Sukces w rozmiarze XXL - ebook
Sukces w rozmiarze XXL - ebook
Czy gruba kobieta może być ładna? – zapytałam panią psycholog Katarzynę Miller. Pani Kasia, po chwili namysłu, odpowiedziała: „Cóż… Grube bywają prześliczne. Chude bywają prześliczne. Średnie bywają prześliczne. Malutkie bywają prześliczne. Ogromne bywają prześliczne… Oraz bywają kobiety, które nam się nie podobają. Nawet jeżeli są szczupłe i zadbane, prawda? Są ludzie młodzi, którzy są starzy duchem. Są ludzie piękni niezadowoleni ze wszystkiego. I są tacy, za których z wyglądu nikt pięciu złotych by nie dał, a po dwóch tygodniach znajomości uwielbiamy ich”. – Hm… Pomyślałam sobie. Coś w tym jest. Przecież ja czułam się gruba, gdy ważyłam osiemdziesiąt, ale też sześćdziesiąt czy pięćdziesiąt trzy kilogramy. Być może nie jest więc takie istotne, ile ważymy, ale to, jak się czujemy we własnej skórze? Postanowiłam poruszyć ten temat z kobietami w rozmiarze XXL. Pisarkami, piosenkarkami, aktorkami czy modelkami. Wiele mi odmówiło, jednak znalazły się takie, które potrafiły powiedzieć o sobie: „Tak, jestem gruba”. To właśnie one, odważnie, inteligentnie, dojrzale spróbowały odpowiedzieć na pytania zawarte w tej książce: Czy można, nie będąc szczupłą, osiągnąć sukces zawodowy i szczęście, jakim kosztem. Czy kobiety sukcesu w rozmiarze XXL marzą nadal o wciśnięciu się w rozmiar XS? Jak zmieniają się poglądy na życie, samoocena, życiowe wybory, styl życia, obraz siebie gdy chudniemy i tyjemy? Czy i jak można być szczęśliwą w rozmiarze XXL? A może to zależy…
Małgorzata Szcześniak
W książce o swoim sukcesie opowiedziały:
Monika Ambroziak
Stanisława Celińska
Dominika Gwit
Gosia Janek
Elżbieta Jodłowska
Edyta Jungowska
Katarzyna Lengren
Urszula Lola
Katarzyna Miller
Marzena Sztuka
Monika Szwaja
Elżbieta Zapendowska
Dorota Zawadzka
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63841-07-2 |
Rozmiar pliku: | 569 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od lat związana z Teatrem Studio Buffo. Debiutowała w musicalu „Metro”, z którym wystąpiła na Broadwayu. Znana z wykonania takich piosenek, jak Czekolada, Vsjo mogut karoli, Ya sashla s uma, Gdzie ci mężczyźni, Zapomnisz o mnie, I Will survive. Zagrała w 17 filmach (m.in. „Sztos”, „Chłopaki nie płaczą”, „To ja, złodziej”), przede wszystkim w rolach komediowych. Współpracowała m.in. z Kayah, Kasią Kowalską, Mietkiem Szcześniakiem, Tadeuszem Nalepą, Kasią Klich, Kosikiem Yoriadisem, grupą Perfect, Izabelą Trojanowską, Andrzejem Krzywym, Andrzejem „Piaskiem” Piasecznym. Dzidzia to jej pseudonim artystyczny, a także tytuł jej pierwszego solowego spektaklu – koncertu, którego premiera odbyła się 7 marca 2003 roku w Studio Buffo. Pozowała dla magazynów „Pani”, „Sukces”, dwukrotnie dla „Twojego Stylu”. Prywatnie w szczęśliwym związku z młodszym od siebie Krzysztofem Rymszewiczem, aktorem Studia Buffo i wielbicielem kobiecych kształtów. Ma z nim córeczkę Zosię. Monika nosi rozmiar 42-44.
SPOD ZNAKU ZEBRY
Podobno chciała Pani zostać aktorką już w podstawówce. W wypracowaniach z języka polskiego pisała Pani: „Bo aktorka może być każdym, kim chce”. Kim wtedy chciała Pani być?
Każdym! Chciałam być każdym! Kelnerką, pielęgniarką, bo chodzi ubrana na biało, ze strzykawką w ręce, i ma taki fajny czepek. Lekarzem, nauczycielką, bo w wieku szkolnym to chyba marzenie większości dziewczynek. W tym czasie po prostu nie mogłam się zdecydować, kim chciałabym być, kusiło mnie wiele zawodów. Wreszcie wybrałam aktorstwo, bo aktorka może się wcielić w każdą z tych postaci.
Świetnie to rozumiem! Ja z tego samego powodu zawsze chciałam pisać. Bo taka pisarka to może być choć na chwilę piękną kobietą, wampem, słodką idiotką. A właśnie, nie kusiło Pani, aby wcielić się w rolę lalki Barbie?
Takiej plastikowej blondyneczki? A wie Pani, że jakoś nie. Nie jest to szczyt moich marzeń.
Jaki jest więc Pani ideał piękna?
Nie mam takiego ideału! Pięknem w ogóle nie zaprzątam sobie głowy, to dla mnie temat drugorzędny. Oczywiście lubię się otaczać ładnymi przedmiotami, ale nie spędza mi to snu z powiek. Nie mogę na przykład powiedzieć, że podobają mi się blondyni z niebieskimi oczami, nie! Raz mi się podoba blondyn, ale widzę też przystojnego bruneta. A czasem ktoś jest po prostu interesujący i fajny, i to wystarczy. Na wojnie i w miłości nie obowiązują sztywne reguły! Mój narzeczony (sporo ode mnie młodszy) urzekł mnie nie dlatego, że jest niebieskookim blondynem. Zaintrygował mnie swoją wytrwałością, osobowością i charakterem. A zresztą to on się we mnie zakochał, to on drążył temat. Na zasadzie kropli, która drąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Chodził, chodził i wychodził swoje. To że jest młodszy, akurat nie ma żadnego znaczenia.
Wiele kobiet będzie Pani teraz zazdrościło! Szczególnie że układa się Pani nie tylko w miłości (więc może proszę nie grywać w karty, co?). Błyszczy też Pani na scenie. Wróćmy do początków. Dostała Pani rolę w spektaklu „Metro”, chociaż na przesłuchaniach nie brakowało setek szczuplejszych dziewczyn. Ciężko było?
Tak, ale ciężko było wszystkim. Wszyscy musieli przychodzić co tydzień, co tydzień śpiewać i tańczyć. Przeszliśmy wiele tygodni eliminacji. Później, z grupy stu osób, którą skoszarowano na dwa miesiące, również sporo odpadło. Na castingu zaśpiewałam dwie piosenki: Kaziu, zakochaj się i Niech żyje bal! Zaliczyłam wokalny. Super! Najbardziej bałam się egzaminów z tańca. Startowało ze mną mnóstwo dziewczyn po szkołach baletowych. Jakie ja miałam z nimi szanse? Gdy zaczęły kręcić piruety, mnie i koleżance, z którą pojawiłam się na castingu, oczy wyszły z orbit. My mamy to zatańczyć? Ale jak? Przecież te dziewczyny ćwiczyły latami. Wybrałyśmy się więc na rozmowę z dyrektorem szkoły baletowej i desperacko poprosiłyśmy go o kontakt do kogoś, kto naprędce, w tydzień, nauczy nas podwójnego piruetu. I nie że złapałyśmy dyrektora za rękaw w korytarzu. Najnormalniej w świecie wpakowałyśmy mu się do gabinetu! Myślał, że się przesłyszał. Dał nam dwa nazwiska znanych tancerek, ale żadna z nich nie podjęła się tego zadania.
No to musiała Pani nieźle zaśpiewać!
A wie pani, że wkrótce okazało się, że jestem jedną z lepiej ruszających się osób z grupy śpiewających. Bo podzielono nas na sikorki, czyli tych, którzy śpiewają, oraz małpki, czyli tych, którzy tańczą. No i ja byłam z tych „ruchawych” sikorek!
I jak to się stało, że ta „ruchawa” sikorka znalazła się na Broadwayu?
Widzi Pani, my od początku mieliśmy cel – pojechać na Broadway. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam ani co to jest Broadway, ani co to jest musical. Ważne było, aby gdzieś śpiewać. Na normalnej scenie, a nie po kątach.
Do kotleta…
Do jakiego kotleta? Myli pani czasy! Dziś mamy zupełnie inne realia. To był rok dziewięćdziesiąty, nie było pięćdziesięciu konkursów wokalnych, nie było stu szkół prywatnych. Nie było nic! Nie można nas oceniać z dzisiejszej perspektywy! W tamtym okresie były szkoły muzyczne, dwie lub trzy w Warszawie, i Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Dopiero później Halina i Jan Machulscy jako pierwsi otworzyli swoją szkołę teatralną. Przed nimi nie było nic! Nie było możliwości grania nawet do kotleta, jeśli nie miało się szkoły, podobnie ze śpiewaniem! Dzisiaj są castingi, bierze się ludzi z ulicy. I zapycha się show-biznes miernotami. Śpiewać każdy może, wmówiono to naszemu narodowi – ale chyba pod prysznicem. Albo spójrzmy na polskie seriale, we wszystkich grają ciągle ci sami aktorzy. Włączasz telewizor i nie wiesz, jaki film leci. Można się pomylić .
Jaką drogę powinien więc wybrać dziś początkujący artysta?
Jeśli się uda, można pójść do jednego z talent show, chociaż tak naprawdę to niczego nie gwarantuje. Szybko może się okazać, że nie wystarczy dobrze śpiewać. Trzeba jeszcze na dłużej skupić na sobie zainteresowanie mediów, coś sobą prezentować. Prawdziwy artysta nie mieści się w żadnych ramach! Musi mieć w sobie coś.
Nadwaga przeszkadza w osiągnięciu zawodowego sukcesu?
Jeżeli przeszkadza, to tylko dlatego, że ludzie, którzy rządzą polskim show-biznesem, mają parcie, żebyś była taka a nie inna. Żebyś schudła. Przez ponad dwie dekady swojej pracy artystycznej zawsze odbierałam od ludzi sygnały, że im się podobam taka, jaka jestem. Nigdy, wychodząc na scenę, nie odczułam, że jestem gorsza niż koleżanki.
Z Nataszą Urbańską wykonujecie razem jeden utwór. Parodiujecie Yulię Volkową i Elenę Katinę z rosyjskiego zespołu t.A.T.u. Wzorem rosyjskich wykonawczyń całujecie się nawet w usta!
Już nie. Zastąpiły nas młodsze.
Jakim dzieckiem Pani była? Czy już we wczesnych latach była Pani większa?
Tak mi się wydawało. Chociaż gdy teraz patrzę na moje zdjęcia z dzieciństwa, wcale nie wydaję się sobie gruba. Nie odbiegam od innych dzieciaków. Wtedy jednak tak o sobie myślałam – ale ja jestem duża!
Czyli świadomość nadwagi tak naprawdę tkwi w naszym umyśle, nie jest to kwestia ciała. Jesteśmy za grube, gdy ważymy 80, 70, ale też 60 kilogramów. Jesteśmy za grube zawsze!
Możliwe. Każda z nas ma swoją granicę bycia grubą. Kiedy kobieta może powiedzieć o sobie, że jest gruba? Gdy ma dwa wałki? Albo jak wisi jej podgardle? Czy może gdy ma dużą pupę? Ja nie mam tego ostatniego problemu. Jestem typem jabłka, czyli większa góra, mniejszy dół. I myślę, że to jest ta gorsza opcja.
Dla zdrowia gorsza.
Nie tylko dla zdrowia. Jeśli gruszka ma smukłą buzię i górę, za to większy dół, ludzie odbierają ją jako szczupłą. Dopiero potem zauważają: ależ ona ma pupę! Przykładem może być Nigella Lawson. Dopóki pokazywana jest jej buzia, ramiona, piersi – widzimy kobietę szczupłą. Dopiero w momencie, gdy kamera zjeżdża w dół, myślimy: o, ta pani jest konkretna! A jabłko? Okrągła buzia, wisząca bródka, plecy tłuściutkie, brzuszek okrągły. Jestem takim typem. Od zawsze postrzeganym jako piłeczka albo grubasek!
Eeee… Ja też jestem jabłkiem i na pociechę powiem Pani, że taką nadwagę łatwiej się tuszuje. Wystarczy włożyć obszerniejszą bluzkę, za to można podkreślić szczupłe nogi!
Tak, wystarczy włożyć na siebie worek! Oj, jak ja starałam się zrzucić ten brzuszek, ile mnie to kosztowało wysiłku… Czasem mi się udawało, na moment.
Tak? A co Pani robiła?
Na pewno nie ćwiczyłam, nie, nie, broń Boże! Nie lubię ćwiczyć. Ale myślę, że może jednak trochę powinnam. Może wtedy moje ciało nabierze większej jędrności? W pewnym wieku jest to chyba konieczne, co? Dla mnie od kilku lat podstawą jest zdrowe odżywianie.
Właśnie! Wiem, że jest Pani na tym zafiksowana. Nie jada Pani niczego, co rzuca cień.
Nieee… Po prostu wykluczyłam z mojej i domowników diety produkty wysoko przetworzone, krowie mleko, ser, wieprzowinę, mąkę pszenną i biały ryż. Dziecku kupuję do przedszkola deserki sojowe, czekoladę 70% kakao, a do picia po prostu wodę! Z soków Zosia pije tylko te wyciskane z prawdziwych owoców. Wyłączyłam z naszej diety węglowodany, które po spożyciu zamieniają się w cukier. Unikam konserwantów, choć te w małych ilościach też są potrzebne. Bez nich wędliny, które jemy na co dzień, by nas po prostu zabiły!
I nigdy, nigdy się Pani nie łamie?
Owszem, łamię się. Najczęściej podczas wakacji w Grecji. Wtedy sobie odpuszczam, nie liczę kalorii, jestem totalną hedonistką. Jem sery, mleko, wszystkie mięsa, uwielbiam greckie pita giros.
A może nie trzeba od razu stosować takich drakońskich ograniczeń? Przecież są pewne triki, które pomogą ukryć tych parę zbędnych kilogramów.
Przede wszystkim, tu popieram Tomasza Jacykowa, bielizna korygująca. Wychodząc na scenę, często mam ją na sobie. Normalnie mam na sobie gacie, które zbierają mnie w kupę! Od razu ubranie inaczej leży! I jeśli nie jesteśmy osami czy nawet szerszeniami, to włóżmy na to jeszcze jakieś fru-fru, które nie będzie nas obciskać.
Bielizna korygująca? A co, jeśli idziemy na tzw. rozbieraną randkę?
Eee, jak pójdziemy już na taką randkę, to czy będziemy w gaciochach, czy bez, to nie ma znaczenia, bo je po prostu zdejmiemy, i już!
Ale na scenę obciskające majciochy pod spód, na wierzch lekkie fru-fru i już?
Tak, tylko bez przesady! Nie wkładajmy worków! To jest taka właśnie polska moda – jeśli jesteś grubsza, jesteś skazana na worek lub namiot. Ewentualnie na garsonkę typu ciocia Klocia. Do tego papiloty lub trwała ondulacja. Wcale nie musi tak być. Nie musimy już lecieć do Stanów ani nawet do Londynu, gdzie jest wszystko we wszystkich kolorach i rozmiarach. Wybierzmy się bliżej – do Niemiec. Tam już można się ubrać. Duże rozmiary to połowa wieszaka, a nie jego koniec. Lubię być dobrze ubrana. Szczególnie dobrze chcę wyglądać na scenie.
Tak, pamiętam, kiedy zobaczyłam Panią pierwszy raz. Było to w Sali Kongresowej. Miała Pani na sobie srebrzystą, mieniącą się sukienkę i boa z piór. Wyglądała Pani bosko! Janusz Józefowicz na koniec waszych występów poprosił publiczność o nagradzanie brawami ulubionych artystów. Mój mąż klaskał jak oszalały dla Nataszy Urbańskiej, ja biłam brawa Pani. Czy bardziej podoba się Pani kobietom?
Nie sądzę. Mężczyznom też się podobam.
Nawiązując do Janusza Józefowicza i jego pomysłów na przedstawianie Pani – skąd się wziął pseudonim Dzidzia?
Ze szkoły. Coś tam nabroiłam, na przerwie podszedł do mojej klasy dyrektor i zapytał: „Dzidzia Ambroziak, która to?”. Opowiedziałam to zdarzenie kolegom z zespołu, i tak mnie przezwali.
Janusz Józefowicz często zapowiada Panią na scenie z ironią i sarkazmem. Mówi na przykład, że kiedyś, gdy nie dostała Pani dużych braw, zdenerwowała się Pani i wyszła w trakcie piosenki, a dwa tygodnie później odnaleziono Panią w lasach Opolszczyzny, gdzie oprowadzała Pani wycieczki śladami Edyty Górniak. I że jak nie będą Pani odpowiednio dużo klaskali, nie gwarantuje, że znów Pani nie ucieknie. Nie denerwuje Panią to? Nie kusi, aby przywołać go do porządku?
Kusi. Bo robi ze mnie osobę trochę niezrównoważoną, no ale cóż. Kiedyś Janusz Józefowicz zapowiadał mnie jako gwiazdę, obecnie robi w taki sposób. Nie mam na to wpływu. Nie dyskutuje się z dyrektorem.
A Pani relacje z Januszem Stokłosą? Jak się układają od momentu, gdy zapytał, widząc Panią pierwszy raz: „Pani z kościoła czy do kościoła”?