Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Strzępy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strzępy - ebook

Los Angeles z początku lat 80. Świat zdążył już opłakać Johna Lennona, a Lśnienie zawładnęło wyobraźnią widzów. Jednak prawdziwy horror dopiero się rozpocznie.

Ubierają się u Calvina Kleina i Ralpha Laurena, wożą mercedesami, jaguarami i porsche, a w willach z basenami wciągają koks, palą jointy i łykają valium. Oto oni: złota młodzież z elitarnej Buckley School u progu dorosłości. Piękni, młodzi, pociągający. Spadkobiercy imperium.

Tyle że prawdziwy świat brutalnie się o nich upomina. Media donoszą, że w mieście grasuje seryjny morderca, który zabił już trzy kobiety. Tymczasem w szkole pojawia się nowy uczeń – tajemniczy i hipnotycznie przystojny Robert Mallory.

Siedemnastoletni Bret Ellis pragnął przeżyć ostatni rok w szkole, fantazjując o swoich kolegach i pracując nad debiutancką powieścią. Teraz jednak jako jedyny zdaje się dostrzegać kolejne tropy, poszlaki i powiązania. Czy nikt inny naprawdę nie widzi, co im grozi?

Rajskie lato nieubłaganie przechodzi w upiorną jesień. Ci, którzy przeżyją, nie zapomną jej już nigdy.

*

Bret Easton Ellis powraca w najlepszej powieści od czasów American Psycho. Skąpane w słońcu Los Angeles podszyte jest lynchowską paranoją, groza czai się w każdej loży VIP, a duszny klimat obezwładnia, wciąga i wprowadza w trans. Ellis po mistrzowsku balansuje na granicy fikcji i autobiografii, trzymając czytelnika w ciągłym napięciu.

Strzępy to nie tylko najlepsza powieść Ellisa od lat 90. – to pełnoprawny triumf (…).

The Guardian

Ellis to prawdziwy mistrz w swoim fachu (…).

The New York Times Book Review Minęło sporo czasu, od kiedy Bret Easton Ellis wydał ostatnią powieść. Ale na Strzępy warto było czekać.

NPR

Sprytnie napisana i upiorna (…). Strzępy to gra między szczerością a kłamstwem.

The Wall Street Journal

[Ellis] podnosi stawkę na kilka sposobów: pokazuje luksusowy świat wielkich fortun i przywileju, eksploruje własną płynną seksualność (…), a do tego wszystkiego dodaje straszną historię o włamaniach i morderstwach (…). Zgłębiając temat utraconej niewinności, Ellis dowodzi swojego talentu.

Publishers Weekly Zaskakująco wciągające połączenie horroru z erotyką (…). [Autor] umiejętnie opisuje, jak paranoja Breta wzmaga się wraz z emocjonalnym oderwaniem i jak tęsknota za uczuciami oraz relacjami wpływa na jego osobowość. Bret Ellis, bohater książki, może udawać, że wszystko w porządku, ale Bret Easton Ellis, autor, wie, ile tak naprawdę ukrywa.

Kirkus Reviews Zapiera dech w piersiach (…). Świat jest pięknie skonstruowany, nie tylko ze względu na miejsce, lecz także setki muzycznych odwołań. Czasem przerażająca, czasem nostalgiczna i przejmująca – najnowsza powieść Ellisa to zdecydowany sukces.

Booklist

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9044-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do you remember back in old L.A.

When everybody drove a Chevrolet?

Whatever happened to the boy next door

The suntanned, crew-cut, all-American male?

Czy pamiętasz może jak niegdyś po L.A.

Każdy jeździł własnym chevroletem?

Co się stało z tamtym chłopakiem z sąsiedztwa,

Opalonym, krótko ściętym, białym facetem?

Beach Baby

The First Class

If you want to keep a secret you must

also hide it from yourself.

Jeśli chcesz dochować tajemnicy, musisz ją ukryć także przed sobą.

Rok 1984

George OrwellWIELE LAT TEMU UŚWIADOMIŁEM SOBIE, że książka, powieść, to marzenie, które domaga się spisania. Zupełnie jak wtedy, kiedy się w kimś zakochujemy. Marzenie robi się nieodparte, nie da się na nie nic poradzić, trzeba się w końcu poddać, podporządkować, nawet jeśli instynkt podpowiada, żeby wiać, bo może się przecież okazać, że uwikłaliśmy się w niebezpieczną grę – ktoś zostanie skrzywdzony. Dla niektórych, nielicznych pisarzy pierwsze pomysły, obrazy i poruszenia to już dość, aby natychmiast zanurzyć się w świat powieści – w uczucia, fantazje i tajemnice. Inni potrzebują dużo więcej czasu, aby mocniej poczuć taką więź. Dopiero po latach uświadamiają sobie, jak bardzo muszą napisać właśnie tę powieść, pokochać tę, a nie inną osobę, uwolnić to, a nie inne marzenie, niech będzie, że po dziesięcioleciach. Ostatnim razem myślałem o tej książce, o tym konkretnym marzeniu, o opowiedzeniu tej wersji historii – którą właśnie czytasz, którą zaczynasz – niemal dwadzieścia lat temu. Wydawało mi się wtedy, że poradzę sobie z wyjawieniem wszystkiego, co przydarzyło się mnie i moim przyjaciołom podczas ostatniego roku nauki w Buckley School. Był 1981 rok, my byliśmy nastoletni, powierzchownie ekstrawaganccy, ale wciąż były z nas dzieci, które nie wiedziały, jak naprawdę działa świat – mieliśmy już jakieś doświadczenia, ale moim zdaniem nie potrafiliśmy ich zrozumieć. Przynajmniej do momentu, kiedy wydarzyły się rzeczy, które wrzuciły nas w stan dojmującego poznania.

Kiedy pierwszy raz usiadłem do pisania tej powieści, w rok po opisywanych w niej wypadkach, okazało się, że nie jestem w stanie wracać ani do tamtego okresu, ani do żadnej z tamtych osób, ani do okropnych rzeczy, które na nas spadły – że przede wszystkim nie potrafię wrócić do tego, co spotkało mnie samego. Nie zapisawszy ani jednego słowa, pożegnałem się z pomysłem już na samym początku. Miałem dziewiętnaście lat. Nie zdążyłem wówczas wziąć do ręki długopisu ani zasiąść przed maszyną do pisania. Już samo nieśmiałe wspominanie wydarzeń okazało się wyprowadzać mnie z równowagi, a w tamtym okresie życia nie potrzebowałem dodatkowego stresu. Zmusiłem się do zapomnienia, przynajmniej na trochę. Wymazanie przeszłości z pamięci nie sprawiło mi wtedy trudności. Potrzeba napisania tej książki powróciła, kiedy po ponad dwudziestu latach wyprowadziłem się z Nowego Jorku – porzucając Wschodnie Wybrzeże, dokąd niemal natychmiast po rozdaniu szkolnych świadectw uciekłem przed traumą ostatniego roku szkoły średniej – i ponownie zamieszkałem w Los Angeles, gdzie doszło do wszystkich wypadków 1981 roku. Po przeprowadzce poczułem się silniejszy, bardziej zdecydowany w kwestii przeszłości, i zdołałem się uwolnić od bólu, którego mi przysparzała, a zamiast tego zacząć marzyć. Okazało się jednak, że to wciąż jeszcze nie to. Po wystukaniu kilku stron notatek poświęconych wydarzeniom z jesieni 1981 i po znieczuleniu się połową butelki Ocho w nadziei, że tequila uspokoi moje drżące dłonie i pozwoli kontynuować, doznałem niezwykle gwałtownego ataku paniki i w środku nocy wylądowałem na oddziale ratunkowym szpitala Cedars-Sinai. Gdyby chcieć związać akt pisania z miłosną metaforą byłoby tak: bardzo chciałem kochać tę powieść, a ona wreszcie zgodziła się na mój afekt, poczułem się tym skuszony, ale kiedy przyszło do skonsumowania naszej relacji, nie byłem w stanie oddać się marzeniu.

*

ATAK PRZYDARZYŁ MI SIĘ, KIEDY ZACZĄŁEM PISAĆ o samym Trawlerze – seryjnym mordercy, który nawiedzał San Fernando Valley już od późnej wiosny 1980 roku, ale to latem 1981 zaczął się pojawiać ze zwiększoną częstotliwością. Był też w niejasny, przerażający sposób powiązany z nami. Fala stresu zalała mnie bez litości tamtej nocy, kiedy spisywałem notatki. Zacząłem wyć ze strachu przed wspomnieniami i doświadczyłem załamania nerwowego, zwracając przy okazji całą wyżłopaną tequilę. Xanax, który trzymałem na nocnym stoliku, nie pomógł – łyknąłem trzy tabletki i wiedziałem, że nie zadziałają dostatecznie szybko. W tamtej chwili byłem przekonany, że umieram. Wykręciłem 911 i powiedziałem, że mam zawał serca, a potem zemdlałem. Telefon stacjonarny, z którego dzwoniłem – był 2006 rok, ja miałem czterdzieści dwa lata i mieszkałem sam – pozwolił służbom ustalić miejsce mojego pobytu, a zaaferowany portier stacjonujący przy wejściu do mojego wieżowca zaprowadził ratowników na jedenaste piętro. Portier otworzył drzwi mojego mieszkania, gdzie znaleźli mnie leżącego na podłodze sypialni. Odzyskałem świadomość w karetce pędzącej przez San Vicente Boulevard w kierunku szpitala Cedars-Sinai. Z Doheny Plaza, gdzie mieszkałem, nie było daleko. Kiedy leżącego na noszach wwieziono mnie na ostry dyżur, zorientowałem się, co mi się właśnie przydarzyło, i poczułem wstyd, bo xanax zaczął działać, odzyskałem spokój, a z moim ciałem było wszystko w porządku. Wiedziałem, że atak paniki wynikał wprost ze wspomnień o Trawlerze – a może raczej o Robercie Mallorym.

Zbadał mnie lekarz – byłem właściwie zdrowy, ale szpital chciał zatrzymać mnie na noc i przeprowadzić serię badań, łącznie z rezonansem magnetycznym. Mój lekarz rodzinny poparł ten pomysł, zapewniając mnie przez telefon, że ubezpieczenie zdrowotne pokryje niemal wszystkie koszty pobytu. Ale ja po prostu musiałem wrócić do domu. Zrezygnowałem ze wszystkich dodatkowych badań, które mi proponowano, bo wiedziałem, że jeśli zostanę na noc w Cedars, pogrążę się w szaleństwie. Zadręczy mnie świadomość, że omdlenie nie miało źródła w ciele ani w żadnej chorobie, która może i mogła mnie równocześnie trawić, bo przecież było reakcją wprost wynikłą ze wspomnienia, z przeszłości, z przywołania tamtego okropnego roku – reakcją na Roberta Mallory’ego, na Trawlera, na Matta Kellnera, na Susan Reynolds, na Thoma Wrighta i Deborah Schaffer, reakcją na wjazd do ciemnego tunelu, który przemierzałem jako siedemnastolatek.

*

PO TAMTEJ NOCY porzuciłem mój projekt i przez kolejnych trzynaście lat napisałem dwie inne książki. Dopiero w 2020 roku poczułem, że mogę zacząć Strzępy, albo Strzępy zdecydowały, że Bret jest już gotowy, ponieważ to książka dawała mi o sobie znać, a nie odwrotnie. Ja nie utrzymywałem z nią żadnego kontaktu, przeciwnie, poświęciłem wiele lat na odpychanie od siebie marzenia, odpychanie Roberta Mallory’ego i ostatniego roku nauki w Buckleyu. Tyle dziesięcioleci odseparowywałem się od Trawlera, od Susan i Thoma, i Deborah, i Ryana, i od losu, który spotkał Matta Kellnera. Upchnąłem tę historię w ciemnym kącie szafy i przez wiele lat było to skutecznym unikiem – nie poświęcałem książce zbyt wiele uwagi, więc przestała mnie wołać. Ale jakoś w 2019 roku zaczęła szukać drogi powrotu, wspinać się, tętnić samoistnym życiem, pragnieniem złączenia się ze mną, rozepchnięcia się w mojej świadomości, i zrobiła to tak przekonująco, że nie mogłem tego już dłużej ignorować – próby zlekceważenia jej zaczęły mi ciążyć. Doszło do tego właśnie wtedy, bo w tamtym okresie porzuciłem już pisanie scenariuszy; postanowiłem przestać się w to bawić po dekadzie otrzymywania hojnych honorariów za piloty seriali i scenariusze filmów, których przeważnie i tak nikt nie chciał nakręcić. Przez chwilę myślałem, że może istnieje jakiś związek pomiędzy tym, że książka mnie wzywa, a tym, że straciłem zainteresowanie pisaniem dla Hollywood, ale nie miało to znaczenia. Musiałem napisać tę powieść, bo musiałem rozwiązać zagadkę tamtych wydarzeń – wreszcie przyszedł czas.

*

ISKRĘ, KTÓRA PRZYWRÓCIŁA MOJE ZACIEKAWIENIE powieścią, wykrzesała krótka chwila wiele lat po ataku paniki ze szpitalnym finałem. Pewnego razu zobaczyłem kobietę – chciałem nawet napisać dziewczynę, ale dziewczyną już nie była, była kobietą po pięćdziesiątce, w moim wieku – na rogu Holloway Drive i La Cienega Boulevard w West Hollywood. W przeciwsłonecznych okularach i z telefonem przyciśniętym do ucha stała na chodniku przed hotelem Palihouse. Czekała na samochód i choć była to dużo starsza wersja dziewczyny, którą znałem ze szkoły, nie dało się jej z nikim pomylić. Byłem tego pewien, choć nie widziałem jej przez niemal czterdzieści lat: wciąż była tak samo spontanicznie piękna. Dojrzałem ją, utknąwszy w korku po skręcie w lewo w Holloway – kobieca postać pod czarnym parasolem na opustoszałym chodniku tuż przy stanowisku parkingowego hotelu. Dzieliło nas może z pięć metrów. Zamiast radości z niespodziewanego spotkania z dawną znajomą poczułem mrożący mnie strach, opadł mnie bezlitośnie, zrobiło mi się lodowato zimno. Przelotny widok kobiety z krwi i kości spowodował powrót lęku, który pożerał absolutnie wszystko – zupełnie jak w 1981 roku. Jej zjawienie się przypomniało mi, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, że moje marzenie, mój sen, były rzeczywistością, że choć minęło czterdzieści lat od naszego ostatniego spotkania, wciąż wiążą nas wypadki z jesieni 1981 roku.

Nie zjechałem na pobocze ani w paszczę garażu drogerii po drugiej stronie ulicy. Nie przywitałem się z tamtą kobietą, nie zakrzyknąłem ze zdumienia, nie wysiadłem z samochodu, żeby ją uścisnąć, podziwiać to, jak pięknie wciąż wygląda – skutecznie unikałem kontaktów z osobami z mojej klasy w mediach społecznościowych. Raptem kilkoro odezwało się do mnie przez lata, zwykle w ciągu pierwszych paru tygodni po wydaniu nowej książki. Tamtego dnia na Holloway Drive wgapiałem się w nią przez przednią szybę bmw – stała na bezludnym chodniku, z telefonem przy uchu wsłuchana w czyjś głos, sama milcząca, a pomimo ciemnych okularów było w jej pozie, w zachowaniu coś upiornego. A może tylko to sobie wyobraziłem – może miała się świetnie, może się z tamtym uporała i przepracowała wszystko, co przydarzyło się jej jesienią 1981 roku, tamto okropne okaleczenie i odrażające wtajemniczenie, których doświadczyła, straty, których jej nie oszczędzono. Jechałem wówczas do Palm Springs razem z Toddem – znaliśmy się od 2010 roku i mieszkaliśmy razem od dziewięciu lat – gdzie mieliśmy spędzić cały tydzień z pewnym nowojorskim przyjacielem, który wynajął sobie dom na skraju dzielnicy Movie Colony; potem czekała nas podróż do San Diego i kilka publicznych wystąpień. Kiedy zobaczyłem tamtą kobietę przed hotelem Palihouse, byliśmy z Toddem w samym środku rozmowy, a ja zamilkłem w pół słowa. Samochód za nami niespodziewanie zatrąbił, spojrzałem w lusterko wsteczne i zrozumiałem, że choć światło na Holloway zmieniło się na zielone, nie ruszyłem.

– Wszystko w porządku? – zapytał Todd, kiedy przyspieszyłem zbyt gwałtownie i pognałem w stronę Santa Monica Boulevard.

Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem beznamiętnie, usiłując brzmieć jak najnaturalniej:

– Znałem tamtą dziewczynę…

*

OCZYWIŚCIE, ŻE NIE BYŁA JUŻ DZIEWCZYNĄ – powtórzę – miała, jak ja, prawie pięćdziesiąt pięć lat, ale dla mnie właśnie nią była: dziewczyną. I to się liczyło. Todd zapytał krótko:

– Jaką dziewczynę?

A ja zrobiłem niedbały, nieokreślony ruch ręką:

– Stała tam, przed hotelem.

Todd wykręcił szyję, ale nikogo już nie dojrzał – już jej tam nie było. Wzruszył ramionami i pogrążył się z powrotem w telefonie. Zauważyłem, że satelitarne radio w samochodzie było ustawione na stację Totally 80s i leciał właśnie refren Vienna zespołu Ultravox. It means nothing to me, wykrzykiwał wokalista, nic to dla mnie nie znaczy, a strach wciąż się we mnie kotłował, był wariacją na temat jesiennego strachu z 1981 roku, kiedy puszczaliśmy tę piosenkę pod koniec prawie każdej imprezy i dbaliśmy, żeby nie zabrakło jej na żadnej z robionych przez nas kasetowych składanek. Pozwoliłem, aby tamtego grudniowego dnia piosenka przeniosła mnie z powrotem w przeszłość, myślałem, że mam już narzędzia umożliwiające mi uporanie się z wydarzeniami, do których doszło, kiedy miałem siedemnaście lat. Wydawało mi się nawet – o naiwności, o głupoto – że już przepracowałem tę traumę, dzięki książkom napisanym lata temu, po dwudziestce, po trzydziestce i po czterdziestce. Ale ta nad wyraz konkretna trauma znów mnie dopadła i udowadniała, że cokolwiek bym sądził o poradzeniu sobie z tym na własną rękę, bez wyznawania tego w powieści, nie mam racji.

Podczas całego tygodnia spędzonego na pustyni nie mogłem spać – wyszarpywałem najwyżej parę godzin pomimo stałej dawki benzodiazepin. Zafundowałem sobie autonokaut, przedawkowując xanax, ale czarne sny i tak nie dawały mi spać dłużej niż godzinę, dwie. Leżałem potem obudzony i wykończony w największej sypialni domu przy Azure Court w Palm Springs i próbowałem zwalczyć narastającą panikę – wynikłą wprost ze spotkania tamtej dziewczyny. Kryzys wieku średniego, który zaczął się u mnie po tamtej nocy w 2006 roku, potrwał z grubsza siedem lat. Siedem lat spędzonych na próbie opisania tego, co przydarzyło nam się ostatniego roku nauki w Buckleyu. Siedem lat sennej gorączki – kiedy to ogarniający mnie zewsząd lęk oddalił mnie od wszystkich osób, które znałem, a wynikły z niego stres uszczuplił mnie o osiemnaście kilo – ustąpiło dzięki pomocy terapeuty, mojego życiowego coacha, którego gabinet przy Sawtelle Boulevard, jedną przecznicę za zjazdem z czterysta piątki, sumiennie odwiedzałem przez cały rok. Jako jedyny z sześciu psychiatrów, do których kolejno trafiałem, nie bał się rzeczy, jakie mu opowiadałem. Od pięciu poprzednich dowiadywałem się, że nie powinienem demonizować okropieństwa wydarzeń, które się mi, nam przydarzyły, ale raczej przetworzyć narrację tak, aby była znośniejsza i nie zakłócała przebiegu kolejnych sesji.

W tamtym czasie zaczął się wreszcie mój długoletni związek, przez co pomniejsze problemy, które i tak nigdy poważnie nie zagrażały mojemu życiu – uzależnienie czy depresja – odsunęły się w cień. Ludzie, którzy unikali mnie przez całe siedem wychudzonych i wściekłych lat, nieoczekiwanie napotykali – w restauracji czy na filmowym seansie – nowego Breta i wydawali się zadziwieni, widząc, że ten człowiek nie jest już tak przerażony i popieprzony jak niegdyś. Literacka poza księcia ciemności, którą dla moich czytelników zawsze ucieleśniałem, zaczynała znikać, a w jej miejsce pojawiało się coś dużo cieplejszego – ten facet od American Psycho okazywał się naprawdę sympatycznym świrusem (niektórych zdawało się to dziwić), kimś, kogo da się lubić, a nie mającym wszystko za nic nihilistą. Wielu ludzi brało mnie właśnie za nihilistę, a ja sam wcześniej też nie opierałem się specjalnie temu wizerunkowi. Choć nigdy nie była to zamierzona poza.

*

STAŁA PO DRUGIEJ STRONIE ULICY, naprzeciwko CVS-u, drogerii, która parę dekad wcześniej była newwave’ową wrotkarnią. Wrotkarnia nazywała się Flipper’s, a dojrzenie tamtej kobiety w trakcie podróży do Palm Springs przypomniało mi, kiedy byłem w tym miejscu po raz ostatni. Była wiosna 1981 roku i nie pojawił się jeszcze wśród nas Robert Mallory, który we wrześniu zmienił wszystko. Byliśmy tam z Thomem Wrightem i jeszcze dwójką chłopaków z klasy, Jeffem Taylorem i Kylem Colsonem. Czterech siedemnasto­letnich licealistów w rolls-roysie Rona Levina, nieszkodliwego geja i oszusta, z którym poznał nas Jeff Taylor. Wszyscy w tamtym kabriolecie byliśmy ożywieni po kokainie, której nawciągaliśmy się chwilę wcześniej w mieszkaniu Rona w Beverly Hills. Był wieczór w środku tygodnia, trwał nasz przedostatni rok w szkole średniej, a to, co cała ta sytuacja mówi o naszej dojrzałości, pozostawię sprawą otwartą. Równie wiele mówi o nas i to, że Jeff, przystojny surfer, który był drugim-lub-trzecim najpiękniejszym chłopakiem w klasie – pierwszeństwo należało się Thomowi Wrightowi – świadczył Ronowi drobne przysługi seksualne za gotówkę, choć był hetero. Większość kasy szła na nowe deski, sprzęt stereo i wynagrodzenie dla dealera trawy z Zuma Beach.

Kolejne wnioski na temat tamtego świata można wyciągnąć z faktu, że Ron Levin został zamordowany kilka lat później przez dwóch członków zrzeszenia określanego jako Billionaire Boys Club, klub młodych miliarderów – grupę towarzyską i kolektyw inwestorski składający się z wielu chłopaków, których jakoś tam znaliśmy, bo również należeli do światka uczniów prywatnych szkół w Los Angeles. Miliarderzy chodzili do Harvard School for Boys, która – obok Buckley School – była jedną z dwóch najbardziej prestiżowych prywatnych placówek w mieście. Uczniowie tych szkół musieli się nawzajem znać, bo należeli do ekskluzywnego kręgu osób przygotowywanych do prestiżowych studiów. Nieco później, kiedy już studiowałem w Bennington College, podczas ferii zimowych spotkałem założyciela Billionaire Boys Club, Joego Hunta. Doszło do tego w trakcie kolacji, na którą poszedłem z kilkorgiem znajomych, do La Scala Boutique w Beverly Hills. Było to kilka miesięcy przed śmiercią Rona Levina z rąk szefa ochrony BBC (tak się nazwę klubu skracało) – śmiercią zleconą właśnie przez Joego. Joe Hunt był wysoki, przystojny i milkliwy. Nie było w nim nic, co by wskazywało, że jest zdolny do przestępstw, za które później trafił do więzienia.

Uciekam w dygresje, bo przecież wszystko, co przydarzyło nam się jesienią 1981 roku, nie ma żadnego związku z klubem młodych miliarderów, Ronem Levinem i Joem Huntem. To tylko wycinek tego, dokąd zmierzał nasz głęboko imperialny świat. Byliśmy jego częścią, choć kiedy w 1983 roku wydarzyła się „sprawa” Billionaire Boys Club, było już dawno po naszej „sprawie”. Być może właśnie ochocze wtargnięcie w głęboko hedonistyczny świat dorosłych sprawiło, że uchyliliśmy drzwi Robertowi Mallory’emu, Trawlerowi i wypadkom z nimi związanym – zaprosiliśmy ich, choć przynajmniej moim zdaniem byliśmy zupełnie nieświadomi ceny, jaką przyszło nam ostatecznie zapłacić.

*

TAMTEJ WIOSENNEJ NOCY pędziliśmy kabrioletem Rona Levina z Beverly Hills do wrotkarni Flipper’s w West Hollywood. Jechaliśmy po La Cienega Boulevard, Donna Summer śpiewała Dim All the Lights z ośmiościeżkowej kasety z albumem Bad Girls, który puściliśmy w samochodowym zestawie stereo. Ron prowadził, Jeff siedział obok na miejscu pasażera, a Kyle, Thom i ja gnietliśmy się z tyłu. Wciśnięty w środek widziałem, jak dłoń Rona wędruje na udo Jeffa i jak Jeff delikatnie spycha ją stamtąd, nie posyłając kierowcy jednego spojrzenia. Thom wychylił się i zachęcony moim szturchnięciem też to zobaczył, wzruszył ramionami, spojrzał na mnie, przewrócił oczami, żebym dał spokój. Czy wzruszenie ramion miało oznaczać, że wszyscy żyjemy, jak żyjemy, i nie mamy z tym problemu? Taką miałem nadzieję, kiedy odwzajemniałem spojrzenie Thoma Wrighta. Naprawdę nas to wtedy nie obchodziło: byliśmy młodzi, byliśmy na haju, była ciepła wiosenna noc, wchodziliśmy w świat dorosłych – wszystko inne nie miało znaczenia. Niedługo miało nadejść łagodne i piękne kalifornijskie lato 1981 roku – lato poprzedzające koszmar, choć jak się później dowiedzieliśmy, koszmar zaczął się wcześniej, a latem trwał już w najlepsze, choć nie byliśmy jeszcze tego świadomi. Owa wiosenna noc, z której zapamiętałem kilka wyraźnych szczegółów, z perspektywy czasu okazała się jedną z ostatnich niewinnych nocy mojego życia, pomimo że w ogóle nie powinniśmy się znaleźć w takiej sytuacji, jak tamtej nocy: niepełnoletni, na lekkim kokainowym rauszu, z dużo starszym od nas gejem, który za trzy lata zostanie zamordowany przez jednego z naszych kolegów, prywatnie i elitarnie kształconych.

Nie przypominam sobie jeżdżenia na wrotkach, ale pamiętam picie szampana w naszym boksie i lecącą na cały regulator ścieżkę dźwiękową z Xanadu. Pamiętam też, że wróciliśmy do mieszkania Rona w Beverly Hills i że Ron ot tak zniknął z Jeffem w sypialni – chciał mu pokazać nowego rolexa, którego niedawno kupił. Kyle pojechał do rodziców do Brentwood, a my z Thomem wciągnęliśmy jeszcze trochę koki i słuchaliśmy razem płyt (pamiętam, jakich płyt: Duran, Billy Idol, Squeeze), aż w końcu i ja sobie poszedłem. Thom czekał jeszcze na Jeffa, a kiedy Ron zasnął, obaj ruszyli do domu ojca Jeffa w Malibu. Nie spali do rana, kończąc pół grama narkotyku podarowane przez Rona Jeffowi, po czym w kombinezonach poszli o świcie na plażę posurfować na falach rozbijających swoje grzbiety o spowite we mgle wybrzeże. Następnie wcisnęli się w szkolne mundurki i zaczęli długą drogę do Buckleya, najpierw wzdłuż Sunset Boulevard aż do skrzyżowania z Beverly Glen, a potem przez wzgórza do Sherman Oaks. Kilka godzin wcześniej ja też jechałem wśród kanionów, wracając do domu rodziców przy Mulholland Drive. Dojechałem, wziąłem valium wyjęte z pudełeczka na leki od Gucciego – pudełeczko podarowała mi na święta Susan Reynolds, miałem wtedy piętnaście lat, i może być ono kolejną wskazówką, kim właściwie byliśmy – i zapadłem w lekki sen bez marzeń sennych.

*

STALIŚMY SIĘ NIEZALEŻNI, kiedy pokończyliśmy szesnaście lat, ale nie wydawało nam się to nigdy zgubne dla naszej młodości. W Los Angeles wchodzisz w dorosłość w dniu, w którym dostajesz do ręki prawo jazdy. Pamiętam, że Jeff Taylor pierwszy z naszej klasy dostał samochód, pewnego wieczoru w środku tygodnia przyjechał do Beverly Hills po Thoma Wrighta, a potem zgarnął mnie spod domu przy Mulholland Drive i wspólnie ruszyliśmy w kierunku Hollywood z puszczoną na cały regulator kasetą z albumem Glass Houses Billy’ego Joela. You May Be Right leciało z głośników, a my chcieliśmy zobaczyć późnowieczorny pokaz Saturna 3 w świecącym pustkami kinie Cinerama Dome. Był luty 1980 roku, samego filmu nie pamiętam – science fiction tylko dla dorosłych, grała w tym Farrah Fawcett – pamiętam za to wolność płynącą z samodzielnego wyjścia na miasto, bez rodziców. Wtedy po raz pierwszy pojechaliśmy sami na seans o dziesiątej wieczór i bawiliśmy się razem na przepastnym parkingu kina samochodowego. Zbliżała się północ, otaczało nas wyludnione Hollywood, paliliśmy na spółkę jointa, a przyszłość stała otworem.

Kiedy sam dostałem prawo jazdy, nierzadko zdarzało mi się, że w środowe wieczory po pośpiesznym przejrzeniu prac domowych zjeżdżałem o siódmej ze wzgórz do West Hollywood, żeby posłuchać debiutanckiego programu Psychedelic Furs w klubie Whisky a Go Go. Nie pytałem matki o pozwolenie na wyjście do klubu (moi rodzice byli już wtedy w separacji), bo takie wyjście w środku tygod­nia stało się dla mnie czymś zupełnie zwyczajnym. Dawałem jej tylko znać, że będę z powrotem przed północą, ulatniałem się z domu i jechałem pustymi kanionami do wtóru Missing Persons albo Doorsów, zjeżdżałem z Sunset Boulevard i zostawiałem auto przy North Clark Street, płacąc uprzednio pięć dolarów parkingowemu. Drzwi do Whisky otwierał mi lipny dowód (czasami nikt go nawet nie sprawdzał), pytałem rastafarianina przy barze, czy nie wie, gdzie mogę zdobyć trochę kokainy, a ten zwykle wskazywał platynowego blondyna w głębi sali. Podchodziłem do niego, dawałem porozumiewawczy znak i wsuwałem mu zwitek gotówki, po czym wracałem do baru zamówić whiskey sour – mój ulubiony licealny drink – i czekałem, aż koleś wstanie, pójdzie i zajrzy na chwilę do biura menadżera, żeby wrócić z niewielką paczuszką. Później ruszałem w górę kanionów, przemierzałem Mulholland Drive – wszystko było opustoszałe, ja na haju, z goździkowym papierosem w ustach – zjeżdżałem w dół Laurel Canyon i jeździłem sobie po dzielnicach rozpościerających się wzdłuż Ventura Boulevard. Zaczy­nałem od Studio City, potem powoli snułem się po Valley Vista Boule­vard przez pogrążone w ciemności Sherman Oaks, docierałem do Encino, mijałem je, wjeżdżałem do Tarzany. Jeździłem bez celu, mając po bokach pogrążone w mroku domy, które równą linią układały się w te przedmieścia. Słuchałem sobie Kingsów i jechałem, dopóki nie przyszedł czas wracać na Mulholland Drive. Wybierałem wtedy albo Ventura Boulevard, albo sto jedynkę, z której zjeżdżałem na Van Nuys, a stamtąd na Beverly Glen Boulevard. Niekiedy podczas powrotu dostrzegałem zielony poblask oczu kojota złapanego w blask przednich świateł mojego mercedesa, kojot rzucał przelotne spojrzenie i wracał do grasowania po rubieżach Mulholland Drive. Czasem kojotów była cała wataha i musiałem zatrzymywać samochód, czekając, aż znów złapią trop i zejdą z drogi. Każdego poranka po takiej nocy, nieważne, jak długo by trwała, byłem w stanie wstać i kilka minut przed początkiem pierwszej lekcji dotrzeć na szkolny parking, porządnie ubrany w szkolny mundurek. Nigdy nie dokuczały mi ani kac, ani zmęczenie, czułem się tylko przyjemnie pobudzony.

*

JEŚLI WIOSNĘ I LATO 1981 ROKU uznać za rajski sen, to wrzesień i związane z nim zjawienie się Roberta Mallory’ego oznaczały tego snu koniec – ogarnęło nas poczucie, że skrada się coś innego, mroczne prawidłowości zaczęły wychodzić na jaw, a my po raz pierwszy dostrzegliśmy nowe rzeczy, jakbyśmy usłyszeli nieodbieralne wcześniej sygnały. Nie chcę tu rysować bezpośrednich powiązań między pewnymi szczególnymi wydarzeniami a przybyciem Roberta Mallory’ego wraz z końcem rajskiego lata osiemdziesiąt jeden, ale tak się złożyło, że ów fakt zbiegł się z chwilą, kiedy nasze miasto zaczęło nieśpiesznie staczać się w obłęd. Zupełnie jakby dał o sobie znać jakiś inny świat, nadający temu, który znaliśmy i uznawaliśmy za pewnik, nowe, mroczniejsze barwy.

Dam przykład, w owym czasie domy w niektórych dzielnicach wzięli sobie na cel członkowie pewnej sekty i zaczęli je uważnie obserwować. Ich zamiary były trudne do ustalenia. Początkowo jakiś blady hipis pojawiał się na skraju podjazdu, mamrotał coś do siebie, jego krok z nagła zamieniał się w krótki powłóczysty taniec, ale później, już w grudniu, sekta, do której należeli owi hipisi, po całym mieście popodkładała materiały wybuchowe. W wieczór poprzedzający Święto Dziękczynienia na dachu domu towarowego Neiman Marcus w Beverly Hills pojawił się niespodziewanie snajper, a alarm bombowy wymiótł wigilijnych gości z restauracji Chasen’s. Równie niespodziewanie dowiedzieliśmy się o nastolatku z Pacific Palisades, który wmówił sobie, że opętał go „diabelski duch”, oraz o przeprowadzonych na nim przez dwóch księży skomplikowanych egzorcyzmach, które o mało chłopaka nie zabiły – podczas rytuałów opętanemu krwawiły oczy, ogłuchł na jedno ucho, dostał zapalenia trzustki i połamał cztery żebra. Oto nagle pięcioro studentów UCLA pochowało żywcem swojego uniwersyteckiego kolegę, wszystko pod wpływem fencyklidyny, w akademiku, na imprezie, która w beznamiętnej relacji świadka „trochę się wymknęła spod kontroli”. Mężczyzna o mało nie zginął i w śpiączce wylądował w wyciemnionej szpitalnej sali w jednym z budynków uczelnianego Medical Plaza. Oto nagle na różne zakątki miasta spadła plaga pająków. Bohaterką najbarwniejszej his­torii tamtej jesieni była jednak mutantka – potwór, ryba wielkości niewielkiego samochodu wyłowiona z oceanu w okolicach Malibu. Zwierzę było szarobiałego koloru upstrzone plamami srebrzystopomarańczowych łusek i miało szczęki godne rekina, choć rekinem bynajmniej nie było, a kiedy rybacy owego stwora wypatroszyli, znaleźli w jego wnętrzu dwa zaginione od pewnego czasu psy, połk­nięte w całości.

No i wreszcie pojawił się sam Trawler.

Już od jakiegoś roku dochodziło do przeróżnych włamań, napaści, wreszcie zniknięć, a wtedy, w 1981 roku, odnaleziono ciało drugiej z zaginionych nastolatek – pierwsze odkryto jeszcze w 1980 roku – i połączono to w końcu z włamaniami do domów. Wszystkie te rzeczy wydarzyłyby się pewnie i bez Roberta Mallory’ego, ale nie mogę ignorować faktu, że jego zjawienie zbiegło się w czasie z osobliwym zmrocznieniem, któremu stopniowo uległy nasze życia. Inni tak zrobili, na własną zgubę. Czy to za sprawą pecha, czy nieszczęsnej czasowej zbieżności, wszystkie te wydarzenia po prostu się ze sobą wiązały i choć to nie Robert Mallory był snajperem z dachu domu towarowego, i to nie po jego telefonie opustoszała restauracja, i choć nie miał związku z brutalnymi egzorcyzmami w Pacific Palisades, ani nie zbliżył się do akademika w Westwood, gdzie ofiarę głupiego zakładu wrzucono w grobowy dół, to właśnie jego obecność, przynajmniej dla mnie, zrosła się ze wszystkimi tymi zdarzeniami. Każda koszmarna historia tamtej jesieni, wszystko, co wnosiło w naszą społeczną bańkę mrok, którego wcześniej nie dostrzegliśmy, miało związek z nim.

*

TYDZIEŃ TEMU na portalu classmates.com zamówiłem sobie kopię albumu absolwentów, a zarazem kroniki szkolnej mojej Buckley School z 1982 roku. Kosztowało mnie to dziewięćdziesiąt dolarów i cztery dni czekania na nadaną FedExem przesyłkę. Kiedy książka trafiła do mojego mieszkania na Doheny Road, przypomniałem sobie, czemu dotąd nie miałem własnego egzemplarza: nie chciałem wspominać rzeczy, które przydarzyły się mnie i moim straconym przyjaciołom. Pamiątkową księgę naszego rocznika zatytułowaliśmy Kadry, a jej redaktorką była koleżanka z klasy, która została później znaną hollywoodzką producentką. Jej pomysł sprawił, że rok szkolny 81/82 opowiedzieliśmy w filmowej stylizacji: po całym albumie rozrzucono fotosy z filmów, wszelkich, od Przeminęło z wiatrem po Zwyczajnych ludzi, co z perspektywy czasu wydaje mi się zabiegiem przesadnie frywolnym i beztroskim, jak malowanie szminką ust maski pośmiertnej. Kiedy powoli przewracałem strony rozdziału „Absolwenci”, w którym każdy z nas dostał ku pamięci całą osobną stronę, gdzie mógł podziękować rodzicom, umieścić zdjęcia przyjaciół i cytaty – w ogóle zaprojektować przestrzeń stronicy, żeby najlepiej oddawała to, kim, jak się nam wówczas wydawało, jesteśmy, pozwalała opowiedzieć najlepsze wersje siebie – uparcie powracała do mnie myśl, że z sześćdziesięciu osób z rocznika 1982 po pięciu nie było już wówczas śladu. Poszczególnym osobom z tej piątki nie udało się dotrwać do końca z bardzo różnych powodów, ale przed samym faktem nie dało się uciec: nie mogłem go wymazać ani udawać, że to nieprawda. Poumieszczano nas w książce w porządku alfabetycznym, a ja po łyknięciu ginu ze szklanki z pewnym wahaniem zacząłem przewracać kartki do miejsc, gdzie każde z tej piątki powinno się znaleźć. Zauważyłem, że ich po prostu tam nie ma – istnieli w pierwszym tygodniu września, ale z tego rozdziału ich wymazano. Zamiast tego trójka z nich trafiła do sekcji pośmiertnych wspomnień, mieszczącej się na samym końcu książki.3

POJAWIŁO SIĘ ZAKŁÓCENIE, skaza na rajskim obrazie lata 1981 roku – pod koniec lipca po wyjściu z imprezy na obrzeżach Encino zniknęła dziewczyna. Julie Selwyn.

Początkowo pojawiło się na ten temat bardzo niewiele informacji, poza tym nikt z nas jej nie znał – łatwo mogło to wszystko przejść w pogłoskę, a później w miejską legendę o dziewczynie, co wyszła z imprezy i nikt jej już potem nie widział – ale to zniknięcie zostało dość szybko połączone z dwiema innymi sprawami, jedną z lata 1980 roku i drugą ze stycznia 1981 roku. Kiedy zaś w ostatnich dniach września odnaleziono jej ciało, oznajmiono, że istnieją podobieństwa między szczątkami zaginionych oraz zbliżone okoliczności śmierci każdej z ofiar. W 1981 roku nikt jeszcze nie wiedział, co dokładnie przydarzyło się Julie Selwyn, Katherine Latchford i Sarah Johnson ani że zabiła je ta sama osoba lub osoby – mówiono tylko, że zostały porwane i przez dwa miesiące pozostawały zaginione, dopóki ich ciał nie odnaleziono – ciała Katherine i Sarah znalazły się zresztą w miejscach odległych i ustronnych po anonimowym telefonie, którego jak założyli śledczy, dokonał maskujący się zabójca ze zmienionym, przeciągłym głosem, a w istocie chcący wiedzieć, dlaczego dziewczyny, porzucone wiele tygodni wcześniej, nie zostały odnalezione – czekał na zachwyt dla swoich dokonań. Prasa nie poznała wówczas wszystkich szczegółów podobnych do siebie nawzajem okaleczeń, których doznały ofiary, i potrzeba było niemal roku od momentu odnalezienia ciała ostatniej dziewczyny pod koniec 1981 roku, aby opinia publiczna dowiedziała się większości rzeczy na ten temat – w przedcyfrowym świecie łatwiej było utrzymać coś w tajemnicy; co więcej, sekrety były w przedcyfrowej rzeczywistości standardem. Zanim cokolwiek oficjalnie potwierdzono, szerzyły się wyłącznie pogłoski dotyczące sposobu, w jaki dziewczyny były torturowane, okaleczane, i tego, jak zostały zamordowane. Owszem, były przecieki, anonimowe, wiarygodne źródła podające detale tak bezwstydne, że każdy, kto w to uwierzył, natychmiast zaczynał rozumieć, dlaczego miejska policja mówiła o „obrażeniach” i starała się tu zachować możliwie największy brak precyzji. Każda osoba, która dokładnie wiedziała, o co chodzi – bo choćby widziała te rany podczas autopsji w świetle kostnicznych jarzeniówek – wolała, aby mieszkańcy za bardzo się nie przestraszyli.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: