- W empik go
Suka doskonała - ebook
Suka doskonała - ebook
25-letnia Polka, ukrywająca się pod pseudonimem Jed Vitz, rozpoczyna nowe życie w USA. Ma zamiar zrobić karierę i zdobyć wielkie pieniądze – niekoniecznie w legalny sposób. Kieruje się intuicją, więc bez zastanowienia wykorzystuje propozycję, jaką podsuwa jej los. Przyjmuje rolę ekskluzywnej prostytutki i spełnia fantazje bogatych i wpływowych kobiet. Pewność siebie, instynkt łowcy oraz talent do manipulacji szybko windują ją na sam szczyt. Pewna swojej niezwykłej mocy zatraca się w świecie fantazji. Amerykański sen trwa do chwili, gdy pewien incydent wyzwala w Jed traumę z dzieciństwa, za którą wkrótce ktoś zapłaci życiem.
Na czwartym krześle ode mnie przy barze zasiadła starsza blondyna i spogląda na mnie. Coś za długo patrzy. Nawet niebrzydka. Choć długie, dość lepkie, mam nadzieję od żelu, strąki włosów opadają jej na twarz i ramiona. Wątpię, aby Cyc była w jej typie.
Blondyna patrzy w otchłań swojego drinka i odzywa się do barmanki:
– To samo dla Angielki.
Ach, to o mnie, ale śmieszne. Ale proszę, jaka bystra, wie, że w Anglii pije się herbatę. I wie o Anglii. Większość Amerykanów niestety mało wie… Przekonałam się, poznając rodzinę cioci.
– Uprzejmie dziękuję, ale nie mam ochoty na alkohol. – Odwracam głowę i zadzieram ją w górę, gdzie jest włączony telewizor, a publiczność linczuje zaproszonych gości. Jerry Springer.
Dla mnie to koniec konwersacji.
Namolna blondyna nie daje za wygraną i przyłazi na krzesełko.
Jolanta Dymowicz – urodziła się w 1977 roku, jest absolwentką ekonomii, marketingu i projektowania wnętrz. Jako dziecko marzyła, by zostać grabarzem. Tymczasem w swoim życiu zawodowym kreowała markę odzieżową, tworzyła kolekcje odzieży, kierowała działem badań i rozwoju w globalnej korporacji, sprzątała mieszkania, była kelnerką. Projektuje wnętrza. Kocha wolność i niezależność. Największym szacunkiem otacza sztukę, każdy jej przejaw, choć architektura wiedzie prym. Za najdoskonalszy materiał uznaje beton. Każde działanie podejmuje z pasji tworzenia, budowania, wznoszenia, nawet jeśli obiekty na zawsze pozostaną jedynie kadrem w umyśle. Początkowo pisanie stanowiło remedium na traumy. Z czasem stało się najcudowniejszą obsesją.
„Suka Doskonała” to jej pierwsza powieść.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-229-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobno ponad połowę kobiet pociągają inne kobiety.
Podobno.
Uważam, że to mocno zaniżona statystyka.
Ja spotykam tylko takie, które się tym pragnieniem charakteryzują. Świadomie lub nie.
No cóż.
Te zaklasyfikowane jako „nie” poczują to z czasem.
Zapragną.
Czas w tej kwestii jest tylko i wyłącznie zależny od decyzji.
Mojej decyzji.
Każdy z nas przychodzi na ten świat, mając jakiś dar, choć nie każdy go wykorzysta, a część nigdy się o nim nie dowie.
Mój dar działa na kobiety. Wcześniej czy później wszystkie one nabierają ochoty na rozsmakowanie się w nim.
Zawsze wiedziałam, że jestem inna. Specyficznie obdarowana. Nauka, a i mądre, i wykształcone osobistości bezceremonialnie nazywają takie osoby, nie bawiąc się w detale. Według ich światłej wiedzy coś ze mną nie tak. Żyją bowiem podziałem na hetero i cała popaprana reszta. Głównym przedmiotem ich zainteresowania jest kto z kim to robi i jak. I jeszcze co ma w majtkach. O tak, tu jest największa ekscytacja.
Nie dziwi mnie to wcale. Cała historia życia na tej planecie, pragnienia, egzystencja, kręci się wokół seksu. O ileż byłoby prościej, gdyby tej sfery nie było, gdybyśmy wszyscy byli postaciami z kreskówek. Nie człowieki, ale kreskówkowe stworzenia, jak Kubuś Puchatek, mające nienazwane miejsce pomiędzy nogami.
Nie byłoby przemocy, gwałtów, niczego wbrew czyjejś woli.
Nie byłoby Thelmy & Louise.
Nie byłoby mnie.
Mój przypadek nie jest w ramach. Jest antyatomem. Jest poza. Poza zasięgiem. Okoliczna percepcja jeszcze go nie poznała.
Z dzieciństwa pamiętam dziki ogród, a w nim ogromne drzewo, jego zapach i jego owoce. Smak rajskich jabłek przeplatany starczym oddechem. Starzec szeptał małej dziewczynce w kapelusiku, na ramieniu której beztrosko dyndała torebeczka o kształcie głowy Myszki Miki: „Bądź grzeczną dziewczynką. No już! Bo inaczej mamusia przestanie cię kochać”.
Na długi czas udało mi się wyprzeć przeszłość, ten smród i brud, po prostu nie pamiętać. Czuć tylko rajski zapach, ale szczątki ubabranego ohydą dzieciństwa wciąż kaleczą. Nie da się ich wymazać.
Czy to miało wpływ na losy małej dziewczynki? Na to, jaką kobietą się stała? Czy brudny oplot zdefiniował jej byt jako „niestatystyczna”?
Nic nie dzieje się bez przyczyny.
A może to błogosławieństwo?
Przeklęty staruch! Złodziej niewinności!
Czy zatem mam być mu wdzięczna za to, że nie podzielę losu wielu pań statystycznych, które nie wiedzą, co to wolność i pasja? Czy to właśnie ta słynna ironia losu? Naznaczenie, po którym stąpać będą jedynie przedstawicielki mojego gatunku.
Mojego rodzaju.
Wyjątkowości.1
Pierwsze, co poczułam po wyjściu z lotniska, to nieograniczona wolność. Wciągam ją przez nos, a ona – oddech za oddechem – wypełnia mnie.
Już wiem, że kocham to miejsce.
Podobno mlekiem i miodem płynące.
Jednak dla wielu miejsce rozczarowań i życiowej porażki. Dolary wcale nie leżały na chodniku, jak słyszeli przed przyjazdem. Mieli zostać aktorami, piosenkarzami, Rockefellerami, mieli być ważni, znaczyć tak wiele.
Niańki, sprzątające roboty, robole, to chyba nie to samo? Pracujący na czarno, bez ubezpieczenia, w ciągłym strachu, że „to” owiane złą sławą Immigration przybędzie, złapie, skuje i odeśle w skarpetach z Walmartu do kraju. A oni przecież muszą słać zielone matkom, mężom, żonom, dzieciom i swoim biednym członkom rodziny. Rodziny, która chwali się dumnie i opowiada na prawo i lewo, że ma ktosia w Ameryce, który to śle paczki i przelewy. Wesołych Świąt.
A ja?
Ja na pewno nie będę takim ktosiem. Zrobię wszystko i wykorzystam każdą szansę!
Tak!
Mocno zaciskając szczęki, wychodzę, by poznać mojego wujka Amerykanina.
Cholera! Już po pierwszych kilku dniach widzę, że nie będzie tak łatwo. Jak się nie ma obywatelstwa, to się nie pracuje. Zielona karta byłaby w mojej sytuacji spełnieniem marzeń. Ale to daleka przestrzeń międzygwiezdna. Nie mam jej!
Przegląd pierwszych ogłoszeń o pracy daje jasny przekaz, że nielegalnie mogę dostać co najwyżej zajęcie jako niańka albo opiekunka starych i chorych. Mam więc do wyboru: słuchać jęków mniej lub bardziej pomarszczonych. No i oczywiście gratka – sprzątanie w serwisie zatrudniającym sprzątaczki. Obydwie ścieżki kariery kuszą.
Kurwa. Co wybrać?
Na początek posprzątam trochę w tej wymarzonej krainie. Przecież nie od razu Rzym zbudowano. Ciocia Rose, żona wujka Adama, niezwykle pomocna i energiczna, w okolicy własnego domostwa na start znalazła kilka domów do sprzątania, chwaląc moje zdolności w tej materii. Prawdziwa ekspertka od pucu-pucu wylądowała i jest dostępna. Od zaraz. Studia i wrodzona elokwencja nie mają żadnego znaczenia. Ani to, że znam angielski. Kto miałby ze mną rozmawiać i po co?
I tak wspaniale mija mi maj, a wiza wjazdowa tylko na sześć miesięcy. Dobrze, że wujek, rodowity obywatel tego kraju, potrafi wiele załatwić, szczególnie że pracuje na lotnisku i ma znajomości w Immigration. „Nic się nie martw, zostaniesz tak długo, jak tylko zechcesz, już ja to załatwię. Odpowiednie umotywowanie wniosku o przedłużenie pobytu i kolejne sześć miesięcy będziesz mieć w kieszeni. _Don’t_ _worry!_”. W takim razie już się nie martwię!
Jak zawsze widzę wszystko w szerokokątnym obiektywie. Ćwiczę konwersację, koncentrując uwagę na amerykańskiej wymowie. Łatwizna dzięki doskonałej pamięci do dźwięków. W końcu wyuczony angielski to nie to samo co amerykański _live_. Na szczęście wujostwo posługują się angielskim nienagannie, co pomaga w nauce ze słuchu, a i sąsiedzi to sami rodowici Amerykanie, w ocenie cioci Rose mówią bardzo poprawnie.
Z kolei większość z nich ma problem z wymową mojego imienia, nie wspominając już o nazwisku. To irytujące ciągle tłumaczyć i sylabizować. Inicjały moich imion i nazwiska prawie że tworzą amerykańskie imię. W każdym razie mają podobne brzmienie. Tak więc od dzisiaj jestem Jed. Ciocia i wujek ze zrozumieniem przyjęli moje oświadczenie jako niegroźną fanaberię. Przecież to, jak się nazywam, i tak nikogo nie obchodzi.
Nie jest źle, mam dużo ruchu przy sprzątaniu. Wyglądam kwitnąco, nic dziwnego, że znajomi w kraju zazdroszczą mi aktywnego stylu życia. Ech, myślą, że całe dnie spędzam na siłowni.
Tylko że nie o to mi, do cholery, chodzi. Skupiam się na tym, że nastąpi coś, bo ewidentnie musi, co pozwoli mi na wielką karierę. Przecież po to tu jestem. Po to i po kasę. Pieniądze dają niezależność, a w efekcie wolność wyboru. A mnie nie interesuje nic innego.
Jak się o czymś mocno myśli i koncentruje się na tym uwagę, tak że aż zwieracze bolą, koniecznie wizualizując to, co ma się wydarzyć, to TO się dzieje. Może nie każdemu, ale mnie tak.
Już w pierwszym tygodniu na czacie dla samotnych poznałam parę „amerykańskich” rodaczek, w tym Cyca. Spędziłam z nią dwa weekendy i to wystarczyło, aby awansowała na najlepszą kumpelę. Fajny układ. Przynajmniej w mojej ocenie.
Ustaliłyśmy, że od nowego miesiąca zamieszkamy razem. Laska ją wystawiła i została z wielkim czynszem. Z dnia na dzień musiała znaleźć nową, tańszą metę na przedmieściach. Lokalizacja mi pasuje, w miarę blisko nowej pracy.
Wkręciłam się w jej nieco alternatywny gust muzyczny. Sobotnie wieczory i noce spędzamy w _downtown_, gdzie chodzimy do NUD. To klub alternatywny. Sami _goth_ i totalni odszczepieńcy. Im dziwniej, tym lepiej. Czegoś takiego nie widziałam. Faceci w długich czarnych spódnicach, kobiety w gorsetach, wszyscy wytatuowani i okolczykowani, obowiązkowo _smokey eye_.
Kocham NUD. Po raz pierwszy piję Long Island. Według Cyca najlepsza jest wódka z colą. Inne serwowane wynalazki nie są warte swojej ceny, pomimo że serwuje je barmanka o słodkim imieniu Kitty.
Kitty przymila się do mnie, co poniekąd cieszy Cyca. Kitty robi nam lepsze drinki, więcej procentów, co w przypadku Cyca jest bardzo ważne. Jest dumna, że jestem jej kompanem klubowym, bo wiele lasek na mnie leci. Sama na początku próbowała „coś” ode mnie chcieć, ale od razu wyznaczyłam granicę. Tylko koleżeństwo i nigdy nic więcej. Przyjęła to do wiadomości, świadoma, że ja to nie jej liga, choć niestety wciąż się we mnie podkochuje. Niestety, bo nie potrzebuję jej uwielbienia i częstych, choć niegroźnych foszków. Ostatnio bezczelnie oświadczyła, że jak się onanizuje, to myśli o mnie. Echhh. Taka forma zemsty. Tak to bywa z niespełnionym pragnieniem. Nie umie się powstrzymać. Z jednej strony cieszy się, bo dzięki mnie poznaje fajne dziewczyny, a z drugiej strony się boi, że się z jakąś puszczę. W każdym razie tak się tłumaczy. Choć wie, że ja się nie puszczam. Nie lubię tego słowa.
Nie interesuje mnie seks.
Kolejny weekend.
Nasz NUD.
Dziś snujemy się po mieście. Cyc słyszała o fajnym barze tylko dla kobiet. Wiesz, Jed: taki rasowy podobno. Z rasowymi towarami.
Cyc ostatnio ma coraz większe parcie na znalezienie sobie dziewczyny. Nie przychodzi jej to łatwo, nie jest atrakcyjna fizycznie: mała, otyła, z ogromnymi cycami, a przy tym nieśmiała. A grube lesby są macho i mają rozbuchane ego. Szczególnie te paskudne. Istnieje przedziwna prawidłowość, że im bardziej przeciętna lesbijka, tym jej mniemanie na swój temat adekwatnie rośnie. Im okropniejszy babochłop, tym bardziej zadowolony z siebie. Nienawidzę mężczyzn i dlatego tak bardzo pogardzam kobietami, które się do nich upodabniają. Gdyby liczyło się tak zwane wnętrze, to Cyc pewnie byłaby marzeniem wielu dziewczyn. Miła, romantyczna, niegłupia, ma fajne zainteresowania. Skończyła studia i szlifuje swoje pasje na kursach.
Jednak to tylko teoria.
Praktyka to tu i teraz.
Decyduje pierwsze trzydzieści sekund.
A u Cyca na pierwszy rzut oka, a nawet na drugi i trzeci, nie ma się czym zachwycić.2
Bar THE SCENT.
Metalowe inkrustowane drzwi. Za nimi przytłumione światło, właściwie to półmrok. Interesujący, choć wątły jeszcze zapach wdziera się przez moją skórę. Zapach zmiany.
Piosenka z _Ducha_ – ilekroć ją słyszę, zawsze mam przed oczami, jak Demi Moore lepi sobie z gliny. Zacny _old timer_! Przenosi w czasie. Wnętrze typowe, nic szczególnego. Po prawej od wejścia długi bar, ciągnie się niemal bez końca, po lewej loże, na szybko naliczyłam dziewięć. Taka wąska kiszka. Sam bar, przy którym można usiąść, zrobiony z ciemnego drzewa, mocno wyświeconego ze starości. O tak, o ten blat wiele łokci musiało się opierać. Przy wejściu maszyna losująca z muzyką. Standard. Całość nie zachwyca, ale o dziwo jest przyjemnie. Powolnie sunę do baru, lustrując otoczenie. Za to Cyc całkiem żwawo, jak na swoje gabaryty, popędziła i cudem szczęśliwie ląduje ogromnym tyłkiem na wysokim stołku barowym. Jej ciało wykonało piruet, stołek okazał się obrotowy. W ostatniej chwili ledwo złapała się rantu i nie zaliczyła wielkiego klapsa na ziemi. Barmanka uśmiecha się do niej troskliwie.
Na wszelki wypadek siadam ostrożnie. Cyc zdenerwowana, jakby to dziś właśnie miała poznać kobietę swego życia, zamawia whisky. Jak można to pić? Ona uwielbia stare amerykańskie kino. Większość amantów ją piła, więc i ona. Nie mam ochoty na alkohol, więc proszę o herbatę.
Barmanka o imieniu Jill upewnia się, że właśnie to chcę, że się nie przesłyszała… Sugeruje mi piwo, ale bezskutecznie, bo obstaję przy swoim zamówieniu. W końcu uśmiecha się tajemniczo na znak aprobaty.
– Rany boskie, co ty wyprawiasz!? – syczy Cyc, kiedy barmanka poszła, w mojej ocenie, gotować wodę na herbatę.
– Słucham?
– Herbata?! A może jeszcze termofor do łóżka! Zgłupiałaś? Nikt do nas nie podejdzie, pomyślą… yyy… no wezmą nas za jakieś pieprzone harcerki!
– Daj spokój. Nie interesuje mnie to, co kto myśli. – Patrzę na minę Cyca, na jej szczerze zmartwioną, dobrotliwą, okrągłą jak słońce buźkę.
– No dobrze, może idź zmień płytę, nastaw jakąś muzę, która pokaże tym paniom, kto tu rządzi, niech się rozsmakują w twoim guście… i pospaceruj trochę. Przecież musisz się zaprezentować.
Napięcie w jej oczach, gorączkowe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czy się przypadkiem z niej nie nabijam. Najwyraźniej nic takiego nie znajduje, dobrotliwe mrugnięcie oczami traktuję jako przytaknięcie na moją propozycję.
Przyglądam się, jak niezbyt zgrabnie schodzi z barowego stołka, kolejno każdy pośladek jak wielkie plastry szynki, które zsuwają się z noża u rzeźnika. W swojej tłustej łapce niesie drinka w kierunku mechanicznego didżeja.
Przesuwam wzrokiem po lożach. Nuda. Smutne pary lepią się do siebie to słabo, to namiętnie.
– Proszę, słodziutka, twoja herbata.
Odwracam się do barmanki.
– Dziękuję. Czy jest mleko?
– Niestety nie, ale – znowu ten uśmiech – jest śmietanka.
Czy ja słyszę w jej głosie lekką kpinę? Taką leciutką.
Herbata to bardzo ważna sprawa. W każdym razie dla mnie.
– To poproszę cytrynę. – I dorzucam po chwili: – Jeśli to nie problem.
Dobra.
Mam. Mieszam łyżeczką i patrzę na Cyca, która w oddali z zaangażowaniem przeszukuje listy dostępnych piosenek. Nawet stąd widzę, jak kropelki potu błyszczą się na jej czole i pod nosem. Tak bardzo chce dobrze wypaść. Jakby te panie rzeczywiście miały to docenić. Biedna, biedna.
Na czwartym krześle ode mnie przy barze zasiadła starsza blondyna i spogląda na mnie. Coś za długo patrzy. Nawet niebrzydka. Choć długie, dość lepkie, mam nadzieję od żelu, strąki włosów opadają jej na twarz i ramiona. Wątpię, aby Cyc była w jej typie.
Blondyna patrzy w otchłań swojego drinka i odzywa się do barmanki:
– To samo dla Angielki.
Ach, to o mnie, ale śmieszne. Ale proszę, jaka bystra, wie, że w Anglii pije się herbatę. I wie o Anglii. Większość Amerykanów niestety mało wie… Przekonałam się, poznając rodzinę cioci.
– Uprzejmie dziękuję, ale nie mam ochoty na alkohol. – Odwracam głowę i zadzieram ją w górę, gdzie jest włączony telewizor, a publiczność linczuje zaproszonych gości. Jerry Springer.
Dla mnie to koniec konwersacji.
Namolna blondyna nie daje za wygraną i przyłazi na krzesełko obok mnie. Śmierdzi przetrawionym alkoholem.
Zaczyna swoje:
– No mała, daj spokój. Nie bądź taka niedotykalska. Chcę tylko pogadać.
Podejrzewam, że żółte plamki moich zielonych tęczówek stały się intensywne. Jaszczurczym spojrzeniem ślizgam się po blondynie, po rozmazanym makijażu i tandetnych ciuchach – skórzana kurtka z imitacji skóry aligatora na czele.
– Przepraszam, ale mama nie pozwala mi rozmawiać z obcymi! – W tej sytuacji wyszukana riposta byłaby zbędna. Zabieram kubek i idę szukać Cyca, która najprawdopodobniej postanowiła zaprogramować listę muzyczną co najmniej do jutra rana…
Cyca nie ma.
Pewnie jest na gościnnych występach w kiblu na tyłach baru.
Szlag.
Nudzi mi się, obserwuje mnie kilka par oczu, podobam się kobietom. Amerykanki lecą na mnie jak cholera. Nic sobie z tego nie robię. Mają toporną urodę. Zerkam na bar, blondyna spłynęła. Wracam więc i ponownie siadam.
Jill podchodzi:
– Jeszcze jedną?
Przyglądam się podejrzliwie, ale nie widzę żadnej oznaki robienia sobie jaj.
– Przepraszam cię za Rockie. Ostatnio zbyt dużo pije.
Rockie? Ale ksywa, że niby taka rockowa czy że taka twardzielka? A może po prostu tępy kamienny łeb?
Uśmiecham się:
– Nie ma za co, ona nie ma żadnego znaczenia.
– Skąd jesteś?
Hmm, Cyca nadal nie ma. Postanawiam co nieco powiedzieć, nie za dużo. Wrodzona podejrzliwość i instynkt obronny włączony. I tak rozmawiamy sobie w najlepsze, gdy wtacza się Cyc.
Naburmuszona niezbyt grzecznie przerywa:
– Idziemy. Nic tu po nas.
No tak, czyli nie znalazła miłości życia.
Odwracam się do barmanki:
– Dziękuję za herbatę, Jill. Doskonała, choć bez mleka… ale cytryna wyborna. Świeża. Kwaśna. Soczysta i nieobeschnięta.
Jill patrzy na mnie oniemiała, w końcu rzuca:
– Jesteś absolutnie inna.
Przechyla się przez blat i konspiracyjnym tonem mówi mi do ucha:
– Byłoby dobrze, gdybyś tu znowu wpadła. I najlepiej jak najszybciej.
Przedziwnie zaakcentowała ostatnie zdanie, jednak nie mam wrażenia, że leci na mnie. To coś innego.
Cyc ciągnie mnie za kurtkę. Wychodzimy w trybie ekspresowym. Jest zła.
– Głupia speluna.
– Daj spokój, ma swój klimat. Jak przeniesiona z filmów. Fajna miejscówka. Bez awantur. Barmanka pilnuje porządku.
– No tak, ty to masz szczęście! Jasna cholera! Barmanka na ciebie poleciała! – wyrzuca z siebie pretensje jak karabin. Po chwili dodaje jeszcze z nutą rezygnacji: – Kolejna!
– Przestań! Była po prostu uprzejma. – Na potwierdzenie tego opowiadam zajście z Rockie blondyną. Jednak Cyc robi się coraz bardziej nabzdyczona. Nie odebrała tego tak, jak chciałam.
– Nigdzie nie mogę z tobą chodzić. Te twoje cholerne feromony! Wszystkie lecą na ciebie. Nic dziwnego, że nie mogę nikogo znaleźć.
Tak, jasne, jakby to był powód. Biedna Cyc okłamuje się, ale cóż jej pozostało. Niech będzie, że to moja wina. Obwińmy moje feromony, równie dobrze zwalmy na wszystkie plagi tego świata.3
Czas szybko leci od weekendu do weekendu. Szczególnie kiedy wykonujesz pracę, której nie chcesz, to robisz wszystko, aby wypełnić sobie tydzień maksymalnie.
Moim wypełniaczem jest bieganie. Co jest ważne – nic nie kosztuje, ale co ważniejsze – daje bezcenne bodźce. Jest nośnikiem nieogarniętych małych radości. Kiedy biegnę, jestem niewyobrażalnie wolna, zupełnie jakbym była kimś innym. Biegnę – mogę wszystko. No i poza utrzymaniem formy fizycznej jak nic pomaga mi nie złapać doła. A naprawdę z łatwością można go złapać. Jeśli na co dzień ocierasz się o niesamowity luksus, który znasz tylko z filmów, a nijak nie jesteś jego częścią. Przynajmniej jeszcze nie.
Pewne jest, że chcę od życia czegoś więcej niż tylko niedzielne Taco Bell na obiad. Będzie trudno, mam ograniczone pole manewru. Cyc już od dwóch lat pilnuje dzieci i wyciąga dziewięćdziesiąt dolców na dzień. Ma około czterystu pięćdziesięciu na tydzień i dodatkowo płatne weekendy. Wtedy ma ekstra stawkę za godzinę: dwadzieścia zielonych. Nie jest najdroższa, bo biorą i po trzydzieści. To nieźle, jak na to, co robi. Ale szału nie ma. Jest nielegalną imigrantką bez opieki socjalnej. Jak zachoruje, to koniec, nie ma porządnego ubezpieczenia i może umierać. Składka, którą opłaca co miesiąc, właściwie nic jej nie zapewnia. Już lepiej by było, gdyby inwestowała w witaminy i zdrowszą żywność.
Ale na pocieszenie – nie ona jedna tak żyje z dnia na dzień, czekając na cud. Na wygraną w Powerball. Życie samo ma przynieść rozwiązanie. Zasrane podejście przeciętnej większości.
Powinnam iść do THE SCENT. Wyraźnie słyszę głos, który mi podpowiada, że właśnie tędy droga. Dlaczego nie? Dziś Cyc ma weekendowe pilnowanie dzieci. Barmankę znam, mówiła, że pracuje od wtorku do soboty.
Jest już po północy. I znowu znajomy zapach. Czekał na mnie… Jennifer Rush śpiewa o potędze miłości. Przytulone do siebie kobiety suną nogami w rytm piosenki. Próbują tańczyć.
Staję przy barze. Wszystkie miejsca są zajęte. Jest gęsto od kobiet i dymu. Może to nie był dobry pomysł – myślę, kiedy dym z papierosów zaczyna wgryzać się w skórę.
Jill wychwytuje mnie wzrokiem.
– Ach, jesteś! Co podać? Niech zgadnę…
Uśmiecham się i kiwam głową, a ona, puszczając oczko, dodaje:
– Jest mleko.
Podaje mi kubek z herbatą, dolewam mleko. Próbuję i mrugam do niej zawadiacko.
– Wyborny smak. Przyrządzasz doskonałą herbatę. I choć to tylko herbata na sznureczku, to smakuje jak parzona zgodnie z japońskim rytuałem – śmieję się przyjaźnie.
– Zaraz do ciebie wracam, skarbie.
Aha, no tak, skarbie, kochanie, taki ma styl. Skraca dystans. Niezbyt lubię, ale teraz nie protestuję.
Jedna parka się ulotniła, więc wdrapuję się na wolne krzesło.
Mogę się porozglądać. Uwielbiam obserwować ludzi. To jedno z moich ulubionych zajęć. Kupuję kawę, znajduję dobre miejsce, skwer, ulica w centrum miasta, i patrzę. I mogę tak długo. Tu może i mniejsze nasilenie ruchu, ale socjologicznie ciekawe zjawisko. Uczestniczki wieczoru niezbyt urodziwe. Pewnie mają bogate wnętrza – podsumowuję złośliwie. Tu z pewnością można się pozbyć kompleksów.
Czyjś wzrok prześlizguje się po mnie, i to niejeden. Dwojąc się i trojąc, kobiety rozpoczęły wokół mnie tańce godowe. Nie jestem zainteresowana. Nie mam ochoty być podrywana.
Wszędzie to samo. Nie ma co się oszukiwać. Aura niespełnionych pragnień i skrywanej wegetacji. Dobrze to pamiętam, wcześniej bywałam w takich klubach jak ten, identyczny wyraz otępienia na twarzach u większości lesbijek. Zachowują się gorzej niż napalone samce. Agresywne, pijane i marne aktorsko. Odgrywają scenki, w których wcielają się w macho chłopów.
Bardzo się dziwię kobietom, które wiążą się z takimi karykaturami facetów. Dłoń Jill na moim ramieniu przerywa dalsze rozważania.
– Jestem. Mam małą przerwę. – Wskazuje na bar, gdzie w jej zastępstwie inna barmanka serwuje drinki.
Jill trzyma tacę, na której stoją dwie wódki z colą.
No dobrze, niech będzie, zgadzam się sama ze sobą, napiję się z nią. Chwila rozmowy o niczym, pogodzie, debacie w TV i kolorze włosów Jill. W końcu:
– Wiesz, skarbie, znam się na tym, bo widziałam już wiele kobiet w swoim życiu. Tysiące. Powtórzę to, co mówiłam za pierwszym razem: jesteś zupełnie inna, nie pasujesz do tego środowiska, ale jesteś jak lep na muchy, rozumiesz? Ciągną do ciebie. Co ty w ogóle tu porabiasz?
Czy powinnam jej powiedzieć, czy zostanę zdradzona? Delikatnie rozsuwam skorupę i zaczynam snuć okrojoną historię mego życia.
Jill wygląda na zasłuchaną, mimo to nagle przerywa:
– Masz pracę?
– Tak. Na razie w serwisie, głównie sprzątamy ogromne rezydencje, no i okazjonalnie pilnuję bachorów. Nie mój klimat. Ale cóż, nie zrobię użytku z moich studiów, bo nie mam pozwolenia na pracę. Wiza turystyczna. Nic na to nie poradzę. – Zaciskam zęby, aż zatrzeszczały mi szczęki. – Niestety muszę robić to, co zwykłe ćwierćdebile – dodaję.
Reflektuję się i patrzę na Jill, to było chamskie. Duma i pycha. To raczej nie przysporzy mi popularności. Szybko się tłumaczę:
– Przepraszam, chodziło mi o to, że ta praca nie umniejsza, po prostu znam swoją wartość i wiem, że mogę dużo więcej. Tylko ta biurokracja. – Zerkam, czy wystarczająco uspokoiłam rozmówczynię.
Jill jednak myśli o czymś innym.
– Z twoimi predyspozycjami mogłabyś zarobić bajeczną kasę.
– Jakimi? – pytam zaintrygowana.
– Jest taka praca, mogę cię umówić i zobaczysz, może cię zechcą. Nie jest łatwo ją dostać… Właścicielka jest wymagająca. Uuuuuu. Znam ją od dawna. – Puszy się, wspominając o tym. – Jeśli jednak sprawdzisz się na rozmowie, to będziesz bardzo zadowolona. Wszystko można kupić na tym świecie, wiesz, mała magiczna dziewczynko? – Patrzy na mnie przeszywająco. – Tylko czy ty jesteś gotowa?
W głowie kotłują mi się różne myśli, gdyż emocje, które budzi we mnie Jill i to jej całe otoczenie, podpowiadają, że nie jest to do końca „normalna” praca. Bo w takim razie dlaczego ona sama tego nie robi? Tylko stoi za barem, kolekcjonując nędzne napiwki od ubogiej klienteli? To musi być nielegalne, skoro nie trzeba mieć pozwolenia na pracę. O co tu chodzi?
– Co to za praca?
Półuśmiech Jill, przygryzienie warg, dwa łyki drinka. Zaczyna snuć swą nić…
Skończyła.
Jestem pełnoletnia, a nawet pełnoletnia po amerykańsku, bo dwadzieścia jeden lat dawno skończyłam. Do tego nie jestem święta, dzieckiem przestałam być w wieku sześciu lat.
Czy ona ma mnie za kretynkę? Nie ma nic za darmo. Spoglądam na nią przytomnie:
– A co ty z tego będziesz mieć?
Cichy brudny rechot.
Błysk w oku. Jestem tylko tłuściutką muchą, którą ona obraca teraz w łapkach.
– A jak myślisz, mój mały czarny aniołku? Kasę. Dostanę za ciebie kasę. Będę z tobą szczera. Niemałą prowizję. No i zrobię dobry uczynek. Pomogę ci spełnić twój amerykański sen. Wszyscy będą szczęśliwi.
Zostawia mnie z tym.
Świetnie zagrała. Zasiała ziarenko przygody i nawet je podlała. Wlała we mnie całe wiadra nadziei na szybką zmianę.
Głowa mi pęka. Po co ja piłam? Jest już dobrze nad ranem, gdy rzucam się na łóżko. Nie wiem już, czy mi się to śniło, czy tam byłam? Twarz barmanki się rozmyła i jest jedną plamą akwareli.
Niedzielny ranek.
Rozglądam się po pokoju. Osiemnaście metrów kwadratowych poniżej poziomu chodnika. Przez wąskie okna piwnicy słońce ledwo tu dociera.
Wszystko nijakie. Zużyte. Kompletnie nie w moim guście. Zero dobrego smaku. Ale mam łóżko. W piwnicy, którą dzielę z Cycem.
Jak pleśń.
Ostatnio napomknęłam o tym przy Cycu.
– Pleśń? Jaka pleśń? – głośno myśli Cyc. – Przecież co jak co, ale nie ma tu grzyba na ścianach, no może jest trochę wilgotno, kiedy pada deszcz, no i w zimie… ale co? Co się może nie podobać w tym pięknym mieszkanku?
– Czuje się ten rodzaj bylejakości, taniości. – Aby lepiej to zobrazować, zataczam ramieniem wielki krąg. – No to, Cyc, ta melina, ruina, w której mieszkasz. Mieszkamy – poprawiam się. – A pleśń to metafora. Przesiąkniesz nią i bardzo trudno się pozbyć jej zapachu. Najgorzej, jak wniknie w ciało i je zatruje. Wtedy nie ma ratunku.
Rozsierdzona Cyc odpala:
– Przestań pieprzyć, Jed! Co wniknie? Jak wniknie? Ale mi się księżniczka trafiła, no kurwa, nie ma co!
Krzywię się, ale postanawiam odpowiedzieć.
– Proszę cię! Wiesz, jak nie lubię przekleństw. Mogłabyś być bardziej cywilizowana, przecież to rozmowa, dyskusja, możemy mieć różne zdanie. Po co te krzyki?
Ale Cyc nie chce przestać. Ktoś śmiał naruszyć jej twierdzę, jej gniazdo, jej ostoję. Intruz – przybłęda. Jak Jed śmie! Była bezdomna, a ona ją przygarnęła. Niewdzięcznica!
– Zanim tu przybyłaś, to mieszkałaś w zamku ze służbą? W pałacu, tak?! I powiem ci jeszcze, Jed, powiem ci! Nie kumam tego twojego gadania, nie tylko teraz, ale w ogóle! Gadasz, jakbyś była z innej planety. Niby poetka? Wiedziałam, że masz się za lepszą, ale teraz to już przesada!
Za niecałe dwadzieścia cztery godziny znowu pójdę sprzątać brudy po ludziach. Partnerka, z którą jeżdżę – Debbie, w drodze do bazy firmy przejeżdża dokładnie ulicą, na której mieszkam, tłukąc się zardzewiałym i lepkim od brudu dodge’em ze swojego domu na czterech kółkach zaparkowanego gdzieś na parkingu dla przyczep, i łaskawie mnie zabiera. Za tę uprzejmość ściąga codziennie pięć dolców. Wie, że nie mam wyboru. Bez auta w Stanach nie istniejesz.
Tak głupia, że ledwo się podpisuje, nie potrafi czytać mapy, aby gdziekolwiek dojechać, bez najmniejszego kęsa szarej brei w swoim łbie, ale cwana na tyle, że zrobiła ze mnie swojego niewolnika, który sprząta za nią wszystkie łazienki i kuchnie. A łazienki są wielkości mieszkań, jakie znam. To nie są łazienki, tylko, kurwa, pokoje kąpielowe. Najgorsze gówno. Jeśli właściciel znajdzie choćby niezmieciony włos na podłodze, to sprzątasz ponownie już na swój koszt. Masz w plecy dniówkę, bo i szefowa ma w plecy, i jest wkurwienie, i nerwowa atmosfera, i lizanie jej dupy. Tak, liżę dupę, bo nie mam wyjścia. Bo jestem na łasce. Zawsze ktoś ma przewagę i dobrze być właśnie tym kimś. Niestety, jak na razie ja jej nie mam. Więc trzymam pokornie palec głęboko w dupie szefowej i mojej drogiej, jakże samarytańskiej partnerki biznesowej.
Jestem jej złotym losem!
Jej prywatnym robolem!
Dość!!
Wyskakuję z łóżka, które wręcz mnie parzy, i otrzepuję się jak pies. Już wiem! Jestem gotowa! Niedługo tu zabawię. Oferta barmanki przestała być jakkolwiek niemoralnie niebezpieczna.4
Jedząc truskawki, opowiadam Cycowi, że dziś po południu idę do baru do Jill. Mam spotkanie w sprawie pracy. Dzwoniłam do niej w południe i powiedziała, że wszystko załatwi. Przyjdzie specjalnie. Mam być o siedemnastej.
– Tylko ty wiesz, że tam idę – dodaję przezornie, bo co ja właściwie wiem o Jill? A może to wszystko przykrywka? Zapakują mnie do furgonetki i zaopiekują się moimi narządami. Ogólnie różne historie się słyszy.
Mina Cyca nietęga, jest zesrana po pachy.
– Czy ty oszalałaś?! Przecież to jest nielegalne, niebezpieczne i może nawet…
– Nielegalne?! – podnoszę głos. Cyc się kuli, jej głowa zapadła się w ogromny tułów. Jest jednym wielkim worem podrobów. – Mycie kibli jest legalne? Co??
Cisza.
– W każdym razie – ciągnę niewzruszona – jeśli coś mi się stanie, to zawiadomisz mojego wujka. Nie martw się, nie musisz iść na policję. Nie wsadzę cię na minę.
Przejęta, zmartwiona i bliska płaczu wybucha:
– Zostawisz mnie! Wyprowadzisz się i znowu zostanę sama!!
Jasne!
– Mieszkałaś tu sama. Nie dramatyzuj. Rany boskie, nawet nie wiem, jak to ma wyglądać i czy mnie w ogóle przyjmą. Mają mnie obejrzeć, czy się nadaję. Więc nic nie wiadomo! – Choć przecież doskonale pamiętam, co powiedziała Jill: „Jestem prawie pewna, że cię zatrudnią. Rozmowa z tobą jest ciekawa, masz wykształcenie i mówisz bardzo dobrze po angielsku, z przyjemnym akcentem. Tak, one lubią takie wykształcone, to jest duża wartość. Kobieta z historycznego kontynentu, zna język i jeszcze wypowiada się na każdy temat. A teraz najważniejsze: powodujesz, że kobieta czuje się przy tobie nieco wystraszona, a jednocześnie podniecona. A niech mnie! Co za zjawisko. No i jesteś biała. Taki popyt”.
– Mieszkam w Stanach już cztery lata i nie mam takich propozycji, a ty jesteś tu chwilę i już! – mówi z wyrzutem Cyc. – Jesteś atrakcyjna, bardzo atrakcyjna – wzdycha.
Ach, więc o to chodzi. Typowe. Zwykłe. Nic specjalnego. Po prostu zazdrość.
Fakt, ona nie ma takich propozycji.
No cóż, ładni mają łatwiej, oraz ci wyjątkowi. A ty, bidulo, ani jedno, ani drugie. Nie jesteś mną.
– To prawda. – Uśmiecham się drwiąco i wbijam szpilę. – Nie masz odpowiednich predyspozycji.
Moje na razie zostały określone na wyrost.
Siedzimy przy barze, Jill z impetem odkłada na jego blat Nokię.
– Będzie za trzy kwadranse.
Z zadowoleniem oblizuje spierzchnięte usta. Skóra jej twarzy jest wysuszona. Wieloletnia praca w godzinach nocnych nie służy urodzie, a dziś nie zdążyła się nawet porządnie wyspać. Zapach forsy nie pozwolił jej zasnąć.
Czas się ślimaczy. Żegnam się z Jill, wolę już poczekać na ulicy ten ostatni kwadrans. Próbuję zluzować napięcie karku, bolą mnie nawet policzki. Jak mogą boleć policzki? Najpewniej od zaciskania zębów. Mimo to w duchu się uśmiecham, bo to przyjemny ból. Nie jest on daremny.
Wewnętrzny głos przejmuje kontrolę. Metodycznie uspokajam oddech. Zbliża się samochód, mija mnie, ale to ten! Charon zacumował.5
Czarny buick z lat siedemdziesiątych.
Wysiada kierowca.
Kobieta.
Jest interesująca, nawet ogromnie. Długie ciemnobrązowe włosy, wyraźnie zarysowane usta. Czarne przeszywające oczy. Ubrana na czarno, dopasowane spodnie w kant, golf, czarne klasyczne szpilki. Ale się zgrałyśmy co do koloru ubrania! Kimkolwiek jest, wygląda niezmiernie profesjonalnie. Podaje mi rękę.
– Brooke – przedstawia się. – Wsiadaj.
– Jed. Dziękuję.
Siadam z przodu. Przyglądam jej się kątem oka. Idealny profil. Starsza ode mnie o dobre dziesięć lat.
– Gdzie jedziemy?
– Spokojnie. Zobaczysz.
Zamykam się, bo dalsza rozmowa nie ma sensu. Ona nic mi nie powie, a każde moje kolejne pytanie, których na ten moment mam milion, upewni ją, że jestem zdenerwowana. A to niedobrze, jeśli będę taka rozedrgana. Przecież nic o niej nie wiem, nie powinnam się więc zdradzać. Jest jasne, że nie ona gra tu pierwsze skrzypce. Nie ona będzie mnie zatrudniać. Ma mnie tylko dostarczyć. Jest kurierem.
Jedziemy głównymi ulicami. Po jakichś dwudziestu minutach wjeżdżamy pomiędzy wieżowce. Kocham je. Ich monumentalizm i brutalizm. Są takie bezwzględne. Uwielbiam spacerować pomiędzy nimi. Otaczają, po czym biorą w posiadanie każdego, kto wtargnie na ich teren. Pomimo ich dominacji w tym danym momencie są tylko dla mnie, są moje.
Samochód zwalnia. Betonowy jęzor prowadzi na parking podziemny pod okazałym budynkiem.
– Tędy.
Kobieta wpisuje kod, przechodzimy na korytarz, na końcu którego znajduje się winda.
Idzie przede mną. Stawia pewnie kroki. Tak. To się czuje, jak ktoś jest pewny siebie. Wjeżdżamy wysoko – dwudzieste dziewiąte piętro. Jakiż ona ma absorbujący wyraz ust, pozostają niezmiennie wygięte, ni to w grymasie, ni to w uśmiechu.
Tego się nie spodziewałam, bardziej jakiejś speluny i wyfiokowanej pani na wejściu… Tymczasem szykowny korytarz prowadzi nas pod drzwi gustownego apartamentu.
Dwie ściany wypełnia zabudowa z solidnych drewnianych mebli. Aż po sufit niekończące się półki z książkami. Na wprost drzwi ogromne okno okalają ciężkie brązowe zasłony. Na jego tle stoi biurko i nieduży skórzany fotel. W odległości kilku kroków od progu – trzy bordowe kanapy Chesterfield ustawione w kształt litery C. Ściany pokrywa bordowa tapeta ze złotym dekorem. Na brązowym suficie króluje prostokątna kryształowa lampa, która składa się chyba z miliona długich na jakieś pół metra, cienkich, prostokątnych kryształów; nie wiem czemu, ale przypomina mi las. Ktoś tu wyłożył niemałą kasę.
– Przygotuj się – wyrywa mnie z kontemplacji znajomy głos. Zostałam w pomieszczeniu sama.
Niby jak mam się przygotować? Co za ważniara!
Po krótkiej chwili otwierają się drzwi ukryte pomiędzy książkami i wyłania się kobieta. Nie zwraca na mnie uwagi, od razu zmierza do biurka.
– Chcesz dla mnie pracować. – Głęboki i władczy głos.
Zbita z tropu tym powitaniem, zatrzymuję się w pół kroku. Przytomnieję i odpowiadam:
– Dobry wieczór. Mam na imię Jed.
– Podejdź.
Sekundy przestały płynąć. Czas stoi, powietrze stoi, ja stoję… chociaż tyle, że milcząc, zyskuję.
No już, co się ze mną dzieje?! Kurwa! Weź się w garść! No już, patrz na nią, choćby miało boleć. Choćby gałki oczne chciały ci wypłynąć pod wpływem jej wzroku i tonu. Inaczej możesz wracać do piwnicy i do brudnych kibli. Więc teraz! No już, żołnierzu, wykonaj zadanie.
Niczym robot zaprogramowany na sukces dochodzę do biurka. Kobieta jest wyższa ode mnie o głowę i dużo starsza. Posągowa, nieprzenikniona twarz, niezwykle przenikliwe oczy. Niespeszona tym śmiało przesuwam wzrokiem po pełnych kształtach, które opina czarna kaszmirowa sukienka. Jej wygląd przywodzi na myśl dyrektorkę elitarnej szkoły dla uczennic z zamożnych domów. Z pewnością przeczy standardowemu wizerunkowi branży. Chociaż jaki jest standard, to nie wiem. Znam tylko historie z prasy, dramatyczne donosy, generalnie plotkarskie pieprzenie. Nigdy nie zetknęłam się z taką strefą życia. Nie znam nikogo, kto miałby z tym styczność w jakiejkolwiek postaci.
Niespodziewanie nasze oczy spotykają się i to ona ucieka wzrokiem. Zaskoczona własną reakcją, odwraca się prędko i siada w fotelu. Splecione dłonie opiera na grubym szklanym blacie.
Jestem już spokojna. Nagle przychodzi pewność, że nie jestem tu przypadkowo. Jakkolwiek to nazwać: karma, przeznaczenie, palec boski czy odtworzenie tego, co już się wydarzyło miliony lat świetlnych temu, coś mną kieruje.
– Twój ulubiony kolor?
Sytuacja jest niecodzienna, to i pytanie zaskakujące.
– Szary. Cała skala szarości. Czerń, w której szarość ma swe korzenie. – Zastanawiam się i dodaję: – Tylko czyste korzenie, bez bieli. Zdecydowanie bez niej.
Kobieta pochyla się do przodu. Stawia łokcie na blacie i opiera na rękach brodę. Mową ciała daje sygnał, że słucha uważnie.
– Podoba ci się moja sofa? – Pytaniu temu towarzyszy lekki uśmiech.
No tak, ciąg dalszy w tym samym tonie…
Cofam się. Stawiam kroki powoli, nie ma się co spieszyć. Nie spuszczam wzroku z mojej nietypowej pracodawczyni. Nareszcie trafiam piętą na tył sofy. Opieram się o nią pośladkami i kładę dłonie na krawędzi oparcia, tak by ją poczuć. Przyjemna w dotyku tkanina. Na chwilę przymykam oczy, po czym ruszam z miejsca, obchodzę mebel niczym torreador byka i rozsiadam się w nim. Co za wyzwanie. Kobieta widzi tył mojej głowy. Sunę palcami po siedzisku. Giną w gęstwinie liści i kwiatów, które bogato zdobią fakturę materiału, a jednocześnie czuję, jak kolor pochłania jej treść.
– Nienasycona. Pełna zakamarków. Skrywa tajemnicę… Jak ciało kobiety.
Wstaję i wracam do biurka.
– Doskonale wykonana – wyrażam uznanie, zajmując krzesło.
Asymetryczna grzywka opadła na oczy kobiety. Ta odgarnia ją wystudiowanym ruchem, który robi wrażenie. Jest bardzo kobieca. Wręcz nieprzyzwoicie kobieca. Grzywka uparcie trwa przy swoim i po chwili ponownie zakrywa oczy.
– Co sądzisz o kobiecie, która cię przywiozła?
To jest śliskie.
Ty żmijo.
Przebiegłe pytanie. Można się na tym totalnie wypierdolić. Patrzę jej głęboko w oczy, tak by mogła to spojrzenie poczuć głęboko w sobie.
– Kurierka…
– Kurierka? Intrygujące.
Reakcja kobiety stymuluje. To będzie decydująca runda, w której zwyciężę.
– Kurierka – powtarzam spokojnie. – Obawia się. Pewnie jest wściekła.
– Doprawdy? – Uśmiech.
– Jestem zagrożeniem. Zobaczyła nową wersję siebie. Udoskonalony model, wyposażony w nieznane jej funkcje. Z każdą kolejną minutą spędzoną w tym pokoju nabieram dla niej coraz większego znaczenia, a tym samym budzę w niej coraz silniejsze uczucie. – Z zadowoleniem pocieram dłonią podbródek. – Od jakiejś godziny mam nowego wroga. – Tyle wystarczy. Starannie oblizuję z ust uśmiech triumfu i go przełykam.
Kobieta mi się przygląda. Po chwili sięga po notes i go otwiera.
– Zdeterminowana i bezkompromisowa sztuka, która wie, czego chce. Inteligentna diablica – taki okaz nie wymaga reklamy – czyta głośno. – Tak określiła cię Jill, przyznam, że celnie. Ja dodam jeszcze: typ hazardzistki – wszystko i jeszcze więcej.
Po tych słowach kobieta podnosi słuchawkę i dzwoni.
– Mam ochotę na szampana. – Po chwili przytakuje: – Tak, trzy.
Złożywszy zamówienie, wstaje i podchodzi do mnie. Jej ruchy są idealnie obliczone w czasie. Nic nie jest za długie ani za krótkie. Na serdecznym palcu wypielęgnowanej dłoni lśni okazały brylant, który właśnie zatrzymał się tuż przed moim nosem. Błyskawicznie podnoszę się z krzesła i wyprężona jak struna wymieniam uścisk.
– Cristine – przedstawia się. – Witaj w mojej firmie.
Jestem szczęśliwa, choć nie wiem kompletnie nic, nie znam szczegółów. Duma z osiągniętego sukcesu wypełnia mnie. Mam to! Nie myślę o konsekwencjach. Liczy się tylko tu i teraz.