- W empik go
Studium kobiety - ebook
Studium kobiety - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 206 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyczyna tego jest bardzo prosta: jeśli mało kto dziś wydaje kolacje, to dlatego, że nigdy, pod żadnym rządem, nie było mniej ludzi ustalonych, spokojnych niż pod panowaniem Ludwika Filipa, w którym Rewolucja zaczęła się legalnie. Wszyscy pędzą dziś do jakiegoś celu, gonią za majątkiem. Czas stał się drogi;
nikt nie może sobie pozwolić na tę rozrzutność, aby wracać do domu rano i wysypiać się do późna. Te drugie wieczory odbywają się tedy już tylko u kobiet dość bogatych na to, aby prowadzić dom otwarty, od lipca zaś r. 1830 kobiety te można policzyć na palcach. Mimo milczącej opozycji dzielnicy SaintGermain, parę kobiet – między nimi margrabina d'Espard i panna des Touchés – nie chciały się wyrzec władzy, którą sprawowały w Paryżu, i nie zamknęły salonów.
Salon panny des Touchés, slawriy zresztą w Paryżu, jest ostatnim przytułkiem, gdzie się schronił dawny dowcip francuski ze swą ukrytą głębią, swymi tysiącznymi inwencjami i wyborną grzecznością. Tam możecie spotkać wdzięk mimo wyszukanej formy; swobodną gawędę mimo oględności wrodzonej ludziom dobrze wychowanym; zwłaszcza rozrzutność myśli. W tym domu nikt nie myśli o tym, aby zachować swój pomysł na dramat; opowiadając nikt nie myśli o spożytkowaniu tematu w książce. Słowem, nie jawi się tam wciąż ohydny szkielet literatury, węszącej za strawą przy lada szczęśliwym koncepcie lub zajmującej historii. Wspomnienie jednego z takich wieczorów szczególnie utkwiło mi w pamięci, nie tyle nawet z powodu zwierzenia, w którym znakomity de Marsay odsłonił jeden z najgłębszych zakamarków serca kobiety, ile z powodu uwag, jakie wywołało jego opowiadanie. Uwagi te są komentarzem do zmian, jakie w kobiecie francuskiej spowodowała nieszczęsna Rewolucja Lipcowa.
Przypadek zgromadził na tym wieczorze sporo osób, które, dzięki swym niezaprzeczonym wartościom, zyskały europejską; reputację. Nie jest to pochlebstwo pod adresem Francji, bo było tam kilku cudzoziemców; Ci, którzy najbardziej tam błyszczeli „ nie byli zresztą najsławniejsi. Cięte odpowiedzi, subtelne spostrzeżenia, przednie koncepty, sylwetki kreślone z cudowną precyzją migotały i tłoczyły się bez przymusu, rzucone niedbale, a cudownie odczute i pojmowane. Swiatowcy zwłaszcza odznaczali się wdziękiem i werwą godną artystów. Możecie spotkać gdzie indziej w Europie wytworne maniery, uprzejmość, wiedzę;; ale jedynie w Paryżu, w tym salonie – i w paru, o których wspomniałem – istnieje ów swoisty dowcip, stwarzający z wszystkich tych przymiotów miłą i kapryśną całość, jakaś płynność, która pozwala kłębić się obfitości myśli, aforyzmów, opowiadań, dokumentów. Tylko Paryż, ta stolica dobrego smaku, zna sztukę zmieniania rozmowy w turniej, w którym każda inteligencja skupia się w jednym rysie, gdzie każdy rzuca jedno zdanie i zamyka swoje doświadczenie w jednym słowie, gdzie każdy się bawi, odpoczywa i uczy się. Toteż tylko tam może istnieć wymiana myśli; tam nie dźwigasz, jak ów delfin z bajki, jakiejś małpy na grzbiecie; tam będziesz rozumiany i nie narazisz się na to, aby stawiać w grze złoto przeciw liczmanom. Tam wreszcie delikatnie zdradzone sekrety, lekkie a głębokie gawędy, mienią się, falują, przybierają nowy wygląd i nową barwę za każdym zdaniem. Żywa dyskusja, zwięzłe opowiadania zazębiają się o siebie wzajem. Wszystkie oczy słuchają, gesty pytają, a fizjonomia odpowiada. Wszystko tam jest, w jednym słowie: duch i myśl.
Nigdy nie byłem tak silnie pod urokiem daru słowa, umiejętnego, celowego, które stanowi siłę aktora czy opowiadacza. Nie ja jeden byłem wrażliwy na tyle czarów; spędziliśmy wszyscy rozkoszny wieczór. Rozmowa przybrawszy charakter gawędy pociągała swoim szybkim biegiem ciekawe zwierzenia, mnóstwo portretów, tysiące wybryków, które czynią tę uroczą improwizację czymś zgoła nie do przetłumaczenia. Ale, skoro zostawimy rzeczom ich naturalny smak, ich bieg, ich kapryśne falowanie, może zrozumiecie wówczas wdzięk wieczoru naprawdę francuskiego, pochwyconego w momencie, gdy w atmosferze najmilszej swobody każdy zapomina o swoich interesach, o swej ambicji lub, jeśli wolicie, o swoich pretensjach.
Około drugiej rano, w chwili gdy kolacja się skończyła, znajdowało się koło stołu już tylko bliskie kółko, wypróbowane w kilkunastoletniej zażyłości, albo też ludzie wytrawni, dobrze wychowani i znający życie. Mocą niemego i ściśle przestrzeganego układu, przy kolacji każdy zrzekał się swojej rangi społecznej. Panowała najzupełniejsza równość. Nie było tam zresztą nikogo, który by nie był bardzo dumny, że jest sobą. Pani d'Espard zaprowadziła zwyczaj, że siedzi się przy stole do końca wieczoru, zauważyła bowiem nieraz, jaką zmianę nastroju pociąga zmiana miejsca. W przejściu między jadalnią a salonem czar pryska. Zdaniem Sterne'a, myśli autora, który się ogolił, mają inną barwę niż przed wykonaniem tej czynności. Jeżeli Sterne ma rację, czyż nie można śmiało twierdzić, że nastrój ludzi przy stole inny jest, niż kiedy ci sami ludzie wrócą do salonu? Opar nie bije już do głowy, oko nie ma już przed sobą owego miłego nieładu, straciło się rozkosz tego lenistwa, tej życzliwości, ogarniającej ludzi najedzonych, tonących w miękkich krzesłach, jakie wyrabia się dzisiaj. Po prostu ludzie chętniej rozmawiają przy deserze, przy kieliszku dobrego wina, w rozkosznej chwili, gdy każdy może oprzeć się łokciami na stole i wesprzeć głowę na dłoni. Nie tylko wszyscy lubią wówczas mówić, ale i słuchać. Trawienie bywa, zależnie od usposobienia, rozmowne albo milczące. Każdy znajduje wówczas coś dla siebie. Czy nie trzeba było tego wstępu, aby was wtajemniczyć w urok poufnego zwierzenia, w jakim nie żyjący już sławny człowiek odmalował niewinny jezuityzm kobiety: a uczynił to z subtelnością właściwą ludziom, co wiele widzieli. Przymiot ten sprawia, iż wszyscy mężowie stanu cudownie opowiadają, kiedy, jak Talleyrand i Metternich, raczą opowiadać.
De Marsay, mianowany od pół roku pierwszym ministrem, dał już dowody niepospolitych zdolności. Mimo iż ci, którzy go znali od dawna, nie zdziwili się patrząc, jak rozwija wszystkie talenty i przymioty męża stanu, można było sobie zadać pytanie czy on wiedział, że jest wielkim politykiem, czy też dojrzał w ogniu okoliczności. Takie pytanie zadał mu właśnie, w intencji na wskroś filozoficznej, bystry i inteligentny człowiek, którego świeżo minister zamianował prefektem, a który przedtem był długo dziennikarzem. Podziwiał de Marsaya bez owej domieszki kwasu, który w Paryżu służy inteligentnemu człowiekowi za usprawiedliwienie, że podziwia drugiego człowieka.
– Czy w twoim dawniejszym życiu był jaki fakt, myśl, pragnienie, które zdradziły ci twoje powołanie? – spytał Emil Blondet. Wszyscy podobno mamy, jak Newton, nasze jabłko, które spada i ściąga nas na grunt, na którym rozwijają się nasze zdolności…
– Owszem – rzekł de Marsay – opowiem wam to.
Ładne kobiety, dandysi, artyści, starcy, przyjaciele de Marsaya poprawili się wygodnie w krzesłach i patrzyli na ministra. Czy trzeba dodać, że służba już się nie kręciła, drzwi były zamknięte, portiery zasunięte? Cisza była tak głęboka, że słychać było w dziedzińcu szmer woźniców, tupot i parskanie koni, którym tęskno było do stajni.
– Człowiek polityczny, moi drodzy, istnieje tylko jednym przymiotem – rzekł minister bawiąc się złotym nożykiem w oprawie z perłowej masy; – umieć zawsze panować nad sobą, robić w każdej chwili bilans każdego faktu, choćby najbardziej przypadkowego, słowem, kryć w sobie istotę zimną i bezinteresowną, która przygląda się jak prosty świadek drganiom naszego życia, naszym namiętnościom, uczuciom i podsuwa nam w każdej chwili wykaz wszystkich pozycji.
– Objaśniasz nam tym samym, czemu mężowie stanu tak rzadcy są we Francji – rzekł stary lord Dudley.
– Z punktu uczuciowego to jest rzecz okropna – odparł minister. – Toteż, kiedy ten fenomen ziści się w młodym człowieku… (Richelieu, który, ostrzeżony listownie o niebezpieczeństwie Conciniego, spał do południa, gdy jego dobroczyńcę miano zamordować o dziesiątej), taki młody człowiek, nazwijmy go Pitt albo Napoleon, jeśli chcecie, jest czymś potwornym, prawda? Ja stałem się bardzo wcześnie takim potworem, i to dzięki kobiecie.
– Myślałam – rzekła z uśmiechem pani de Montcornet – że my więcej psujemy politykę, niż ją robimy.
– Potwór, o którym mówię, jest potworem tylko dlatego, że się wam opiera – odparł minister ironicznie schylając głowę.
– Jeżeli chodzi o przygodę miłosną, żądam, aby jej nie przerywano żadnymi refleksjami – rzekła baronowa de Nuncingen.
– Refleksja jest tu bardzo nie na miejscu – wykrzyknął Józef Bridau.
– Miałem siedemnaście lat – podjął de Marsay. – Restauracja zaczynała się ustalać; moi starzy przyjaciele wiedzą, jaki byłem wówczas porywczy i gorący. Kochałem pierwszy raz, i – mogę to dziś powiedzieć – byłem jednym z najładniejszych chłopców w Paryżu. Miałem urodę, młodość, dwa przymioty,. które zawdzięczamy przypadkowi, a z których jesteśmy dumni jak z własnej zasługi. Resztę trzeba mi pokryć milczeniem. Jak wszyscy młodzi ludzie kochałem się w kobiecie o sześć lat starszej ode mnie. Nikt z państwa – rzekł wodząc okiem dokoła stołu – nie może się domyślać jej nazwiska, ani jej odgadnąć. Jedyny Ronąuerolles przeniknął w owym czasie moją tajemnicę i dochował jej; bałbym się jego uśmiechu, ale poszedł – dodał minister spoglądając wkoło.
– Nie chciał zostać na kolacji – rzekła pani de Serizy.
– Od pół roku pogrążony w tej miłości, a nieświadom, że namiętność moja jest tak silna, oddawałem się owemu cudownemu bałwochwalstwu, które jest tryumfem a zarazem kruchym szczęściem młodości. Chowałem jej znoszone rękawiczki, piłem odwar z kwiatów, które ona nosiła, wstawałem w nocy, aby iść patrzeć w j e j okna. Wszystka krew zbiegała mi do serca, kiedy wdychałem zapach j e j perfum. Byłem o tysiąc mil od świadomości, że kobiety to są piece z nagłówkiem z marmuru.
– Och, niech nam pan oszczędzi swoich okropnych określeń – rzekła pani de Camps.z uśmiechem.
– Sądzę, że byłbym zmiażdżył wzgardą filozofa, który sformułował tę straszliwą, a tak głęboko trafną myśl – odparł de Marsay. – Jesteście państwo wszyscy zbyt inteligentni, abym wam potrzebował mówić więcej. Tych kilka słów przypomni wam własne szaleństwa. Mój ideał była to wielka dama, co się zowie, wdowa i bez dzieci (ideał pod każdym względem!); otóż, moje bóstwo zamykało się w domu, aby znaczyć własnoręcznie moją bieliznę swoimi włosami: słowem, odpłacała moje szaleństwa niegorszą monetą. Jak nie wierzyć w miłość, kiedy rękojmią jej jest szaleństwo? Obróciliśmy oboje całą naszą inteligencję na to, aby ukryć przed światem tak pełną i piękną miłość, i udało się nam. Ileż uroku miały nasze schadzki! O niej nie powiem wam nic: wówczas była czymś doskonałym; dziś jeszcze uchodzi za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu: ale wtedy ludzie daliby się zabić, aby uzyskać jedno jej spojrzenie. Położenie jej majątkowe było zupełnie wystarczające, jak na kobietę ubóstwianą i zakochaną, ale nie było ono w proporcji z jej nazwiskiem, któremu Restauracja przydała nowego blasku. Co do mnie, młodzieńcza moja próżność nie dopuszczała żadnych podejrzeń. Mimo iż zazdrość moja byłaby wówczas starczyła na stu dwudziestu Otellów, straszne to uczucie drzemało we mnie niby złoto w rudzie. Byłbym się kazał wygrzmocić służącemu, gdybym popełnił tę nikczemność, aby podejrzewać czystość tego anioła, tak wątłego a tak silnego, tak jasnego i naiwnego, czystego, niewinnego, którego błękitne oko, cudownie poddając się memu spojrzeniu, pozwalało wniknąć w głąb serca. Nigdy najmniejszego zawahania w pozie, w spojrzeniu, słowie; zawsze biała, świeża, gotowa do oddania się niby wschodnia lilia z „Pieśni nad pieśniami!”… Och, moi drodzy – wykrzyknął boleśnie minister stając się z powrotem młodzieńcem – trzeba bardzo mocno wyrżnąć głową o marmur, aby się ocknąć z tych złudzeń!
Ten szczery wykrzyknik, który znalazł echo w sercu słuchaczy, podrażnił ich ciekawość, i tak już umiejętnie pobudzoną.
– Co rano, siedząc na owym pięknym Sułtanie, któregoś mi przysłał z Anglii – rzekł do lorda Dudley – mijałem jej kolaskę, która umyślnie jechała stępa, i czytałem rozkaz dzienny, wypisany kwiatami w jej bukiecie, na wypadek, gdybyśmy nie mogli wymienić paru słów. Mimo iż widywaliśmy się prawie co wieczór w towarzystwie i że ona pisywała do mnie co dzień, przyjęliśmy pewien system mający oszukać spojrzenia i zmylić domysły. Nie patrzeć na siebie, unikać się, mówić źle o sobie wzajem, podziwiać się i chwalić i pozować na wzgardzonego kochanka, wszystkie te stare sztuczki niewarte są jednej, polegającej na tym, aby udawać miłość dla osoby obojętnej, a obojętność dla prawdziwego bóstwa. Jeśli para kochanków puści się na tę grę, zawsze uda im się oszukać świat, ale muszą być wówczas bardzo pewni siebie wzajem. Jej parawanem był pewien dworak cieszący się najwyższą łaską, zimny nabożniś, który zresztą hie bywał u niej w domu. Graliśmy tę komedię ku uciesze salonowych gapiów, którzy się z niej śmiali. Nie było mowy o małżeństwie między nami: sześć lat różnicy musiało jej dawać do myślenia; nie wiedziała też o moim majątku, który z zasady zawsze ukrywałem Co do mnie, byłem tak oczarowany jej dowcipem, wzięciem, wykształceniem, sztuką towarzyską, że byłbym się z nią ożenił bez wahania. Jednakże ta delikatność podobała mi się. Gdyby ona pierwsza natraciła o małżeństwie, może wydałoby mi się to czymś pospolitym, niegodnym tej idealnej duszy. Sześć miesięcy pełnych i całkowitych, diament najczystszej wody, oto moja porcja miłości na tym padole.
Pewnego rana, zaziębiony, czując nieco gorączki, napisałem do niej słówko, aby odłożyć jedną z naszych sekretnych uczt miłości, utajonych na poddaszu paryskim, niby perła na dnie morza. Skoro wysłałem list, nawiedził mnie wyrzut: nie uwierzy, że jestem chory, pomyślałem. Ona udawała zazdrosną i podejrzliwą. Kiedy zazdrość jest szczera – wtrącił de Marsay – jest ona nieomylnym znakiem jedynej miłości…
– Czemu? – spytała żywo księżna de Cadignan.
– Miłość jedyna i szczera – rzekł de Marsay – stwarza pewną apatię fizyczną nastrajającą do dumań. Mózg zaczyna wówczas, wszystko komplikować, zagłębia się w sobie, roi sobie chimery, zmienia je w rzeczywistość, dręczy się; jest to zazdrość równie urocza jak nieznośna.
Pewien zagraniczny poseł uśmiechnął się stwierdzając w świetle jakiegoś wspomnienia prawdę tej refleksji.