Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Studium w szkarłacie. A Study in Scarlet - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Studium w szkarłacie. A Study in Scarlet - ebook

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Pierwsza książka o Sherloku Holmesie. Jest ona podzielona na dwie części. W pierwszej części doktor Watson, weteran wojenny, powraca do Anglii i poznaje ekscentrycznego detektywa-amatora, Sherlocka Holmesa. Ponieważ obaj panowie szukają mieszkania, decydują się zamieszkać wspólnie przy 221B Baker Street w Londynie. Wkrótce potem Holmes dostaje list od oficera Scotland Yardu, z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki morderstwa Enocha Drebbera. Denat jest elegancko ubrany, ma w kieszeniach pieniądze i złoty zegarek, co wyklucza napad rabunkowy. Zwłoki znaleziono w pustym domu, na ciele brak obrażeń, tym większą zagadkę stanowi napis rache (niem. zemsta) uczyniony krwią na ścianie. Na pytanie o przyczynę zgonu, Holmes odpowiada: trucizna. Sprawcą, sądząc po rozstawie kół pojazdu, którym przywieziono Drebbera do owego domu, jest jakiś dorożkarz. Inspektor Lestrade o morderstwo podejrzewa Józefa Stangersona, sekretarza ofiary, zaś inspektor Gregson obwinia o to Artura Charpentiera, Drebber bowiem natarczywie zalecał się był do jego siostry. Obaj policjanci są w błędzie – mówi Holmes. Wkrótce Strangerson zostaje zabity nożem, zaś Charpentier ma alibi, w tym czasie był w areszcie podejrzany o zabicie Drebbera. Sherlock Holmes ustala tożsamość zabójcy i zastawia na niego pułapkę. (za Wikipedią).

 

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-601-9
Rozmiar pliku: 596 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Studium w szkarłacie

CZĘŚĆ I.

(Przedruk ze wspomnień H. Jana Watson’a, byłego lekarza armii angielskiej).

ROZDZIAŁ I. Pan Sherlock Holmes.

W r. 1878 uzyskałem stopień doktora medycyny w uniwersytecie londyńskim i udałem się do Netley na kursa, przepisane dla chirurgów armii. Uzupełniwszy tam swoje studya medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w 5-ym pułku strzelców Northumberland. Pułk stał wówczas w Indyach, i zanim zajechałem na miejsce, wybuchła druga wojna z Afganistanem. Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy pograniczne i wtargnął do głębi kraju wrogów. Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tem samem co ja położeniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kandaharu, gdzie zastałem swój pułk i objąłem odrazu swoje obowiązki.

Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty i awanse, mnie zaś tylko niedole i klęski.

Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkshire’ów, brałem udział w fatalnej bitwie pod Maiwandem. Tam to kula strzaskała mi obojczyk i zadrasnęła arteryę. Byłbym niechybnie wpadł w ręce krwiożerczych Ghazów, gdyby nie przywiązanie i odwaga Murray'a, mojego ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia pociągowego i dowiózł tak do szeregów brytańskich.

Wycieńczonego bólem, osłabionego dotkliwemi niewygodami, wysłano mnie, wraz z licznem gronem ranionych, do szpitala centralnego w Peszawurze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet wygrzewać się na słońcu na werandzie, gdy powaliła mnie znów gorączka tyfoidalna, ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencya, byłem taki wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło, iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do Anglii. Wsiadłem tedy na okręt Orontes i w miesiąc później wylądowałem w Plymouth, mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane, lecz zaopatrzony wzamian w dziewięciomiesięczny urlop. Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach, zmierzających do odzyskania zdrowia.

Nie miałem w Anglii ni krewnych, ni domu, byłem zatem wolny jak ptak – albo raczej taki wolny jak może być człowiek, mający do wydania dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tych warunkach udałem się naturalnie do Londynu, tego wielkiego zbiornika, do którego, gnany nieprzepartym pociągiem, dąży z całego cesarstwa brytańskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu w życiu.

Przez krótki czas mieszkałem w małym hotelu na Strandzie, prowadząc życie jednostajne, bezczynnie i wydając znacznie więcej pieniędzy niż mi było wolno. Stan moich finansów stał się niebawem taki niepokojący, że uprzytomniłem sobie, iż należało albo opuścić stolicę i osiąść gdzie na wsi; albo zmienić najzupełniej dotychczasowy tryb życia. Wybrawszy te ostatnią alternatywę, postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego napozór i mniej kosztownego.

Tego samego dnia, w którym doszedłem do tego wniosku; stałem w barze Criterion, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swem ramieniu – odwróciłem się tedy i ujrzałem młodego Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Bartsa. Widok znajomej twarzy jest wielce przyjemnym dla człowieka samotnego śród wielkomiejskiego gwaru Londynu. W dawnych czasach Stamford nie był mi bynajmniej bliskim przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem a on, wzajem, był, jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.

– Co się z wami, u licha stało, Watsonie? – spytał Stamford z nieukrywanem zdziwieniem, gdy jechaliśmy gwarnemi ulicami londyńskiemi. – Wychudliście jak szczapa i poczernieliście jak święta ziemia.

Opowiedziałem mu w krótkości swoje przygody i kończyłem właśnie, gdy stanęliśmy u celu.

– Biedaku! – rzekł tonem współczucia. – A cóż robicie teraz?

– Szukam mieszkania – odparłem. – Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne locum za jakąś rozsądna cenę.

– Szczególna rzecz – zauważył mój towarzysz; – już drugi człowiek dzisiaj mówi do mnie w ten sam sposób.

– A kto był pierwszy? – spytałem.

– Młodzieniec, który pracuje w laboratoryum chemicznem w szpitalu. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, ktoby chciał wziąć z nim do spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie na jego kieszeń.

– Ach, Boże! – zawołałem – jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś, ktoby dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu. Wole mieć towarzysza niż mieszkać samotnie.

Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.

– Nie znacie jeszcze Sherlock’a Holmes’a – rzekł – może nie będziecie go chcieli na stałego towarzysza.

– Dlaczego? co macie mu do zarzucenia?

– O, nie mówię, żebym mógł mu co zarzucić. Ale to poniekąd dziwak... entuzyasta w pewnych dziedzinach nauki. O ile go znam jednak, człowiek zupełnie przyzwoity.

– Pewnie student medycyny? – spytałem.

– Nie... nie mam pojęcia jakie są jego zamiary na przyszłość. Zdaje mi się, że zna dobrze anatomię, a napewno jest pierwszorzędnym chemikiem; ale, o ile wiem, nigdy nie uczył się medycyny systematycznie. Nauka jego jest dorywcza i nawet ekscentryczna, ale nagromadził w swym mózgu mnóstwo pobocznych wiadomości, któremi wprowadziłby niewątpliwie w zdumienie swoich profesorów.

– Czy nie pytaliście go nigdy jaki zawód zamierza obrać?

– Nie; nie należy do ludzi, z których możnaby coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu przyjdzie fantazya.

– Radbym się z nim spotkać – rzekłem. – Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i przyzwyczajeń spokojnych. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu lub wzruszeń. Miałem i jednego i drugiego tyle w Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego istnienia na tej ziemi. W jaki sposób mógłbym się spotkać z tym waszym znajomym?

– Jest teraz napewno w laboratoryum – odparł mój towarzysz. – Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora. Jeśli chcecie, pojedziemy tam po śniadaniu.

– I owszem – odparłem, poczem rozmowa weszła na inne tory.

W drodze do szpitala, po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.

– Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeśli się z nim nie porozumiecie – mówił – znam go jedynie z laboratoryum. Sami wpadliście na myśl wspólnego zamieszkania z nim, więc nie czyńcie mnie za nic odpowiedzialnym.

– Jeśli pożycie wspólne okaże się dla nas niemożliwe, nie trudno nam będzie się rozstać – odparłem. – Zdaje mi się, Stamfordzie – dodałem, patrząc bystro na swego towarzysza – że macie jakieś specyalne powody, by tak umywać ręce od wszystkiego, coby zajść mogło. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny temperament, że należy go się obawiać? Nie bądźcież tacy skryci, mówcie co macie na myśli.

– Nie łatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne – odrzekł ze śmiechem. – Holmes jest, jak dla mnie, za wielkim fanatykiem nauki... zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość. Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę jakiej świeżo odkrytej trucizny roślinnej i to bynajmniej nie przez niegodziwość, rozumiecie, ale poprostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego by módz zdać sobie dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny z niemniejszą skwapliwością. Jest to człowiek, mający wprost namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.

– I słusznie, mojem zdaniem.

– Tak, ale można posunąć tę zaletę do przesady; np. gdy badacz dochodzi do tego, że obija kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcyi trupa, może się to wydawać co najmniej dziwnem.

– Obija trupa?

– Tak, dla sprawdzenia o ile ślady ciosów występują po śmierci. Widziałem to na własne oczy.

– A jednak mówicie, że nie jest studentem medycyny?

– Nie. Bóg jeden wie, jaki jest cel jego studyów. Ale, oto jesteśmy na miejscu i niebawem będziecie mogli sami wytworzyć sobie opinię o nim.

Gdy to mówił skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małemi bocznemi drzwiami, prowadzącemi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala; znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika, idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem, o białych, wapnem pobielonych, ścianach, na który wychodziły drzwi, pomalowane farbą bronzową. Na samym prawie końcu korytarza skręciliśmy w niski pasaż, prowadzący do laboratoryum chemicznego.

Był to pokój bardzo obszerny, wysoki, zastawiony niezliczonemi butelkami i flaszkami. Szerokie niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach, a na nich, śród retort i epruwetek jaśniały błękitnawe płomyki małych lampek Bunsena i rzucały migocące blaski.

W sali tej, na samym prawie końcu, jeden tylko student stał pochylony nad stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym okrzykiem, rzucił się ku nam.

– Mam go! mam go! – wołał do mego towarzysza, biegnąc z epruwetką w ręku. – Znalazłem jedyny odczynnik który osadza hemoglobinę! Jedyny!

Gdyby był odkrył kopalnię złota, oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.

– Doktór Watson, pan Sherlock Holmes – rzekł Stamford, przedstawiając nas wzajemnie.

– Jakże się pan ma? – spytał Holmes przyjaźnie i uścisnął moja dłoń z siłą, o jaką nie posądzałbym go nigdy. – Widzę, że pan był w Afganistanie.

– A pan zkąd wie o tem? – spytałem zdumiony.

– Mniejsza o to – rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem. – W tej chwili najważniejszą sprawą jest hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą doniosłość mojego odkrycia.

– Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii – odparłem – ale z punktu widzenia praktycznego...

– Jakto, panie, ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich! Czyż pan nie widzi, że jest to niezawodny sposób rozpoznawania plam pochodzących od krwi? Niech-no pan przyjdzie tutaj! – i w zapale schwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. – Weźmy trochę świeżej krwi – rzekł, ukłół się w palec lancetem i kroplę krwi, która wytrysła, zebrał w małą rurkę. – Teraz wlewam tę kropelkę krwi do litra wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli otrzymać reakcyę charakterystyczną.

Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahoniową, a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.

– Ha! ha! – zawołał Holmes, klaszcząc w ręce, jak dziecko, zachwycone nową zabawką – i cóż pan na to?

– Zdaje się, istotnie, że to odczynnik bardzo czuły – zauważyłem.

– Świetny! znakomity! Dawniej, przy pomocy gwajaku można było otrzymać z trudnością jakie takie wyniki i to jeszcze bardzo niepewne. Robiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy; a nie ma wprost żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin. Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze, bez względu na to, czy krew jest świeża czy stara. Gdyby był znany wcześniej, setki ludzi, spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłyby już dawno ukarane za popełnione przestępstwa.

– Istotnie – szepnąłem.

– Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych. Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu zbrodni. Eksperci badają tedy jego bieliznę albo ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy? od krwi, błota, rdzy, czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot niejednego biegłego, a dlaczego? Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika. Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.

Oczy jego iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy przyłożył dłoń do serca i złożył ukłon, jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu, oklaskującemu go tłumowi.

– Przyjmij pan moje powinszowanie – rzekłem, zdziwiony jego uniesieniem.

– Ot, naprzykład sprawa von Bischoffa we Frankfurcie w zeszłym roku. Byłby niewątpliwie powieszony, gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Müller, a Lefèvre z Montpellier, albo Samson z Nowego Orleanu? Mógłbym wymienić cały szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby rolę decydującą.

– Ależ pan jesteś chodzącym kalendarzem zbrodni – wtrącił Stamford ze śmiechem. – Mógłbyś pan wydawać pismo pod tytułem: Nowiny policyjne z przeszłości.

– Ręczę panu, że byłyby bardzo zajmujące – odparł Sherlock Holmes, przylepiając plasterek na rankę, zrobioną w palcu lancetem. – – Musze być ostrożny, ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem – mam tyle do czynienia z różnemi truciznami – i pokazał mi dłoń, pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną plam od silnych kwasów.

– Przyszliśmy tu za interesem – rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą drugi. – Ten oto mój przyjaciel szuka mieszkania, a że pan skarżyłeś się, iż nie możesz znaleźć współlokatora, pomyślałem sobie, że dobrzeby było was skojarzyć.

Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.

– Mam na widoku lokal przy ulicy Baker – rzekł – jak stworzony dla nas. Mam nadzieje że panu nie przeszkadza woń silnego tytoniu?

– Sam palę tylko tytoń ˝okrętowy˝ – odparłem.

– Doskonale. Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikalii i że niekiedy robię doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?

– Bynajmniej.

– Poczekaj pan... niech się zastanowię nad tem jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora... A... miewam napady czarnej melancholii, a wówczas dniami całemi nie otwieram ust. Niechaj pan tylko wtedy nie przypuszcza, że dąsam się na pana. Zostawi mnie pan w spokoju i niebawem powrócę do równowagi. A teraz na pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie? Bo widzi pan, uważam, że skoro dwaj ludzie mają zamieszkać wspólnie, lepiej jest, by z góry uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach.

Roześmiałem się z tego badania.

– Mam szczeniaka, brytana – odrzekłem – protestuję przeciw wszelkimi hałasom, bo nerwy moje strasznie rozstrojone, wstaję o rozmaitych niemożliwych godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą seryę innych wad, gdy jestemu zdrów, ale narazie te są najważniejsze.

– Czy pan grę skrzypcową włącza do kategoryi hałasów? – spytał z pewnym niepokojem.

– Zależy od gracza – odparłem. – Dobra gra skrzypcowa jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzępolenie...

– O! to znakomicie – zawołał wesoło. – Zdaje mi się, że możemy uważać interes jako ubity... to jest, jeśli lokal spodoba się panu.

– Kiedyż go obejrzymy?

– Wstąp pan po mnie tutaj jutro w południe, pójdziemy razem – odparł.

– Doskonale... w południe, punktualnie – rzekłem, ściskając dłoń Holmesa.

Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę mojego hotelu.

– Ale, ale – rzekłem nagle, zatrzymując się i zwracając do Stamforda – zkąd on, u licha, wiedział, że powróciłem z Afganistanu?

Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.

– Jest to właśnie jeden z jego osobliwych przymiotów – odrzekł. – Niemało ludzi już łamało sobie głowę nad tem, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.

– Oho! a więc jest w tem jakaś tajemnica? – zawołałem, zacierając dłonie. – To zaczyna być zajmujące. Jestem wam bardzo wdzięczny za tę znajomość. Najwłaściwszym sposobem studyowania ludzkości jest, jak wiecie, stopniowe studyowanie różnych jednostek.

– A więc studyujcie tę jednostkę – rzekł Stamford, żegnając się ze mną. – Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie do rozwiązania niełatwe. Założę się, iż niebawem on będzie wiedział o was więcej niż wy o nim. Do widzenia.

– Do widzenia – odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, na seryo zaintrygowany osobistością mojego nowego znajomego.

ROZDZIAŁ II. Dedukcja nauką.

Następnego dnia spotkaliśmy się o umówionej godzinie i obejrzeliśmy mieszkanie przy ulicy Baker Nr 221 b., o którem Holmes mówił. Składało się z dwóch wygodnych sypialni i z jednej obszernej, wysokiej, elegancko umeblowanej, bawialni o dwóch dużych oknach.A STUDY IN SCARLET.

PART I.

(Being a reprint from the reminiscences of JOHN H. WATSON, M.D., late of the Army Medical Department.)

CHAPTER I. MR. SHERLOCK HOLMES.

IN the year 1878 I took my degree of Doctor of Medicine of the University of London, and proceeded to Netley to go through the course prescribed for surgeons in the army. Having completed my studies there, I was duly attached to the Fifth Northumberland Fusiliers as Assistant Surgeon. The regiment was stationed in India at the time, and before I could join it, the second Afghan war had broken out. On landing at Bombay, I learned that my corps had advanced through the passes, and was already deep in the enemy’s country. I followed, however, with many other officers who were in the same situation as myself, and succeeded in reaching Candahar in safety, where I found my regiment, and at once entered upon my new duties.

The campaign brought honours and promotion to many, but for me it had nothing but misfortune and disaster. I was removed from my brigade and attached to the Berkshires, with whom I served at the fatal battle of Maiwand. There I was struck on the shoulder by a Jezail bullet, which shattered the bone and grazed the subclavian artery. I should have fallen into the hands of the murderous Ghazis had it not been for the devotion and courage shown by Murray, my orderly, who threw me across a pack-horse, and succeeded in bringing me safely to the British lines.

Worn with pain, and weak from the prolonged hardships which I had undergone, I was removed, with a great train of wounded sufferers, to the base hospital at Peshawar. Here I rallied, and had already improved so far as to be able to walk about the wards, and even to bask a little upon the verandah, when I was struck down by enteric fever, that curse of our Indian possessions. For months my life was despaired of, and when at last I came to myself and became convalescent, I was so weak and emaciated that a medical board determined that not a day should be lost in sending me back to England. I was dispatched, accordingly, in the troopship “Orontes,” and landed a month later on Portsmouth jetty, with my health irretrievably ruined, but with permission from a paternal government to spend the next nine months in attempting to improve it.

I had neither kith nor kin in England, and was therefore as free as air–or as free as an income of eleven shillings and sixpence a day will permit a man to be. Under such circumstances, I naturally gravitated to London, that great cesspool into which all the loungers and idlers of the Empire are irresistibly drained. There I stayed for some time at a private hotel in the Strand, leading a comfortless, meaningless existence, and spending such money as I had, considerably more freely than I ought. So alarming did the state of my finances become, that I soon realized that I must either leave the metropolis and rusticate somewhere in the country, or that I must make a complete alteration in my style of living. Choosing the latter alternative, I began by making up my mind to leave the hotel, and to take up my quarters in some less pretentious and less expensive domicile.

On the very day that I had come to this conclusion, I was standing at the Criterion Bar, when some one tapped me on the shoulder, and turning round I recognized young Stamford, who had been a dresser under me at Barts. The sight of a friendly face in the great wilderness of London is a pleasant thing indeed to a lonely man. In old days Stamford had never been a particular crony of mine, but now I hailed him with enthusiasm, and he, in his turn, appeared to be delighted to see me. In the exuberance of my joy, I asked him to lunch with me at the Holborn, and we started off together in a hansom.

“Whatever have you been doing with yourself, Watson?” he asked in undisguised wonder, as we rattled through the crowded London streets. “You are as thin as a lath and as brown as a nut.”

I gave him a short sketch of my adventures, and had hardly concluded it by the time that we reached our destination.

“Poor devil!” he said, commiseratingly, after he had listened to my misfortunes. “What are you up to now?”

“Looking for lodgings.” 3 I answered. “Trying to solve the problem as to whether it is possible to get comfortable rooms at a reasonable price.”

“That’s a strange thing,” remarked my companion; “you are the second man to-day that has used that expression to me.”

“And who was the first?” I asked.

“A fellow who is working at the chemical laboratory up at the hospital. He was bemoaning himself this morning because he could not get someone to go halves with him in some nice rooms which he had found, and which were too much for his purse.”

“By Jove!” I cried, “if he really wants someone to share the rooms and the expense, I am the very man for him. I should prefer having a partner to being alone.”

Young Stamford looked rather strangely at me over his wine-glass. “You don’t know Sherlock Holmes yet,” he said; “perhaps you would not care for him as a constant companion.”

“Why, what is there against him?”

“Oh, I didn’t say there was anything against him. He is a little queer in his ideas–an enthusiast in some branches of science. As far as I know he is a decent fellow enough.”

“A medical student, I suppose?” said I.

“No–I have no idea what he intends to go in for. I believe he is well up in anatomy, and he is a first-class chemist; but, as far as I know, he has never taken out any systematic medical classes. His studies are very desultory and eccentric, but he has amassed a lot of out-of-the way knowledge which would astonish his professors.”

“Did you never ask him what he was going in for?” I asked.

“No; he is not a man that it is easy to draw out, though he can be communicative enough when the fancy seizes him.”

“I should like to meet him,” I said. “If I am to lodge with anyone, I should prefer a man of studious and quiet habits. I am not strong enough yet to stand much noise or excitement. I had enough of both in Afghanistan to last me for the remainder of my natural existence. How could I meet this friend of yours?”

“He is sure to be at the laboratory,” returned my companion. “He either avoids the place for weeks, or else he works there from morning to night. If you like, we shall drive round together after luncheon.”

“Certainly,” I answered, and the conversation drifted away into other channels.

As we made our way to the hospital after leaving the Holborn, Stamford gave me a few more particulars about the gentleman whom I proposed to take as a fellow-lodger.

“You mustn’t blame me if you don’t get on with him,” he said; “I know nothing more of him than I have learned from meeting him occasionally in the laboratory. You proposed this arrangement, so you must not hold me responsible.”

“If we don’t get on it will be easy to part company,” I answered. “It seems to me, Stamford,” I added, looking hard at my companion, “that you have some reason for washing your hands of the matter. Is this fellow’s temper so formidable, or what is it? Don’t be mealy-mouthed about it.”

“It is not easy to express the inexpressible,” he answered with a laugh. “Holmes is a little too scientific for my tastes–it approaches to cold-bloodedness. I could imagine his giving a friend a little pinch of the latest vegetable alkaloid, not out of malevolence, you understand, but simply out of a spirit of inquiry in order to have an accurate idea of the effects. To do him justice, I think that he would take it himself with the same readiness. He appears to have a passion for definite and exact knowledge.”

“Very right too.”

“Yes, but it may be pushed to excess. When it comes to beating the subjects in the dissecting-rooms with a stick, it is certainly taking rather a bizarre shape.”

“Beating the subjects!”

“Yes, to verify how far bruises may be produced after death. I saw him at it with my own eyes.”

“And yet you say he is not a medical student?”

“No. Heaven knows what the objects of his studies are. But here we are, and you must form your own impressions about him.” As he spoke, we turned down a narrow lane and passed through a small side-door, which opened into a wing of the great hospital. It was familiar ground to me, and I needed no guiding as we ascended the bleak stone staircase and made our way down the long corridor with its vista of whitewashed wall and dun-coloured doors. Near the further end a low arched passage branched away from it and led to the chemical laboratory.

This was a lofty chamber, lined and littered with countless bottles. Broad, low tables were scattered about, which bristled with retorts, test-tubes, and little Bunsen lamps, with their blue flickering flames. There was only one student in the room, who was bending over a distant table absorbed in his work. At the sound of our steps he glanced round and sprang to his feet with a cry of pleasure. “I’ve found it! I’ve found it,” he shouted to my companion, running towards us with a test-tube in his hand. “I have found a re-agent which is precipitated by hoemoglobin, 4 and by nothing else.” Had he discovered a gold mine, greater delight could not have shone upon his features.

“Dr. Watson, Mr. Sherlock Holmes,” said Stamford, introducing us.

“How are you?” he said cordially, gripping my hand with a strength for which I should hardly have given him credit. “You have been in Afghanistan, I perceive.”

“How on earth did you know that?” I asked in astonishment.

“Never mind,” said he, chuckling to himself. “The question now is about hoemoglobin. No doubt you see the significance of this discovery of mine?”

“It is interesting, chemically, no doubt,” I answered, “but practically––”

“Why, man, it is the most practical medico-legal discovery for years. Don’t you see that it gives us an infallible test for blood stains. Come over here now!” He seized me by the coat-sleeve in his eagerness, and drew me over to the table at which he had been working. “Let us have some fresh blood,” he said, digging a long bodkin into his finger, and drawing off the resulting drop of blood in a chemical pipette. “Now, I add this small quantity of blood to a litre of water. You perceive that the resulting mixture has the appearance of pure water. The proportion of blood cannot be more than one in a million. I have no doubt, however, that we shall be able to obtain the characteristic reaction.” As he spoke, he threw into the vessel a few white crystals, and then added some drops of a transparent fluid. In an instant the contents assumed a dull mahogany colour, and a brownish dust was precipitated to the bottom of the glass jar.

“Ha! ha!” he cried, clapping his hands, and looking as delighted as a child with a new toy. “What do you think of that?”

“It seems to be a very delicate test,” I remarked.

“Beautiful! beautiful! The old Guiacum test was very clumsy and uncertain. So is the microscopic examination for blood corpuscles. The latter is valueless if the stains are a few hours old. Now, this appears to act as well whether the blood is old or new. Had this test been invented, there are hundreds of men now walking the earth who would long ago have paid the penalty of their crimes.”

“Indeed!” I murmured.

“Criminal cases are continually hinging upon that one point. A man is suspected of a crime months perhaps after it has been committed. His linen or clothes are examined, and brownish stains discovered upon them. Are they blood stains, or mud stains, or rust stains, or fruit stains, or what are they? That is a question which has puzzled many an expert, and why? Because there was no reliable test. Now we have the Sherlock Holmes’ test, and there will no longer be any difficulty.”

His eyes fairly glittered as he spoke, and he put his hand over his heart and bowed as if to some applauding crowd conjured up by his imagination.

“You are to be congratulated,” I remarked, considerably surprised at his enthusiasm.

“There was the case of Von Bischoff at Frankfort last year. He would certainly have been hung had this test been in existence. Then there was Mason of Bradford, and the notorious Muller, and Lefevre of Montpellier, and Samson of New Orleans. I could name a score of cases in which it would have been decisive.”

“You seem to be a walking calendar of crime,” said Stamford with a laugh. “You might start a paper on those lines. Call it the ‘Police News of the Past.’”

“Very interesting reading it might be made, too,” remarked Sherlock Holmes, sticking a small piece of plaster over the prick on his finger. “I have to be careful,” he continued, turning to me with a smile, “for I dabble with poisons a good deal.” He held out his hand as he spoke, and I noticed that it was all mottled over with similar pieces of plaster, and discoloured with strong acids.

“We came here on business,” said Stamford, sitting down on a high three-legged stool, and pushing another one in my direction with his foot. “My friend here wants to take diggings, and as you were complaining that you could get no one to go halves with you, I thought that I had better bring you together.”

Sherlock Holmes seemed delighted at the idea of sharing his rooms with me. “I have my eye on a suite in Baker Street,” he said, “which would suit us down to the ground. You don’t mind the smell of strong tobacco, I hope?”

“I always smoke ‘ship’s’ myself,” I answered.

“That’s good enough. I generally have chemicals about, and occasionally do experiments. Would that annoy you?”

“By no means.”

“Let me see–what are my other shortcomings. I get in the dumps at times, and don’t open my mouth for days on end. You must not think I am sulky when I do that. Just let me alone, and I’ll soon be right. What have you to confess now? It’s just as well for two fellows to know the worst of one another before they begin to live together.”

I laughed at this cross-examination. “I keep a bull pup,” I said, “and I object to rows because my nerves are shaken, and I get up at all sorts of ungodly hours, and I am extremely lazy. I have another set of vices when I’m well, but those are the principal ones at present.”

“Do you include violin-playing in your category of rows?” he asked, anxiously.

“It depends on the player,” I answered. “A well-played violin is a treat for the gods–a badly-played one––”

“Oh, that’s all right,” he cried, with a merry laugh. “I think we may consider the thing as settled–that is, if the rooms are agreeable to you.”

“When shall we see them?”

“Call for me here at noon to-morrow, and we’ll go together and settle everything,” he answered.

“All right–noon exactly,” said I, shaking his hand.

We left him working among his chemicals, and we walked together towards my hotel.

“By the way,” I asked suddenly, stopping and turning upon Stamford, “how the deuce did he know that I had come from Afghanistan?”

My companion smiled an enigmatical smile. “That’s just his little peculiarity,” he said. “A good many people have wanted to know how he finds things out.”

“Oh! a mystery is it?” I cried, rubbing my hands. “This is very piquant. I am much obliged to you for bringing us together. ‘The proper study of mankind is man,’ you know.”

“You must study him, then,” Stamford said, as he bade me good-bye. “You’ll find him a knotty problem, though. I’ll wager he learns more about you than you about him. Good-bye.”

“Good-bye,” I answered, and strolled on to my hotel, considerably interested in my new acquaintance.

CHAPTER II. THE SCIENCE OF DEDUCTION.

WE met next day as he had arranged, and inspected the rooms at No. 221B, 5 Baker Street, of which he had spoken at our meeting. They consisted of a couple of comfortable bed-rooms and a single large airy sitting-room, cheerfully furnished, and illuminated by two broad windows.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: