- promocja
- W empik go
Stulecie Winnych. Tom I. Ci, którzy przeżyli - ebook
Stulecie Winnych. Tom I. Ci, którzy przeżyli - ebook
Epicka opowieść o losach polskiej rodziny wpleciona w dramatyczne wydarzenia XX wieku rozpoczyna się z chwilą wybuchu I. wojny światowej, a kończy po stu latach – w czasach współczesnych.
Czerwiec 1914 roku. Podczas porodu bliźniaczek – Marii i Anny – umiera ich matka. Stanisław Winny, ojciec narodzonych dziewczynek, opłakuje ukochaną żonę, patrząc z lękiem w przyszłość – ma bowiem pod opieką nie tylko bliźniaczki, ale również dwóch synków. Bracia Stanisława oraz jego rodzice, Bronisława i Antoni, jednoczą swoje siły w obliczu tragedii. Kilka tygodni później nadchodzą kolejne dramatyczne wydarzenia – pewnego upalnego lipcowego dnia wybucha wojna...
Długie lata I. wojny światowej i epidemia grypy hiszpanki boleśnie doświadczają ród Winnych. Tym bardziej cenią oni pokój i dobrobyt, które niesie ze sobą dwudziestolecie międzywojenne, chociaż przewrotny los nie szczędzi Winnym życiowych doświadczeń. Z rosnącym niepokojem obserwują, jak wielkimi krokami nadchodzi kolejna wojenna zawierucha.
Ałbena Grabowska – lekarz neurolog epileptolog (obecnie pracuje w Szpitalu Dziecięcym w Dziekanowie Leśnym, pełni także funkcję sekretarza Polskiego Towarzystwa Epileptologii). Imię Ałbena, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza swoim bułgarskim korzeniom. Matka trójki dzieci, która nie wyobraża sobie życia bez pisania. Wydała między innymi książkę o Bułgarii: „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”, cykl powieści dla dzieci oraz powieść „Lot nisko nad ziemią”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64776-24-3 |
Rozmiar pliku: | 945 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piorun przeszył niebo, kiedy Kasia Winna wydała z siebie krzyk. Chwilę później letni deszcz lunął na pola Stanisława i Katarzyny z Ożarowskich Winnych, co stanowiło swego rodzaju błogosławieństwo, bo wiosna była tego roku wyjątkowo sucha.
– Niech pada – mruknął Stanisław i spojrzał ze zdumieniem na żonę, która miała minę, jakby jej coś zaszkodziło.
Kasia tymczasem w dole brzucha poczuła znajomy ból, a w plecach coś jej eksplodowało i popatrzyła z przerażeniem na swojego męża, który zajęty był spoglądaniem przez okno i liczeniem błyskawic. Tymczasem Andzia, daleka kuzynka i dziewczyna do pomocy, sprzątała po kolacji i zapędzała do spania Tadzika i Wacusia. Chłopcy, którzy przekomarzali się szczęśliwi, że właśnie szkoła się skończyła, nie chcieli słyszeć o kładzeniu się do łóżka.
– Aaaa!!! – znacząco wykrzyknęła Kasia, u której przerażenie mieszało się ze złością na małżonka, że nic a nic nie widzi poza wodą lecącą z nieba i czubkiem własnego nosa.
– Czego krzyczysz, kobieto? – Stanisław właśnie nabił fajkę i pykał sobie z zadowoleniem, patrząc na ścianę deszczu i wyobrażając sobie, jak to dobrze dla roślin.
– Bo to już – powiedziała przytomnie Andzia, patrząc na Kasiną twarz ściągniętą grymasem bólu.
Sama Kasia ograniczyła się do energicznego pokiwania głową. Tadzik i Wacuś wpatrzyli się z przerażeniem w matkę, która rzadko siadywała na stołku, a już nigdy, przenigdy nie wyglądała tak, jakby miała zaraz wybuchnąć, albo co gorszego. Siedmioletni Tadzik chciał natychmiast przytulić się do matczynej piersi i uzyskać zapewnienie, że wszystko jest w porządku. Młodszy o rok Wacek podbiegł do Andzi i próbował wejść jej pod spódnicę, ale dziewczyna ofuknęła go, a potem zdzieliła ścierką. W tym samym czasie Kasia łagodnie, ale stanowczo odsunęła Tadzika i spojrzała na Andzię.
– Lecę po Karwasiową – powiedziała dziewczyna i zdjęła fartuch, który położyła na siedzeniu krzesła.
– A po cóż wam Karwasiowa? – Zdziwił się Stanisław, który ciągle zdawał się nie rozumieć, o czym mowa. – I gdzie ty, Andziu, pójdziesz w taki deszcz?
– Bo to już – wyjaśniła mu dziewczyna spokojnie i dodała: – Pomóż pan żonie, panie Stanisławie, i wodę gotuj, a ja polecę. Deszcz, nie deszcz, iść trza…
Do Stanisława prawda docierała bardzo powoli, nieco więcej zrozumiał, kiedy na podłodze pod spódnicą żony zobaczył okazałą kałużę. Ale nawet wtedy zachował się z godnością, podszedł do Kasi i podał jej ramię.
– Chłopcy! – zarządził. – Spać, i to już!
Tadzik pociągnął chlipiącego Wacka za koszulę i poszli razem do pokoju, gdzie, jak się potem okazało, wleźli do łóżka nieprzebrani i zasnęli wciśnięci ciasno jeden w drugiego. Stanisław zaprowadził żonę do pokoju, pomógł jej zdjąć buty ze spuchniętych nóg, położył i przykrył troskliwie kołdrą, chociaż 26 czerwca roku 1914 był dniem bardzo ciepłym. Potem udał się do kuchni, gdzie nalał wodę do wielkiego gara i rozpalił w piecu. Następnie wrócił do pojękującej żony i zapytał niezbyt taktownie:
– To już? Bo to wcześnie jakoś…
– No wcześnie, wcześnie… – potwierdziła Kasia. – I jakoś tak inaczej…
– Jak inaczej? – Chciał wiedzieć Stanisław.
Prawda była taka, że był przerażony. Sam miał czworo rodzeństwa. Jego własna matka Bronisława urodziła siedmioro dzieci, z których dwoje zmarło przy porodzie. Dwójka w osobach Romka i Władka dołączyła do małej armii Winnych razem z nim oraz Kajtkiem i Stefkiem. Potem jego żona Kasia urodziła Tadka, a niespełna rok po nim Wacusia i za każdym razem krzyczała jak zarzynane zwierzę, a Stanisław obiecywał sobie, że nigdy więcej jej nie zapłodni. Tym razem rzeczywiście było inaczej. Zamiast krzyczeć, Kasia pojękiwała cichutko, trzęsła się jak w febrze i patrzyła przerażonym wzrokiem na męża, który dałby wszystko, żeby Andzia wróciła z Karwasiową i wypędziła go z pokoju, mówiąc, żeby sobie poszedł, bo rodzenie dzieci to nie jest męska sprawa.
– Umrę – wyszeptała Kasia i zaniosła się płaczem, który gładko przeszedł w spazmy.
Stanisław nie wiedział, co odrzec i bąknął coś w stylu: „od rodzenia dzieci nikt jeszcze nie umarł”, ale szybko zamilkł, zdawszy sobie sprawę z tego, jak oczywistą powiedział nieprawdę. Kasia łapała powietrze niczym ryba, żeby następnie zwinąć się w kulkę, oczywiście na tyle, na ile pozwalał jej duży brzuch, potem wyginała się do tyłu, zupełnie jak opętana, unosiła w dziwnym spazmie, wytrzeszczając oczy, żeby pod koniec upiornego cyklu opaść na poduszki. Ulgi doznawała tylko na jakieś dwie minuty. Na ten czas i Stanisław nabierał powietrza, wychodząc z pokoju i wchodząc znów po chwili, kiedy spazm zamieniał się w rzężenie, zwijanie w kulkę, a wyginanie zaczynało się od początku.
– Stanisławie. – Drgnął z ulgą, kiedy usłyszał głos Karwasiowej, a jej pękata sylwetka wtoczyła się do domu. – Wody nagotował?
– Tak, tak – odpowiedział grzecznie pobladły Stanisław i odłożył fajkę.
– To idzie mnie stąd, a nie wchodzi i wychodzi. Tylko wiatr robi i dzieciak się na wejściu do świata zaziębi – huknęła akuszerka i wypchnęła Stanisława do kuchni, przykazując, żeby tę wodę zagotowaną przyniósł.
Andzia z własnej inicjatywy poszła po prześcieradła, a potem wróciła, żeby pomóc ciotecznej ciotce i pani Kasi, która zawsze była dla niej dobra i trzymała ją u siebie na łaskawym chlebie.
Kiedy Stanisław usiadł na kuchennym krześle, żeby godnie czekać na kolejnego potomka, Andzia i Karwasiowa przyglądały się Kasi, która miała granatowe wargi a na czole krople potu wielkości grochu.
– Pokrzycz sobie – zachęciła ją kobieta, a Andzia pokiwała głową.
– Nie – chlipnęła Kasia i znów wpadła w spazmy.
Karwasiowa zanurzyła rękę pod kołdrę, a kiedy włożyła ją jeszcze głębiej, Kasia wreszcie zaczęła krzyczeć, co przyniosło wszystkim ulgę. Stara akuszerka odrzuciła przykrycie i popatrzyła na plamę czerwieni, która rosła na prześcieradle. Zmarszczyła brwi i powiedziała do Andzi:
– Za dużo tego…
– Inaczej niż zwykle… – przytaknęła skwapliwie Andzia, która w swoim życiu widziała tylko jeden poród, u krowy, która ocieliła się w gospodarstwie jej rodziców.
Na szczęście Kasia nie słyszała żadnych głosów, otępiała bólem, który rozsadzał jej nie tylko brzuch, ale całe plecy i głowę.
– No dalej, kochaneczko. − Zaniepokoiła się Karwasiowa. – Trzeba było wcześniej po mnie posłać. Szybko poszło rozwarcie. Już trzeba wypychać. Zaprzyj się i wypychaj…
Kasia, zachęcana posuwistymi ruchami Andzi, nabrała powietrza i próbowała zrobić tak samo, jak przy Tadziu i Wacku. Wtedy, owszem, bolało i było ciężko, ale mogła nabrać powietrza i wydmuchnąć do brzucha, tak kilka razy, aż w końcu słyszała płacz noworodka i ból się kończył. Teraz nie mogła nawet odetchnąć dla siebie, a co dopiero dla dziecka.
– Kasia. – Karwasiowa spojrzała groźnie. – No idzie coś, ale trzeba pomóc dzieciakowi…
Tylko że Kasia zamiast pomóc, zemdlała, co przestraszyło Karwasiową, a Andzię doprowadziło do płaczu.
– No żesz ty diable jeden i Mateńko Przenajświętsza! – krzyknęła Karwasiowa, postanawiając zdać się na wszelkie moce, czyste i nieczyste, a żeby jeszcze losowi dopomóc, zdzieliła Kasię sękatą ręką prosto w twarz.
Kobieta odzyskała przytomność i znów zaczęła jęczeć.
– Kasia!!! – Karwasiowa dygotała z niepokoju. – Nabieraj powietrza i dalejże, bo mi tu umrzesz i dzieciak też do piachu z tobą pójdzie. Już!!!
Położnica, owszem, i nabrała powietrza, ale zamiast przeć, wrzasnęła wielkim głosem.
– Ty draniu! Ty gadzie jeden! W życiu fajfusa włożyć ci nie dam! Kury macaj, ty zwierzu jeden! Krowie wsadzaj do dupy, a nie mnie!!!
Andzia aż usiadła na brzegu łóżka i zaczęła żegnać się, oniemiała i czerwona ze wstydu. Karwasiowa, która niejedno podczas porodu usłyszała, odetchnęła z ulgą i poklepawszy Kasię po ręce o niebieskich paznokciach, powiedziała:
– No, wreszcie do rzeczy gadasz… Wsadzi, wsadzi jeszcze niejeden raz… Sześć niedziel sobie policzy i zaraz wsadzi. Chłopy takie są… No dalej!
Kasia rozejrzała się dokoła i zaniosła płaczem.
– Tak okropnie boli… – wychlipała.
Andzia w niemym współczuciu usiadła u wezgłowia położnicy, objęła ją za głowę i zaczęła głaskać po włosach. Patrząc na Kasię, doszła do wniosku, że musi być jakiś sposób na to, żeby nie rodzić dzieci, ale postanowiła poruszyć ten temat przy okazji z Karwasiową, gdyż uznała, że jest ona najlepszą osobą do udzielania tego typu rad. Skoro umie pomóc przyjść dzieciom na świat, a umie i wysłać dzieciaka do aniołków, co Andzia bardzo dobrze wiedziała, chociażby z relacji swojej rodzonej siostry, to na pewno wie, co trzeba zrobić, żeby i na sianie mieć przyjemności, i nie cierpieć tak jak biedna pani Kasia.
– Boli, boli, bo mamy grzech pierworodny. − Pokiwała głową Karwasiowa i nie czekając już dłużej, zaczęła skubać Kasię po odkrytym brzuchu. – W Piśmie Świętym napisane, że w bólach będziemy rodziły… I Pan Bóg słowa dotrzymał… A że mężczyzna, to tylko na nas, kobiety, takie cierpienie sprowadza…
Andzia na widok falującego brzucha i coraz bardziej czerwonego prześcieradła puściła Kasiną głowę i uciekła na podwórze zwymiotować.
– Główkę widać! – Ucieszyła się akuszerka i zaczęła wypychać dziecko od góry, skubiąc przy tym brzuch, jakby przekomarzała się z Kasią.
Kobieta wreszcie nabrała powietrza i odepchnąwszy się nogami, wyparła do połowy główkę dziecka.
– Rude włoski ma – powiedziała radośnie akuszerka. – Kasia, jeszcze raz i zobaczymy, po kim ma nosek!
Kasia zaparła się i wydawszy zwierzęcy ryk, podrzuciła miednicę tak energicznie do góry, że Karwasiowa bała się przez chwilę, że dziecko wyskoczy z matki jak odetkany korek i będzie musiała łapać je niczym piłkę szmaciankę. Na szczęście nic takiego się nie stało, a nawet pokazała się cała główka. Akuszerka kazała Kasi leżeć spokojnie i czekać. Chwyciła fachowo główkę dziecka w obie ręce, poczekała na skurcz i kiedy wystąpił, wyciągnęła całe z brzucha Kasi. Skóra zapadła się do środka, a Kasia wyraźnie odetchnęła. Dziecko zaczęło płakać.
– Dziewczynka. – Karwasiowa uśmiechnęła się do Kasi.
Potem fachowo zawiązała pępowinę z dwóch stron i zamoczonymi w gorącej wodzie nożyczkami przecięła między węzłami. Łożysko wyszło z Kasi praktycznie samo. Karwasiowa obejrzała je, starannie patrząc, czy jakiś kawałek nie został w ciele położnicy, bo wiadomo, że oznaczałoby to długie chorowanie, a kto wie, może nawet i śmierć w połogu. Było jednak caluteńkie, prawie czarne i lśniące, więc zawinęła je starannie w czystą ściereczkę i schowała do przygotowanej dębowej skrzyneczki. Miała zwyczaj chowania łożysk do dębowego pudełka, które wyrzeźbił jej mąż, i przechowywania go w pniu drzewa na podwórzu tak długo, aż sczernieje i wyschnie całkiem. Potem zakopywała je w ogrodzie. Nikt nie wiedział, czemu tak robiła, ona sama też nie, ale nauczyła się tego od swojej matki położnej, ta z kolei od swojej. Zdarzało się, że Karwasiowa zatrzymywała łożysko, ale tylko wtedy, kiedy na ciele noworodka były znamiona albo przedgłowie i trzeba było z łożyska zrobić okłady, żeby dzieciakowi nie zostały brzydkie przebarwienia. Łożysko było na to jedynym lekarstwem, co też akuszerka wiedziała od swojej matki, która dowiedziała się tego od babki. Inna sprawa miała się z przeciętą pępowiną. Część od strony dziecka, zawiązana jedwabną nitką, odpadała z czasem sama i rodzice małego decydowali, co z tą dziwaczną pamiątką po porodzie zrobią. Jedni po prostu wyrzucali, inni trzymali „pępuszki” w szkatułkach, jeszcze inni zakopywali przy pełni księżyca pod dębami, jeśli to były chłopięce pępowiny, bądź pod lipami, jeśli odpadły z brzuchów dziewczynek. Karwasiowa odcinała „swoją” część pępowiny tuż przy łożysku, jeszcze zanim zawinęła je w szmatkę, a następnie wyrzucała do wiadra z pomyjami. Kiedyś na pytanie, dlaczego tak robi, wzruszyła ramionami i powiedziała: „Placek to ziemia, a to długie jedynie żmija, którą trza tępić”.
Kasia tymczasem leżała jak nieżywa, a dziecko kwiliło cichutko w objęciach akuszerki, która czystą szmatką, niezwykle starannie obmywała je ze śluzu i krwi. Dziewczynka otworzyła zapuchnięte powieki i uważnie spojrzała na Karwasiową.
– No co, brzydka ty? – Uśmiechnęła się do dziewczynki, odsłaniając brak górnych trzonowców.
– Dlaczego ciocia mówi, że dziecko brzydkie? – Oburzyła się Andzia, która blada jak ściana po wymiotach, ale chętna do pomocy, stanęła w drzwiach pokoju.
– Cicho. − Zgromiła ją akuszerka. – Chodzi o to, żeby złe duchy się nią nie zainteresowały. A jak usłyszą, że dziecko brzydkie, to będą się trzymały z daleka…
– Aha. – nieprzytomnie odparła Andzia. – Co ja mam teraz, ciociu, robić?
– Posiedź przy niej. – Karwasiowa ze współczuciem pokiwała głową. – Biedulka się nacierpiała. Ale wcześniej idź do Stanisława i powiedz mu, że ma córkę.
Andzia wstała, wygładziła spódnicę i wyszła. Akuszerka włożyła pod pupę Kasi czyste prześcieradło, a między nogi zawinięte w czyste płótno żelazko na duszę.
– Pan Stanisław śpi – zameldowała Andzia po powrocie. – Zbudzić?
– Niech śpi. – Karwasiowa machnęła ręką. – Z chłopami to tak zawsze. Ty się, kobito, namęczysz, a ten śpi, jakby sam urodził…
– A co to jest? – Zaciekawiła się Andzia, patrząc na owinięte żelazko przytknięte do krocza Kasi.
– Zimne – wyjaśniła krótko akuszerka. – Za dużo krwi, za dużo…
Potem poklepała Kasię po policzku.
– Zobacz sobie, kochana – powiedziała. – Córeńkę masz…
Kasia otworzyła oczy, zatoczyła nieprzytomnie wzrokiem wkoło i wpatrzyła się w punkt nad głową Karwasiowej. Na dziecko nie zwróciła najmniejszej uwagi. Wyglądała nieco upiornie, pewnie przez tę bladość i sine wargi oraz spocone czoło, do którego przylepiły się wilgotne włosy, a może to światło księżyca tak się na jej twarzy odbijało. Andzia pomyślała sobie, że Kasia patrzy, jakby jedną nogą była na tamtym świecie. Akuszerka natomiast odwróciła się, żeby zobaczyć, na co się Kasia tak zapatrzyła, a w tamtym miejscu na ścianie był portret Matki Boskiej Karmiącej, jeden z pięciu, które babcia Bronia przywiozła z Częstochowy i rozdała swoim pięciu synom, nakazując, żeby powiesili obrazek nad drzwiami w sypialniach, a będzie im się udawało potomstwo. Cała piątka zrobiła, co matka nakazała, więc nikt się nie dziwił, kiedy u Winnych rodziły się dzieci w liczbie co najmniej dwóch rocznie, a do tego same chłopaki.
– Pomodlimy się do Najświętszej Panienki, Kasiu? – zagadnęła akuszerka coraz bardziej zaniepokojona brakiem kontaktu z dziewczyną.
Kasia, zamiast odpowiedzieć, zaczęła znów krzyczeć, trzymając się za brzuch tak samo, jak kilka minut wcześniej, kiedy rodziło się dziecko.
– Cicho, cicho. – Andzia rzuciła się głaskać Kasię po twarzy i rękach, bojąc się, że miła i cicha dotąd kobieta zwariowała w wyniku utraty krwi albo samego porodu. – Już po wszystkim, moja złota, już po wszystkim…
Karwasiowa podała noworodka Andzi.
– Umyj całą i zawiń w pieluszki i kocyk…
A potem zbliżyła twarz do twarzy Kasi i zaczęła coś szeptać. Kasia, początkowo wrzeszcząca i zawodząca, zaczynała się uspokajać. Toczyła wprawdzie nieprzytomnym wzrokiem dokoła, zdając się nie poznawać ani Andzi, ani Karwasiowej, ale przynajmniej tak nie krzyczała. Deszcz zaczął padać ze zdwojoną siłą i akuszerka pomyślała, że nie dość, że poród kończy się ciemną nocą i trzeba będzie do siebie koło cmentarza przejść, to jeszcze leje deszcz.
Karwasiowa pomogła przyjść na świat kilku tysiącom dzieci. Pochlebiała sobie, że w porównaniu z innymi akuszerkami miała niewielką śmiertelność zarówno wśród nowo narodzonych dzieci, jak i ich matek. Kiedy dziecko się rodziło, najpierw modliła się do Matki Bożej, żeby małego na świat puściła, a nie brała od razu do siebie. Jakiś głos szeptał jej wprawdzie z tyłu głowy, że Matka Przenajświętsza nie bardzo wie, jak się dzieci robi, ale za to ma pojęcie o porodach w trudnych warunkach, ponieważ sama urodziła w stajence. Jej także zdarzało się witać dziecko w stajence, na łące, a nawet raz jedyny w obórce, ale najczęściej biegła do domów, gdzie znajdowała wrzeszczące położnice w różnych fazach porodów. Bywało, że siedziała przy kobietach tyle godzin, że słońce zachodziło nad nimi dwa razy, zanim wydały dziecko na świat. Oczywiście, bywało i odwrotnie, kiedy kobiety rodziły jak maszynki, w godzinkę niecałą, kilka razy westchnąwszy. Potem przesypiały popołudnie i wstawały zwierzętom dać obrok. To, czego naprawdę nienawidziła, to mody na porody w szpitalach. Do tych obcych Karwasiowej mentalnie instytucji zjeżdżały głównie bogate kobiety ze stolicy oraz innych dużych miast, a nie mieszkanki Brwinowa, ale akuszerka doskonale wiedziała, że to tylko kwestia czasu, kiedy i te biedniejsze zapragną rodzenia po nowoczesnemu. Słowem, Karwasiowa miała ogromne doświadczenie oraz – co nie zawsze idzie w parze – intuicję. A ta podpowiadała jej, że z Kasią jest coś nie tak. Odkryła kołdrę i zerknąwszy z westchnieniem na nową, potężną plamę krwi na prześcieradle, wzięła żelazko i odłożyła na bok.
– Pokaż krocze, kochaneczko… – powiedziała łagodnie, zbliżając lampę naftową do brzucha kobiety.
Andzia stała odwrócona tyłem i szeptała coś do malutkiej dziewczynki, kiedy Karwasiowa wydała krzyk podobny do tego, który przed chwilą wyszedł z płuc Kasi. Andzia także wrzasnęła i o mało nie upuściła dziecka. Kasia jak na komendę także zaczęła krzyczeć i wić się na łóżku.
– Andzia! – Karwasiowa odzyskała mowę. – Budź Stanisława, niech bierze konie i jedzie po doktora! Jest tu jeszcze jedno!
Andzia odłożyła dziecko do przygotowanej kołyski i chociaż nie zrozumiała, gdzie to „jeszcze jedno”, nie pytając o nic, pobiegła do pokoju, w którym spał Stanisław, przemogła się i zaczęła dobijać się do drzwi, krzycząc:
– Panie Stanisławie, ratunku!
– Co się stało?! – Zaspany mężczyzna wyszedł z izby, a Andzia odwróciła wzrok, ponieważ był niekompletnie ubrany.
Jako mężczyzna Stanisław nie wzbudzał w Andzi żadnego pożądania. Nie marzyła skrycie ani o tym, żeby zająć u jego boku miejsce Kasi, ani o tym, żeby miał na nią ochotę. Nawet zwierzyła się kiedyś swojej siostrze, że Winny powinien się nazywać Ponury albo Smutny, co bardziej do niego pasuje. Teraz też patrzyła na wpół rozebranego mężczyznę i złość ją brała, że śpi sobie, a jego żona zwariowała z bólu i upływu krwi. Nawet nie czekał pod drzwiami, żeby obejrzeć dziewuszkę, która się właśnie urodziła.
– Stało się! – Natarła na niego. – Ciocia kazała panu po doktora jechać, bo z panią Kasią naszą… nie tego…
Winny zamknął drzwi i po minucie wynurzył się całkowicie ubrany, w spodniach, koszuli i marynarce. Poszedł szybko do sieni, tam włożył buty i kapelusz, ale po chwili zawahał się i, ignorując poganiającą go dziewczynę, poszedł do pokoju, gdzie leżała żona, uchylił drzwi i spojrzał niepewnie na oświetlone łóżko.
Kasia już nie krzyczała i nie wiła się, ale leżała jeszcze bardziej spocona i co chwila traciła przytomność. W kołysce cichutko kwiliło dziecko, a Karwasiowa grzebała między jej nogami.
– Biegiem po doktora – wycedziła, zerkając na niego z ukosa. – Bo będzie za późno…
– Co z nią? – odważył się zapytać Stanisław Winny.
– Dla niej, po mojemu, to nie ma nadziei – powiedziała akuszerka. – Ale dziecko trzeba ratować…
Winny był zbyt wstrząśnięty, żeby pytać o szczegóły. Głęboko sobie wyrzucał, że poszedł spać, zamiast czuwać pod drzwiami. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że była noc, poród nie był męską sprawą, a Karwasiowa kazała mu wyjść. „Przecież”, myślał, zaprzęgając „Kasia urodziła i Wacka, i Tadzika szybciutko i bez wysiłku, czemu tym razem jest inaczej?”. Już pod domem doktora przyszło mu do głowy, że akuszerka powiedziała coś o ratowaniu dziecka i że jego żona umrze, i ta myśl spowodowała szarpnięcie w jego sercu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki