ne, a w tyle cha­ty sta­ły bu­dyn­ki go­spo­dar­skie z wy­so­kie­mi sto­ga­mi. I snać z da­wien daw­na miesz­kań­cy Ski­bo­wic mieh za­mi­ło­wa­nie do ogrod­nic­twa, bo dwie za­gro­dy to­nę­ły wśród sta­rych grusz, śliw i ja­bło­ni, któ­re wła­śnie te­raz to bia­łem, to ró­żo­wem kwie­ciem ob­sy­pa­ne, roz­ta­cza­ły nad ich strze­cha­mi świą­tecz­ne swo­je ko­ro­ny.

Po­nie­waż staw le­żał w ko­tli­nie, oto­czo­nej z wszyst­kich stron wy­ży­ną ła­god­nie sto­czy­stą, na któ­rej bo­kach wieś się roz­sia­dła, kto­kol­wiek za­tem do niej wjeż­dżał, miał ją całą jak na dło­ni. Tam, gdzie wody sta­wu bie­gły ku ni­zi­nie, na­zy­wa­nej Za­bło­cie­ra, znaj­do­wa­ła się gro­bla, przy niej stał młyn o dwóch ka­mie­niach, uma­jo­ny z dwóch stron wy­so­kie­mi je­sio­na­mi. Na­prze­ciw gro­bli, na naj­wyż­szym szczy­cie wzgó­rza, wi­dać było cer­kiew drew­nia­ną, w sty­lu bi­zan­tyń­skim, ma­ją­cą krzyż zło­co­ny na ko­pu­le środ­ko­wej. Wy­so­kie lipy, w kolo ją wień­czą­ce.

uży­cza­ły nie­zwy­kłe­go uro­ku tej miej­sco­wo­ści, rów­nie za­cisz­nej jak po­waż­nej.

Nie­opo­dal cer­kwi, ży­wym pło­tem ople­cio­ny, ma­rzył o wiecz­no­ści cmen­tarz wio­sko­wy. Po­nad płot wzno­si­ły się bzy, kil­ka krzy­żów i dwa na­grob­ki bia­łe, sto­ją­ceJj po­środ­ku, a wid­ne zda­le­ka. I

Gdy cio­cia Sa­lu­sia, gro­blę mi­nąw­szy, za wieś wy­je­cha­ła, wstrzy­ma­ła Lolę. Mia­ła przed sobą dwie dro­gi do wy­bo­ru. Ja­dąc pro­sto, do­sta­ła­by się ry­chło do szo­sy, peł­nej żwi­ru rzecz­ne­go, któ­ry dróż­ni­cy wła­śnie roz­wo­zih, prze­ciw­nie, dro­ga na pra­wo wio­dła przez pola i łąki, ku fol­war­ko­wi zwa­ne­mu „Ame­ry­ką”, o któ­rym w okoh­cy naj­roz­ma­it­sze wie­ści krą­ży­ły.

Nie dłu­go się na­my­śla­ła. Dro­ga na pra­wo dla kon­nej wy­ciecz­ki była przy­jem­niej­sza, prócz tego bu­dzi­ła cie­ka­wość, a cio­cia Sa­lu­sia, acz po­czy­ty­wa­ła się za do­sko­nal­szą od in­nych, nie za­pie­ra­ła się przed ni­kim te sła­bo­ści, odzie­dzi­czo­nej po ma­mie Ewie.

Wszak­że nim z miej­sca ru­szy­ła, pu­ści­ła jesz­cze wzrok do­ko­ła, by du­szę na­sy­cić wi­do­kiem ota­cza­ją­cej ją na­tu­ra

Po­śród dwóch ra­mion Kar­pat, fan­ta­stycz­nie po­strzę­pio­nych a szpil­ko­we­mi la­sa­mi po­ro­słych, cią­gnę­ła si rów­ni­na, ma­ją­ca milę sze­ro­ko­ści, gdzie­nieg­dzie jesz­cze prze­cię­ta wstę­gą rze­ki wart­kiej a jak łza czy­stej, cal za­sia­na wio­ska­mi i fol­war­ka­mi. Po­nie­waż zie­mia by tu cie­pła i nad­zwy­czaj uro­dzaj­na, prze­to wszyst­ko ros na niej buj­nie, a wy­glą­da­ło do­stat­nio. Ta­kich zbóż szm; rag­do­wych jak te, któ­re było wi­dać po obu stro­nach dro­gi, da­le­ko­by szu­kać; ta­kich dę­bów ol­brzy­mich, owe nad łąką, nie zna­leść byle gdzie, a zaś wio­ski ry wnie za­sob­ne, jak w tej oko­li­cy, znaj­du­ją się chy­ba na Po­do­lu, Nie­dar­mo też ten kąt uro­czy na­zwa­no Po­do­lem sa­noc­kiem.

Na­wet mia­stecz­ko po­wia­to­we, sto­ją­ce hen na wzgó­rzu, mia­ło biel­sze mury i żyw­szą fi­zjo­gno­mią niż każ­de inne z ga­lioyj­skich, owe zaś za­ni­ku ru­iny, wid­ne na gó­rze po­śród skał dzi­ko roz­rzu­co­nych, uży­cza­ją ca­ło­ści nie­zwy­kłe­go uro­ku i po­wa­gi.

Słoń­ce ja­sno świe­ci­ło, po­wie­trze było cie­płe, u góry skow­ron­ki wy­dzwa­nia­ły pieśń po­ran­ną, cała na­tu­ra była peł­na tego gwa­ru nie­da­ją­ce­go się bli­żej okre­ślić, któ­ry jest ży­ciem wio­sny i jej roz­ko­szą.

Cio­cia Sa­lu­sia uchy­li­ła nie­co wo­al­ki, żeby peł­ną pier­sią ode­tchnąć, i do­pie­ro gdy się Lola nie­cier­pli­wić za­czę­ła, spu­ści­ła na­raz wo­al­kę, po­czem lek­kim kłu­sem ru­szy­ła ku Ame­ry­ce.

Uje­cha­ła le­d­wie kil­ka­set kro­ków, gdy na pierw­szym skrę­cie, w miej­scu gdzie dro­ga wrzy­na­ła się mię­dzy dwa wzgó­rza, po­kry­te krza­ka­mi gło­gu i tar­ni­ny, nie­spo­dzie­wa­nie duży, czar­ny pies wy­sko­czył i gło­śnem szcze­ka­niem tak Lolę prze­stra­szył, że wierz­gnąw­szy gwał­tow­nie, w bok się rzu­ci­ła. Ama­zon­ka na to nie przy­go­to­wa­na stra­ci­ła rów­no­wa­gę, cu­gle z rąk jej się wy­mknę­ły i z gło­śnem ach! upa­dła na mięk­ką mu­ra­wę.

Lola uszczę­śli­wio­na pu­ści­ła się cwa­łem na naj­bliż­szy łan zie­lo­nej psze­ni­cy.

– Tre­mor! do nogi! – dal się sły­szeć głos męz­ki, do­nio­sły i w tej­że chwi­li ze szczy­tu wzgó­rza zbiegł męż­czy­zna i do ama­zon­ki po­spie­szył. – Boże! jaki przy­kry wy­pa­dek – mó­wił sam do sie­bie, przy­trzy­mu­jąc psa za ob­ro­żę.– Prze­ko­nasz się, Tre­mor, Ze cię kie­dyś sam za­strze­lę! Tyś mi już nie jed­ne przy­krość spra­wił.

Pies, jak­by tej wy­mów­ki nie brał do sie­bie, li­zał ra­do­śnie swe­go pana po rę­kach, wzro­kiem ato­li po­że­rał le­żą­cą na zie­mi ama­zon­kę, bo jej poza peł­na wdzię­ku i kształ­ty nie­po­rów­na­ne mu­sia­ły na­wet na nim głę­bo­kie uczy­nić wra­że­nie.

Mło­dy czło­wiek przy­stą­pił do le­żą­cej. Wi­docz­nem było jego za­kło­po­ta­nie, gdyż nie wie­dział jak ją ra­to­wać. Miał lat dwa­dzie­ścia czte­ry!… Dla męż­czy­zny w tym wie­ku ko­bie­ta czy to we śnie, czy w omdle­niu jest świę­to­ścią, któ­rej nie do­tknie się ręką świę­to­kradz­ką.

Ama­zon­ka mu­sia­ła w rze­czy sa­mej omdleć, sko­ro twarz mia­ła bla­dą, a oczy przy­mknię­te. Wo­al­ka zsu­nę­ła się na czo­ło, od­sło­ni­ła to nie­dy­skret­nie, co cio­cia Sa­lu­sia pra­gnę­ła przed wzro­kiem cie­ka­wych w ta­jem­ni­cy za­cho­wać.

– Pani! – nie­zna­jo­my za­wo­łał, nad nią się po­chy­la­jąc. Drgnę­ła nie­znacz­nie, po­tem oczy otwo­rzy­ła. Mło­de­mu czło­wie­ko­wi twarz się roz­ja­śni­ła.

– Boże! co się sta­ło?… Kto pan je­steś?… Cze­go chcesz!… – za­py­ta­ła gło­sem bez dźwię­ku i szyb­ko na zie­mi usia­dła.

– Przy­sze­dłem pa­nią prze­pro­sić za swe­go psa i spy­tać, czy nie moge pa­ni­czem słu­żyć?

Ama­zon­ka za­cią­gnę­ła szyb­ko wo­al­kę i rękę do ust przy­tknąw­szy, za­czę­ła się nie­spo­koj­nie roz­glą­dać, jak­by cze­go szu­ka­ła. Nie­zna­jo­my biegł wspojr­że­niem za jej wzro­kiem. O krok od niej, w tra­wie zie­lo­nej, le­ża­ło coś świe­cą­ce­go… Już chciał się schy­lić by zgu­bę pod­nieść, gdy w tem przy­szła mu Lola na myśl.

– Po­zwo­li pani, że po­bie­gnę po jej wierz­chow­ca?

– za­py­tał.

– Do­brze… do­brze…

Nie po­dał jej ręki, nie po­mógł jej wstać, tyl­ko w roz­tar­gnie­niu pu­ścił się cwa­łem ku Loli, któ­ra tym­cza­sem pa­sła się spo­koj­nie na zie­lo­nej psze­ni­cy. Za chwi­lę wra­cał, za sobą ją pro­wa­dząc. Pod­czas jego nie­obec­no­ści, cio­cia Sa­lu­sia zgu­bę zna­la­zła, pod­nio­sła się o wła­snych si­łach, po­pra­wi­ła suk­nię, wo­al­kę, ka­pe­lusz i w po­zie peł­nej wdzię­ku cze­ka­ła na ry­ce­rza.

Przy­stą­pił, a zdjąw­szy ka­pe­lusz, rzekł z głę­bo­kim ukło­nem:

– Jesz­cze raz prze­pra­szam ])anią za swe­go Tre­mo­ra i będę się po­czy­ty­wał za naj­szczę­śliw­sze­go w świe­cie, je­śli kie­dy­kol­wiek w ży­ciu po­tra­fię wy­na­gro­dzić przy­krość, któ­rą on pani dziś spra­wił, acz może nie ze złej woli.

Ama­zon­ka, wi­dząc przed sobą mło­dzia­na, któ­re­go wzrost i kształ­ty przy­po­mi­na­ły An­ti­no­usa, a oko wy­ra­zi­ste i luby uśmiech na ustach ener­gicz­nych naj­pięk­niej­sze­go miesz­kań­ca Olim­pu, nie mo­gła się nie uśmiech­nąć.

– Chcę za­po­mnieć, co się sta­ło – od­po­wie­dzia­ła tym ra­zem gło­sem dźwięcz­nym, me­ta­lo­wym, – i ra­czej bło­go­sła­wię chwi­li, któ­ra mi na­strę­czy­ła spo­sob­ność po­zna­nia tak dys­tyn­go­wa­ne­go ka­wa­le­ra.

Z temi sło­wy od­rzu­ci­ła zgrab­nie nóż­ką tren ama­zon­ki i ukło­ni­ła mu się uprzej­mie, jak na sa­lo­nach kró­lew­skich. Gdy on za strze­mię ujął, aby jej po­módz do­siąść Loli, spy­ta­ła;

– Wol­noż jed­nak wie­dzieć, komu za­wdzię­czam ry­cer­ską po­moc dans ce grand em­bar­ras?

– O! ma­de­mo­isel­le, je vous de­man­de mil­le fois par­don, żem się do­tąd nie przed­sta­wił, ale niech mnie uspra­wie­dli­wi nie­zwy­kłość zda­rze­nia. Je­stem Wło­dzi­mierz Wol­ski.

– Wła­ści­ciel Ame­ry­ki?

– Nie, pani. Wła­ści­cie­lem tej po­sia­dło­ści jest mój stryj, Ata­na­zy. Ja do­pie­ro przed kil­ku dnia­mi przy­je­cha­łem z Pa­ry­ża.

– Z Pa­ry­ża? Vra­iment?… z Pa­ry­ża?… Ach! com­me ce beau!… Nie­praw­daż, że na ca­łym glo­bie nie ma dru­gie­go mia­sta rów­nie pięk­ne­go i ro­zum­ne­go? Ja tak lu­bię Pa­ryż! ce n'est pas une vil­le, cest un reve!

– I ja je­stem tego zda­nia – mło­dzie­niec po­twier­dził.

– Jak mnie to cie­szy! – żywo za­wo­ła­ła. Wi­dać, że się w na­szych upodo­ba­niach zga­dza­my – z lu­bym uśmie­chem do­da­ła. – Ja jesz­cze i z tego wzglę­du Pa­ryż ad­mi­ru­ję, że je­st­to mia­sto, w któ­rem nie­po­trze­ba się oba­wiać plo­tek, ob­mów. tam nie trosz­czy się je­den o dru­gie­go, je­śli więc gdzie, to w Pa­ry­żu moż­na po­wie­dzieć, że jest się iso­lee dans la fau­le.

Cio­cia Sa­lu­sia lu­bi­ła swo­bod­ną kon­wer­sa­cją a jak ru­mak czy­stej krwi arab­skiej do­pie­ro wte­dy za­czy­na pę­dzić z ani­mu­szem, gdy pot w so­bie po­czu­je, tak i ona na sze­ro­kie fluk­ty we­so­łej po­ga­węd­ki pusz­cza­ła się z ową chwi­lą, w któ­rej ogrza­ła się na­le­ży­cie wła­sne­mi sło­wa­mi. Kry­tycz­ny ten mo­ment wła­śnie nad­cho­dził. Od­tąd sło­wa.

a były już same fran­cuz­kie, wy­bie­ga­ły z jej ust z szyb­ko­ścią bły­ska­wicz­ną, od któ­rej moż­na było do­stać za­wro­tu gło­wy, a cho­ciaż mło­dy czło­wiek sam o nic nie py­tał, od­po­wia­dał zaś zda­nia­mi ury­wa­ne­mi, mimo to ona, tem nie­zra­żo­na, mó­wi­ła za nie­go i za sie­bie, przy­czem zeń oka nie spusz­cza­ła. A że jej umysł, na­wet wśród naj­bar­dziej oży­wio­nej kon­wer­sa­cji, umiał pra­co­wać sa­mo­dziel­nie, więc mia­ła czas utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że usta pana Wło­dzi­mie­rza Wol­skie­go były stwo­rzo­ne do po­ca­łun­ków, że wą­sik nad nie­mi się wi­ją­cy, acz do­tąd jesz­cze nie­wiel­ki, byt bar­dzo fi­lu­ter­ny, na­ko­niec, co naj­waż­niej­sze, że jego oczy były wprost nie­bez­piecz­ne, choć ich ko­lo­ru nie mo­gła bli­żej zba­dać.

Już to oczy pięk­ne a wy­ra­zi­ste były zda wien daw­na naj­słab­szą stro­ną cio­ci Sa­lu­si!

Kto wie jak dłu­go jesz­cze w tem miej­scu ustron­nem by­ła­by trwa­ła fran­cuz­ka kon­wer­sa­cja, gdy­by nie tur­kot kół wozu nad­jeż­dża­ją­ce­go. To ją ocu­ci­ło.

– Prze­pra­szam pana, żem mu tyle cza­su za­ję­ta – rze­kła, wy­cią­ga­jąc doń rącz­kę kształt­ną, po­dłuż­ną, tem mniej­szą i pu­kli­niej­szą, że ją ści­ska­ła duń­ska rę­ka­wicz­ka – ale spo­tka­nie na­tem pust­ko­wiu ka­wa­le­ra com­me U faut było dla mnie zja­wi­skiem tak nie­zwy­kłem a mi­łem, że mu­sia­łam się niem chwi­lę na­cie­szyć.

– Ośmie­lę się prze­ciw temu za­pro­te­sto­wać! – mło­dzie­niec żywo prze­rwał. – Całe szczę­ście było tyl­ko moim udzia­łem – do­dał, z głę­bo­kim ukło­nem jej ręki się do­ty­ka­jąc.

Wóz nad­jeż­dża­ją­cy był już nie­da­le­ko.

Przy po­mo­cy pięk­ne­go ry­ce­rza do­sia­dła wierz­chow­ca.

a zwra­ca­jąc się do nie­go i raz jesz­cze rękę mu po­da­jąc, rze­kła:

– Mam na­dzie­ję, że to pierw­sze na­sze spo­tka­nie nie bę­dzie ostat­niem.

– Jak pani roz­ka­że!

Cho­ciaż cio­cia Sa­lu­sia uro­dzi­ła się i wy­cho­wa­ła na Świe­cie sze­ro­kim, mimo to nie wie­dzia­ła co te­raz po­wie­dzieć. Sło­wa mło­de­go czło­wie­ka wprost ją na­wet za­am­ba­ra­so­wa­ły. Aby tedy wy­rwać się czem­prę­dzej z kło­po­tli­we­go po­ło­że­nia, ski­nę­ła mu gło­wą i za­wo­ław­szy: – Au pla­isir de vous voir! – pu­ści­ła się z po­wro­tem.

Wło­dzi­mierz stał chwi­lę na daw­nem miej­scu i ama­zon­kę wzro­kiem od­pro­wa­dzał; gdy na za­krę­cie gło­wę od­wró­ci­ła, uśmiech­nął się i kro­kiem wol­nym skie­ro­wał ku Ame­ry­ce.

II.

Tre­mor biegł przo­dem i z wiel­kiej ra­do­ści, że raz prze­cie skoń­czy­ło się to nud­ne sta­nie na dro­dze, gło­śno na­szcze­ki­wał. Za nim po­stę­po­wał mło­dy pan jego, i uśmie­cha­jąc się na­pół we­so­ło, na­pół iro­nicz­nie, mó­wił do sie­bie: – Krzep­ka jesz­cze ba­bi­na, wca­le krzep­ka, choć do pięć­dzie­siąt­ki pono nie­da­le­ko… fry­ca go­to­wa­by wziąć na lep… Nie­dy­skret­na wo­al­ka, jak ona ją zdra­dzi­ła!… y twa­rzy do­tąd de­li­kat­ne, na­wet pięk­ne, ale przy nstach i do­ko­ła oczu ile tam drob­niut­kich zmarsz­czek!

A te ząb­ki per­ło­we… to­bym się był ubrał, gdy­bym je był z tra­wy pod­niósł! Za tę przy­słu­gę nie by­ła­by mi wdzięcz­na. Ślicz­ny gar­ni­tur! pew­nie pa­ryz­ki… A jak mówi! lię­czę że za ten ta­lent na wy­sta­wie wszech­świa­to­wej do­sta­ła­by zło­ty me­dal. Musi to być owa ku­zyn­ka li­ra­bie­go, o któ­rej mi wczo­raj stryj wspo­mi­nał. Krzep­ka ba­bi­na, wca­le jesz­cze krzep­ka!… Mało bra­ko­wa­ło, a by­li­by­śmy so­bie dali ren­dez-vous.

I tu za­czął śmiać się tak swo­bod­nie, tak ocho­czo, że aż Tre­mor przy­sta­nął i okiem zdzi­wio­nem wy­pa­trzył się na swe­go pana.

Mio­dy czło­wiek prze­sko­czył rów przy­droż­ny i da­lej idąc ścież­ką, któ­rą prze­chod­nie obok zbo­ża wy­dep­ta­li, gło­sem drżą­cym i z wiel­kiem zro­zu­mie­niem rze­czy nu­cił zna­ną piosn­kę:

„La don­na e mo­bi­le”

Nie­dłu­go zna­lazł się na wy­ży­nie, zkąd wzro­kiem moż­na już było ob­jąć całą Ame­ry­kę.

Po­śród pól, po­dzie­lo­nych na­kształt ol­brzy­miej sza­chow­ni­cy na rów­ne kwa­dra­ty, z któ­rych każ­dy był in­nem zbo­żem ob­sia­ny, znaj­do­wał się wiel­ki czwo­ro­bok, pe­łen bu­dyn­ków roz­ma­itych, cały ob­wie­dzio­ny wy­so­kie­mi szta­che­ta­mi. Mię­dzy bu­dyn­ka­mi wy­róż­niał się, nie­ty­le kształ­tem co ko­lo­ra­mi, dom miesz­kal­ny, waz­ki, wy­so­ki, bo dwu­pię­tro­wy. Na­kry­ty u góry da­chem czer­wo­nym, po­śród któ­re­go wzno­si­ło się kil­ka­na­ście ko­mi­nów, jesz­cze bar­dziej czer­wo­nych, z po­ma­rań­czo­we­mi ścia­na­mi a zie­lo­ną od fron­tu we­ran­dą, nad któ­rą wzno­sił się bal­kon tak­że zie­lo­ny, lecz ma­ją­cy po­rę­cze ciem­no­wi­śnio­we, nie był po­do­imy do żad­ne­go domu ani w oko­li­cy ani w kra­ju ca­łym, lecz wy­glą­dał na re­zy­den­cją cał­kiem obcą, rzec moż­na żyw­cem tu prze­nie­sio­ną.

Przed do­mem wi­dać było roz­le­gły ogród wa­rzyw­ny z wo­do­cią­giem czy­sto ame­ry­kań­skim, któ­ry na wy­so­ko­ści stóp kil­ku­dzie­się­ciu był uwień­czo­ny ko­tem róż­no­barw­ne­ra, ma­ją­cem peł­nić funk­cją wia­tra­ka, co mu się jed­nak nie­zaw­sze uda­wa­ło, po­nie­waż re­gu­lar­ne wia­try w tych stro­nach na­le­ża­ły do rzad­kich zja­wisk at­mos­fe­rycz­nych. W tyle domu znaj­do­wał się sad świe­żo za­ło­żo­ny, za nim wzno­si­ły się bu­dyn­ki go­spo­dar­skie, a zaś w nie­znacz­nem od nich od­da­le­niu, po­dob­ne do woj­sko­wych ba­ra­ków, sto­sun­ko­wo dość niz­kie i po­dłuż­ne, sta­ły trzy domy, w któ­rych praw­do­po­dob­nie miesz­ka­ła służ­ba fol­warcz­na.

Wszyst­kie bu­dyn­ki były mu­ro­wa­ne, po­kry­te da­chów­ką czer­wo­ną, ca­łość za­tem czy­ni­ła wra­że­nie bo­ga­tej fer­my z no­we­go świa­ta, za­ło­żo­nej ze ści­sło­ścią ma­te­ma­tycz­ną. Kto­kol­wiek więc koło tego fol­war­ku prze­jeż­dżał, py­tał zdzi­wio­ny: Zkąd tu się wzię­ła „Ame­ry­ka?”

A cho­ciaż wszyst­ko było tu po­rząd­ne, czy­ste, do­kład­ne, ca­łość nie spra­wia­ła przy­jem­ne­go wra­że­nia. I zda­je się, że po­wo­du tego na­le­ża­ło­by szu­kać głów­nie w dwóch rze­czach: w zu­peł­nym bra­ku więk­szych drzew i w szta­che­tach nad wy­raz smut­nych. Wpraw­dzie wła­ści­ciel za­sa­dził już kil­ka ty­się­cy krze­wów i szcze­pów, prócz tego znacz­ną licz­bę aka­cyj, lip i kasz­ta­nów, któ­re­mi oplótł całą sie­dzi­bę, ale mimo to do­tąd one jej nie oży­wia­ły, bo były jesz­cze małe. Co do szta­chet, te wzno­si­ły się naj­mniej na dwa sąż­nie wy­so­ko, szczy­ty mia­ły za­ostrzo­ne w kształ­cie dzid, w do­dat­ku były po­cią­gnię­te czar­ną far­bą, tak zwa­nym te­rem, któ­ry je chro­nił od wil­go­ci.

Po­nie­waż bra­ma od fron­tu była tak samo czar­na, nie­zmier­nie wy­so­ka, przy­tem wiecz­nie za­mknię­ta (do za­bu­do­wań go­spo­dar­skich pro­wa­dzi­ła dro­ga inna z boku), ca­łość za­tem była smut­na, pra­wie cmen­tar­na.

– Wi­dać, że ten czło­wiek musi mieć ser­ce sa­mo­lub­ne sko­ro u nie­go bra­ma wciąż za­mknię­ta – nie­je­den my­ślał, koło Ame­ry­ki prze­jeż­dża­jąc.

– Opa­sał się ostro­ko­łem, przez któ­ry le­d­wie ptak prze­le­ci, jak­by się znaj­do­wał nie w kra­ju cy­wi­li­zo­wa­nym, lecz mię­dzy dzi­ki­mi In­dia­na­mi – inni mó­wi­li. – Musi mieć pie­nią­dze, wiec się boi, by go kto nie zra­bo­wał

Dro­gą ze Skib­nie­wic do Ame­ry­ki było dość da­le­ko, zato ścież­ka­mi na­wskróś przez pola szło się tam le­d­wie dzie­sięć mi­nut. Po­nie­waż pa­łac hra­bi Bia­ło­wiej­skie­go le­żał na wy­ży­nie po dru­giej stro­nie wsi, prze­to z gór­nych jego okien, przy po­mo­cy szkieł przy­bli­ża­ją­cych, moż­na było wi­dzieć do­sko­na­le, co się w Ame­ry­ce dzia­ło. Co do Ame­ry­ki, ta wo­bec swe­go są­sia­da nie znaj­do­wa­ła się w po­ło­że­niu rów­nie ko­rzyst­nem, gdyż re­zy­den­cja wła­ści­cie­la Skib­nie­wic, roz­le­głym par­kiem oto­czo­na, wśród drzew wy­so­kich for­mal­nie to­nę­ła.

Utrzy­my­wa­no że hra­bia był bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny, gdy pan Ata­na­zy za­czął mu przed pię­ciu laty fol­wark pod bo­kiem za­kła­dać, wsze­la­ko nie mógł temu prze­szko­dzić, bo dziś ten pan, kto ma pie­nią­dze, a prze­ko­na­nie było po­wszech­ne, że Ata­na­zy Wol­ski miał ich bar­dzo dużo.

Star­si we wsi go­spo­da­rze do­brze wie­dzie­li, zkąd wła­ści­ciel Ame­ry­ki po­cho­dził, ale że chłop ru­siń­ski (w Skib­nie­wi­cach miesz­ka­li sami Ru­si­ni), z na­tu­ry ma­ło­mów­ny i oględ­ny, nie lubi zaj­mo­wać się cu­dze­mi spra­wa­mi, więc rzad­ko kto mógł pod tyra wzglę­dem z nich co wy­do­być. Ale mię­dzy nimi był je­den, Dy­mitr Wołk, daw­ny for­nal, dziś próż­niak i za­wa­li­dro­ga, któ­ry, oże­niw­szy się z Ta­tian­ną „ naj­pierw mam­ką, na­stęp­nie pia­stun­ką hra­bian­ki Ja­dwi­gi, tyl­ko z tego żył, co ona bądź za­ro­bi­ła, bądź przy­nio­sła z pa­ła­cu. Ten, gdy krót­ki cy­bu­szek, na któ­rym faj­ka por­ce­la­no­wa wi­sia­ła, w gębę we­tknął, chęt­nie opo­wia­dał co wi­dział lub sły­szał i od nie­go to mógł się każ­dy ła­two do­wie­dzieć, z ja­kich stron przy­był pan Ata­na­zy Wol­ski.

– Bo to trze­ba wam wie­dzieć – opo­wia­dał nie­daw­no w karcz­mie wój­to­wi ze wsi są­sied­niej – że on nasz, swo­jak i taki sam Ru­sin spra­wie­dli­wy, jak my wszy­scy, jeno w Ame­ry­ce za­po­mniał mó­wić po na­sze­mu i te­raz ani ani, ni pies z nie­go ni ba­ran, zato jak ci za­cznie kląć po ame­ry­kań­sku, aż czło­wie­ko­wi wło­sy ze stra­chu sta­ją na gło­wie. Było Wol­skich dwóch, ten star­szy na­zy­wa się Ata­na­zy, młod­sze­mu było na imię Eu­ze­biusz. Ich oj­ciec był u nas rząd­cą, tak samo jak dziad i pra­dziad. Już to z da­wien daw­na w Skib­nie­wi­cach było w zwy­cza­ju, że rząd­ca mu­siał być u nas ko­niecz­nie ja­kiś Wol­ski. Do­pie­ro na Eu­ze­biu­szu cał­kiem się urwa­ło… Gdy się ten oże­nił, brat jego Ata­na­zy, star­szy od nie­go o lat pięt­na­ście, po­rzu­cił dzier­ża­wę, któ­rą trzy­mał ztąd nie­da­le­ko, i prze­padł jak ka­mień w wo­dzie. Dłu­go o nim nie było sły­chać, wszy­scy my­śle­li że zgi­nął, do­pie­ro w ja­kie pięć lub sześć lat, gdy pan Eu­ze­biusz był już u nas rząd­cą, a wła­śnie wte­dy uro­dził mu się syn, Wło­dzi­mierz, za­wo­łał mnie raz do po­ko­ju i rzekł: –A wiesz ty, Wołk, gdzie się mój brat ob­ra­ca? – Ta zkąd­bym wie­dział, pro­szę wiel­moż­ne­go pana – od­po­wie­dzia­łem, – Może star­szy pa­nicz po­je­cha­li do Ame­ry­ki. – Zga­dłeś! – rząd­ca za­wo­łał. – Pan Ata­na­zy jest w rze­czy sa­mej w Ame­ry­ce i mu­siał się tam wiel­kie­go ma­jąt­ku do­ro­bić, sko­ro przy­słał mi dla chło­pa­ka, patrz, ile pie­nię­dzy! – To po­wie­dziaw­szy, pan rząd­ca wy­jął z szu­fla­dy wo­rek skó­rza­ny i z nie­go wy­sy­pał na stół moc du­ka­tów. Było ich tam może pół­kwar­ty.

W tem miej­scu wójt przy­su­nął się do opo­wia­da­ją­ce­go.

– I co się sta­ło z temi pie­niędz­mi? – za­py­tał.

– Ta coby się mia­ło stać? Rząd­ca wsy­pał du­ka­ty na­zad do wor­ka, po­tem wo­rek scho­wał do szu­fla­dy, taj tyle – Wołk od­po­wie­dział, przy­czem wes­tchną! głę­bo­ko. – Czło­wiek tam z nich żad­ne­go nie po­wą­chał… Nie­dłu­go po­tem rząd­ca zgi­nął, zo­sta­ła po nim wdo­wa, ale i ta pu roku le­gła obok nie­go na cmen­ta­rzu… Okrut­nie się ko­cha­li, jed­no bez dru­gie­go żyć nie umia­ło… Po śmier­ci mat­ki, ma­łym Wło­dziem za­jął się nowy rząd­ca, któ­ry tu przy­szedł. By­łem jesz­cze i za tego for­na­lem, do­pó­ki mnie nie wy­gryzł ten za­wo­ło­ka Jed'ko, któ­ry li­cho wie zkąd tu się wziął, wi­dzia­łem tedy nie­raz, jak nowy rząd­ca pi­sy­wał dłu­gie li­sty, któ­re Mord­ko na pocz­tę wo­ził, po­tem żyd nam opo­wia­dał, że szły one do Ame­ry­ki, do stry­ja Ata­na­ze­go, bo ten sy­now­cem się opie­ko­wał. Mu­sia­ły z tej Ame­ry­ki i pie­nią­dze przy­cho­dzić, ale nowy rząd­ca nie o tem nie wspo­mi­nał, bo na grosz okrut­nie był ła­ko­my… Tak trwa­ło bliz­ko dwa lata. Na­gle raz w nocy, gdy go się nikt nie spo­dzie­wał, zje­chał sam Ata­na­zy, za­brał chłop­ca i świ­ta­niem wy­wiózł go do mia­sta.

We wsi nikt Ata­na­ze­go nie wi­dział, ja sam o tem, że był, usły­sza­łem do­pie­ro po jego od­jeź­dzie… Je­den tyl­ko gra­barz, Wa­syl, gdy nocą z cmen­ta­rza do domu wra­cał, zo­ba­czył coś klę­czą­ce­go na gro­bie Eu­ze­biu­sza i jego żony. Księ­życ ja­sno wte­dy świe­cił, na cmen­ta­rzu było ci­cho… Gra­barz sta­nął, bo go zjął lęk okrut­ny. Te­raz ten, co klę­czał, od­wró­cił gło­wę i na nie­go spoj­rzał… Gra­barz oma­ło się nie wy­wró­cił, a krzyk­nąć nie mogł, bo mu ję­zyk w gę­bie koł­kiem sta­nął. Zda­wa­ło mu się, źe pa­trzy na nie­go upiór bla­dy, strasz­ny, z ocza­mi za-pad­nię­te­mi… Gra­barz pu­ścił się chył­kiem, po­pod pło­tem i bez tchu wpadł do swo­jej cha­ty. Baba mu­sia­ła mu za­raz zie­la uwa­rzyć, bo go strasz­ne kol­ki spar­ły, bie­dak cały ty­dzień cho­ro­wał i le­d­wie się wy­li­zał… Ten do gro­bo­wej de­ski bę­dzie Ata­na­ze­go pa­mię­tał…

Tu Wołk urwał, bo mu się fa­jecz­ka wy­pa­li­ła, chciał ją wy­trzą­snąć i wy­dmu­chać.

– A po­tem co się sta­ło? – wójt da­lej ba­dał cie­ka­wie.

– Ta coby się mia­ło stać… nic! Dłu­gie lata nie sły­sze­li­śmy ani o ma­łym Wło­dziu, ani o jego stry­ju, aż ci tu znów ja­koś pod je­sień zjeż­dża sam Ata­na­zy z fak­to­ra­mi, z pa­na­mi, z in­ży­nie­ra­mi. Bóg tam wie z kim jesz­cze. Ku­pu­je od ży­dów całą Za­wiejsz­czy­znę i dru­gi fol­wark, co do niej przy­ty­kał, bu­rzy wszyst­ko, na­wet drze­wa po­wy­rą­by­wał, bo mu za­wa­dza­ły, i bu­du­je swo­je Ame­ry­kę. A spie­szył się, jak­by go kto pę­dził. Przez całą zimę zwo­zi­li ma­ter­ja­ły, a le­d­wie się tro­chę ocie­pli­ło, za­czę­li mu­ro­wać. Jak świat świa­tem nikt przed­tem nie wi­dział ta­kiej fa­bry­ki u nas. Lu­dzi tam było co­dzień jak mró­wek, pie­nią­dze szły i szły; nim je­sień się skoń­czy­li, wszyst­ko było go­to­we. A pod­czas gdy mury się pod­no­si­ły, Ata­na­zy rów­no­cze­śnie sa­dził drze­wa, rów­nał poła i łąki, gdy zaś dru­ga wio­sna przy­szła, Ame­ry­ka cał­kiem już tak wy­glą­da­ła, jak dziś. Ale co go to kosz­to­wa­ło! Sam sły­sza­łem, jak pa­no­wie w mie­ście mó­wi­li, że za ten po­spiech gru­bo za­pła­cił, ale on wi­dać na pie­nią­dze nie uwa­ża, bo z za mo­rza tyle do­la­rów przy­wiózł, że sam ich zli­czyć nie może… Te­raz so­bie go­spo­da­rzy, pa­rob­kom daje co­dzień mle­ko i mię­so, nam, gdy do nie­go na ro­bo­tę przyj­dzie­my, pła­ci za­wsze dwa razy tyJe co nasz li­ra­bia, no, i jest so­bie z nie­go pan całą gębą.

– Aż jego sy­now­cem co się sta­ło? – wójt da­lej py­tał.

– Ta nic… ukoń­czył wszyst­kie szko­ły i po świe­cie jeź­dzi. Ma pie­nią­dze, bo mu ich stryj pew­nie nie ża­łu­je, więc co mu za bie­da. Tam­te­go ty­go­dnia sły­sza­łem w Ame­ry­ce, że go się tara lada dzień spo­dzie­wa­ją i te­raz dłu­żej już tu zo­sta­nie, bo daw­niej wpa­dał tyl­ko jak po ogień i znów w świat pę­dził. A wal­ny z nie­go chło­pak, wal­ny! Bar­dzo uro­dzi­wy i grzecz­ny… ten ni­ko­mu mar­ne­go sło­wa nie po­wie. Jego stryj to już cał­kiem inny. ' I on do­bry, ale wrzesz­czy aż w domu okna się trzę­są, a klnie!… Szczę­ście jesz­cze, że czło­wiek nie ro­zu­mie tych prze­kleństw ame­ry­kań­skich, więc nie­wie­le z nich so­bie robi.

Wołk acz lu­bił opo­wia­dać, osą­dził, że na ten dzień do­syć już było, wójt ato­li pra­gnął wię­cej usły­szeć.

– A nie mo­gli­by­ście mi po­wie­dzieć, jak to wła­ści­wie było z pa­nem Eu­ze­biu­szem? – za­py­tał. – Sły­sza­łem już daw­no, że ten nie umarł śmier­cią na­tu­ral­ną, i lu­dzie roz­ma­icie o tem mó­wią.

Wołk po­rwał się z ławy, cy­buch z ust wy­jął i przez zęby splu­nął.

– Idź­cie do hra­bie­go, niech on wam po­wie, jak to było… Ja nic nie wiem!

To rze­kł­szy, od wój­ta się od­wró­cił i za­chmu­rzo­ny z karcz­my wy­szedł.

Tyle w Skib­nie­wi­cach wie­dzia­no o stry­ju Ata­na­zym.

Wło­dzi­mierz był już nie­da­le­ko domu, gdy na po­lnej ścież­ce, pro­wa­dzą­cej ze wsi do Ame­ry­ki, uj­rzał trzech wło­ścian. Mimo znacz­ne­go od­da­le­nia za­uwa­żył, że choć to był dzień ro­bo­czy, lu­dzie ci mie­li na so­bie świe­żo wy­pra­ne płót­nian­ki i ka­pe­lu­sze od­święt­ne.

– Pew­nie mają ja­kiś in­te­res – po­my­ślał, a nie chcąc ich wy­ba­dy­wać, zwol­nił kro­ku.

chło­pi, otwo­rzyw­szy furt­kę, znaj­du­ją­cą się obok bra­my, we­szli do ogro­du. Przed we­ran­dą stał wła­śnie ten, z któ­rym chcie­li się wi­dzieć. Uj­rzaw­szy go, po­zdej­mo­wa­li ka­pe­lu­sze i nie­śmia­ło za­czę­li zbli­żać się do domu.

– Hej! a to co znów?! – dał się sły­szeć sil­ny głos na we­ran­dzie. – Do Pana Boga idzie­cie, że­ście gło­wy po­od­kry­wa­li?! Słoń­ce pali, a ci głup­cy idą bez ka­pe­lu­szy, choć na to je mają, żeby nie­mi gło­wy osła­niać! Nie bądź­że by­dlę­ciem je­den z dru­gim i za­raz mi gło­wę na­kryj, albo won ztąd!

chło­pi przy­sta­nę­li. Sa­liaj­dak spoj­rzał na Gór­skie­go, ten zer­k­nął na Tru­by­cza, każ­dy po­skro­bał się za ucho, bo bez tego chłop ru­siń­ski nie po­weź­mie żad­ne­go po sta­no­wie­nia, na­resz­cie ka­pe­lu­sze wło­ży­li i chył­kiem ru­szy­li przez ogród.

Przed we­ran­dą stał męż­czy­zna słusz­ny, ko­ści­sty, do­brze już szpa­ko­wa­ty. Trzy­mał się pro­sto jak żoł­nie­ra i śmia­ło spo­glą­dał. Rysy jego twa­rzy były re­gu­lar­ne i wy­ra­zi­ste. Czo­ło miał w głę­bo­kie bruz­dy po­ora­ne, pod brwia­mi krza­cza­ste­mi świe­ci­ły oczy siwe a do­tąd by­stre, nos ostro ścię­ty biegł ku ustom ener­gicz­nym, nad któ­re­mi po obu bo­kach zwi­sa­ły wąsy dłu­gie, ko­za­cze.

Miał on na so­bie blu­zę nie­bie­ską i bia­łą czap­kę, na tył gło­wy na­su­nię­tą. Od czap­ki do po­lo­wy ple­ców spa­dał bia­ły far­tu­szek, któ­ry pod chłod­nem słoń­cem pół­no­cy miał go tak samo, jak w kra­jach zwrot­ni­ko­wych, chro­nić od nad­mier­nych upa­łów.

Mimo że mu­siał mieć lat naj­mniej sześć­dzie­siąt, wy­glą­dał jesz­cze czer­stwo a każ­dy ruch jego zna­mio­no­wał nie­zmier­ną siłę i ener­gią.

chło­pi, przed we­ran­dą sta­nąw­szy, się­gnę­li znów da ka­pe­lu­szy, co wi­dząc, stryj Ata­na­zy krzyk­nął:

– Ani mi się waż­cie! Przy­szli swoi do swe­go, oby­wa­te­le do oby­wa­te­la, więc po­mó­wi­cie ze mną jak lu­dzie z czło­wie­kiem, nie jak nie­wol­ni­cy z plan­ta­to­rem! Za­pew­ne ma­cie do mnie ja­kiś in­te­res?

– A tak, pro­si­my ła­ski wiel..

Sa­liaj­da­ko­wi, acz ten mię­dzy nimi był naj­star­szy i naj­wy­mow­niej­szy, le­d­wie tyle uda­ło się po­wie­dzieć, stryj Ata­na­zy bo­wiem tak su­ro­wo nań spoj­rzał, że chło­pa resz­ta słów na ustach za­mar­ła.

– Do­brze, chodź­cie za mną, tyl­ko spiesz­cie się, bo cza­su mara mało, a czas to pie­niądz!

To rze­kł­szy, otwo­rzył drzwi od we­ran­dy.

Ję­zyk tego czło­wie­ka był nie­zwy­kły. Mie­szał wciąż sło­wa, prócz tego do­rzu­cał do nich wy­ra­zy an­giel­skie, skut­kiem cze­go two­rzył się żar­gon je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju, któ­ry jed­nak chło­pi do­sko­na­le ro­zu­mie­li, po­nie­waż mó­wią­cy każ­de swo­je sło­wo ilu­stro­wał bądź ru­cha­mi rąk, bądź wy­ra­zi­stą mi­mi­ką.

Za we­ran­dą, na dole, znaj­do­wa­ło się po le­wej stro­nie miesz­ka­nie go­spo­da­rza domu, zło­żo­ne tyl­ko z jed­nej sali, two­rzą­cej roz­le­gły apar­ta­ment. Miesz­ka­nie to było tak ude­rza­ją­ce, że dru­gie­go w tym gu­ście mo­że­by nie zna­lazł w ca­łej Eu­ro­pie.

Po­środ­ku sali ol­brzy­miej, wy­so­kiej i bar­dzo ja­snej, oświe­tla­ły ją bo­wiem czte­ry okna we­nec­kie, dwa od fron­tu, a dwa z boku, wzno­si­ła się ko­lum­na okrą­gła, ma­ją­ca naj­mniej metr śred­ni­cy, la­kie­ro­wa­na na zie­lo­no, któ­ra peł­ni­ła dwa waż­ne obo­wiąz­ki. W zi­mie słu­ży­ła za do­sko­na­ły piec, któ­ry w koło cie­pło roz­le­wał, a zaś przez cały rok, na­kształt fi­la­ru su­fit pod­pie­ra­ła, po­nie­waż ten, nad sala tak ob­szer­ną, mo­że­by się nie utrzy­mał.

Sala była po­dzie­lo­na na czte­ry rów­ne czę­ści i każ­da z nich mia­ła inne prze­zna­cze­nie.

Przy drzwiach wcho­do­wych, na pra­wo, stał ol­brzy­mi se­kre­tarz, za­sy­pa­ny pa­pie­ra­mi. Obok nie­go wi­dać było bi­bl­jo­te­kę, da­lej pół­ki na książ­ki go­spo­dar­skie, kasę ognio­trwa­łą, na któ­rej le­żał re­wol­wer, i kil­ka krze­seł ciem­ną skó­rą obi­tych. Ta część na­zy­wa­ła się pra­cow­nią, ga­bi­ne­tem lub kan­ce­lar­ją, jak kto chciał.

Z nią rów­no­le­gle, po le­wej stro­nie drzwi, okrą­gły stół dę­bo­wy, z ta­kie­miż stoł­ka­mi i du­żym kre­den­sem, two­rzył ja­dal­nię.

Na­prze­ciw­ko, pod ścia­ną bocz­ną, kwa­drat z pra­wej stro­ny zo­stał prze­zna­czo­ny na sy­pial­nię, z le­wej na sa­lon. W sy­pial­ni wi­dać było tyl­ko łóż­ko, nad niem dy­wa­nik, na pod­ło­dze skó­rę niedź­wie­dzią, obok jed­no krze­sło i małą sza­fecz­kę. Nad łóż­kiem wi­siał w gło­wach czar­ny kru­cy­fiks, na nim Cli­ry­stus z ko­ści sło­nio­wej.

Sa­lon był naj­wy­twor­niej ume­blo­wa­ny. Tu sta­ły na­prze­ciw sie­bie dwie ka­na­py, pą­so­wym ak­sa­mi­tem obi­te; mię­dzy nie­mi stół na­kry­ty ser­we­tą róż­no­barw­ną, prze­ty­ka­ną nić­mi zło­te­mi, kil­ka fo­te­li­ków, na zie­mi le­żał ład­ny dy­wan tu­rec­ki, na ścia­nie, obok du­że­go zwier­cia­dła wi­sia­ły szty­chy an­giel­skie Przy oknie sta­ła żar­dy­nier­ka z kwia­ta­mi eg­zo­tycz­ne­mi.

Każ­dy po­kój miał inne ta­pe­ty. W ga­bi­ne­cie były po­pie­la­te, w ja­dal­ni żół­te, w sy­pial­ni sza­fi­ro­we, a zaś pą­so­we w sa­lo­nie. W każ­dym wi­sia­ła tak­że lam­pa in­ne­go ko­lo­ru, za­sto­so­wa­na do obi­cia.

Ca­łość tedy ro­bi­ła wra­że­nie nie­zwy­kłe, przedew­szyst­kiem nie­swoj­skie.

Go­spo­darz, wszedł­szy do ga­bi­ne­tu, rzu­cił się na jed­no krze­sło, na dru­gie nogi po­ło­żył, a zsu­nąw­szy czap­kę na ple­cy, rzekł da swych go­ści, rękę wy­cią­ga­jąc: – Sia­daj­cie i mów­cie, co was do mnie spro­wa­dza… chło­pi po so­bie spoj­rze­li, w gło­wę się skro­biąc Trze­ba sia­dać, bo każe, a tu nie wy­pa­da… Za­wsze t( pan, a oni pro­ści lu­dzie. Na ich szczę­ście Gór­ski z kło­po­tu ich wy­ba­wił. Ten, jako ze świa­tem wię­cej oby­ty bo był za lat młod­szych for­na­lem u hra­bie­go, pierw­szy ze­brał się na od­wa­gę i siadł na krze­śle, po­czem ka­pe­lusz na ko­la­no so­bie po­ło­żył. Wi­dząc to Sa­liaj­dak i Tru­bycz to samo uczy­ni­li.

– I cóż? – go­spo­darz znów za­py­tał. Sa­liaj­dak od­chrząk­nął i tak za­czął:

– Przy­szli­śmy tu w imie­niu ca­łej gmi­ny po radę do wiel… pana.

– Ja­kie­go pana, do stu ka­to­wi – go­spo­darz gniew­nie prze­rwał. – Mów­cie więc, jak was Bóg na­uczył, bo in­a­czej nie będę was słu­chał!

Sa­liaj­dak za­fra­so­wa­ny znów w gło­wę się po­skro­bał. Znał on do­brze stry­ja Ata­na­ze­go i nie­raz już sły­szał jak na chło­pów za to się gnie­wał, że go „pa­nem” na­zy­wa­li. Ale co było na to po­ra­dzić, sko­ro do tego spo­so­bu mó­wie­nia oni przy­wy­kli od dzie­ci, a zbyt­nią po­ufa­łość z oso­ba­mi wy­kształ­co­ne­mi po­czy­ty­wa­li wprost za rzecz im sa­mym uwła­cza­ją­cą. Nie­raz też mó­wi­li mię­dzy sobą:

– Je­śli mu ho­no­ru nie od­da­my go­tów my­śleć że­śmy gru­bia­nie.

To też mimo nie­jed­no­krot­nych pro­te­stów z jego stro­ny, wciąż był dla nich „pa­nem”. Stryj Ata­na­zy cza­sem tego nie sły­szał, kie­dy­in­dziej umyśl­nie mimo uszu to pusz­czał, ale zda­rza­ło się tak­że że twar­do stał przy swo­jem. Po­nie­waż wła­śnie dziś za­no­si­ło się na opo­zy­cją z jego stro­ny, prze­to Sa­liaj­dak, by szko­puł omi­nąć, po­sta­no­wił dy­plo­ma­cji spró­bo­wać.

– Przy­szli­śmy tu po­ra­dzić się, co mamy czy­nić w na­szym kło­po­cie – za­czął mó­wić wy­mi­ja­ją­co. – Od śmier­ci Wa­sy­la Hryń­czu­ka nie mo­że­my do­cze­kać się do­bre­go wój­ta. Pro­kop Win­to­wiak stra­cił po­dat­ki i po­szedł do kry­mi­na­łu, Je­dja Sa­liaj­da­ka, choć to mój brat ro­dzo­ny i był ka­pra­lem w woj­sku, gro­ma­da nie chcia­ła słu­chać, bo nie umiał so­bie z nią, ra­dzić, a inni u nas nie­pi­śmien­ni…

– To weź­cie so­bie pi­sa­rza! – go­spo­darz prze­rwał.

– Ta my­by­śray go wzię­li, gdy­by nie to, że gro­ma­dzie cięż­ko,., frzez dwa łata nie mie­li­śmy uro­dza­ju, a pro­ces z dwo­rem dużo kosz­tu­je. Gmi­na bied­na…

– Za­pew­ne by­ście chcie­li, bym ja wam pi­sa­rza trzy­mał!– stryj Ata­na­zy za­wo­łał. – O! nie­do­cze­ka­nie wa­sze! Każ­dy czło­wiek po­wi­nien umieć czy­tać i pi­sać, uczcie się więc i wy tego, bo to wasz obo­wią­zek. Wszyst­ko zro­bię, ale ciem­no­ty nie będę pod­trzy­my­wał.

– My tam po to nie przy­szli – Sa­liaj­dak od­po­wie­dział, znów w gło­wę się skro­biąc – my chce­my się tyl­ko po­ra­dzić, ko­go­by wój­tem obrać. Po­nie­waż we wsi nie mamy ni­ko­go od­po­wied­nie­go, od­zy­wa­ją się za­tem gło­sy mię­dzy go­spo­da­rza­mi, że­by­śmy wój­tem zro­bi­li sa­me­go pana hra­bie­go.

Przy tych sło­wach stryj Ata­na­zy po­rwał się na rów­ne nogi… chło­pi, prze­stra­sze­ni, tak­że po­wsta­li.

– Czy was Bóg opu­ścił a dja­beł opę­tał? – krzyk­nął. – Ma świe­cie wi­dzia­łem ja już dużo głu­pich lu­dzi, ale ta­kich by­dląt, jak wy, jesz­czem do­tąd nie spo­tkał. A czy wy my­śli­cie, że hra­bie­go boli to samo co was? Że on bywa tak głod­ny jak wy? Ze jemu kie­dy zim­no? Że przy pra­cy pot z czo­ła mu spły­wa? Cie­ka­wym, kto wam tę sza­lo­ną myśl pod­su­nął?

Zi­ry­to­wa­ny sta­rzec za­czął szyb­ko cho­dzić, przy­czem gniew­ne spoj­rze­nia rzu­cał na swych go­ści. Ci sta­li nie­my za­kło­po­ta­ni. Na­gle za­trzy­mał się i gło­sem sta­now­czym za­wo­łał:

– No, mów­cie, w czy­jej pał­ce to po­wsta­ło? Sa­liaj­dak spoj­rzał na Gór­skie­go, przy­czem łok­ciem go trą­cił. Stryj Ata­na­zy, do­strze­gł­szy to, zmie­rzył Gór­skie­go i su­ro­wo za­py­tał:

– To ty taki mą­dry?

Gór­ski wi­dząc, że się nie wy­mknie, skło­nił się i od­po­wie­dział:

– Ja.

– Ty? W ta­kim ra­zie daj so­bie łeb ogo­lić i niech cię do szpi­ta­la od­wio­zą, bo wi­dać że Pan Bóg ro­zum ci ode­brał. On Ada­ma Bia­ło wiej­skie­go chce ro­bić wój­tem w Skib­nie­wi­cach! A wo­lał­byś się ra­czej po­wie­sić, niż miał­byś to osią­gnąć!

To rze­kł­szy za­czął znów szyb­ko cho­dzić. Mu­siał być bar­dzo zły, sko­ro po­bladł i wąs tar­gał nie­spo­koj­nie. Kil­ka też razy po­wie­dział jak­by do sie­bie:

– Za­słu­żył na za­ufa­nie… o! za­słu­żył!

Po chwi­li sta­nął i, na Gór­skie­go pa­trząc, za­py­tał:

– Po­wiedz mi praw­dę, coś ty so­bie wła­ści­wie my­ślał, żeś z ta­kim cu­dac­kim pro­jek­tem wy­stą­pił?

– Ja, pro­szę… ta­kem to so­bie uło­żył. U nas, we wsi, wszy­scy wie­dzą, że ztąd o dwie mile, w Za­ru­dziu, gro­ma­da wój­tem tak­że swe­go dzie­dzi­ca wy­bra­ła i bar­dzo jej z tem do­brze. Dzie­dzic trzy­ma pi­sa­rza i sani go opła­ca, chło­pi wój­ta słu­cha­ją, we wsi po­rzą­dek, spo­rów mię­dzy gmi­ną a dwo­rem nie ma żad­nych i od­kąd Za­ru­dzie Za­ru­dziem, jesz­cze nig­dy nie było tam tak spo­koj­nie. A i w ka­sie wiel­ki ład, bo prze­cie pan chło­pom nic nie weź­mie i sam jesz­cze pil­nu­je, żeby przy­sięż­ni nie ra­bo­wa­li… Otoż po­my­śla­łem so­bie: sko­ro w Zaru-dziu gmi­na kon­ten­ta, więc cze­mu u nas, w Skib­nie­wi-oach, nie mie­li­by­śmy tego sa­me­go spró­bo­wać? Gdy­by pan hra­bia wy­bór przy­jął, to i pro­ces o Za­bło­cie ry­chło­by się skoń­czył, bo pan ha­bia mięk­ki… by­łem u nie­go trzy łata for­na­lem, więc go znam… Mo­że­by ca­łe­go Za­bło­cia nie od­stą­pił, za­wsze tam jest trzy­sta mor­gów z okła­dem, ale że coś­by dał, to pew­na, a lep­sze coś, niż nic.

– Cze­mu nic? – stryj Ata­na­zy prze­rwał,

– Bo ad­wo­ka­ci doją nas i doją, pro­ces cią­gnie się już siedm lat i Bóg tam wie, czy się dla nas ko­rzyst­nie skoń­czy. Sły­sza­łem raz w są­dzie na wła­sne uszy, B jak je­den taki, co to ma zło­ty koł­nierz, mó­wił do dru­gie­go: „Ci Skib­nie­wi­cza­nie my­ślą, że ich spra­wa stoi naj­le­piej, tym­cza­sem mogą się spo­dzie­wać gru­szek na wierz­bie.”

Już wte­dy mó­wi­łem we wsi: na co nam ta­kich gru­szek de­li­kat­nych? Czy nie by­ło­by le­piej zgo­dzić się, niż na pro­ce­sy pie­nią­dze tra­cić? Dla­te­go to z prze­ko­na­nia na­ma­wiam gro­ma­dę, żeby pana hra­bie­go swo­im wój­tem ob­ra­ła.

W mia­rę jak Gór­ski mó­wił, stryj Ata­na­zy opa­no­wy­wał pierw­sze obu­rze­nie i słu­chał go co­raz spo­koj­niej. Co wła­ści­wie my­ślał, trud­no było do­ciec, wsze­la­ko z brwi moc­no ścią­gnię­tych i z oczu w dół spusz­czo­nych sam Sa­liaj­dak wnio­sko­wał, że pro­jekt Gór­skie­go nie mu­siał mu się te­raz wy­da­wać tak nie­do­rzecz­nym, jak przed­tem. Chłop daw­no prze­stał mó­wić, a on jesz­cze stał i roz­wa­żał. Na­resz­cie ru­chem szyb­kim gło­wę pod­niósł i zaj wo­łał:

– Nie! z tej mąki chle­ba nie bę­dzie! Ten czło­wiek nie dla was. Zresz­tą on tu nie wiecz­ny… lada dzień ży­dzi go roz­nio­są… Wy­per­swa­duj­cie to so­bie, ja wam tego nie będę nig­dy do­ra­dzał, bo mi su­mie­nie na to nie po­zwa­lał

Tu Sa­liaj­dak ni­sko się ukło­nił i rzekł:

– Sko­ro tak, więc mo­że­by wiel­moż­ny dzie­dzic zo­sta­li na­szym wój­tem?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: