Stulecie - ebook
Stulecie - ebook
Wassmo powraca w wielkim stylu w powieści historycznej.
Głównymi bohaterkami Stulecia są Sara Susanne, Elida i Hjørdis, czyli prababka, babka i matka Herbjørg Wassmo. To opowieść o ich życiu, o mężczyznach, których pragnęły mieć albo którzy tylko przypadli im w udziale, o dzieciach, które urodziły.
Jest to również historia małej dziewczynki, która ucieka do stodoły, żeby tam ukryć się przed Nim. Nosi ze sobą żółty ołówek, który ostrzy za pomocą kozika. Używa go do pisania. Ta dziewczynka urodziła się w roku 1942, dokładnie sto lat po swojej prababce, silnej Sarze Susanne, która pozowała pastorowi do portretu anioła. Portret ten stanowił element ołtarza, który do dziś znajduje się w katedrze na Lofotach. Stulecie jest opowieścią o Sarze Susanne, Elidzie, Hjørdis i Herbjørg, o ich znoju, wolności i tęsknocie za innym życiem.
„Jednym zdaniem: Stulecie to mocna lektura w najlepszym znaczeniu tego słowa!”
Marta Norheim, NRK
„Stulecie to wielka, wielka powieść”.
Finn Stenstad, „Tønsbergs Blad”
„Pisarka potrafi stworzyć autentyczny, zmysłowy świat, pełen wyrazistych postaci, które głęboko poruszają czytelnika”.
Turid Larsen, „Dagsavisen”
„Jest tutaj wartka akcja, wspaniałe dialogi i wszystko to, czego każdy czytelnik oczekuje. Powieść historyczna, która mocno łapie czytelnika za serce i nie puszcza już do końca”.
Siri M. Kvamme, „Bergens Tidende”
„Herbjørg Wassmo jest jedyną Norweżką, która otrzymała nagrodę literacką Rady Nordyckiej. Od dawna śledzę jej pisarstwo i jestem pełna podziwu dla «Stulecia»”.
Grethe Berge, producent programów „Verdt å lese” i „P2” .
Przekład na 10 języków.
Herbjørg Wassmo – wybitna norweska pisarka urodzona w 1942 roku w Vesterålen. Zadebiutowała w 1976 zbiorem wierszy Skrzydlaty zespół, zasłynęła jednak jako autorka znakomitych powieści, w tym dwóch trylogii poświęconych dwóm bohaterkom: Torze i Dinie. Wielokrotnie nagradzana, otrzymała między innymi prestiżową nagrodę literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę Krytyków, Nagrodę Księgarzy oraz Nagrodę im. Amalie Skram. Najbardziej znanym jej dziełem jest Księga Diny, która została zekranizowana w roku 2002. Herbjørg Wassmo napisała również wiele nowel i sztuk teatralnych. Jej książki zostały przetłumaczone na dwadzieścia sześć języków, między innymi angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, rosyjski, japoński i hebrajski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62122-92-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstyd. Dla mnie to istota życia. Zawsze próbuję ukryć, zbagatelizować albo uleczyć wstyd. Pisanie książek stanowi taką formę wstydu, którą trudno jest zataić, ponieważ zostaje on w nich dosłownie udokumentowany. Można powiedzieć, że wstyd nabiera formy.
W dzieciństwie i wczesnej młodości spędzonej w Vesterålen piszę pamiętniki o trochę przerażającej treści. Tak wstydliwe, że nie mogę ryzykować, iż ktoś je zobaczy. Chowam je w wielu miejscach, ale pierwszym jest pusta obora przy gospodarstwie, w którym mieszkamy. Na belce pod podłogą, gdzie mogę sięgnąć, otwierając klapę prowadzącą do gnojówki. Obora staje się czymś w rodzaju dobrowolnego azylu. Pustka. Są tylko kury. A karmienie ich to moje zadanie.
Siedzę w krowiej zagródce na zakurzonym taborecie pod jeszcze bardziej zakurzonym oknem i piszę żółtym, pogryzionym ołówkiem. Używam kozika, żeby go zaostrzyć. Notes też jest żółty. Mały. Trochę większy niż moja wyciągnięta dłoń. Kupuję go za własne pieniądze w wiejskim sklepie Renøs w Smedvika – i dokładnie wiem, do czego zamierzam go użyć.
Tutaj w oborze czuję się bezpiecznie. Aż do dnia, w którym on zauważa, że tam przebywam. Dopiero wiele lat później rozumiem, jak niebezpieczne mogą być pamiętniki. Ale już wtedy, siedząc na taborecie, coś przeczuwam. Dlatego milczę i chowam. Gromadzę notatniki w ceratowej torbie na strój gimnastyczny, mocno obwiązanej sznurem, który zaczepiam na gwoździu pod podłogą. To rozsądne rozwiązanie i całkowicie niezbędne, bo przez nieszczelną klapę nad wejściem do gnojówki potrafi mocno wiać.
W pewne niedzielne przedpołudnie do obory przychodzi on. Chcę uciekać, ale widzę już w drzwiach jego sylwetkę. Zanim zauważy, czym się zajmuję, ratuję notes, wpuszczając go do kalosza. W sumie to nie notesu tu szuka, bo nie wie jeszcze, o czym jestem w stanie napisać.
Po tym jak on demaskuje mój dobrowolny azyl, muszę poszukać sobie innej kryjówki. Znajduję ją pod urwiskiem niedaleko domu. Tam nie jest całkowicie bezpiecznie, a już na pewno nie wtedy, kiedy pada śnieg. Ślady. Wkładam notesy do blaszanej puszki i chowam ją między skałami. Jest zima i piszę, mając na dłoniach rękawice. Czasami śnieg lodowacieje. Tak jest najlepiej, dopóki świeży nie napada. Notesy są lepsze od wieczornej modlitwy. Mówię w nich prosto z mostu, jak jest, i nie potrzebuję o nic prosić.
Mam około jedenastu lat, kiedy pojawia się zrozumienie, jak niebezpieczne mogą być słowa. Dokładnie jak Carl Gustav Jung, którego wtedy oczywiście nie mam jeszcze szansy znać, palę przedmioty. Rzeczy, których on dotykał. Wtykam szpilki w jego wełniane skarpety. Związuję mu sznurowadła przy butach tak mocno, że trzeba je rozciąć. Prowokacyjnie zostawiam kozik na jego misce do golenia. Tnę na pasy jego marynarkę. To i tak na nic. Matka musi ją pozszywać. Dziwne jest to, że on na mnie nie krzyczy. Nie za to. Ale oczywiście za inne sprawy tak.
On mówi przez cały czas bez żadnej treści. Zrzędzi na nas, chociaż nie jesteśmy w stanie bać się go bardziej, niż już się boimy. Hjørdis łata marynarkę. Ona też nie krzyczy. Hjørdis zasadniczo nie odzywa się, o ile naprawdę nie ma czegoś do powiedzenia.
Jestem bezpieczna dopiero wtedy, kiedy widzę prom, na którym on odpływa z wyspy, daleko.
„Nikt nie jest tak strzeżony w niebezpieczeństwie, jak mała trzódka Bożych dzieci”.
.
W tej książce poszukuję moich antenatek i ich mężczyzn. Ale tylu jest krewnych w tym rodzie, którzy chcieliby zostać zauważeni. Kogoś się wyklucza, ktoś stoi w cieniu. O nim trudniej jest pisać niż o pozostałych. On niszczy – tworzy chaos i mrok. Ma władzę niweczącą każdą najdrobniejszą radość albo pozytywną myśl. Dopiero po jego śmierci zaczyna się to doniosłe zadanie polegające na ujrzeniu w nim człowieka. Nie żeby wybaczyć, ale żeby uratować samą siebie. Wybaczenie nie jest na szczęście moim obowiązkiem, tym niech się zajmą siły wyższe.
Trochę pomaga spojrzenie na ród jako całość. Na inne rzeczy niż przemilczenia, wstyd i nienawiść. Dobrze jest również dostrzec ludzi takich, jacy naprawdę byli w danej chwili. Nie takich, jacy później się stali. On też kiedyś był dzieckiem. Ta świadomość to uwolnienie i ropiejący wrzód zarazem.
Czy tam, gdzie chodzi o człowieka, istnieje coś takiego, jak cała prawda?
Z drugiej strony – jak ludzie tej samej krwi mogą być tak odmienni, tak totalnie pozbawieni wglądu w życie drugiej osoby? Człowiek jest zagadką, a jednak piszę o nim tak, jakby ta zagadka miała rozwiązanie.
.
Gromadzę znaki. Czasami znaki są rozproszone i niezobowiązujące, dokładnie jak ludzie, których spotykam – i przechodzę obok. Innymi razy są niepokojąco blisko, niczym wyzwanie, za którym trzeba pójść. W młodości przeczytałam jakąś religijną czy metafizyczną teorię mówiącą, że człowiek wybiera sobie rodziców. Myśl, która wtedy wydawała mi się obrzydliwa. Teraz właśnie to robię. To znaczy wybieram moją prababkę ze strony matki. I robię to według kryteriów, z którymi nie zgodziłby się żaden badacz rodów. Wierzę w swoją własną historię.
Ciekawość tego, czego nigdy się nie dowiem, daje potrzebną mi siłę. Jak gdyby droga przez to, czego nie wiem, była jedyną możliwą drogą. Wtedy mam tylko siebie. I trochę też moje geny, odciśnięte ślady innych krewnych.
Myśl o spisaniu historii przodków mojej matki ma swoje źródło w zdarzeniu, do którego doszło wiele lat temu. Moja córka przesłała mi broszurę o katedrze Lofockiej w Kabelvåg. W folderze umieszczono kolorową fotografię obrazu nad ołtarzem. Motywem przewodnim jest walka Jezusa w ogrodzie Getsemani. Tekst pod zdjęciem wyjaśnia, że pastor i malarz Frederik Nicolai (Fritz) Jensen namalował ten obraz w latach 1869–1870 i że malując anioła wręczającego Chrystusowi kielich, korzystał z pomocy żywej modelki.
Kobietą tą była Sara Susanne Krog, z domu Bing Lind, urodzona 19 stycznia 1842 roku w Kjøpsvik w okręgu Nordland. Moja córka pisze, że to musi być nasza prababka!
Najpierw uderza mnie to, że urodziła się dokładnie tego samego dnia co mój syn i że jest dokładnie o sto lat starsza ode mnie.
Czytając broszurę, widzę przed sobą babcię Elidę, jak opowiada o prababce Sarze Susanne. Z rysów twarzy anioła dostrzegam, że przypomina zarówno moją babkę, jak i matkę oraz ciotkę. Skoro rysy twarzy potrafią się odtwarzać w tak wielu pokoleniach, to chyba to samo musi dotyczyć myśli? Jak fale uderzające o coraz to nowe plaże, powtarzają się przez pokolenia, pozornie niczego nas nie ucząc.
Znakiem jest również i to, że to moja córka przesyła mi tę broszurę. Wiele jednak musi się jeszcze wydarzyć, zanim na poważnie podążę tym śladem. Mam opory. Tak jakby moja własna historia stanowiła truciznę, zdolną wszystko zniszczyć. Moje prawdziwe, przeżyte życie nie da się zmienić w literaturę. Nie można zrobić z niego fikcji ani opowiedzieć go jako prawdy. Tak myślę. A potem rozumiem, że muszę je opowiedzieć na takich samych warunkach jak wszystko inne. Bo czym jest pełna prawda historii? Czy ludzka myśl, której nie można mieć pod kontrolą, jest pozbawiona prawdy? A nasze czyny, czy są bardziej prawdziwe, bo z pozoru można je kontrolować? Mogą przecież być kompletnie fałszywe w stosunku do tego, co czujemy i myślimy? W jakim stopniu możemy poznać człowieka tylko na podstawie tego, jak go odbieramy?
W końcu dostrzegam, że wszystko w życiu ulega ciągłej zmianie, na dobre i na złe. To jedynie kwestia czasu.
.
Nie znalazłam nigdzie opisu zdarzenia, które nadało bieg mojej historii – spotkania Sary Susanne z malarzem i pastorem Jensenem. A nawet gdybym znalazła, to nie ufam już, aby to miała być prawda o tych dwojgu. Ten, kto opowiada jakąś historię, robi to z własnej potrzeby. W ten sposób ród może też pogrzebać najstraszniejsze sprawy, a każdy zmuszony jest zaczynać całkowicie od początku.
Jeśli chodzi o własną historię, to mało wiem i pamiętam z tych rzeczy, które mnie ukształtowały. Być może dlatego, że nie chcę pamiętać. Zużyłam wiele energii, aby jak najszybciej pójść dalej. Zupełnie jakby można było zbudować przyszłość, nie oglądając się wstecz.Krewni pani Lind
Pani Lind z Kjøpsvik owdowiała w roku 1848, ale dom został podzielony dopiero w roku 1851.
Dowodzi to, że pomiędzy dziedzicami z dwóch małżeństw Jacoba Linda, sześciorgiem dzieci z pierwszego związku i dziewięciorgiem spłodzonych z Anne Sophie Dreyer, nie toczyła się jakaś szczególna walka. Mienie i sklepik nie bardzo dały się podzielić bez sprzedaży, a ani pieniędzy, ani innych rzeczy nikomu nie przypadło zbyt wiele. Wdowa zachowała sklepik i zabudowania w nadziei, że jej najstarszy syn, piętnastoletni Arnoldus, postara się szybko dorosnąć. Miała jeszcze jednego syna, młodszego o sześć lat Jacoba. A poza tym tylko te błogosławione córeczki, o które stale trzeba było się troszczyć.
Szóstym dzieckiem była Sara Susanne, rudowłosa, zaledwie sześcioletnia.
Nikt nie mógłby twierdzić, że Arnoldus nie starał się ułatwiać życia matce. Miał pewien feler, choć nie wiadomo w sumie, jak to do końca nazwać. Cechę, którą niewielu prawdziwych mężczyzn pielęgnowało w sobie. A mianowicie, nieustraszony sposób mówienia wprost o tym, co działo się w jego głowie i sercu. Uwodzicielską otwartość i uważną łagodność. Można to było nazwać urokiem, gdyby używano wtedy takich słów. A panny niezależnie od wieku lgnęły do niego. Wszystkie siostry Arnoldusa w wieku od roku do trzynastu lat składały ufnie swoje życie w jego ręce. Z jednym wyjątkiem, najstarszej Maren Marii. Kiedy ojciec umarł, szybko odczuła, że nie jest już w domu najważniejsza. To miejsce natychmiast zajął Arnoldus. A jej przypadł w udziale znój i poranione dłonie. Na jej barki spadło pilnowanie i doglądanie najmłodszej siostry, Anne Sophie. Musiała wysłuchiwać nieustających tyrad matki na temat miłości i smutku. Zupełnie jakby pani Lind była jedyną osobą, która zaznała takich rzeczy. Zupełnie jakby wszyscy pozostali, nie wyłączając jej własnych dzieci, byli tylko bezrozumnymi zwierzętami pozbawionymi poczucia smutku.
Na próżno jednak byłoby doszukiwać się w Maren zaciętości lub sprzeciwu. Umiała posługiwać się czasem i spojrzeniem. Wychowywała swoje młodsze rodzeństwo samym wzrokiem, bez kuksańców i pochwał. Maren była jak kamienny stopień przed drzwiami, stabilna i bezpieczna. Oczywistością było to, że kamień, który nigdy nie zaznał choćby promienia słońca, nie był w stanie wydzielać żadnego ciepła.
Ale Maren Maria Lind nie spodziewała się słońca, szukała możliwości wyzwolenia się od chmur. Każdy mężczyzna, który zajrzał do sklepiku lub przewinął się przez dom Lindów, każdy napotkany w niedzielę przed kościołem, został zważony na wewnętrznym bezmianie Maren. Waga ta stanowiła nieodłączny element w jej głowie. Dobrze ukryty. Maren używała na niej odważników, wymienianych w razie potrzeby. Na początku były bardzo ciężkie i od razu wyrzucały prosto w powietrze wszystkie męskie kreatury. Jednak po konfirmacji Maren krok po kroku nabyła spokojnego wglądu w tajemnice życia. Zrozumiała, że mężczyzny nie należy ważyć na zwykłym, prostackim bezmianie, ale trzeba podzielić go na części i zważyć je na wadze aptecznej. Dopiero na końcu należało ocenić całość. A przede wszystkim najpierw trzeba było wiedzieć, czego się chce. Dzięki temu można było odrzucić zbyt ciężkie odważniki. Nieraz jednak zdarzyło się, że po zawarciu bliższej znajomości Maren musiała przyznać sama przed sobą, że ten, którego oceniła jako towar pierwszej klasy, nie nadawał się do niczego więcej niż wspólne wypicie kawy po kościele.
Ale ponieważ Maren nigdy nikomu się nie zwierzała, więc popełniając błąd, nie traciła twarzy. Dzięki dogłębnemu instynktowi izolowała się od wiecznej gadaniny matki o uczuciach, od jej opiekuńczej i kochającej istoty, nie wspominając o jej wiecznej trosce o Arnoldusa i młodszego brata Jacoba. Zupełnie jakby bracia z definicji byli ulepieni z delikatniejszej gliny. Maren wiedziała, że absolutnie każdy, kto wymagał obsługi i zajmował drogocenny czas matki, stawał się powodem ograniczenia jej własnego czasu i krótszych nocy.
Kiedy miała piętnaście lat, dostrzegła sama, że jest kobietą, którą można by nazwać zgrabną, ale od dawna już czuła się staro. Zauważyła również, że siostry powyrastały na piękne dziewczyny. Szczególnie Sara Susanne. Poza tym były od niej pogodniejsze. Zwłaszcza Amalie i Ellen Margrethe, pomiędzy którymi był tylko rok różnicy. Zachowywały się tak, jak gdyby świat kręcił się wyłącznie wokół ich własnych osi. Krótko mówiąc, to do sióstr należała przyszłość i wesele. Maren została zmuszona do bycia ich powierniczką, ich pomocnicą i pocieszycielką, ale kiedy zaczął się czas radości, ona nie miała już siły.
*
W roku 1855, który w potocznym języku zaistniał jako „rok pełen wydarzeń”, w „Dzienniku Tromsø” napisano, że zbiory siana były dobre, ale inne uprawy się nie udały. I to w roku, w którym ludzie posiadający choćby skrawek ziemi postawili na ziemniaki i zboże. A jednak ziemniaków zabrakło. Na szczęście przypadło to na ostatni rok wojny krymskiej, która nie pozwalała na handel zbożem z północną Rosją. Już w styczniu następnego roku nastało zawieszenie broni, a 30 marca zawarto formalny pokój. Jednak bogowie pogody też mieli swoje do powiedzenia. A kiedy ludzie nie uzyskiwali bożych darów z ziemi, to i kupcom nic nie wpadało do kasy.
Zarówno pani Lind, jak i dwudziestodwuletni Arnoldus zauważali to na wszelkie możliwe sposoby. W gospodarstwie ciągle jeszcze było o wiele za dużo gęb do wykarmienia. Co prawda syn Jacob, jako nieżonaty szyper, zaczynał powoli radzić sobie sam. Ale córki stanowiły wieczny powód nieprzespanych nocy. Chociaż troska ta nie była głośno wyrażana, najstarsze córki odczuwały zapewne nieme oskarżenie. A całe życie przepracowane na służbie w obcym domu nie było przedmiotem ich marzeń.
I tak pewnego dnia do Kjøpsvik przybył młody Johan Lagerfelt, rodem z Trondhjem. Dokładnie w momencie, kiedy Maren potrzebowała silnej ręki do pomocy w wyniesieniu balii z mydlinami z pralni na nabrzeżu.
Johan nie zdążył nawet powiedzieć dzień dobry, a już złapał balię dwiema silnymi dłońmi. Jego marchewkowa grzywa nastroszyła się na skutek podmuchu pary, a szyja poczerwieniała z wysiłku. Wąsy miał gęste i sterczące – poruszały się wolno w takt jego oddechu.
Tak wyglądał początek. Po pewnym czasie i kilku kolejnych wizytach oświadczył się z właściwym sobie uśmiechem i nie okazując cienia zażenowania.
– Myślę teraz bez przerwy o pani. I skoro tak, to proszę, żeby wyszła pani za mnie za mąż. Co pani na to powie?
Była piękna pogoda i Maren stała akurat przy ogrodowym stole, gotowa do nakrycia go do jedzenia, kiedy Johan podniósł się i stanął tuż za nią. Byli sami, a ona zapomniała o swojej wewnętrznej wadze. A więc najwidoczniej wiedziała o tym przez cały czas. Zupełnie jakby sprawa ta była oczywista, już dawno zapisana i przypieczętowana.
Po ślubie, na którym świadkiem był Johannes Krog z Offersøy, przeprowadzili się do Hundholmen.
Jednak zanim to nastąpiło, zima w latach 1855–1856 okazała się bardzo surowa zarówno dla ludzi, jak i zwierząt tu na północy. Lód w cieśninie Gisund trzymał wodę w stalowych szponach i stopniał dopiero w końcu maja. Ceny wystrzeliły w górę, a na przemrożonych szybach pojawiło się widmo głodu, szczególnie w licznych domach chłopów i rybaków. Władze zatrudniły wędrownego agronoma, ale ludzie jakoś nie do końca rozumieli, po co. Zewsząd rozlegały się głosy wołające o pomoc, zarówno do Najwyższego, jak i do magistratu. Jak zawsze pomóc mógł jedynie czas, choć dla niektórych ratunek nadszedł zbyt późno.
Jednak ci, którzy przetrwali, szybko zapomnieli o kłopotach. W roku 1859 wszystko znów działo się dobrze. Chwałę za to przypisało sobie w całości Towarzystwo Rolnicze, zupełnie nie pamiętając o podzieleniu się nią choćby w części z Najwyższym. Agronom jeździł po wsiach niczym nawiedzony kaznodzieja i głosił, że ludzie powinni podążać za nową modą i dobrze okopywać swoje spłachetki ziemi. To w tym tkwiła cała tajemnica udanego rolnictwa.
W Hundholmen Johan i Maren po pewnym czasie dorobili się dwóch parobków, dwóch służących oraz sześcioosobowej rodziny komorników z odrębnym gospodarstwem domowym. Posiadali cztery krowy, dwanaście owiec, prosię oraz stadko kur. Byli w stanie wysiać kwintal jęczmienia i posadzić osiem kwintali ziemniaków. Wychodząc za mąż, Maren w cudowny sposób uwolniła się od wszechobecnej władzy matki. Nie miała aż tak okazałego domu jak ona ani tylu rodzinnych pamiątek, z których mogłaby wycierać kurz albo pokazywać je gościom, ale za to czuła bezpieczeństwo i była panią we własnym domu. Poza tym dane jej było żyć bez krzyku małych dzieci. Bo choć nie miała wówczas tej świadomości, natura zwolniła ją od obowiązku stania się matką.
Jak wiadomo jednak, ludzka dusza i los stanowią odwieczną zagadkę, a to, czego nie można mieć, bardzo łatwo może przerodzić się w obsesję.Sara Susanne dostaje list
W roku 1861 nastąpił wielki przypływ śledzi do rejonu Vesterålen, a rok później wszystko wskazywało na to, że również inne obszary odniosą sporo korzyści z morskiego srebra. I do tego śledzie pojawiły się bliżej lądu, więc połowy były łatwiejsze.
Bracia Krogowie z Offersøy też postawili na połowy. Przygotowali łodzie i wynajęli ludzi za stałe pensje bez udziału w zyskach, dzięki czemu sami mieli największy dochód ze szczególnie dobrych rzutów siecią. Krążyły całe historie o tym, że śledzie suszyły się same, że pojawiły się w tak ogromnej ilości, iż można było wyciągać ryby na brzeg i już na nabrzeżnych kamieniach ubijać je w beczkach.
Bracia z Offersøy byli utalentowani pod wieloma względami. Na temat młodego Johannesa krążyły pogłoski, że potrafił wyczuć sól z odległości wielu mil morskich. Podczas gdy inni stali na nabrzeżu, narzekając na brak soli i wygórowane ceny, on wskakiwał do łodzi. Z powodu straszliwego jąkania się, w naturze Johannesa Kroga nie leżały czcze rozmowy, tylko działanie.
Nigdy nie czekał, aż soli całkowicie zabraknie. Dzięki temu miał czas na negocjacje z kupcami, jeśli naprawdę musiał, prowadzone na swój krótki, urywany sposób. Ale najchętniej w rozmowie pisywał wszystko w swoim kajecie. Miał odpowiednie kontakty, umiał słuchać tonu głosu i okazywał cierpliwość. Dzięki temu wiedział, na ile może zbić cenę. Rozliczni krewni i powinowaci w Bergen, Bø, na Lofotach i w Tromsø też mieli w tej sprawie znaczenie. No i fakt, że Johannes zawsze gotów był pomóc innym w kłopotach, nie żądając niczego w zamian.
Jedyne, co ludziom w nim przeszkadzało, to jego śmiesznie młody wiek oraz to, że tak trudno się z nim rozmawiało.
Szczególnie tym niewystarczająco szybkim w odczytywaniu słów, które Johannes zapisywał, gdyż nie był w stanie ich wymówić.
*
Sara Susanne opuściła dom swojej matki w Kjøpsvik i była teraz na służbie w domu w Bø. Nie obchodziły jej ceny śledzi i soli. Ale pamiętała, że widziała Johannesa zarówno w sklepiku, jak i w salonie rodzinnego domu. Wiele razy. Był od niej o kilka lat starszy, ale niedużo. Miał żylaste, kościste, noszące ślady pracy ciało, jak u górskiego pasterza, który ciągle musi biegać za swoim stadem. Jego głowa miała natomiast delikatny zarys, otoczona jasnymi, kręconymi włosami i brodą. Pięści Johannesa były jak wzięte z innej postaci. Zupełnie jakby Stwórcy nie pozostały już żadne delikatne dłonie, kiedy rozdzielał te części ciała. Dwie solidne pałki zwisały jako przedłużenie już i tak zbyt długich ramion. Stopy miał duże i w widoczny sposób przeznaczone do noszenia cięższego ciała. Ale Johannes Krog chodził lekkim i kołyszącym krokiem. Zupełnie jakby gdzieś za sobą miał wielki śmiech albo smutek i próbował przed nim umknąć. Jego oczy były przejrzyste jak szkło. Kiedy spoglądał wprost na człowieka, wokół całej źrenicy pojawiało się białko, tak jak u dziecka po raz pierwszy spoglądającego na świat.
Pamiętała go z wesela siostry, Maren. Stał w grupie mężczyzn, z nikim nie rozmawiając. Ale jego twarz zwracała się zawsze w stronę tego, kto zabierał głos. Czasami przytakiwał energicznie, innym razem smutno kiwał głową. Zawsze zachowywał pewną rezerwę, sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział, chociaż patrzył wprost na nią. Zapamiętała go stojącego w słońcu w ogrodzie, w koszuli z podwiniętymi rękawami. Ale tyle osób zachodziło wtedy do sklepiku i do domu. Nie można było założyć, że się kogoś faktycznie zna tylko dlatego, iż gdzieś tam się kręcił.
Było lato, pisano już rok 1862. Pani z domu w Vinje dała Sarze Susanne kilka dni wolnego, żeby mogła odwiedzić rodzinę.
W niedzielne przedpołudnie, kiedy matka, siostry i Sara Susanne wyszły z kościoła, nagle stał tam. Johannes Krog. Skłonił się głęboko i przywitał z każdą z pań, podając jej rękę i nic nie mówiąc, zupełnie jakby to był pogrzeb.
W ciszy i pustce, która potem nastąpiła, a którą matka natychmiast wypełniła zalewem przyjaznych słów, wręczył Sarze Susanne szarą, papierową torbę z czymś miękkim w środku. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby uzgodnili, że przyniesie ze sobą tę torbę i jakby w ogóle nie było tu o czym mówić. Tak jakby od dawna wiedział, że to tutaj może ją spotkać. W całym swoim zakłopotaniu zauważyła jednak, że jego wielka pięść drży, a ścięgno na szyi jest naprężone do granic możliwości.
Nie było innego wyjścia, więc przyjęła podarunek, wyciągając obie dłonie. A kiedy Johannes nie przestawał kiwać głową w stronę torby, otworzyła ją i wyciągnęła biały jedwabny szal z długimi, ciężkimi frędzlami oraz zalakowany pieczęcią list. JK. Poczuła tak dojmujące zakłopotanie, że zapomniała podziękować. Wokół stało wielu ludzi, gapili się na nią. Niektórzy się uśmiechali. Siostry, Amalie i Ellen, nie ułatwiały jej sytuacji, wymieniając znaczące spojrzenia. Anne Sophie miała tylko czternaście lat i z otwartą buzią przenosiła wzrok z jednego na drugiego. Ale pani Lind uratowała sytuację, niezwłocznie zapraszając Johannesa Kroga z Offersøy do domu na obiad. A zaraz potem popłynął z jej ust potok słów na temat wspólnych krewnych, pytań na temat jego matki, cen śledzi, pogody i podobnych spraw.
Podczas obiadu i przez cały czas później, kiedy siedzieli przy kawie, Johannes patrzył uporczywie na coś obok twarzy Sary Susanne, jednocześnie kiwając głową na wszystko, co powiedziała pani Lind. Całym sobą wyrażał bezgraniczną uwagę, a jednak sprawiał wrażenie, jakby przebywał w innym świecie. Kiedy nie jadł ani nie pił, trzymał ramiona skrzyżowane na piersi, jak admirał odpoczywający przed kolejną bitwą.
Sara Susanne nie otworzyła listu. Leżał na kredensie. Szal również. Nalała kawy, a matka wyciągnęła ciasteczka i słodkie placki, jak wymagał tego obyczaj. I chociaż Johannes nie wypowiedział prawie żadnego słowa, ubolewała, że Arnoldusa nie ma akurat w domu i że gość zmuszony jest rozmawiać wyłącznie z panienkami.
Ale Johannes energicznie potrząsał tylko głową, jakby dając do zrozumienia, że to naprawdę nie byłby najlepszy pomysł.
Po licznych pytaniach zadanych przez matkę wszyscy rozumieli już, że handel na Offersøy szedł naprawdę dobrze, ale Johannes miał inne plany na przyszłość niż bycie szyprem u brata, Eilerta, pierwszego w kolejce do dziedziczenia interesu. Pani Lind zadawała uprzejme, zazwyczaj długie pytania, na które łatwo było zwięźle odpowiedzieć. Zupełnie jakby w gruncie rzeczy znała odpowiedź, ale potrzebowała jedynie potwierdzenia w postaci „tak” albo „nie”.
Gdy tylko Johannes usiłował wypowiedzieć kilka słów jedno po drugim, zaczynał się jąkać. Często już na pierwszej sylabie, jak gdyby od razu obawiał się reszty. W całej tej ciężkiej pracy zapominał o konieczności robienia przerw między słowami. Jego mowa płynęła jednolitym, zacinającym się strumieniem.
Pani Lind zdawała się tego nie zauważać, czekała po prostu, aż Johannes przedrze się przez pełne męki zdanie, i zaraz potem kontynuowała swoje przyjacielskie wypytywanie o to i owo. Często ułatwiała wszystkim sprawę, odpowiadając sama sobie.
– Chyba jedyne, czego brakuje panu Johannesowi, to towarzyszka życia? – Tak uważała.
Johannes z wdzięcznością kilkakrotnie skinął głową.
– Ale jest pan jeszcze młody, ma pan dużo czasu przed sobą, – pocieszyła go.
– Nnnnnie! Cza-cza-czas ppppłynnnie-nie szszszszybbbko – odpowiedział Johannes z powagą, patrząc przez cały czas w ten sam punkt obok twarzy Sary Susanne.
Zaraz potem zaczął sprawiać wrażenie, jakby nagle obudził się z głębokiego snu i nie miał siły na więcej pytań. Nie dopijając kawy, podniósł się. Obszedł pokój dookoła, podając każdemu rękę. Amalie i Ellen, Anne Sophie, matce i na końcu – Sarze Susanne. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, ale na szyi miał czerwone plamy, a spojrzeniem uciekał przez cały czas w stronę koperty leżącej na kredensie. Kiedy wyszedł, siostry rzuciły się na piękny szal. Matka wręczyła Sarze Susanne list. Jej ruchy były powolne, eleganckie. Prawie triumfujące. Zupełnie jakby wiadomość pochodziła od samego francuskiego Króla Słońce. Ale Sara Susanne nie wzięła listu. Uważnie przyglądała się prążkom na chodniku.
Matka westchnęła, popatrzyła na córkę oskarżycielsko i otworzyła list. Przez chwilę badawczo zagłębiała się w treść, a potem wyprostowała się, odchrząknęła – i odczytała głosem takim, jakby głosiła bożonarodzeniową ewangelię:
Szanowna Panienka Sara Susanne Bing Lind.
Ma się przyjemność prosić o Pani drobną rączkę, abyśmy towarzyszyli sobie w małżeństwie przez dobre i złe dni. Jeśli powie Pani tak, nigdy nie będzie Pani tego żałowała ani cierpiała żadnego niedostatku! Należy tu wspomnieć, że jest się w trakcie zakupu interesu w Havnnes od pana Johana Ursina, a zatem nie pozostaje się bez domu i środków do życia.
Ponadto: Ośmielam się prosić o dyskrecję, jeśli odpowiedź byłaby odmowna.
Pani oddany
Johannes Irgens Krog, szyper
PS: Proszę wybaczyć pismo, ale jest się zwyczajnym pisać głównie cyfry.
Ktoś ciągnął przez kamieniste podwórko taczkę z kółkami obitymi metalem. Pod oknem, przy klapie prowadzącej do piwnicy terkotały dwie służące, znoszące na dół resztki niedzielnego obiadu. Sara Susanne siedziała, obserwując szpaka, który już posilał się niedojrzałymi owocami jarzębiny w ogrodzie. Dzień był jasny i słoneczny.
– No i...? – matka pochyliła się nad nią.
– Mamo... – wyszeptała cicho Sara Susanne, a jej siostry siedzące dookoła wstrzymały oddech.
– Przecież nie zamierzasz pracować na służbie przez resztę życia? – zaczęła matka, kiedy upłynęła kolejna chwila, a Sara Susanne nadal nic nie powiedziała.
– Nie...
– To swój człowiek. Ładny mężczyzna! I solidny! Ma tylko dwadzieścia sześć lat! A poza tym jesteśmy z nim spokrewnieni przez jego ojca, Jensa Kroga. Arnoldus i Severin trzymali do chrztu synka jego siostry. Zarówno twoje przyrodnie rodzeństwo, jak i my sami dużo mieliśmy styczności z rodziną Krogów. Kochana Saro Susanne... Jego jąkanie pewnie stąd się wzięło, że był bardzo zdenerwowany.
– A jego oczy przypominają oczy konia Blakka, widziałyście to? Okropnie duże i błyszczące – wypaliła Anne Sophie.
– W ogóle mnie nie obchodzi, że on się jąka! Ale...
Matka westchnęła. Była o wiele za blisko, tuż po drugiej stronie stołu. Kiedy objęła ją ramieniem, Sara Susanne poczuła, jakby ta ręka zbyt ciasno zamykała ją w uścisku.
– Ach tak. No cóż... możesz przecież poczekać ze wszystkim, aż Arnoldus wróci do domu. Nikt mi nigdy nie powie, że kogoś ze swoich do czegoś zmusiłam!
– A może on zechciałby mnie, gdybyś powiedziała nie? – zaśmiała się Ellen.
– Przestańcie wygadywać głupstwa! – Pani Lind wyprostowała głowę i po kolei surowo spojrzała na córki.
– Nie wszyscy mogą wyjść za mąż z miłości – wymamrotała Amalie, rzucając matce nieśmiałe spojrzenie.
– A może Sara Susanne mogłaby sobie kupić gospodarstwo sama i żyć bez mężczyzny, tak jak nasza Iverine z Tårstad – odważyła się jeszcze raz Ellen.
Miała na myśli przyrodnią siostrę, którą wszystkie uwielbiały i starały się naśladować. Razem ze swoją służącą Peroline, Iverine potrafiła niejednego dokonać. Nigdzie nie odbywały się takie miłe zabawy świąteczne. W ich towarzystwie to, co gadali mężczyźni, nie było najważniejsze, to raczej oni musieli dostosować się do tematu rozmowy Iverine.
– Miłość... jest jej tyle rodzajów... Niektórzy nie zauważają miłości, bo jest zbyt blisko... Ten upragniony motyl w brzuchu jest nietrwały jak wiosenny wietrzyk. Na tym nie da się zbudować całego życia – powiedziała matka, wzdychając.
– Ale mamo! Zawsze mówiłaś nam o tacie – tak pięknie, jakby to właśnie była miłość? – powiedziała miękko Anne Sophie.
– Moja mała Anne, miałaś tylko roczek, kiedy ojciec nas odumarł. Miałam dużo czasu, żeby rozmyślać o nim i o wszystkich moich osieroconych dzieciach. Dużo miłości wynika z codziennej pracy – westchnęła matka, podnosząc do oczu chusteczkę.
.
Kiedy Arnoldus wrócił do domu i usłyszał o sprawie szala oraz listu, uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Znakomicie! Sam Johannes Krog! Zdrowy rozsądek i do tego z nikim nie jest w nieprzyjaźni, o ile mi wiadomo. I co ja miałbym powiedzieć... Nieżonaci mężczyźni to pół biedy, ale nasza matka na pewno jest zdania, że jest nas tutaj zbyt dużo bezżennych. Jacob, Helene, Amalie, Ellen, Anne Sophie, ty i ja – wyliczał. – Pewnie leży po nocach, nie śpi i rozmyśla, co z nami wszystkimi będzie, a już na pewno z wami, dziewczynki.
Sara Susanne nie odpowiedziała. Lampa u powały delikatnie kołysała się na mosiężnych łańcuszkach. Szklana kolba była do połowy napełniona oliwą. Klosz bujał się pod sufitowymi deskami niczym pokryte sadzą wahadło. Matka chodziła po podłodze na poddaszu. Zdecydowane, drobne, mocne kroki, które nagle zatrzymywały się całkowicie, żeby w chwilę potem podjąć ten sam, monotonny ruch. Przerwy mogły sugerować, że matka zatrzymuje się, aby nadsłuchiwać, lub że o mało się nie przewróciła, albo też że z innego powodu potrzebuje natychmiastowej pomocy. Odkąd Sara Susanne była w stanie sięgnąć pamięcią, zawsze wtedy, gdy matka chodziła po poddaszu w ten sposób, należało spodziewać się nieszczęścia. To niemiarowe skrzypienie, a potem głucha cisza. I znów zdecydowane kroki. Kiedy inni chodzili w ten sposób, miało to jakiś kres. Matka nigdy nie przestawała. Odwlekała powrót na dół. Nie zamierzała pokazywać się. Oznajmiała to swoim przerywanym marszem. Zupełnie jakby chciała, aby pamiętali o tym, o ilu sprawach musi myśleć, ile ma trosk, ile razy musi się tam zatrzymać, żeby ich życie jakoś się ułożyło.
Arnoldus i Sara Susanne byli sami w salonie. Lampa kołysała się. Ciągle jeszcze świeżo wykrochmalone letnie zasłonki wpadały do pokoju. Mąka ziemniaczana, odpowiednie zwilżanie i gorące żelazko. Ale to nie było dzieło matki. Ona nie zajmowała się takimi sprawami. Nie dlatego, aby takich robót nie lubiła albo była na nie zbyt elegancka. Ależ skąd. Po prostu tak się jakoś składało, że kiedy przypadał czas na zajęcie się takimi obowiązkami, zazwyczaj musiała akurat posprzątać w sekretarzyku albo dojrzeć jakiejś innej sprawy. Zanim Maren wyszła za mąż, to ona zawsze zarządzała wielkie porządki albo sama je robiła, zajmowała się również prasowaniem. Teraz tymi rzeczami od czasu do czasu zajmowały się siostry i służące.
Arnoldus był niespokojny, chciał jak najszybciej wyjść i czymś się zająć. Prawie zawsze okazywał niepokój. Nawet w niedziele. A nawet przede wszystkim w niedziele.
– Zważywszy, że Johannes ma kupić Havnnes i zacząć pracować na własny rachunek, potrzebuje kobiety dość szybko. Sądzę, że nie możesz zbytnio zwlekać z daniem mu odpowiedzi. Wokół pełno jest dobrych panien na wydaniu.
Sara Susanne próbowała pochwycić jego spojrzenie. Usiłowała mu pokazać, że potrzebuje, aby powiedział coś zupełnie innego. Sama nie wiedziała dokładnie co. Ale żeby Arnoldus, jej brat, którego ceniła najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie, miał pozbywać się jej w taki sposób – to było zbyt wiele.
– Sądziłam, że spojrzysz na to z mojej strony... – zaczęła.
– Ależ kochana moja, przecież właśnie to robię... Nie znam nikogo innego, kto byłby lepszy niż Johannes.
– Ale czy nie potrzeba czegoś więcej?
– Czegoś więcej? Co masz na myśli?
– Czy to obojętne, za kogo wychodzi się za mąż?
– Ale Johannes to nie jest byle kto – powiedział zrezygnowany.
Jednak kiedy Sara Susanne utkwiła w nim oczy, uciekł ze spojrzeniem.
– Spodziewałam się, że będziesz mnie wspierał – wyszeptała.
– Ależ tak, przecież to robię!
Siedziała jeszcze przez chwilę. Czekała na ciąg dalszy. A kiedy nie nastąpił, podniosła się ze schyloną głową. Kilkakrotnie wygładziła dłońmi spódnicę i podeszła do drzwi. Powoli. Gdyby on wtedy coś powiedział, gdyby chociaż wymówił jej imię, odwróciłaby się i rzuciła w jego objęcia.
.
Sara Susanne przez trzy dni pozostała w łóżku z powodu choroby gardła i musiała wysłać posłańca do Bø z informacją, że nie może przybyć w umówionym dniu. Pani straciła humor już przed wyjazdem Sary Susanne, więc łatwo sobie wyobrazić jej minę, kiedy otrzymała wiadomość.
Matka stała w drzwiach jej izby w ramach odwiedzin u chorej. Nie rozumiała, jak można było chorować na gardło o tej porze roku, tak się wyraziła. Oczywiście nie o to chodziło, aby miała zamiar krytykować Sarę Susanne za ten brak zdrowia, po prostu mówiła, co myśli. Zakończyła stwierdzeniem „Moja biedna dziewczynka!”. Sara Susanne wiedziała z całą pewnością, że gdyby mimo palenia w gardle zaczęła płakać, wówczas matka weszłaby do jej pokoju i usiadła przy niej na brzegu łóżka. Ale zamiast tego tylko potrząsała lub kiwała głową, zależnie od tego, co mówiła matka. Nie trwało to długo. Potem mogła zamknąć oczy i pozwolić czasowi płynąć. Jej życie tak czy owak się skończyło.
W całym tym odczuciu końca życia dziwne było to, że towarzyszył mu wyjątkowy spokój. Okazało się, że gorąca warzonka z soku z czarnej porzeczki z rodzynkami miała dokładnie takie samo działanie jak w dzieciństwie. Sara Susanne przełknęła sok i zostawiła sobie w ustach rodzynki. To była cudowna ulga. Siostry po kolei przychodziły na poddasze. Chyba zakazano im męczyć ją kwestią listu. Bo stawały tylko w drzwiach, w bezpiecznej odległości od choroby gardła, którą, ich zdaniem, przywlekła ze sobą z Bø. I mogła naprawdę cieszyć się, że leży w łóżku, bo na dworze był deszcz i plucha, tyle chyba sama widziała przez okno.
A one musiały ciągle biegać do ogrodu po rabarbar albo pomagać w tym lub owym.
Arnoldus nie pojawił się.
.
Trzeciego dnia obudziła się bladym świtem, pamiętając swój sen. Stała na przystani koło sklepiku i czekała na łódź, która kołysała się w fiordzie i nie mogła przybić do brzegu. A kiedy tak stała, zmieniały się pory roku. Widziała zamieć śnieżną nad fiordem i kilka łodzi, które przemknęły obok, gnane silnym wiatrem. Ona sama nie czuła ani wiatru, ani zimna. W chwilę potem, kiedy odwróciła się w stronę domu, zobaczyła zieleniejące w słońcu drzewa. Były tak blisko jej oczu, że widziała meszek na malutkich wierzbowych listkach. Kwiaty groszku wspinające się na płot przypominały żywe, pastelowe zwierzątka i rozsiewały swój mocny zapach. W chwilę później skurczyły się i odpadły. Wokół Sary Susanne zaległa zapierająca dech w piersiach pustka. Musiała to przerwać. Poczuła, że powinna umyć włosy, czuła się spocona i lepka. W chwilę potem stała nad parującą cynkową balią i rozpuszczała włosy. W końcu pokryły całą przystań i popłynęły dalej w morze, a ona nie miała mocy ich zatrzymać. Zaczepiały się nawet o żerdzie do suszenia sztokfiszy oraz skalne półki. Nagle dostrzegła Johannesa Kroga, przewieszonego za kolana na najwyższym pniu i trzymającego biały jak kreda, lniany obrus, który wyciągał w jej stronę. Gdyby nie wyglądało to tak niebezpiecznie, mogłaby się roześmiać. Nie miał twarzy, ale kiedy się obudziła, wiedziała, że to był on.
Sara Susanne wstała z łóżka, posprzątała i ubrała się. A potem usiadła do pisania.
Szanowny Pan Szyper Johannes Irgens Krog.
Dziękuję za piękny szal i za Pana łaskawą propozycję!
Odpowiedź brzmi: tak. Do Pana uznania pozostawiam, kiedy damy na zapowiedzi.
Dla porządku muszę tylko zwrócić uwagę, że moja matka nie ma środków na pokrycie kosztów wesela. Ale dla mnie może ono być bardzo proste.
Nie wniosę też wiele do gospodarstwa. Tylko moje ubrania, a także trochę skromnej, lnianej i bawełnianej bielizny. Ale nie mam żadnych długów.
Moja matka pozdrawia gorąco!
W duchu zrozumienia oraz z pełną dyskrecją
Sara Susanne Bing Lind
Poprosiła starego subiekta ze sklepiku, mieszkającego u nich na dożywociu, żeby wsiadł do małej łódki i osobiście dostarczył wiadomość.
Potem ruszyła w podróż do Vinje w Bø i zaczęła swoją zwykłą pracę. Pani cieszyła się z powrotu Sary Susanne i nie zamierzała jej oszczędzać. Sara Susanne zdecydowała, że nie wypowie swojej posady, zanim Johannes Krog jej nie odpowie, a pierwsze zapowiedzi nie zostaną odczytane w kościele. Ogrom pracy pomagał pokonać wielką przygniatającą pustkę w sercu. Nie przypominała sobie, aby w całym swoim życiu kiedykolwiek czuła się tak dotkliwie osamotniona.
Ale nie doceniła Johannesa. Już kilka dni później przypłynął do Vinje i przedstawił się państwu jako narzeczony Sary Susanne. Słowo narzeczony wymówił kilkakrotnie bez jednego zająknięcia. Przywiózł jej złoty pierścionek z czerwonym kamieniem, a pani wręczył list, w którym prosił o zwolnienie Sary Susanne ze służby w jak najkrótszym terminie, ze względu na przygotowania do ślubu.
Pani przyjęła wypowiedzenie z godnością, choć nie bez westchnień. Życzyła im jak najgoręcej szczęścia i nalegała na zatrzymanie Sary Susanne na służbie do końca listopada. Zdaniem Johannesa to jednak było zbyt długo. Planował ślub w czasie Bożego Narodzenia.
Wtedy Sara Susanne ocknęła się nagle i włączyła do rozmowy. Powiedziała zdecydowanie, że pozostanie na służbie do piętnastego listopada. W ten sposób zadowoli obie strony, pomyślała. To jakoś nie zgadzało się z jej naturą, żeby ktoś inny prosił o zwolnienie jej z pracy. Musiała jednak uznać, że to zaledwie błahostka, zważywszy że złożyła właśnie całe swoje życie w ręce obcego człowieka.
Ciągle jeszcze nie płakała. Czas na to miał zapewne dopiero nadejść.
.
– Nie nosisz pierścionka zaręczynowego? – zapytała pewnego dnia pani, gdy zaprawiały porzeczki. Krwistoczerwony sok ściekał równym strumieniem do wekowych słoików.
– Pewnie dużo kosztował, szkoda go nosić przy pracy, kiedy używa się rąk do tylu różnych rzeczy – odparła zdecydowanie Sara Susanne.
– Czy on sam przyjedzie po ciebie piętnastego listopada?
– Tak powiedział.
– Chcesz mieć wcześniej parę dni wolnego i pojechać do domu do Kjøpsvik?
– Nie, dziękuję, to nie jest konieczne. To już nie jest mój dom.
Pani rzuciła jej zdziwione spojrzenie. Uniosła brwi, aż czoło zmarszczyło się jej jak skóra ubitej owcy. Bladoróżowo-żółte. Gotowe do szycia rolady.Deszcz życia
Był czerwiec roku 1863. Światło już dawno objęło w posiadanie Offersøy. Nie kładli się teraz do łóżka w ciemności. Musieli nauczyć się znosić swój widok w różnych sytuacjach. Widywała go dokładniej niż tylko przez chwilę. Czuła przerażenie, ale pomieszane z pewną tajemną radością. Skąd pochodziła ta radość?
Czasami gwałtownie, bez ostrzeżenia, kiedy siedziała i szyła albo chodziła po ogrodzie, czuła nagle jego ciało i to, co z nią robił, chociaż jego nie było w pobliżu. Czekała na te chwile, kiedy będą sami, tylko we dwoje. Za zamkniętymi drzwiami. Z założonym haczykiem. Johannes zawsze zamykał drzwi na haczyk. Haczyk był stary i wyrobił już ślad na futrynie. Ślad pogłębiał się za każdym razem, kiedy zwisał tam swobodnie, oddzielając chwile ich zamkniętej samotności we dwoje.
Oczekiwanie na wieczór zagłuszało nieco irytację spowodowaną wyzwaniami codzienności. Teściowa. Wyniosły śmiech Hanny. To, że nie miała niczego, co byłoby jej własne, nic innego niż izba, w której spali. Ale to wszystko było niczym musze odchody na parapecie okna. Ścierała je. Wyrzucała przez otwarte okno. A wieczorami, kiedy byli sami, udawało jej się nawet zamknąć na dźwięki dobiegające z domu. Trzeszczenie podłóg, głosy, krzątanina, wieczne gderanie.
Nikt jej nie powiedział, że to może tak być. Otrzymała jedynie garść zawoalowanych aluzji o wszystkich trudach i nieprzyjemnościach. O okropności. Nikt nie wspomniał, że człowiek może to polubić. Według jej rozumienia przyjemność była zarezerwowana dla mężczyzn. Na początku czuła się bezwstydna. Ale kiedy tylko ją obejmował, wstyd przegrywał. Niech Bóg jej wybaczy! Bo nie do końca była pewna, czy dotyka go we właściwy sposób.
W ciągu dnia, kiedy widziała go razem z innymi, czasami znikało to, co czuła do niego w nocy. Zupełnie jakby była sama na łodzi, we mgle, i zatracała poczucie, gdzie jest ląd. Jeśli zdarzyło jej się podsłuchać, jak usiłuje wyjaśniać coś innym ludziom, i kiedy bywało tak, że całkowicie w tym utknął, czuła wściekłość. Nie mogła jej nikomu okazać, a już najmniej jemu. Próbowała w myślach poprowadzić jego słowa i w ten sposób wycisnąć je z niego. Wyobrażała sobie, że sama jej myśl ma dostateczną siłę i słowa po prostu z niego wypadną, prawie bezbłędnie. To nie na niego była zła. Odczuwała pewien rodzaj niemocy, tak jakby to ona sama stała tam w upokorzeniu.
.
Była jasna noc. Leżała bezsennie i nadsłuchiwała dźwięków kapiącego deszczu. Stwarzało to w niej obrazy. Kolory. Linie, które łączyły się w całość. Była częścią ogromnego wszechświata. A nie, jak sądziła, wychodząc za mąż, jego straconym elementem. Była sama w sobie całą planetą. A może nawet kilkoma planetami? Wystarczyło pomyśleć, ile potrafią spowodować małe krople deszczu. Wspólnie. Uprawy i powodzie. Wszystkie strumienie. Wielkie rzeki. Wszelkie życie na ziemi, rzecz jasna. A ona stanowiła sobą o tyle więcej niż kropla deszczu. Trudno było tego nie dostrzec. Posiadała wolę. Czasami, kiedy tak jak teraz budziła się w nocy, słysząc zaczynający się deszcz, czasami odczuwała wtedy miękkie ciepło, zupełnie jakby ktoś głaskał ją po policzku, a wokół unosił się delikatny zapach różanej wody lub wrzosów. Lubiła też wiatr. Ale nie tak bardzo jak deszcz.
Miała w pamięci zdarzenie z czasów, gdy liczyła sobie jakieś cztery–pięć lat. Wołano ją długo, aż w końcu odnaleziono w ogrodzie o świcie, zanim ktokolwiek wstał z łóżka. Poszła tam sama. Pamiętała, jak badała wzrokiem ogromną, matową powierzchnię srebrnego papieru i chwilę, gdy zrozumiała, że to jest morze. Widziała łodzie, albo może mewy poruszające się w oddali, kto mógłby to sobie dziś przypomnieć? Morze w tamtej chwili wyglądało inaczej – bo oglądała je całkiem sama. Dokładnie tak, jak kiedy ukradkiem otwierała szufladę z nożami, łyżkami i widelcami – one też wydawały się całkiem inne. Prawdopodobnie było to latem, kiedy panowało ciepło, bo nikt na nią nie krzyczał i nikt nie biegł, chociaż znaleziono ją w mokrej koszuli nocnej.
Dziwne było to badanie świata. I zapominanie. Pamiętała różnicę pomiędzy słuchaniem deszczu z domu – a staniem w deszczu. Odmienność słuchania od czucia kropli na skórze. I że dźwięk wydawał się jeszcze inny, kiedy był blisko i w tej samej chwili czuło się krople wody na skórze.
Johannes spał z twarzą zwróconą w jej stronę. Opalona twarz, odbijająca się w nocnej poświacie od białej poduszki. Włosy i brwi miał zbielałe od słońca. Popłynął do Bergen żaglowcem i powrócił do domu poprzedniego wieczoru. To były dla niej bardzo długie tygodnie. Białe rzęsy przylegały dokładnie do policzka. Jego usta wydawały się w przekorny sposób bezbronne.
Powiedziała mu to zaraz po ślubie, kiedy ich rozmowa całkowicie utknęła w martwym punkcie, gdyż nie był w stanie jej wyjaśnić, dlaczego zakup Havnnes opóźnia się. Był wściekły. Zbyt zły.
– Nie przejmuj się swoim jąkaniem, Johannes. Ja tego nie oceniam. Po prostu mów. Skończ to, co chcesz powiedzieć.
Wtedy zamilkł. Jego twarz przybrała barwę wiosennego lodu na stawie. Czasami taki się robił. Nie podchodź do mnie zbyt blisko. Czyżby sądził, że ona chce go zranić? Przecież nie o to jej chodziło. Ale być może okazała w ten sposób niecierpliwość. Na pewno nie był przyzwyczajony do tego, żeby ktoś w ogóle miał śmiałość wspominać o jąkaniu się. Byli sami w izbie, więc dotknęła jego ramienia i jeszcze raz zachęciła, aby skończył. Wtedy odwrócił się od niej i wyszedł. Nie wspomniała nigdy więcej tego tematu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej