Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Strzyga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strzyga - ebook

W tej fascynującej opowieści o zbrodni, tajemnicach i ludzkich słabościach jedno jest pewne – nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Na poznańskim cmentarzu ktoś otworzył grób i sprofanował pochowane w nim szczątki. Czaszkę  przeniósł między nogi denatki, a w klatkę piersiową wbił dwie zaostrzone kości.

O sprawie zostaje powiadomiona policja. Na prośbę podkomisarz Natalii Turkot do akcji wkracza Krystian Feusette, wybitny antropolog sądowy, który kilka lat wcześniej pomógł złapać długo nieuchwytnego Złodzieja Czaszek z Pomorza. Wkrótce do podobnego zbezczeszczenia zwłok dochodzi na kolejnym cmentarzu. Okazuje się, że znalezione kości należą do dawnych członkiń poznańskiego kowenu wicca. Wszystko wskazuje na to, że to nie koniec tego typu profanacji, a tajemniczy sprawca stanowi zagrożenie również dla żywych.

Rozpoczyna się wyścig z czasem. Feusette i Turkot, wspierani przez doświadczoną archeolożkę, muszą zmierzyć się z zagadką, która dzień po dniu okazuje się coraz bardziej złożona. Czy odkryją prawdę ukrytą w ciemnościach przeszłości?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68249-05-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

PO­ZNAŃ, 1 LU­TEGO 2023 ROKU

Olek Ta­pik z ręką na sercu przy­siągłby, że zaj­rzał wtedy w ot­chłań pie­kieł.

Pra­co­wał na cmen­ta­rzu Je­życ­kim – za­byt­ko­wej ne­kro­po­lii przy zbiegu ulic No­winy i Szpi­tal­nej. Był gra­ba­rzem od dzie­się­ciu lat. Wio­sną i la­tem lu­bił spa­ce­ro­wać alej­kami po­ro­śnię­tymi szpa­le­rami klo­nów i je­sio­nów, czuł się wtedy jak w ogro­dzie. Pew­nie dla­tego w la­tach sześć­dzie­sią­tych za­mie­rzano zmie­nić to miej­sce w park, ale cmen­tarz ob­jęto ochroną kon­ser­wa­tor­ską i plany nie wy­pa­liły.

Ta­pik przy­cho­dził do ro­boty na ósmą, ale dzi­siaj się spóź­nił. To przez śnieg, który pa­dał ob­fi­cie od kilku dni. Chod­niki mniej wię­cej od­śnie­żono, ale uli­cami jeź­dziło się jak w tu­ne­lach. Na cmen­ta­rzu śnieg uło­żył się w oka­załe wy­dmy. Od czasu do czasu po­dmuch wia­tru pod­ry­wał war­stwę bia­łej szaty, roz­rzu­ca­jąc jej krysz­tałki mię­dzy groby. Zimą cmen­tarz też miał swój urok.

Biuro cmen­tarne znaj­do­wało się za­raz po le­wej stro­nie głów­nej bramy. Do kan­ciapy gra­ba­rzy pro­wa­dziło osobne wej­ście na ty­łach bu­dynku. Ta­pik otrze­pał buty na progu i wszedł do środka. Od razu ude­rzyły go cie­pło z pieca ka­flo­wego i aro­mat świeżo pa­lo­nej kawy, która stała na stole.

Zza rogu wy­ło­nił się ko­lega, nieco star­szy i bar­dziej przy­sa­dzi­sty. Wy­pili ra­zem kawę i za­mie­nili kilka słów o tym, jak ohydna zima spa­ra­li­żo­wała mia­sto. A po­tem, tak jak wy­ma­gała tego ru­tyna, za­pa­lili pa­pie­rosa.

O je­de­na­stej za­pla­no­wano po­grzeb. Nie uśmie­chało mu się od­mra­żać so­bie dzi­siaj tyłka, ale nie miał wyj­ścia. „Ro­bota cze­kała”. Koło po­łu­dnia za­po­wia­dali ko­lejne opady śniegu.

– Pójdę już. – Ta­pik wziął szpa­del z rogu kan­ciapy. – Od­garnę śnieg, a ty do­jedź do mnie ze sprzę­tem.

Ko­lega w od­po­wie­dzi uniósł kciuk.

Ta­pik wziął szpa­del i wy­szedł. Świa­do­mie wcze­śniej za­piął kurtkę, wie­dząc, że nie uda mu się unik­nąć prze­szy­wa­ją­cego chłodu. Niebo nad drze­wami za­snuły chmury o bar­wie ciem­nej por­ce­lany, jakby ktoś po­ma­lo­wał je pędz­lem brud­nym od bia­łej farby. Mi­nął gro­bo­wiec, z któ­rego wy­sta­wały rzeźby anio­łów po­zba­wio­nych rąk. Spo­czy­wał w nim Jan Kul­czyk. Jako je­den z naj­bo­gat­szych Po­la­ków za­wsze wy­da­wał mu się eks­tra­wa­gancki – na­wet po śmierci. Za gro­bow­cem cią­gnęła się alejka. Śnieg chru­po­tał w rytm jego kro­ków, aż do ka­pliczki. Dziś od­by­wały się tu po­grzeby, ale Ta­pik pa­mię­tał czasy, kiedy ka­pliczka słu­żyła za miej­sce chrztu.

Dziwne, jak ży­cie i śmierć lu­bią so­bie pła­tać fi­gle – po­my­ślał.

Przy ko­lej­nym kroku jego stopa ze­śli­zgnęła się po lo­dzie i stra­cił rów­no­wagę. Upa­dek był tak na­gły, że nie miał szans, aby za­re­ago­wać. Ru­nął na plecy, wy­pusz­cza­jąc szpa­del, który po­le­ciał w za­spę.

– Kurwa mać...

To był je­den z tych zi­mo­wych upad­ków, z któ­rych się śmiał, oglą­da­jąc nie­gdyś Śmie­chu warte z Drozdą. A te­raz, pro­szę, „nie śmiej się dziadku z czy­je­goś wy­padku”. Oprócz ko­pa­nia grobu trzeba bę­dzie po­sy­pać wszyst­kie alejki zie­mią, a naj­le­piej mie­szanką ziemi z solą, żeby nikt nie upadł i nie po­są­dził ich o za­nie­dba­nie.

Pod­niósł się na łok­cie, pod­parł ko­la­nami i wstał na pro­ste nogi. Się­gnął po szpa­del i gdy uniósł wzrok, mi­mo­wol­nie spoj­rzał przed sie­bie na rząd na­grob­ków od­cho­dzą­cych na prawo od ka­pliczki.

– Co jest? – mruk­nął pod no­sem.

Na tle bieli od­zna­czał się pla­cek bru­nat­nej ziemi. Zdzi­wił się, bo nie było to miej­sce prze­zna­czone na wy­ko­pa­nie dziury. Poza tym tam już stał czyjś grób. Co wię­cej, był otwarty, a ka­mienna płyta, która po­winna go przy­kry­wać, le­żała na środku alejki.

– O mój Boże... – jęk­nął, kiedy spoj­rzał do jego wnę­trza.

Wy­cią­gnął ko­mórkę i wy­brał nu­mer alar­mowy.

* * *

Col­le­gium Ana­to­mi­cum znaj­duje się przy ulicy He­lio­dora Świę­cic­kiego i jest sie­dzibą Uni­wer­sy­tetu Me­dycz­nego. Po­cząt­kowo gmach miał słu­żyć za Pa­łac Sztuki, pod­czas II wojny świa­to­wej na­zi­ści zro­bili so­bie tu kwa­terę i skre­mo­wali po­nad osiem ty­sięcy lu­dzi. Do­piero po woj­nie bu­dy­nek tra­fił w ręce me­dy­ków. To oni stwo­rzyli tu Za­kład Me­dy­cyny Są­do­wej, znaj­du­jący się w trze­wiach uni­wer­sy­tetu.

Wła­śnie tam, w sali wy­kła­do­wej, dok­tor Kry­stian Feu­sette pro­wa­dził pre­lek­cję o przy­dat­no­ści an­tro­po­lo­gii są­do­wej w dzi­siej­szych cza­sach. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że cie­szył się sym­pa­tią stu­den­tów. Przy­stojny bru­net z wi­docz­nymi si­wymi wło­sami, czter­dzie­sto­pię­cio­la­tek, sa­motny. Ale nie cho­dziło tylko o apa­ry­cję. Jego wy­kłady przy­po­mi­nały dys­ku­sję rów­nych so­bie part­ne­rów. Nie za­glą­dał do no­ta­tek, cho­dził po sali, a z jego do­brze zbu­do­wa­nej syl­wetki ema­no­wał en­tu­zjazm.

Za­wsze z uwagą słu­chał py­tań i ni­gdy nie za­wsty­dzał stu­den­tów, na­wet w przy­padku braku pod­sta­wo­wej wie­dzy. Koń­cówkę wy­kładu po­świę­cał na py­ta­nia. Zro­bił tak i tym ra­zem.

Bru­netka, sie­dząca w dru­gim rzę­dzie, pod­nio­sła rękę.

– Po­wie­dział pan, dok­to­rze, że nie zga­dza się z okre­śle­niem „prze­stępca do­sko­nały”. Dla­czego?

– Po­nie­waż jest to nie­trafna na­zwa – od­parł Feu­sette. – Tak zwani „prze­stępcy do­sko­nali” mają szczę­ście, bo na­uki są­dowe wciąż się roz­wi­jają. Wiele spraw, które były nie­moż­liwe do roz­wią­za­nia kie­dyś, dzi­siaj szybko uj­rza­łyby fi­nał. Do­wody w po­staci ba­dań DNA do­pusz­czono do­piero w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku. Re­kon­struk­cja czaszki, ba­da­nia nad roz­wo­jem larw much w zwło­kach czy roz­kładu ciała po śmierci to pierw­sze kroki na nie­zna­nym lą­dzie. Dla­tego po­wie­dział­bym, że ist­nieje ra­czej „prze­stępca nie­wy­kryty”.

Drzwi do sali uchy­liły się z de­li­kat­nym skrzyp­nię­ciem. Feu­sette zer­k­nął w tamtą stronę i za­uwa­żył po­li­cjantkę w mun­du­rze. Ko­bieta unio­sła dłoń w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście. Nie chciała prze­szko­dzić, ale naj­wy­raź­niej nie miała wyj­ścia. Sta­nęła w ką­cie sali.

Feu­sette ski­nął głową.

Ko­lejne py­ta­nie za­dał chło­pak z bu­rzą ja­snych wło­sów na gło­wie.

– Czy zna­lazł pan ko­goś, kogo nie dało się zi­den­ty­fi­ko­wać?

Feu­sette za­śmiał się pod no­sem.

– Rzadko znaj­duję kom­pletne szczątki. Czę­sto to je­dy­nie frag­menty. Wtedy fak­tycz­nie trudno jest zi­den­ty­fi­ko­wać wła­ści­ciela, ale ko­ści zdra­dzą wię­cej, niż mógłby to zro­bić żywy czło­wiek. Na­sze ży­cie, wzloty i upadki, zwłasz­cza upadki, po­zo­sta­wiają ślady, które można od­czy­tać długo po śmierci. Wy­star­czy przy­ło­żyć ucho i słu­chać szep­tów zmar­łych.

– Nie boi się pan, że prze­stępcy będą chcieli się ze­mścić?

To py­ta­nie za­dała ru­do­włosa stu­dentka sie­dząca w głębi sali. Z po­wodu bla­dej skóry i tego, jak się gar­biła, Feu­sette śmiało wi­działby ją w roli an­tro­po­loga są­do­wego. Prze­cież an­tro­po­lo­dzy naj­czę­ściej pra­co­wali w po­zy­cji zgar­bio­nej – je­śli nie nad zwło­kami, to nad opi­niami dla są­dów.

– A czemu mie­liby to ro­bić?

Stu­dentka zmarsz­czyła brwi.

– Po­maga pan ich zła­pać – od­parła, jakby to było oczy­wi­ste.

– Je­stem na­ukow­cem. Moje eks­per­tyzy po­pie­rają lub prze­czą do­wo­dom ze­bra­nym przez po­li­cję. Nie ode mnie za­leży wy­nik pro­cesu, więc nie mam się o co mar­twić.

– A co ze Zło­dzie­jem Cza­szek? – cią­gnęła ru­do­włosa. – Po­dobno na sali są­do­wej po­wie­dział, że gdyby nie pan, po­li­cja ni­gdy by go nie zła­pała.

Miała na my­śli zło­dzieja ludz­kich szcząt­ków dzia­ła­ją­cego na Po­mo­rzu, przez nie­któ­rych zwa­nego se­ryj­nym, który był nie­uchwytny dla po­li­cji od po­nad trzech lat. Po­nie­waż jego cha­rak­te­ry­stycz­nym spo­so­bem dzia­ła­nia były kra­dzieże cza­szek, me­dia okrzyk­nęły go Zło­dzie­jem Cza­szek. Otrzy­mał też przy­do­mek „Duch”, bo nikt go nie wi­dział, nie znał i nie mógł od­gad­nąć jego mo­ty­wów.

– Je­śli my­śli­cie pań­stwo, że an­tro­po­lo­dzy są­dowi zja­wiają się na miej­scu prze­stęp­stwa i roz­wią­zują za­gadki ni­czym Sher­lock Hol­mes, to je­ste­ście w błę­dzie.

– Nie brał pan czyn­nego udziału w śledz­twie? – Ru­do­włosa nie da­wała za wy­graną.

– Po­li­cja po­pro­siła mnie o po­moc, to prawda, ale w spra­wie Zło­dzieja Cza­szek w ogóle nie ru­szy­łem się z na­szego za­kładu. Wszystko, czego po­trze­bo­wa­łem, wy­słano mi na pocztę elek­tro­niczną – uciął na chwilę. Na sali za­pa­no­wała ci­sza jak w ko­ściele. Po­tem do­dał: – Czy w ten spo­sób roz­wia­łem nieco mit an­tro­po­loga-de­tek­tywa?

Fala śmie­chu ro­ze­szła się po sali.

– A te­raz się oba­wiam, że mu­szę koń­czyć i wy­pu­ścić pań­stwa na kawę. Mi­łego dnia.

Stu­denci na­gro­dzili go bra­wami, a on wró­cił do ka­te­dry, żeby spa­ko­wać rze­czy do torby.

– Prze­pra­szam, dok­to­rze – rze­kła po­li­cjantka. – Pod­ko­mi­sarz Na­ta­lia Tur­kot. Ko­menda Miej­ska Po­li­cji. – Wy­jęła od­znakę. – Po­trze­buję pana po­mocy.

– Czy to pilne?

– Nie zaj­mo­wa­ła­bym panu czasu, gdyby sprawa nie była po­ważna – za­pew­niła.

Feu­sette spa­ko­wał lap­topa do torby.

– Za­tem czym mogę słu­żyć?

– Zna­leź­li­śmy szczątki.

– To przy­wieź­cie je tu do ba­da­nia.

– To nie ta­kie pro­ste.

– Dla­czego?

– Nie mo­żemy ich ru­szyć.

– Czyżby za­lano je be­to­nem? – za­żar­to­wał Feu­sette, ale Tur­kot nie było do śmie­chu.

Więk­szość sek­cji zwłok prze­pro­wa­dzał tu­taj, w gma­chu uni­wer­sy­tec­kim w Za­kła­dzie Me­dy­cyny Są­do­wej. Na miej­sce zda­rze­nia wzy­wano pa­to­mor­fo­loga oraz le­ka­rza, który for­mal­nie stwier­dzał zgon.

Feu­sette nie zaj­mo­wał się przy­czyną i spo­so­bem śmierci, za­czy­nał tam, gdzie pa­to­mor­fo­log koń­czył. Jego za­da­niem było od­two­rze­nie prze­biegu ży­cia zmar­łego – po­łą­cze­nie jego toż­sa­mo­ści z tym, co po nim zo­stało. Dla­tego zwy­kle wkra­czał jako ostatni. Czyżby coś miało się zmie­nić?

– To wła­śnie zna­leź­li­śmy.

Pod­ko­mi­sarz po­ka­zała mu fo­to­gra­fię z miej­sca zda­rze­nia.

– To nie jest na­tu­ralna po­zy­cja ludz­kiego szkie­letu – stwier­dził pew­nie.

– Ni­gdy przed­tem nie spo­tka­łam się z czymś ta­kim – przy­znała po­li­cjantka. – Nie chcia­ła­bym po­wtórki z Po­mo­rza.

* * *

Gdy w po­godny li­sto­pa­dowy po­ra­nek we­zwano po­li­cjan­tów na cmen­tarz do gdyń­skiej dziel­nicy Lesz­czynki, nie spo­dzie­wali się oni, że bę­dzie to po­czą­tek dłu­giego śledz­twa, które zszo­kuje nie tylko opi­nię pu­bliczną, lecz także ich sa­mych.

Znisz­czono grób i wy­ko­pano dziurę. W trum­nie le­żały ludz­kie szczątki, ale nie wszyst­kie. Bra­ko­wało czaszki. Po­li­cja wsz­częła do­cho­dze­nie na pod­sta­wie ko­deksu kar­nego. I to wszystko. Nie zna­le­ziono żad­nych świad­ków ani po­dej­rza­nych.

Dwa mie­siące póź­niej na tym sa­mym cmen­ta­rzu do­szło do ko­lej­nej pro­fa­na­cji. Mo­dus ope­randi był po­dobny: grób znisz­czono nocą, zbez­czesz­czono szczątki i skra­dziono czaszkę. To zu­chwal­stwo było ni­czym ukłu­cie w ego po­li­cji, dla­tego Ko­menda Miej­ska Po­li­cji w Gdyni nadała spra­wie prio­ry­tet. Do ze­społu kry­mi­nal­nych do­łą­czyło dwóch ko­lej­nych funk­cjo­na­riu­szy, a sprawcę na­zwali Zło­dzie­jem Cza­szek.

Ude­rzył po­now­nie w Re­dzie, nie­wiel­kim ku­ror­cie za Gdy­nią. Noc była desz­czowa, wiał wiatr. Nikt wtedy na­wet nie prze­cho­dził obok cmen­ta­rza. Mimo nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków roz­bił ka­mienną płytę – do­dat­kowo za­bez­pie­czoną zbro­jo­nym be­to­nem, któ­rego używa się do bu­dowy fun­da­men­tów – znie­wa­żył szczątki i ukradł czaszkę. Do czwar­tej pro­fa­na­cji do­szło na cmen­ta­rzu w Wej­he­ro­wie. Taki sam spo­sób dzia­ła­nia, desz­czowa noc, grób bli­sko ogro­dze­nia. Tym ra­zem jed­nak znisz­czył jed­nej nocy dwa groby i za­brał tro­fea ze sobą.

Po­łą­czono siły ko­mendy i ko­mi­sa­ria­tów, a re­zul­ta­tem współ­pracy było stwo­rze­nie kilku hi­po­tez. Pierw­sza za­kła­dała, że do­pu­ścił się tego sa­ta­ni­sta. Sam fakt nisz­cze­nia ka­to­lic­kich gro­bów i znie­wa­ża­nia zwłok prze­ma­wiał za tym, że wy­ko­rzy­stuje je po­tem do od­pra­wia­nia czar­nej mszy. Ta hi­po­teza upa­dła już na sa­mym po­czątku. Śled­czy za­częli po­dej­rze­wać, że sprawca krad­nie czaszki, aby je sprze­da­wać stu­den­tom me­dy­cyny. Mało znana tra­dy­cja mó­wiła, że każdy stu­dent po­wi­nien po­sia­dać ludzką czaszkę, aby do­brze przy­go­to­wać się do eg­za­minu z ana­to­mii. War­tość czar­no­ryn­kowa wy­no­siła na­wet ty­siąc zło­tych. Era dru­ka­rek 3D miała do­piero na­dejść – a na­wet przy ta­kiej tech­no­lo­gii do­stęp­nej w dzi­siej­szych cza­sach więk­szość stu­den­tów pre­fe­ruje te praw­dziwe, ludz­kie czaszki.

Teo­ria o ne­kro­filu utrzy­mała się naj­dłu­żej, gdyż oka­zała się naj­bar­dziej wia­ry­godna. Psy­cho­log z In­sty­tutu Eks­per­tyz Są­do­wych w Kra­ko­wie stwo­rzył pro­fil, w któ­rym opi­sał Zło­dzieja Cza­szek jako ofiarę za­bu­rzeń sek­su­al­nych i fe­ty­szy­stę. Bodź­cem sty­mu­lu­ją­cym pod­nie­ce­nie miały być ludz­kie szczątki, a kon­kret­nie czaszki. Był sa­mot­ni­kiem. Pełną ano­ni­mo­wość od­naj­do­wał w noce, zwłasz­cza te desz­czowe i wietrzne. Przez „dzia­ła­nia o cha­rak­te­rze se­ryj­nym”, jak okre­ślił je pro­fi­ler, pra­gnął do­mi­na­cji. Miało być to kom­pen­sa­cją de­fi­cy­tów, które od­czu­wał od wielu lat. W ostat­nim zda­niu do spec­grupy psy­cho­log z Kra­kowa po­wie­dział, że „nie prze­sta­nie, do­póki go nie zła­pie­cie”.

Zło­dziej Cza­szek po­ja­wił się na cmen­ta­rzu w Lę­borku na po­czątku kwiet­nia – do­kład­nie w noc z nie­dzieli wiel­ka­noc­nej na po­nie­dzia­łek, kiedy po­li­cjanci z grupy śled­czej za­ja­dali świą­teczne po­trawy i nie wy­cho­dzili z domu. Jak zwy­kle roz­bił płytę na­grobną, do­stał się do trumny i za­brał czaszkę. A po tym – ni stąd, ni zo­wąd – za­prze­stał swo­jej dzia­łal­no­ści na pół roku.

W ciągu trzech lat po­szu­ki­wań sprawcy kie­row­nic­two ko­mendy zmie­niło się trzy razy i wy­dało na dzia­ła­nia dzie­siątki ty­sięcy zło­tych. „Duch” wciąż po­zo­sta­wał nie­uchwytny. Gdyby w tam­tym cza­sie pa­no­wała taka sama moda na mo­ni­to­ring jak dziś, nie uda­łoby mu się ukry­wać tak długo. Ale było ina­czej. Nie zmie­niło się to, że Ko­menda Wo­je­wódzka chciała suk­ce­sów, któ­rymi mo­głaby po­dzie­lić się ze spo­łe­czeń­stwem. Prze­ło­żeni nie za­mie­rzali wy­da­wać pie­nię­dzy na dłu­go­trwałe śledz­two. Zło­dziej Cza­szek prze­padł jak ka­mień w wodę, może zmarł albo skoń­czył w wię­zie­niu za inne prze­stęp­stwo. Nie po­ma­gały co­dzienne ra­porty i za­pew­nie­nia, że prę­dzej czy póź­niej po­wróci. I kiedy miała paść de­cy­zja o roz­wią­za­niu spec­grupy, ude­rzył.

Tym ra­zem po­ja­wił się w Rumi i skradł czaszkę eme­rytki. Lo­kalni dzien­ni­ka­rze roz­dmu­chali te­mat, wy­grze­bu­jąc po­dobne wy­da­rze­nia z Gdyni, Redy i Wej­he­rowa. Wtedy wszy­scy o nim usły­szeli. Przez me­dia prze­to­czyła się fala pro­gra­mów po­świę­co­nych pro­fa­na­cjom. Dla lu­dzi był to szok. Samo zbez­czesz­cza­nie jest czymś w ro­dzaju tabu, a co do­piero se­ria.

To prze­lało czarę go­ry­czy. Do śledz­twa włą­czyła się Ko­menda Główna z War­szawy, otwo­rzyła czek in blanco, an­ga­żu­jąc naj­lep­szych eks­per­tów kry­mi­na­li­styki i me­dy­cyny są­do­wej. Każ­dego, kto mógł się przy­dać.

I wła­śnie tym spo­so­bem tra­fili do Feu­sette’a.

* * *

Szedł wzdłuż drogi wo­je­wódz­kiej nu­mer trzy­sta sie­dem. Nie prze­szka­dzały mu ni­ska tem­pe­ra­tura i mroźny wiatr wie­jący pro­sto w twarz. Nie zna­czyło to, że nie czuł zimna; prze­ciw­nie – lata w woj­sku na­uczyły go ra­dzić so­bie w trud­nych sy­tu­acjach, za­adap­to­wać się do wa­run­ków i wy­ko­rzy­stać je na wła­sną ko­rzyść.

Mi­nął go ra­dio­wóz, ale po­li­cjant na­wet na niego nie spoj­rzał. I do­brze. Le­piej po­zo­stać nie­wi­dzial­nym, wtedy nie po­peł­nia się błę­dów. Nie mógł dać się zła­pać, za­nim nie wy­kona tego, co miał do zro­bie­nia. Nie cho­dziło tylko o dzi­siej­szą noc na cmen­ta­rzu, lecz o coś, co wy­da­rzyło się po­nad czter­dzie­ści lat temu.

Wy­szedł z pola przy ron­dzie, gdzie par­ko­wały tiry, i szedł przed sie­bie w stronę Nie­pru­szewa. Do­cho­dziła dwu­na­sta. Auta prze­jeż­dżały co ja­kiś czas za ba­rier­kami, ale go nie in­te­re­so­wało, do­kąd zmie­rzają.

Je­den z po­jaz­dów, biały kam­per ad­ria twin, zwol­nił nieco, kiedy go mi­jał, po chwili przy­spie­szył i znik­nął za ho­ry­zon­tem. „Ładne au­tko” – przy­znał w my­ślach. Za­wsze ma­rzył o ta­kim kam­pe­rze. Jeź­dziłby nim na łono na­tury i spę­dzał czas w sa­mot­no­ści, którą so­bie ce­nił, albo za­miesz­kałby w nim na ja­kiś czas, żeby móc bu­dzić się wraz ze wscho­dem słońca.

Do celu po­zo­stało mu jesz­cze pięć ki­lo­me­trów. W obo­zie od­pocz­nie, przede wszyst­kim ode­śpi pra­co­witą nockę na cmen­ta­rzu, a po­tem przy­go­tuje się do ko­lej­nego wy­padu. Tak, jak chciała to zro­bić ona. Tak, jak to za­pla­no­wali.

* * *

Za­wie­sił apa­rat na szyi. Za­wsze brał go ze sobą. Ro­bił zdję­cia z miej­sca prze­stęp­stwa, po­dob­nie jak robi to tech­nik kry­mi­na­li­styki. Ni­gdy nie wia­domo, co może się przy­dać, kiedy nie bę­dzie można po­wró­cić na miej­sce zda­rze­nia. Miał też ze sobą srebrny ne­se­ser wzmoc­niony alu­mi­nio­wymi łą­czami. Trzy­mał tam pę­dzel, kiel­nie, stru­nowe wo­reczki, a na­wet sitko do prze­sie­wa­nia nie­wiel­kich ko­stek.

Prze­szły go dresz­cze, gdy mroźny wiatr do­stał się za koł­nierz płasz­cza.

– Idzie pan, dok­to­rze? – spy­tała pod­ko­mi­sarz Tur­kot.

Feu­sette się zo­rien­to­wał, że wciąż stoi przed bramą.

– Już idę.

Wziął głę­boki od­dech i wszedł.

Cmen­tarz wy­glą­dał na uśpiony. Zie­mię, drzewa i na­grobki po­kry­wały otu­liny śniegu. Pa­no­wała tu względna ci­sza prze­ry­wana kra­ka­niem wron, które ob­sia­dły na­gie, szpo­nia­ste ga­łę­zie.

Za­wsze bał się ta­kich miejsc. Po śmierci ojca lęk na­si­lił się wręcz do roz­mia­rów fo­bii. Nikt o tym nie wie­dział oprócz matki i sio­stry, które to­wa­rzy­szyły mu w wi­zy­tach u psy­chia­try i przy­po­mi­nały o bra­niu le­ków. Dla an­tro­po­loga spę­dza­ją­cego więk­szość czasu ze zmar­łymi to wsty­dliwa skaza, dla­tego też stała się jego ta­jem­nicą. Na szczę­ście miał przy so­bie leki. Łyk­nął dwie ta­bletki xa­naxu jesz­cze przed wyj­ściem z uczelni. Ben­zo­dia­ze­piny nie­długo miały za­cząć dzia­łać.

Po­dą­żał za po­li­cjantką. Śnieg wsy­py­wał mu się do wnę­trza la­kier­ków. Na szczę­ście alejkę od­śnie­żono i po­sy­pano zie­mią.

– Gdzie ten grób? – spy­tał.

– Wi­dzi pan ka­pliczkę? – Tur­kot wska­zała na ce­glaną bu­dowlę przed nimi.

– Tak.

– Za­raz za nią.

Mi­nąw­szy ka­pliczkę, Feu­sette uj­rzał ta­śmę od­gra­dza­jącą grób, dwa ha­lo­geny, tech­nika kry­mi­na­li­styki w kom­bi­ne­zo­nie i kilku po­li­cjan­tów.

Na chwilę jego od­dech zro­bił się płyt­szy. Serce za­częło wa­lić w pier­siach. Na mo­ment zro­biło mu się ciemno przed oczami. Oparł się dło­nią o drzewo. Ta­bletki jesz­cze nie za­dzia­łały pełną mocą. Mu­siał sam się z tym zmie­rzyć. Za­mknął oczy, uspo­koił od­dech i wy­obra­ził so­bie ba­lo­niki. Naj­pierw zie­lony. Wziął kilka płyt­kich wde­chów. Te­raz wy­obra­ził so­bie żółty ba­lo­nik, do któ­rego mu­siał na­dmu­chać wię­cej po­wie­trza. Od­dy­chał spo­koj­nie, lecz pełną pier­sią. Wy­obra­ził so­bie nie­bie­ski ba­lo­nik w oko­li­cach prze­pony. Czuł, że od­dech do­ciera do naj­głęb­szych czę­ści płuc.

– Wszystko w po­rządku? – spy­tała pod­ko­mi­sarz.

– Po­trze­buję chwili – od­parł z wciąż za­mknię­tymi oczami.

– Źle pan się czuje, dok­to­rze?

– Po pro­stu za­parło mi dech w pier­siach – za­żar­to­wał.

Tur­kot cof­nęła się w jego stronę.

– Prze­cież jest pan an­tro­po­lo­giem – po­wie­działa ści­szo­nym gło­sem. – Na co dzień ma pan do czy­nie­nia ze zmar­łymi.

Otwo­rzył oczy. Nie mógł i nie miał za­miaru po­wie­dzieć jej prawdy. Strach przed cmen­ta­rzami. Do­bre so­bie. Jedna z rzad­kich fo­bii, jaką ludzki umysł po­tra­fił stwo­rzyć. Cza­sem ża­ło­wał, że nie cier­piał na arach­no­fo­bię albo na lęk przed wy­so­ko­ścią. Coś nor­mal­nego, ty­po­wego i mniej ob­cia­cho­wego.

– Okej. – Wy­pro­sto­wał plecy, go­towy sta­wić czoła temu, co ma na­dejść. – Pro­szę pro­wa­dzić.

Pod­ko­mi­sarz po­de­szła do swo­ich ko­le­gów i go przed­sta­wiła.

– Coś no­wego? – spy­tała, ale po­li­cjanci tylko wzru­szyli ra­mio­nami.

Feu­sette po­sta­wił wa­lizkę na śniegu, wy­jął i za­ło­żył kom­bi­ne­zon ochronny. Jego uwagę przy­kuła ka­mienna płyta le­żąca w ca­ło­ści obok grobu, wy­ko­pana dziura i ba­zgroły na ta­blicy przed­sta­wia­ją­cej in­for­ma­cje o zmar­łej oso­bie. Kiedy przyj­rzał się temu dłu­żej, ba­zgroły uło­żyły się w sym­bol krzyża, na któ­rego ra­mio­nach wid­niały li­tery: F, P, M i S.

– Pie­przeni sa­ta­ni­ści – skwi­to­wała pod­ko­mi­sarz.

– Ich po­dej­rze­wa­cie?

– A kto inny zro­biłby to wszystko?

– Sa­ta­ni­ści na­ma­lo­wa­liby tu ja­kiś pen­ta­gram, ale nie krzyż – za­uwa­żył Feu­sette.

Tur­kot wzru­szyła ra­mio­nami.

– To za­leży od in­ter­pre­ta­cji. Są krzyże egip­skie i cel­tyc­kie, które uznaje się za po­gań­skie. Swa­styka też jest krzy­żem...

– A co zna­czą te li­tery: F, P, M, S?

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia.

– Płyta na­grobna jest cała – cią­gnął. – Dla­czego po pro­stu sa­ta­ni­ści jej nie znisz­czyli, jak to zwy­kle bywa przy pro­fa­na­cjach?

– Zro­biono to bar­dzo spryt­nie – sko­men­to­wała. – Grób ma co naj­mniej dzie­sięć lat. Kle­je­nia po bo­kach były słabe. Sprawca mu­siał ją pod­wa­żyć, a po­tem zsu­nąć.

– „Mu­siał?” – wtrą­cił Feu­sette.

– Na ra­zie zna­leź­li­śmy jed­na­kowe od­ci­ski po­de­szwy. Nu­mer czter­dzie­ści sześć – wy­ja­śniła. – Więc za­kła­damy, że to je­den czło­wiek, naj­praw­do­po­dob­niej wy­soki i krzepki męż­czy­zna. Zie­mia jest zmar­z­nięta jak sko­rupa lo­dowca i żeby do­stać się do trumny, oprócz ło­paty mu­siał użyć ki­lofa. Zresztą ślady w ziemi mó­wią same za sie­bie.

– Kto o tym za­wia­do­mił?

– Tu­tej­szy gra­barz. Ga­da­łam już z nim. Nic nie wie. Ni­kogo nie wi­dział. Sam na­tra­fił na to przy­pad­kiem.

Feu­sette spoj­rzał na fo­to­ce­ra­mikę umiesz­czoną na ta­blicy w kształ­cie kwa­dratu z przy­le­ga­ją­cym do niej krzy­żem. Przed­sta­wiała ja­sno­włosą ko­bietę o nie­bie­skich oczach. Lekko unie­siona warga od­sła­niała sze­reg bia­łych zę­bów. Na­zy­wała się Anna Kru­ger i w jego oce­nie była ładną ko­bietą.

– Miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, gdy zmarła – stwier­dził.

– Bar­dziej mnie in­te­re­suje, co ta­kiego się stało, kiedy już nie żyła – po­wie­działa Tur­kot. – Zwłasz­cza, co stało się tej nocy.

* * *

Ha­lo­geny na sta­ty­wach rzu­cały plamę ja­skra­wego świa­tła na dziurę w ziemi. W jej kręgu le­żały ludz­kie szczątki. Wieko trumny znik­nęło; roz­ło­żył je czas. Mię­dzy ko­śćmi wa­lały się je­dy­nie jego frag­menty.

– My­śla­łam, że znaj­dziemy zwłoki na­puch­nięte i pełne ro­bali. – W głębi du­szy pod­ko­mi­sarz Tur­kot cie­szyła się, że stało się ina­czej.

Feu­sette wie­dział, że roz­kład ciała w gro­bie wciąż sta­no­wił te­mat tabu. Nie można było wpa­ko­wać mar­twego czło­wieka do trumny, za­ko­pać i ob­ser­wo­wać roz­kładu, jak ro­biono to na przy­kład na tru­pich far­mach w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. W Pol­sce taką prak­tykę na­zy­wano zbez­czesz­cze­niem. Na szczę­ście przy każ­dym no­wym przy­padku an­tro­po­lo­dzy są­dowi za­glą­dali co­raz głę­biej za kur­tynę śmierci.

– Za­kła­damy, że po dzie­się­ciu la­tach po­winno dojść do ze­szkie­le­to­wa­nia – wy­ja­śnił. – Trumna to nie kap­suła. Z cza­sem drewno też się roz­kłada i wpusz­cza do wnę­trza zie­mię, a z nią całą masę ro­ba­ków.

– I tyle w te­ma­cie wiecz­nego od­po­czynku. – Tur­kot wsa­dziła ręce w kie­szeń.

Feu­sette się za­śmiał, cho­ciaż wie­dział, że nie była to od­po­wied­nia sy­tu­acja.

– Ale za­nim do­padną nas ne­kro­fagi, pierw­szym wro­giem jest na­sze wła­sne ciało – cią­gnął. Czer­pał dziwną przy­jem­ność z tego, jak na jego wy­ja­śnie­nia re­ago­wali lu­dzie. – Kiedy sys­tem od­por­no­ściowy prze­staje dzia­łać, mi­liardy bak­te­rii, które po­ma­gały tra­wić po­ży­wie­nie, za­czy­nają zja­dać nas od środka. Ucztę roz­po­czy­nają od je­lit, przez brzuch, aż zajmą się wszyst­kimi or­ga­nami we­wnętrz­nymi. Na­stęp­nie ko­mórki po­zba­wione tlenu pę­kają, a z ciała wy­le­wają się płyny ustro­jowe, czyli cuch­nąca, tłu­sta, my­dlana sub­stan­cja. Na­zy­wamy ją tru­pim wo­skiem.

Pod­ko­mi­sarz skrzy­wiła twarz, jakby spró­bo­wała cy­tryny.

– Śmierć jest prze­je­bana.

– I jest je­dyną pewną rze­czą na tym świe­cie – skwi­to­wał Feu­sette.

– No do­brze, ale nikt mi nie po­wie, że tak ukła­dają się ludz­kie szczątki. – Wska­zała pal­cem na dziurę. Czaszka, która po­winna znaj­do­wać się u wez­gło­wia trumny, le­żała mię­dzy ko­śćmi koń­czyn dol­nych. – Może mi to pan wy­ja­śnić, dok­to­rze?

– Zda­rza się, że kiedy zwłoki są roz­dzie­lone, za­kłady po­grze­bowe przy­szy­wają do tu­ło­wia głowy, które pod­czas trans­portu mogą po­tur­lać się wzdłuż trumny.

– Nie są­dzę, żeby zro­bili coś ta­kiego.

Cho­dziło jej o coś, co przy­kuło uwagę Feu­sette’a, gdy po­ka­zała mu zdję­cie na sali wy­kła­do­wej. Mię­dzy że­bra de­natki wbito pio­nowo dwie ko­ści. Jedna znaj­do­wała się po pra­wej stro­nie, mię­dzy trze­cim a czwar­tym że­brem, druga zaś tam, gdzie nie­gdyś biło serce Anny Kru­ger.

– Czemu te ko­ści wy­stają jak kołki?

– Szcze­rze mó­wiąc – od­parł – pierw­szy raz wi­dzę coś ta­kiego.

Feu­sette uklęk­nął na kra­wę­dzi grobu, po czym schy­lił się do jego wnę­trza, aby wy­cią­gnąć jedną z wy­sta­ją­cych ko­ści. Po­tem na po­wrót sta­nął na pro­ste nogi.

– Ta kość zo­stała wbita nie­dawno, więc my­ślę, że mógł być to sprawca – od­parł, po czym za­wie­sił wzrok na czymś o wiele bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cym. – Wi­dzi to pani pod­ko­mi­sarz?

– Kość jest za­ostrzona na końcu. – Tur­kot po­pra­wiła oku­lary i scho­wała ręce w kie­sze­nie spodni. – Przy­po­mina ko­łek na wam­piry.

– Wła­śnie.

– Ale prze­cież to ludzka kość – sko­men­to­wała za­sko­czona.

Feu­sette za­du­mał się na chwilę. Po­my­ślał o pra­daw­nych za­bie­gach, które wy­ko­rzy­sty­wano, aby zmarły nie mógł wró­cić po śmierci i mę­czyć ży­wych.

Tur­kot wy­da­wała się sko­ło­wana.

– Po co ktoś wbija kołki w przy­pad­kowe szczątki?

Feu­sette spoj­rzał na nią po­sęp­nym wzro­kiem.

– To nie przy­pa­dek, pani pod­ko­mi­sarz. To, co wi­dzimy, zo­stało za­pla­no­wane.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: