Suche gałązki - ebook
Suche gałązki - ebook
Powieść uhonorowana Premio Tusquets Editores de Novela
Młoda kobieta nie posiada się ze szczęścia, kiedy na teście ciążowym pojawiają się dwie niebieskie kreski. Razem z mężem rozpoczyna snucie planów, przystosowują mieszkanie, zastanawiają się nad imieniem, wyobrażają sobie życie we trójkę. Pewnego poranka w drodze do pracy zdarza się wypadek: kiedy kobieta idzie przez park, zostaje zaatakowana przez psy, zanim właścicielka zdąży je powstrzymać. W szpitalu badania potwierdzają, że zdarzenie nie wpłynęło na ciążę. Jednak doświadczony lekarz widzi na usg coś, co powinno zostać wykryte znacznie wcześniej. Niedoszła matka zostaje zmuszona do aborcji. Tak rozpoczyna się przejmująca, wręcz naturalistycznej kronika cierpienia…
Po co upubliczniać sprawy osobiste? Ponieważ niektóre doświadczenia wykraczają poza pierwszą osobę. Chcę wierzyć, że to jest jedno z nich. Po co pokazywać to, co prywatne, ciało? Być może po to, żeby zredefiniować intymność. Koniec końców chodzi o inny sposób odkrywania, polegający na eksplorowaniu światów tradycyjnie wyciszonych. Przedstawienie pewnych rzeczywistości jest wywrotowe, skrajne. A zatem potencjalnie transformacyjne.
(fragment książki)
„Przytłaczający, traumatyczny koszmar opowiedziany ze spokojem, humorem i czułością”. Antonio Orejudo
„Niepokojąca podróż, fizyczna i literacka, przez ludzkie ciało. Wyważona i wrażliwa powieść, która zachwyca od początku do końca”. Bárbara Blasco
„Powieść, z której żaden czytelnik nie może wyjść bez szwanku. Okrutna kronika cierpienia, która potrafi rzucić światło i nadzieję na przyszłość”. Almudena Grandes
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-550-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katastrofa z listopada 1978 roku zostaje zarejestrowana w naszej czarnej skrzynce. Nawet dzisiaj przytłacza rozpacz tego nagrania. Przed, w trakcie i po przeżywaliśmy sprzeczne emocje. Nawet dobre chwile.
Po wszystkim życie toczy się dalej, ponieważ koniec końców nic nie jest wystarczająco druzgocące.
MARTA SANZ, Daniela Astor y la caja negra1
Kiedy na teście ciążowym pojawiły się dwie niebieskie kreski, nagle poczułam się dorosła, chyba po raz pierwszy w życiu. A. mnie przytulił, mieliśmy zostać rodzicami i nic nie mogło zmącić naszego szczęścia. Śmiejąc się, zaczęliśmy wymieniać absurdalne albo dziwaczne imiona dla chłopca i dziewczynki. Abilio. Padme. Facunda. Songoku. Pancracio. Yoda. Urraca. Bilbo. Gumersindo. Frodo. Aniceta. Gandalf. Primitivo. Amidala. Fulgencia. Obiwan. Godofredo. Cersei. Socorro.
Nieustannie dotykałam brzucha, żeby poczuć ten sekretny świat wewnątrz siebie, o którym wiedział tylko A. Gnieździła się tam tajemnicza istota, która w następnych tygodniach miała rosnąć, aż osiągnęłaby wielkość nasionka maku, sezamu, ziarnka ryżu, żurawiny i maliny – według aplikacji w telefonie, do której zaglądałam bez przerwy. Zamiast do owoców mogłam też porównywać jej rozmiar do zwierząt: niesporczaka, mrówki, biedronki, pszczoły, jedwabnika…
Uprzedzono mnie o ryzyku poronienia w pierwszym trymestrze. Obchodziłam się ze swoim ciałem delikatnie, jakby to było naczynie z delikatnego szkła, które w każdej chwili może się stłuc. Mój brzuch był skrzynią, w której przechowywałam drogocenny skarb. W tych pierwszych dniach lata biła we mnie niespodziewana przyszłość, obietnica niezachwianej radości.
W sierpniu, podczas naszych ostatnich wakacji tylko we dwoje, wybraliśmy się na Wyspy Liparyjskie. Na Vulcano, gdzie bóg ognia miał swoją kuźnię, chustką zakryłam sobie nos i usta, po czym zajrzałam do dymiącego krateru i pomyślałam o lawie ukrytej pod skorupą ziemską, o tym, co znajduje się w uśpieniu, o tym, co się tworzy. Kryształy siarki zabarwiły zbocza na żółto, a ich opary roztaczały woń zgniłych jaj. Schodząc, dostałam mdłości i zwymiotowałam u stóp wulkanu. Ten piekielny smród przeniknął nasze ubrania i prześladował nas przez resztę podróży.2
Po lecie, w miarę jak mój embrion osiągał rozmiar kolejno winogrona, daktyla i figi lub ślimaka, motyla i ważki, czułam się coraz bardziej zmęczona. Wracając z pracy, przysiadałam na jednej z ławek w parku, żeby obserwować kobiety z ich małymi dziećmi, które dopiero co zaczęły chodzić do przedszkola. Chciałam się nauczyć matczynych gestów, rozszyfrować te detale wyróżniające dobrą matkę, która piecze ciasteczka marchewkowe z mąki orkiszowej, a wieczorami czyta bajki. Miałam ochotę na wszystko: na poznanie delikatności noworodka, wykonywanie prac ręcznych, malowanie kredkami świecowymi na kartkach z bloku rysunkowego, popychanie huśtawki z odpowiednią siłą, skakanie na skakance, granie w piłkę i w warcaby… Wiedziałam, że czekają mnie także nieprzespane noce, gorączka, wymioty i wizyty na pogotowiu w środku nocy, ale to wszystko było częścią umowy.
Zastanawiałam się nad miejscem pobytu ojców. Gdzie mogli się podziewać? W tygodniu popołudniami proporcje w parkach były bardzo nierówne: widziałam matki, babcie albo opiekunki… W każdym razie mnóstwo kobiet i nielicznych mężczyzn. Do mnie też będzie należało odbieranie naszego dziecka z przedszkola. Nie mogłabym liczyć na A. z wyjątkiem weekendów, moja teściowa z kolei była już starszą osobą, a moja matka zbyt kapryśną. Mój teść nigdy nie zmieniał pieluch, więc nie nauczyłby się tego i teraz, a mój ojciec miał już wystarczająco na głowie przy swoich bliźniakach. Moje przyjaciółki mogłyby zaoferować, że zaopiekują się dzieckiem, ale gdyby przyszło co do czego, byłyby zajęte własnymi sprawami, za co wcale bym ich nie winiła.
To nie był dobry moment. Tak naprawdę nigdy nie byłoby dobrego momentu. Zawsze znalazłaby się jakaś wymówka, jakaś przeszkoda, która stanęłaby na drodze. Pragnęłam być jak lwia matka, lizać swoje małe z góry na dół, żeby je wyczyścić, i wdychać jego zapach.
Jednakże wraz z macierzyństwem z pewnością ulotniłyby się wszystkie moje szanse na to, by kiedyś wydać książkę, by stworzyć coś, czym warto byłoby się podzielić – o ile w ogóle byłam w stanie to zrobić. Jak miałam realizować swoje narracyjne projekty przy podwójnym dniu pracy, w domu i poza nim, jaki czekał na mnie ze względu na zajęcia A.? Ile sił by mi zostało na tworzenie?
Poza tym brałam udział w konkursach literackich i nigdy nie otrzymałam żadnej nagrody. Może nie byłam wystarczająco dobra, wbrew temu, o czym zapewniała mnie nauczycielka literatury w przedostatniej klasie liceum. A może brak czasu i przestrzeni zmusiłby mnie do porzucenia prokrastynacji i kradłabym nocne godziny, zamieniając pisanie w sekretną, a przez to bardziej pożądaną działalność.
Od lat potajemnie obracałam w myślach ten wieczny projekt powieści, której nigdy nie napisałam, uwięziona w męczącym poszukiwaniu doskonałości, tego pierwszego wyrazistego i poetyckiego zdania, które dorównałoby wielkim nazwiskom światowej literatury i sprostałoby moim szalonym oczekiwaniom. Od teraz nie miałabym już własnego pokoju. Lekceważąc więc swoją zdolność do sabotowania samej siebie, w przypływie optymizmu postanowiłam wykorzystać tych kilka miesięcy niezależności, które mi jeszcze zostały, i w weekendy siadać przy biurku, aż pokonam tego demona pustej kartki i urodzę debiutancką powieść w oczekiwaniu na pierwsze dziecko.4
W dwunastym tygodniu embrion był już wielkości śliwki lub kolibra, nadeszła jesień i A. chciał się podzielić dobrą nowiną. Ja wolałabym, żeby to pozostał nasz sekret, ale nie mogłam już zbyt długo tego ukrywać: brzuch zaczynał się odznaczać. Według ostatniego USG to prawie na pewno chłopiec. Liczyłam na dziewczynkę, ale nie dałam po sobie poznać rozczarowania.
Moi koledzy z pracy nie mogli uwierzyć. Ze zdumieniem pytali, ile mam lat. Trzydzieści, odpowiadałam. Wtedy milkli albo mówili, że wyglądam znacznie młodziej. Chociaż przeszłam już okres próbny, nadal miałam umowę o staż. Teraz, gdy wiedzieli, że jestem w ciąży, niepokoiła ich niepewność mojego zatrudnienia, która wcześniej wydawała im się uzasadniona, typowa dla młodej osoby. Szef położył swoją ohydną rękę na moim brzuchu, mamrocząc, że zawsze uważał mnie za ambitniejszą.
Teściowa zapytała, czy planowaliśmy, a ja oczywiście skłamałam. Co mogłam jej powiedzieć, w jakie zagmatwane wyjaśnienia miałam się wikłać? Tak naprawdę to było chciane dziecko, mimo że nieplanowane. Potem położyła inkwizytorską rękę na moim brzuchu, jak gdyby chciała się upewnić, i delikatnie nacisnęła. Teść płakał ze wzruszenia i powiedział, żebym się nie przejmowała: zapłacą za przedszkole i ubrania, i za wszystko, czego tylko będziemy potrzebować.
Przyjaciółki już wcześniej mnie ostrzegły: „Zanim zacznie padać, mży”, czyli że można zajść w ciążę, nawet jeśli wytrysk nie nastąpi w pochwie. Żadna z nich nie miała potomstwa ani nie zamierzała go mieć – przynajmniej w najbliższej przyszłości. Udawały, że się cieszą, lecz tak naprawdę przeszkadzało im, że się pospieszyłam: jeszcze nie nadeszła pora, a tymczasem ja miałam się oderwać od grupy. Nie będę wychodzić już tak często wieczorami ani nie będą mogły na mnie liczyć podczas wspólnych wyjazdów. Przeszłam do kolejnego etapu i tego mi nie darowały. Powinnam poszukać sobie nowych przyjaciółek, które miałyby dzieci, żeby urządzać pikniki czy organizować różne dziecięce aktywności.
B. jako jedyna z nich wszystkich ucieszyła się naprawdę. Opowiedziałam jej o swoich obawach, a ona mnie uspokoiła, mówiąc dokładnie to, co potrzebowałam usłyszeć. Ona też bała się porodu i związanego z nim bólu, ale zapewniała, że będę mogła poprosić o silne znieczulenie. Nasze śliczne dziecko będzie miało uśmiech po A., a po mnie różnokolorowe oczy, jedno zielone, a drugie brązowe, i będzie bardzo inteligentne, ponieważ odziedziczy mój słuch do języków obcych i smykałkę A. do liczb. Bardzo chciała mnie zobaczyć, nie potrafiła sobie wyobrazić mnie w ciąży, więc poprosiła, żebym wysyłała jej zdjęcia mojego brzucha, w miarę jak będzie rósł. Pomimo dzielącej nas odległości nie chciała niczego przegapić. Jej entuzjazm wywołał we mnie poczucie winy, nie dzwoniłam do niej bowiem tak często, jak powinnam. Kiedy ktoś wyprowadzał się z kraju, uznawałam go prawie za zmarłego i koncentrowałam się na tych, z którymi mogłam się spotykać w weekendy, nawet jeśli nie kochali mnie tak bardzo jak ci, którzy wyjechali.
Mojego ojca ta wiadomość rozczarowała, sądził, że jestem mniej konwencjonalna, i nie był zbyt zachwycony perspektywą zostania dziadkiem; nie podobała mu się ta narzucona tożsamość, uważał, że to dotyczy ludzi starych. Mimo to pogratulował A., klepiąc go po plecach. Mimochodem zapytał mnie, czy poproszę o urlop albo przynajmniej skrócenie godzin pracy. Odpowiedziałam, że nie zastanawialiśmy się jeszcze, jak to wszystko zorganizujemy. Pewnie się obawiał, że będę go prosić, by pomagał nam od czasu do czasu – nie zamierzałam uspokajać go w tej kwestii.
Moja matka dowiedziała się jako ostatnia i poczuła się urażona, może i słusznie: że jej nie ufam, bo nie powiedziałam jej wcześniej. Złość jednak szybko jej przeszła i cała szczęśliwa zmusiła mnie do odwiedzin sąsiadek, żeby mi pogratulowały. Ich zachłanne dłonie głaskały mój brzuch, delikatnie wypukły, jak gdyby miało im to przynieść szczęście. Moja matka zwykła opowiadać im ubarwione wersje mojego życia i w końcu sama wierzyła we własne konfabulacje. Chciała się chwalić moimi osiągnięciami. Dlatego je sobie wymyślała. Kłopot polegał na tym, że w naszym bloku wciąż mieszkała jej kuzynka, matka B., która – obiektywnie rzecz biorąc – pokonywała mnie we wszystkim, co sobie założyła. I moja matka nie mogła tego ścierpieć. Strasznie się wściekała, jednocześnie jednak fascynowało ją życie siostrzenicy eurodeputowanej, o którym to później opowiadała mi w najdrobniejszych szczegółach. Dzięki mojemu dziecku chociaż raz znalazła się poziom wyżej: miała mieć wnuka, laleczkę z krwi i kości, którą mogłaby się chełpić, a tamta druga jeszcze nie.5
Tamtej zimy czułam, że zamieniam się w matrioszkę, która nosi w sobie drugą lalkę. Zaczęto mi już ustępować miejsca w autobusie. Byłam boginią płodności, glinianym posążkiem z obwisłymi piersiami i wielkim brzuchem.
Mój embrion przypominał kolejno kiwi lub kurczaczka, brzoskwinię lub kaczątko, gruszkę lub chomika, awokado lub młodego pekina, pomarańczę lub kanarka, granat lub małego jeża, pomelo lub maskonura, mango lub świnkę morską, kantalupę lub kotka, bakłażana lub maltańczyka, a teraz był wielkości papai lub królika. Spodnie już mi się nie zapinały, więc kupiłam sobie ubrania ciążowe.
Nauczyłam się fascynujących słów: lanugo, siara i smółka, a także innych, przerażających: skurcze poporodowe, preeklampsja, odchody połogowe, połóg, zapalenie sutka… Kiedy na zajęciach w szkole rodzenia położna pokazała nam narzędzia chirurgiczne, których użyje – nożyczki do nacinania krocza i metalowy pręt do przebicia worka owodniowego – zemdlałam.
W ciągu tygodnia prawie nie widywałam się z A. – bardzo często wracał do domu, kiedy ja już spałam. Niedziela natomiast była dniem odpoczynku. Wieczorem przygotowywałam sobie gorącą kąpiel z pianą, czytałam w wannie, a później smarowałam brzuch kremami z trójterpenami z wąkroty azjatyckiej, głaszcząc dziecko przez skórę, podczas gdy A. robił mi nagie zdjęcia. Na nich mogliśmy zauważyć zmiany: sutki stały się większe i ciemniejsze, pępek nie był już zakamarkiem, lecz gwiazdą, która zdobiła niebo mojego coraz bardziej nabrzmiałego brzucha.
Biodra były ostatnią pozostałością po moim dziewczęcym ciele. Zaczynałam się martwić, czy nie są zbyt wąskie, żeby mógł wyjść przez nie człowiek. Te sutki dadzą mleko, powtarzał mi A.; to ciało otworzy się niczym śluzy tamy i wypłynie z niego nasz syn; ta ciemna linia, która zarysowała się na skórze, to wskazówka, żeby dziecko wspinało się po twoim brzuchu, aż znajdzie sutki – taki skrót, linia pragnienia.7
Niektórzy wstają rano, nie pamiętając niczego, ale w moim przypadku sny stanowią podziemny świat, gdzie spędzam połowę życia; niektóre się nawet powtarzają, tworzą równoległe wszechświaty, do których wracam raz za razem. Czasami mogę sama zdecydować, dokąd idę, niczym w grze wideo, a czasami jestem tylko zwykłą obserwatorką. To, co oniryczne, może być przyjemne, ale może być także pełne gróźb, zbrodni i tajemniczości. Właśnie dlatego zawsze lubiłam spać z kimś, palcami stóp dotykać w ciemności innego śpiącego ciała.
W dzieciństwie miałam lęki i budziłam się z krzykiem w środku nocy. Ojciec stawiał mnie przed lustrem, żebym siebie rozpoznała, zobaczyła go obok i zrozumiała, że to, co mnie dręczy, nie jest prawdziwe. Później kładł mnie do swojego i mamy łóżka, a ja chwytałam się każdego z rodziców, wciąż jeszcze drżąc na wspomnienie o tym, co mi się przyśniło. Szkolna psychopedagożka poradziła im, żeby nie pozwalali mi oglądać w telewizji programów zawierających sceny przemocy ani nie opowiadali strasznych historii i żeby spróbowali wzmocnić moją samoocenę oraz zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa, ale nie przywiązując do sprawy zbyt dużego znaczenia, bym nie wykorzystała tego jako mechanizmu do zwracania na siebie uwagi. Pomagało również rozmawianie o śnie i odegranie go po przebudzeniu, tyle że ze szczęśliwym zakończeniem.
Nie miałam już tak częstych koszmarów, aż do ostatniego roku studiów. Wtedy, gdy tylko przykładałam głowę do poduszki i zamykałam oczy, ścigali mnie policjanci, adwokaci i prokuratorzy, skakali na jednej nodze, intonując litanie w jakimś starożytnym języku, który starałam się rozszyfrować, jednocześnie uciekając i omijając drewniane ławki w niekończącym się biegu z przeszkodami.
Odkąd się dowiedziałam, że jestem w ciąży, znowu miałam koszmary niemal każdej nocy. Budziłam się zlana potem, z zesztywniałą szczęką od zaciskania zębów i sercem w gardle; śniło mi się, że urodziłam trytona, prehistoryczną rybę… Mój umysł był płodny i niespokojny.
A. chrapał obok mnie niewzruszony, ja tuliłam się do niego i dotykałam palcem jego szyi, żeby poczuć puls. Lubię patrzeć na śpiące osoby, ten widok mnie uspokaja. Postanowiłam, że kiedy dziecko się urodzi, będę spędzać noce na pilnowaniu, czy oddycha.
Śniło mi się, że ścigali mnie chirurg ze skalpelem i pielęgniarka ze strzykawką, chcieli mnie rozciąć i ukraść dziecko, żeby sprzedać je na czarnym rynku. Mówili, że jest w cenie, że istnieje sieć pederastów, którzy komunikują się ze sobą poprzez dark web, i żebym nie stawiała oporu.
Śniło mi się również, że maleństwo już się urodziło, nosiłam je w chuście i biegałam po peronie metra, żeby uciec przed swoimi prześladowcami, ale jakiś bezdomny podstawił mi nogę. Kiedy upadłam, głowa mojego dziecka rozbiła się o cement niczym arbuz. Z jego rozerwanej szyi tryskała gęsta krew w kolorze dżemu jeżynowego, która zostawała na moich palcach.
Nigdy nie przyśniła mi się jego twarz.
Szanowna Pani E.,
arcybiskupstwo otrzymało od Pani pismo, w którym wyraża Pani chęć odejścia z Kościoła katolickiego. Jak zapewne Pani wie, chrzest jest nieusuwalny; księgi chrztu to nie pliki ani bazy danych, lecz wpis, który potwierdza fakt historyczny.