- W empik go
Strzygoń - ebook
Strzygoń - ebook
Na wschodnich rubieżach Polski w pensjonacie Strzygoń, ukrytym między borem a bagnami, rezyduje nieco zapomniany pisarz, który na odludziu kończy pisać swoją książkę. Niczym niezakłócany do tej pory spokój burzy przyjazd letników, małżeństwa z Krakowa, które postanowiło spędzić kilka dni w otoczeniu dzikiej przyrody. Na przeszkodzie w realizacji planów staje sama natura, ogromna nawałnica sprawia, że uwięzieni w pensjonacie, odcięci od świata, zostają skazani tylko na siebie, a przybycie niespodziewanych gości powoduje, że sytuacja zupełnie wymyka się spod kontroli. Gdy ktoś ginie, winne może być tylko jedno z nich.
Każdy coś ukrywa. Każdy kogoś chroni. Czy więzy rodzinne staną ponad prawem?
Nowa powieść Artura Żurka, osadzona w mistycznym klimacie wschodniej Polski, to historia o tajemnicach przeszłości i sekretach teraźniejszości, które na zawsze powinny spocząć na dnie bagien.
Pięcioro mieszkańców Strzygonia stanęło w rzędzie. Nikt nie zbliżał się do łóżka. W milczeniu i bez najmniejszego ruchu wgapiali się w chorą leżącą na plecach na białym prześcieradle. Jej drobne, nagie ciało było ułożone w pozycji gwiazdy. Ręce oraz nogi wyprostowane i szeroko rozłożone. Czarne oczy patrzyły martwo w sufit. Z ust wystawał średniej wielkości, rdzawo-popielaty kamień. Pomiędzy drobnymi piersiami sterczał pionowo długi na około pół metra i gruby na palec ciemny patyk. Przy dłuższym i bardziej uważnym spojrzeniu nie było wątpliwości, że nie jest to drewniana dzida, lecz zwykły pręt zbrojeniowy. Krew spływała od rany przez łóżko na kołdrę leżącą na podłodze. Czerwona struga mocno kontrastowała ze śnieżnobiałą pościelą, jak i bladą skórą dziewczyny.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67545-25-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– VINDEX, TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ –
Nie jest prawdą, że najbardziej pamięta się pierwszy raz. Vindex bardzo wyraźnie, ze wszystkimi szczegółami, pamiętał zarówno drugi, trzeci, czwarty, jak i wszystkie kolejne. W końcu nie było ich tak dużo jak na dwudziestosześcioletniego mężczyznę. Dzisiaj zrobi to dopiero po raz siódmy. Usprawiedliwieniem dla tak skromnych osiągnięć było to, że zaczął raptem cztery lata temu, a każdy kolejny raz wymagał odpowiednich i długotrwałych przygotowań. W końcu nie wszyscy zasługiwali na jego względy i bliską znajomość. Przede wszystkim to on musiał dokonać wyboru. Nie interesowały go przypadkowe osoby. Zaczynał od zebrania plotek i pogłosek. Jeżeli były zachęcające, sprawdzał je. Po potwierdzeniu zbierał dalsze informacje. To już były prawdziwe zaloty. Tylko że to nie on przedstawiał swoje wdzięki. To wybrana osoba, nawet nie będąc świadoma swojej roli, musiała mu przypaść do gustu. Najbardziej cenił pełne zatracenie w grzechu i niezłomność w czynieniu zła. Tylko takie osoby mogły liczyć na jego zainteresowanie. Potrzebował tygodni, żeby się upewnić w decyzji. Następnie przechodził do planowania. To był najtrudniejszy etap. Im ktoś bardziej mu się podobał, tym bardziej pierwsze, a zarazem ostatnie spotkanie musiało być nie tylko skuteczne, lecz wręcz artystyczne. Dbał, by nie był to tylko zwykły akt. Łączył sztukę z rzemiosłem. To pierwsze było w pewnym sensie hołdem, uznaniem dla wybranej osoby, potwierdzeniem jej wyjątkowości. To drugie oznaczało bezbłędną realizację, brak śladów, a tym samym bezkarność. Tylko idealna równowaga pomiędzy artyzmem a perfekcją dawała mu spełnienie oraz motywację do dalszego działania.
Właśnie rozpoczynał siódmą randkę niespodziankę. Tylko on o tym wiedział. Wybrana osoba dowiadywała się bezpośrednio przed finałem albo pozostawała nieświadoma do końca. Nie wiedział, jak będzie dzisiaj. W każdym razie nikt i nigdy nie mógł odrzucić jego zaproszenia. Tylko on decydował o tym, kto, kiedy i jak.
Spojrzał na zegarek. Dwudziesta trzecia trzydzieści dwie. „Czas nadszedł”, pomyślał. „Zaraz się pojawi”. Włączył silnik i wolno podjechał do najbliższego skrzyżowania. Nie pomylił się. Zaparkował obok szczupłego mężczyzny przestępującego z nogi na nogę. Przez ramię miał przewieszony mały plecak. „Jesteś punktualny”, w myślach wyraził uznanie. Wysiadł z samochodu.
– Pan Kamil? – zapytał i otworzył tylne prawe drzwi vectry.
– Tak.
– Włożę do bagażnika. – Wyciągnął rękę po plecak.
– Nie trzeba. Jest mały i lekki. – Mężczyzna usadowił się na tylnym siedzeniu.
To był najważniejszy moment. Teraz nie mógł niczego zepsuć. Zamiast zamknąć drzwi za pasażerem, pochylił się i powiedział:
– Pomogę z pasem.
– Co to znaczy? – Zanim mężczyzna zdążył zareagować, cienka igła wbiła się w jego odsłoniętą szyję. Zwiotczał, a głowa opadła mu bezwładnie na zagłówek.
„Teraz się prześpij”, Vindex powiedział w myślach. „Pamiętaj, że już pewnie nie będziesz miał okazji”. Zapiął i poprawił pas przytrzymujący pozbawionego świadomości mężczyznę. Niespiesznie zajął miejsce za kierownicą i skierował vectrę w stronę Zakroczymskiej. Prowadził zgodnie z przepisami. Wiedział, że pasażera zabrał w miejscu, w którym nie ma żadnej kamery monitoringu. Jednak teraz, na wszelki wypadek, nałożył maseczkę chirurgiczną. Skręcił w Wenedów, przeciął park Traugutta, wjechał na Wybrzeże Gdańskie i skierował się na północ Warszawy. Z tylnego fotela było słychać równy oddech. Było mu obojętne, czy mężczyzna żyje, czy nie. Gdyby to on był na jego miejscu, z pewnością wolałby się już nigdy nie obudzić. Dla swoich pasażerów przewidywał los, którego sam bał się najbardziej.
Pasażer nie ruszał się, ale Vindex wolał dłużej nie ryzykować. Nigdy nie miał pewności. Z etorfiną, którą wstrzykiwał, ciągle eksperymentował. Raz dawka była za duża, raz za mała. To zdecydowanie wymagało poprawy. Zatrzymał się na parkingu. Ręce i nogi mężczyzny spętał w kostkach trytytkami. Usta zakleił mocnym przylepcem. Przed sobą miał jeszcze jakieś dwie godziny jazdy. Na razie wszystko szło zgodnie z planem i nie był zmęczony. Najgorzej było z numerem trzecim, którego musiał przewieźć aż z Przemyśla. Numer piąty, z Torunia, był tylko małą przejażdżką.
Każda randka zaczynała się inaczej, ale zawsze kończyła tak samo i zawsze w tym samym miejscu. Na skraju Puszczy Bydgoskiej, niedaleko Rojewa, w domu odziedziczonym po dziadkach. Oczywiście puste siedlisko odpowiednio wcześniej przygotował i wyposażył. Najpierw rozważał postawienie kadzi z kwasem siarkowym, ale przeczytał, że w przeciwieństwie do tego, co twierdzą w filmach i powieściach kryminalnych, tak naprawdę nie ma możliwości pełnego rozpuszczenia zwłok. Do tego zapach, opary, konieczność odpowiedniego stroju ochronnego. Wolał wybrać prostsze rozwiązanie. Uważał, że takie są najlepsze. Pustą stodołę, która służyła mu też za garaż, przygotowywał przez wiele miesięcy. Wykopał w niej dziesięć dołów o głębokości dwóch metrów i średnicy sześćdziesięciu centymetrów. Do każdego wpuścił dwustulitrową beczkę po oleju. Beczki były trochę za małe, ale nie znalazł większych. Dlatego tylko w przypadku numeru czwartego i piątego udało się je zamknąć deklem, zanim zabetonował doły. Jeżeli ktoś się obudził w zamkniętej beczce, to tylko ci dwaj. Oni mogli umierać z pełną świadomością kończącego się tlenu. Pozostali albo zostali pogrzebani martwi po przedawkowaniu etorfiny, albo nieprzytomni dusili się, jak tylko świeży beton pozatykał im usta i nosy. Dzisiaj zapełni beczkę numer siedem. Już wie, kto będzie numerem ósmym, i niedługo zdecyduje o wyborze dziewiątego oraz dziesiątego. Na tym poprzestanie. Jedenastego nie będzie. Dziesięć, tyle lat była dręczona jego młodsza siostra. Dziesięć pełnych beczek dopełni zemsty. Nie martwił się, że zostanie złapany. Liczyło się tylko, aby nie nastąpiło to przed numerem dziesiątym. Nie uważał się za sadystę. Chciał, żeby się budzili w zamknięciu żywi i umierali świadomie, ale nie to było jego celem. Najważniejsze, żeby znikali bez śladu, ku przestrodze innych, i żeby im podobni żyli w ciągłym strachu.
Numer z taksówkarzem wykorzystał dzisiaj po raz pierwszy. Nie wiedział, jak zbliżyć się do numeru siódmego, który był wyjątkowo ostrożny. Zapewne z każdym kolejnym wybrańcem będzie trudniej. Wieści się rozchodzą. Postanowił wykorzystać fakt, że siódemka dwa razy w tygodniu o dwudziestej trzeciej trzydzieści zamawia taksówkę przez aplikację. Zapewne wybierał najtańszą opcję, bo często podjeżdżały samochody nieoznaczone. Zhakowanie systemu, przejęcie zamówienia i wysłanie potwierdzenia z numerem vectry nie było dużym problemem. W końcu ostatnio został programistą, i to bardzo dobrym. Postanowił, że taki początek randki jest do powtórzenia. Zrobienie zastrzyku w taksówce było zdecydowanie pewniejsze niż usypianie kogoś na ulicy czy na parkingu, nie mówiąc o włamywaniu się do domu.
O czwartej rano, jeszcze przed wschodem słońca, numer siódmy został zabetonowany w beczce. W stodole pozostały jeszcze trzy wolne miejsca osłonięte deskami. Ostatnie zadanie, niejako zwieńczenie randki, to wysłanie wiadomości ze skrzynki mailowej z niemożliwym do wyśledzenia IP.
Ekscelencjo, kolejny z Twoich podwładnych nie wytrzymał zła, które czynił. Zakończył swoją posługę. Już nigdy nie włoży sutanny. Z poważaniem, Vindex.
Napisał, przeczytał i wysłał. Tym razem na adres archidiecezji warszawskiej. Odprężony, jeszcze raz rozejrzał się po stodole. Poza świeżą plamą betonu, którą przykrył płytą paździerzową, nic nie rzucało się w oczy. Zajrzał do domu, posprawdzał zamki i okna. Nie było żadnych śladów, że ktoś wszedł tam pod jego nieobecność. Wziął prysznic i wskoczył do łóżka. Budzik zadzwonił trzy godziny później. Wypił mocną kawę i zjadł dwa batony, których większą liczbę trzymał zawsze w lodówce na wypadek odwiedzin w dawnym domu dziadków. Przed wyjściem spojrzał na swoje odbicie w zniszczonym lustrze, które miało ponad sto lat. Nie wyglądał jak stereotypowy programista. Szczupła, dziewczęca twarz. Czarne kędziory włosów w wiecznym nieładzie. Ciemne, melancholijne oczy. „Siostra, gdyby żyła, pewnie wyglądałaby jak ja”, pomyślał ze smutkiem. Pomimo diety opartej na węglowodanach oraz hektolitrach kawy i różnych energetyków miał sylwetkę wysportowanego nastolatka. Nie wiedział, czy był to bardziej wynik genów, czy też regularnych treningów aikido. Ta japońska sztuka samoobrony oparta na rzutach i dźwigniach odpowiadała mu bardziej niż sztuki walki wymagające dużej siły i mocnych ciosów.
Po kilku minutach Vindex siedział za kierownicą vectry. Zmierzał na południe Polski. Miał tam kolejne zadanie do wykonania. Zamierzał podjąć intensywne przygotowania do randki numer osiem.
– WARSZAWA, DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ –
Nadinspektor Piotr Cydzik, Komendant Główny Policji, spodziewał się kłopotów. Ponad trzydzieści lat służby nauczyło go, że nagłe wezwanie do przełożonego nigdy nie jest zapowiedzią czegoś dobrego. Tak też odebrał dzisiejsze polecenie przyjazdu na Batorego, na spotkanie z samym ministrem. Cztery i pół kilometra dzielące komendę przy Puławskiej od łososiowego gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji kierowca pokonał w sześć minut. Oczywiście bez bomb oznaczających pojazd uprzywilejowany w ruchu. Cydzik mógł sobie pozwolić na włączenie sygnałów świetlnych i dźwiękowych, ale nie chciał podpaść dziennikarzom. Nie tylko reporterzy, ale nawet przypadkowi przechodnie czasami polowali na wszelkie oznaki nadużywania pozycji i przywilejów władzy. Wiedział, że minister jest mu przychylny, ale po co dostarczać nawet najmniejsze haczyki na samego siebie. Komendant od dawna wyznawał zasadę: ciszej jedziesz, dalej zajedziesz.
Zameldował się regulaminowo. Minister w przeciwieństwie do komendanta był mizernej postury. Do tego, bardzo często w przypływie emocji drżała mu prawa powieka. Natychmiast wskazał nadinspektorowi jeden z dwóch stojących pod ścianą foteli, a sam odwrócony plecami do podwładnego stanął przy oknie. W milczeniu czekali, aż sekretarka ustawi filiżanki z kawą.
– Po koniaku – zarządził minister, zanim kobieta wyszła z gabinetu.
Po chwili obok filiżanek z kawą stanęły dwa kieliszki i karafka z grubego szkła. Ciemnomiodowy płyn wyglądał kusząco, ale Cydzika ogarnęły najgorsze przeczucia. „Pewnie zaraz się dowiem, że czas na zmiany”, pomyślał. „A co tam, jakoś sobie poradzę i na emeryturze”.
– Wiesz, po co cię wezwałem? – Minister nie odrywał wzroku od szyby. Jego głos był monotonny, pozbawiony emocji. – Domyślasz się?
– Nie, panie ministrze, nie wiem. – Pomimo bruderszaftu wypitego po ostatnim awansie komendant nigdy nie pozwalał sobie na formę „ty” w stosunku do ministra.
– Ale nie zapomniałeś, jaka jest twoja rola?
– Nie rozumiem…
– No właśnie, tego się obawiałem, że nie do końca rozumiesz.
Cydzik wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki mundurowej białą chusteczkę i wytarł pot z czoła.
– Nie bój się, nie odwołuję cię. – Minister z pewnością obserwował odbicie komendanta w szybie. – Jeszcze nie. Jednak musisz zrozumieć, że twoją główną rolą jest zapewnienie mi spokoju. Jeżeli ja mam spokój, to premier nie czepia się mnie, a ja ciebie. Jeżeli premiera się czepiają, to on mnie, a ja ciebie. Teraz rozumiesz?
– Tak jest. – Cydzik odetchnął i spojrzał łapczywie na karafkę i filiżankę. Jednak nie ośmielił się na wypicie nawet małego łyka kawy.
– To dobrze. – Minister skrzyżował ręce na piersi. Nieustannie bujał się na piętach. – To powiedz mi, dlaczego premier odbiera telefony z Miodowej, a nawet z Gniezna, nie mówiąc o tych z Torunia? Powiedz mi, co jest przyczyną, że premier pyta się mnie, dlaczego nie zapewniam mu spokoju? Dlaczego narażam go na te nieprzyjemne rozmowy? Co mam mu odpowiedzieć?
– Czy chodzi o tych kilku księży, którzy zaginęli? – Komendant zaczynał czuć grunt pod nogami.
– Nie kilku, tylko siedmiu. Już siedmiu, kurwa! – Minister gwałtownie odwrócił się w stronę komendanta. – Nagle się rozpłynęli! Wytłumacz mi to!
– Siedmiu księży, w siedmiu różnych miejscach w Polsce, w przeciągu ostatnich trzech, prawie czterech latach zniknęło. To raptem siedmiu z ponad dwudziestu czterech tysięcy, nie licząc ośmiu tysięcy zakonnych. Ułamek procenta. – Komendant próbował faktami uspokoić ministra. – W końcu wielu ludzi zaczyna nowe życie. Dlaczego niektórzy księża nie mieliby robić tego samego?
– Co zrobiłeś, żeby wyjaśnić tę sprawę? – Minister gładko wrócił do poprzedniego tonu. Powieka nawet mu nie drgnęła, co mogło sugerować, że tylko manipulował ekspresją. – Co możesz powiedzieć oprócz podawania danych statystycznych? Masz jakiś plan?
– Tak jak ostatnio rozmawialiśmy, uczuliłem wszystkie komendy na takie przypadki. Natychmiast dostaję raport, jeżeli tylko jest zgłoszenie zaginięcia księdza. Według mnie te sprawy nie mają ze sobą żadnego związku. Ci księża chyba nawet się nie znali.
– Co ty pieprzysz? Naprawdę sądzisz, że nikt za tym nie stoi? Jakiś świr albo jakaś organizacja? – Minister zbliżył się do komendanta. Ręką nakazał mu, żeby nie wstawał. Dzięki temu nie musiał zadzierać głowy, żeby spojrzeć komendantowi w oczy.
– Dokładnie przeanalizowałem te siedem zgłoszeń. Nawet dwanaście, ale w pięciu przypadkach zaginieni się znaleźli. Zwykłe ludzkie słabości odciągnęły ich od służby na rzecz parafian…
– Tylko bez ideologii. – Minister wziął z biurka bordowe teczki i podał komendantowi. – A to? Jak to wyjaśnisz?
Nadinspektor w milczeniu przestudiował siedem kartek, wydruków maili adresowanych do siedmiu różnych biskupów.
– Nie wiedziałem o tym. Nikt nigdy nie zgłaszał policji otrzymania takich wiadomości. Dlaczego?
– Co dlaczego? Dlaczego nie widziałeś? – Minister wykrzywił usta w grymasie, który mógł być odebrany jak cyniczny uśmiech. – Bo nikt, a już z pewnością biskupi, nie chce rozgłosu. Gdyby to zgłosili, to wiesz lepiej ode mnie, że któryś z twoich orłów za parę groszy zrobiłby natychmiast przeciek do telewizji albo jakiejś gazety. Wszystkie media miałyby używanie… Po co to komu? Nie wystarczy problemów?
– To zmienia całkowicie obraz. Natychmiast powołam grupę, która… – Cydzik nie dokończył.
– Ty naprawdę nie słuchasz! – Minister przerwał brutalnie. – Żadnych specgrup, żadnych komunikatów, żadnych konferencji, żadnych fleszy. Rozumiesz?
– Jak z tymi uchodźczyniami… – Cydzik spuścił głowę. – Też mam…
– Kiepskie porównanie. Ani mnie, ani nikogo poza jakimiś nawiedzonymi aktywistami nie obchodzą zaginione muzułmanki, które ktoś podobno zgwałcił w lesie na jakimś zadupiu. Nikt nawet nie policzy tych przyłażących z Białorusi. Oczywiście, lepiej tego nie nagłaśniać i nie szukać sprawców zbyt ambitnie. Nikomu nie jest potrzebny proces jakichś jurnych chłopaków z pogranicza. Dobrze, że to wyciszasz.
– Dziękuję, panie ministrze. – Komendant przełknął ślinę.
– Jednak co innego z tym bajzlem. Za duże naciski. Musisz znaleźć tego Vindexa.
– Tak jest!
„Gdybym od samego początku wiedział o mailach, pewnie już dawno bym go znalazł”, pomyślał. „Nie byłoby siedmiu zaginięć”.
– Tak, musisz go wykryć i namierzyć. Jak znajdziesz, to zdecyduję, co z nim dalej. – Na moment ich wzrok się spotkał. – Głośny proces może nie być w niczyim interesie…
– Dziwnie się nazwał. – Cydzik wolał zmienić temat. Nie chciał usłyszeć z ust ministra czegoś, na co nie będzie mógł się zgodzić.
– Mściciel. Vindex po łacinie to mściciel – wyjaśnił minister i dokończył poprzednią myśl: – Zresztą, jak będzie odpowiedni sprawca, taki, który spodoba się ludowi, czyli premierowi, to zrobimy wielki proces, a ty będziesz bohaterem. Ja zrobię to, co lubi premier, bo to, co on lubi, jest dobre dla kraju. Mam rację?
– Oczywiście. Ten podpis, mściciel, to wiele mówi. Mamy motyw, zemstę. To już jest trop. – W komendancie odezwał się stary policjant, którym był do czasu, aż nie zaczął zajmować politycznych stanowisk. – Nadam najwyższy priorytet. Potrzebna będzie mobilizacja wszystkich sił i środków, odpowiedni zespół powołam na szczeblu…
– Dość! – Minister usiadł naprzeciwko komendanta. – Już mówiłem, to ma być po cichu. Po cichu!
– Obawiam się, że wtedy znalezienie tego Vindexa zabierze znacznie więcej czasu. Już go dużo zmarnowaliśmy, nie wiedząc o mailach…
– Też mnie to martwi, ale bardziej się boję, że ta sprawa jest zbyt delikatna dla ciebie. Jesteś tylko gliną. Zwykłym psem. Potrzebny jest ktoś lepiej rozumiejący wszystkie niuanse. Bardziej samotny wilk niż wytresowany pies.
Nadinspektor zamarł w oczekiwaniu na decyzję o odwołaniu. „Cholera, po co tyle gadałem, trzeba było czekać na instrukcje”, pomyślał.
– Mam takiego człowieka. Duże doświadczenie, nie tylko policyjne. Potrafi działać kreatywnie i nie jest szablonowy, jak ty. Po prostu rozsądny i stuprocentowo lojalny. Swój człowiek.
Minister przez chwilę przyglądał się strużce potu wypływającej spod grzywki na twarz komendanta.
– On nie jest na twoje miejsce. – Rozwiał obawy Cydzika. – On się zajmie tylko tą sprawą. Dasz mu wszelkie niezbędne pełnomocnictwa, dostępy i będziesz mu udzielał pomocy, jeżeli to będzie potrzebne. Jasne?
– Tak jest.
– Tylko nie próbuj mu przeszkadzać. Jeżeli on nie da rady, to z pewnością nie ty będziesz to kontynuował. Jego sukces jest w twoim interesie. Nie obawiaj się, on nie jest zainteresowany stołkiem w policji.
– Tak jest!
– No to sobie wszystko wyjaśniliśmy. – Minister podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i powiedział: – Jest już? To niech wejdzie.
Po kilku sekundach pewnym krokiem do pokoju wszedł mężczyzna w skórzanej marynarce.
– Komendanta Cydzika nie muszę przedstawiać. – Minister skrzywił się w uśmiechu. – A to jest…
– Kowalski, Jan Kowalski – powiedział nieznajomy.
– Tak, dokładnie tak. – Minister wstał, a zaraz za nim komendant. – Skoro już się panowie poznali, to do roboty. Chyba że macie jakieś pytania?
Pokręcili głowami. Człowiek w marynarce odwrócił się pierwszy, otworzył drzwi, poczekał chwilę i przepuścił nadinspektora Cydzika. Na stoliku pozostała zimna, nietknięta kawa i koniak.NOC PIERWSZA
2
Katarzyna Markowska weszła do pokoju. Oparła się o drzwi. Drżała na całym ciele. Nie czuła zimna ani mokrego ubrania. Jej dreszcze były odpowiedzią na przeżycia dzisiejszego dnia, upustem dla wściekłości i bezsilności. Wytarła łzy. Zsunęła ze stóp zabłocone jaskrawożółte buty Shimano do jazdy na rowerze. Na podłogę zrzuciła rękawiczki, trykot, skarpety i figi. Przeszła do łazienki urządzonej jak w pięciogwiazdkowym hotelu, a nie w stojącym na bezludziu Strzygoniu. Weszła pod prysznic. Przesunęła dźwignię maksymalnie w prawo. Po chwili z deszczownicy na jej drżące ciało popłynął ukrop. Chciała zmyć i wyparzyć dzisiejszy dzień. Głowę wysunęła spod strumienia gorącej wody. Czuła, że za chwilę delikatna skóra czaszki odejdzie od kości. Drzwi do łazienki zostawiła uchylone i pomimo szumu wody usłyszała stukanie do pokoju. Zamknęła kran, owinęła się ręcznikiem. Zostawiając mokre plamy na podłodze, doszła do drzwi.
– Słucham? – zapytała i uświadomiła sobie, że nie zamknęła się na klucz.
– Ona nie ma co włożyć na grzbiet. Nawet buty się rozlatują – dobiegło zza drzwi.
– Rozumiem, zaraz coś przygotuję. – Katarzyna wpuściła Polinę. Otworzyła szafę i rozejrzała się po zawartości. Miała ze sobą całkiem sporo ubrań. Pokręciła głową z niezadowoleniem. Otworzyła szufladę i wyjęła jeden ze swoich dresów złożonych w kostkę i dwa T-shirty. Całość położyła na wyciągniętych rękach Poliny.
– Jeszcze to. – Z drugiej szuflady wyjęła kilka par majtek i skarpet. Położyła równo na podkoszulkach. Zatrzymała gestem Polinę. Z łazienki przyniosła paczkę tamponów i wsunęła między ubranie. Z nieśmiałym uśmiechem powiedziała: – Bez stanika się obejdzie, a to może się przydać.
Polina nadal nie wychodziła. Brodą pokazała na leżące na podłodze shimano.
– Jasne! – Katarzyna klepnęła się w czoło. Wyjęła z szafy niemal nieużywane conversy oraz basenowe klapki. Umieściła to na szczycie swoich darów dla nieznajomej dziewczyny.
Polina skinęła głową i odwróciła się do drzwi. Katarzyna ją wypuściła. Z ulgą wróciła do łazienki. Przez kilka minut szczotkowała zęby. Starała się nie patrzeć w lustro. Nie wiedziała, co zobaczy. „Jutro, wszystko jutro”, pomyślała. Zrzuciła ręcznik i weszła do łóżka. Okryła się lekką kołdrą i kocem. Zawsze spała nago, niezależnie od sytuacji. Nawet dzisiaj. Zamknęła oczy. Za oknem rozległ się kolejny grzmot. Dotarło do niej, że nie wyłączyła górnego światła. Zmełła w ustach przekleństwo, wstała i przekręciła kontakt. Szum deszczu był coraz głośniejszy. Podeszła do okna. Zobaczyła Romana wsiadającego do nivy. Błyskawica rozświetliła podwórze. Katarzynie wydało się, że właśnie wtedy, zanim wsiadł do samochodu, Roman spojrzał do góry, na nią. Odruchowo odsunęła się i zaciągnęła zasłony. Po ciemku wróciła pod kołdrę. Przez kilkanaście minut przewracała się z boku na bok. Poziom adrenaliny wciąż był wysoki. Do tego potęgowany budzącymi grozę odgłosami burzy. Co chwilę wracał do Katarzyny obraz Romana w pelerynie z kapturem, rozświetlonego przez błyskawicę. „Co to jest? Co się dzieje?”, kołatało jej w głowie. „Zupełnie jak w kiczowatym horrorze”. Sen nie przychodził. Zmęczona bezsennością, usłyszała, że uchylają się drzwi do pokoju. Nawet nie otworzyła oczu. Było jej obojętne, czy przyszedł do niej Drakula, Freddy Krueger, czy też Hannibal Lecter.
– To ja – usłyszała szept.
Pilnowała, żeby równo oddychać i nie drgnąć.
– Śpisz? – Pytanie było niemal niesłyszalne.
Zapadła cisza. Krzysztof nie poszedł do łazienki. Wyczuła, że ją obserwuje. „Na szczęście nie włączył światła”, pomyślała. Po kilkunastu, a może kilkudziesięciu sekundach, nie była pewna, wyczuła, że Krzysztof, wolno stawiając kroki, doszedł do sofy pod ścianą. Nie rozłożył jej. Musiał się położyć w ubraniu. Nie słyszała też, żeby ściągał buty. Zaskakująco szybko do jej uszu dotarł równy, niczym niezakłócony oddech. Krzysztof spał. „Niesamowite, albo się upił, albo to on…”, nie chciała dokończyć myśli. Powoli zmęczenie brało górę nad emocjami i zapadła w niezdrowy sen. Co chwilę budziły ją koszmary, które przechodziły we wspomnienia na jawie. Utknęła między pamięcią rzeczywistych zdarzeń a sennymi widziadłami. Już nie wiedziała, co się wydarzyło, a co jest wytworem zmęczonego i oszołomionego mózgu.
*
Krzysztof wyprzedził ją i zajechał drogę. Omal nie spadła z roweru.
– Czy ty naprawdę nie masz siły?! – wysyczał z wyrzutem. – W takim tempie nie mamy po co jechać do obozu. Chyba że zamierzasz tam nocować?
„Z tobą nie chcę dojechać, a sama chętnie przenocuję”, pomyślała, ale zignorowała jego pytanie. Wzruszyła ramionami i powiedziała:
– Mistrz dwóch kółek się znalazł. – Odepchnęła się od podłoża i zakręciła pedałami. Niemal się przewróciła, omijając Krzysztofa stojącego w poprzek ścieżki. Spróbował złapać za kierownicę jej roweru. Nie udało mu się. Przejechała obok. Zanim on przestawił rower w kierunku jazdy, Katarzyna już nabierała prędkości. Była pewna, że mu ucieknie. „Tylko co dalej, co dalej?”, myślała gorączkowo. Na podjeździe zbyt późno zmieniła przełożenie. Zgubiła rytm. Krzysztof zrównał się z nią.
– Co ty wyczyniasz? – spytał lekko zasapany. Leśna droga była na tyle szeroka, że mogli jechać obok siebie.
– Odwal się! Mam cię dość! Nie mam już siły. Zostaw mnie. – Zwolniła. – Słyszysz, zostaw mnie!
Minęli szczyt wzniesienia. Przestali pedałować, jechali rozpędem. Mogli odpocząć. Krzysztof wykorzystał moment, że jadą równolegle, i kopnął ją. Ból w lewym udzie nawet nie był zbyt dotkliwy, ale straciła równowagę i się przewróciła. Bardziej zabolały ją prawa ręka i noga, które przyjęły całą siłę upadku. Znalazła się w gęstych krzakach. Gałęzie boleśnie podrapały jej twarz, przedramiona i łydki. Wygramoliła się spod roweru. Wróciła na drogę. Z wściekłością zdjęła kask i rzuciła go daleko w zarośla. Krzysztof stał nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od niej. Przyglądał się.
– Jedziesz czy nie? – W jego głosie było coś okrutnego.
Pojechała, ale w przeciwną stronę. Po kilkuset metrach zorientowała się, że nikt za nią nie jedzie. Była pewna, że Krzysztof też zawrócił. Przecież nie mógł jej tak zostawić. Nawet nie zapytał, czy jest cała. „Zdenerwował się, ale zaraz mnie dogoni”, pomyślała i zwolniła. Czuła zadrapania i trochę bolała ją noga. Przede wszystkim bardzo chciała, żeby ją dogonił, żeby przeprosił i pokazał, jak się troszczy. Stałym tempem pedałowała przez około piętnaście, dwadzieścia minut. Wcześniej jechali ponad dwie godziny. Była pewna, że do szosy, a tym bardziej Strzygonia, jest wciąż daleko.
„Nie pomyślałeś o mnie, to teraz pożałujesz”, postanowiła. „Zobaczymy, jak bardzo będziesz się denerwować. A jeżeli w ogóle nie, to spadaj”. Zatrzymała się i rozejrzała. Oparła rower o drzewo i zeszła z drogi. Słyszała, że po tej stronie szosy nie ma mokradeł, ale wolała sprawdzić. Ułamała sporą gałąź i zaczęła badać ziemię przed sobą. Posuwała się wolno, bo patrzyła pod nogi, jak i starała się znaleźć dogodne miejsce do ukrycia. Odeszła na jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów. Znalazła odpowiednią kępę drzew i krzewów. Na tyle gęstych, żeby schować rower, a jednocześnie pozwalających obserwować drogę. Wróciła po krossa hexagona. Na szczęście góral był grafitowy i łatwo dał się zamaskować. Stanęła za pniem i czekała na Krzysztofa. Chciała zobaczyć, jak jedzie drogą, szuka jej nerwowo i woła drżącym głosem. Postanowiła, że pozwoli mu przejechać. Pojedzie za nim, ale w takiej odległości, żeby jej nie widział i nie słyszał. Pozwoli mu dojechać do Strzygonia i niech tam stwierdzi, że jej wciąż nie ma. „Oby nie dostał zawału”, rozmarzona podsumowała swoje wizje. Jednak Krzysztof się nie pojawiał. Zaczynała się niepokoić. „A co, jeżeli nie zawrócił, tylko pojechał do obozu? A może coś mu się stało?”, natrętne pytania nie były jedynym powodem rosnącego zdenerwowania. Dopadło ją dziwne przekonanie, że jest obserwowana. Nic konkretnego, ale niemal czuła ciężar czyjegoś spojrzenia na swoim karku i plecach. Kilka razy rozejrzała się niepewnie. W oddali trzasnęła jakaś ułamana gałązka. „Wariatka, to przecież kompletne odludzie. Nikogo tu nie ma”, uspokajała się w myślach. „No właśnie, odludzie, wśród ludzi bezpieczniej…” Postanowiła policzyć do dwustu i nawet jeżeli Krzysztof nie przejedzie drogą, wracać do Strzygonia.
– Sto sześćdziesiąt dwa – wyszeptała niemal bezgłośnie.
Następna liczba już nie została wypowiedziana. Mocne dłonie zacisnęły się na jej gardle. Ktoś zaatakował ją od tyłu. Próbowała się unieść i wyrwać, uderzyć ręką napastnika. Nic z tego. Był bardzo silny. Bez trudu trzymał ją w pozycji siedzącej. W końcu zaczęła słabnąć. Bezskutecznie próbowała złapać oddech i na koniec odpłynęła w ciemność.