- W empik go
Sukienka z mgieł - ebook
Sukienka z mgieł - ebook
Piwnica pod Liliowym Kapeluszem to miejsce niezwykłe. Podobnie jak i jej właścicielka – Weronika, która potrafi odpowiedzieć na pytanie, zanim rozmówca zdąży je zadać, przeczuwa, co się wydarzy, widzi więcej niż inni... I wie, że ludzie przychodzą do kawiarni niekoniecznie po to, żeby się napić dobrej kawy, a ich oczekiwania czasami mają niewiele wspólnego z tym, co figuruje w menu.
Czego więc szukają i co odnajdują w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem jej goście? Małomówny, który nie rozstaje się ze swoim laptopem, zasłaniająca rękawem siniak Krycha Karpieluk, autystyczna Kora i jej mama, Mateusz zamawiający zawsze kawę Monsooned Malabar, Ala o wyglądzie grzecznej dziewczynki i obgryzający paznokcie Andrzejek… I co może zmienić czasami z pozoru niewiele znaczące zdarzenie? Jakaś wizytówka, która wypadła z portfela, ludzik z kamyków, latte podana zamiast czarnej Monsooned Malabar albo kilka słów wypowiedzianych w odpowiednim momencie…
Ci, którzy czytali Poduszkę w różowe słonie, spotkają w Sukience z mgieł starych znajomych i dowiedzą się, co z Brazylijczykiem, z którym Weronikę połączyła nie tylko miłość do kawy i czy udało się Ani, Hance i Łukaszowi.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-128-8 |
Rozmiar pliku: | 987 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Weronikę wychowały koty.
Iris, Mores, Esmeralda, Barnaba, Diki... W jej domu koty były zawsze.
Najwcześniejsze wspomnienie Weroniki to Iris — chuda, czarna kotka zwinięta w kłębek na fotelu tuż obok łóżeczka, tak blisko, że wystarczyło wysunąć rękę przez szczebelki, żeby dotknąć miękkiego futerka i już nie tylko słyszeć, ale też poczuć palcami mruczenie, to mruczenie, które sprawiało, że oczy zamykały się same, a Weronice wcale nie chciało się ich otwierać, bo było jej tak dobrze...
Czasami Iris wskakiwała do łóżeczka i wtedy było jeszcze lepiej. Zanurzona w ciepłą miękkość dziewczynka nie wiedziała już, czy to mruczy Iris, czy też kotka jakimś cudownym sposobem nauczyła mruczeć i ją. Na fali tego mruczenia Weronika unosiła się gdzieś w błogość nieopisaną i nawet kiedy chciało jej się siku, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć Iris.
Kiedyś się przez to posikała. Zmoczyła łóżko. Tak bardzo bała się, że mama będzie krzyczeć. Bo chociaż Weronika ciągle jeszcze spała w dziecięcym łóżeczku, to przecież już od dawna chodziła bez pieluchy. Mama nie gniewała się jednak wcale, tylko zbadała ją, tak jak badała swoich pacjentów — dotykając czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki, macając brzuch. Potem kazała nasikać do słoiczka i spytała, czy nic ją nie boli, a Weronika żałowała, że nie, bo może gdyby coś bolało, to mama siedziałaby z nią i wcale nie poszła do pracy.
„Może zbadają to siku w słoiczku i znajdą tam coś takiego, że mama będzie musiała zostawić swoich pacjentów i pobędzie ze mną w domu” — myślała z nadzieją. I wyobrażała sobie, że pójdzie z mamą na spacer, a potem mama poczyta jej książkę i wreszcie nigdzie nie będzie się spieszyć.
Ale niestety nic nie znaleźli, mama powiedziała, że Weronika jest całkiem zdrowa i poszła do pracy jak zwykle, a ona została z panią Czesią czy z panią Kasią, a może to była pani Halinka, tego nie pamiętała; bo te panie, które miały się nią opiekować, zmieniały się bardzo często i właściwie wcale się nią nie zajmowały, tylko ciągle malowały paznokcie albo oglądały telewizję i napominały, żeby nie rozrzucała zabawek, bo potem trzeba je sprzątać. I żeby bawiła się ciszej, bo telewizora nie słychać.
Opiekunki Weroniki ciągle się zmieniały. Iris była zawsze.
Iris, która podobno kiedyś, gdy całkiem maleńka Weronika zakwiliła, próbowała jej podsuwać swoje sutki do ssania; Iris, która słysząc płacz Weroniki, szła po jej mamę i ciągnęła ją za spódnicę; Iris, która nie spieszyła się do żadnych pacjentów, nigdy nie malowała paznokci, nie oglądała telewizji i zawsze miała czas dla Weroniki — bawiła się z nią w chowanego, goniła kłębek włóczki lub dmuchnięte przez dziewczynkę piórko, oblizywała jej wysmarowane masłem palce i stłuczone kolana.
Iris była zawsze... chociaż miała też swoje kocie sekrety i czasami znikała z domu na kilka godzin. Weronika bała się wtedy, że coś jej się stanie albo znajdzie sobie jakąś inną dziewczynkę do kochania i już nigdy nie wróci.
Ale Iris wracała.
Wracała pachnąca tajemnicą, odrobinę obca — i chwilę trwało, zanim oswoiły się ze sobą na nowo. Weronika zazdrościła jej tych wypraw i czasami marzyła, że zmienia się w kota i biegają z Iris po lesie, wskakują na drzewa, gonią motyle, tarzają się w trawie i rozmawiają po kociemu. I nie ma już między nimi żadnych tajemnic, a Weronika nie musi siedzieć z panią Czesią czy z panią Kasią albo z panią Irenką i czas do powrotu mamy nie dłuży się już tak strasznie. I może wybiegać za furtkę i chodzić gdzie chce, i nikt nie każe jej być cicho, żeby nie przeszkadzać pacjentom, tym pacjentom, którzy przychodzą do gabinetu do mamy i taty, kiedy rodzice wracają z pracy w szpitalu, i zabierają rodzicom czas. I już zupełnie nie wystarcza go dla Weroniki. A nawet kiedy kolejka pacjentów zniknie wreszcie spod drzwi, rodzice ciągle jeszcze o nich rozmawiają i Weronika w ogóle nie ma szans, żeby cokolwiek powiedzieć. Potem mycie, szybki buziak na dobranoc i do łóżka. Czasami udaje się zatrzymać mamę albo tatę na dłużej, ale przeważnie mówią, że są zmęczeni i jutro rano znowu muszą iść do pracy, i żeby Weronika poczekała na niedzielę. Weronika czeka więc niecierpliwie na tę niedzielę, a potem okazuje się, że któreś z rodziców ma dyżur i nie pojadą wszyscy razem do kina.
Gdyby mogła zmieniać się w kota, to tyle ciekawych rzeczy by się działo, że może nie myślałaby bez przerwy, kiedy ci rodzice wreszcie wrócą. I gdyby była kotem, to schowałaby się pod tą wielką szafą w gabinecie i popatrzyłaby, co tata i mama robią tam tak długo z tymi pacjentami.
„Ale to byłoby fajne” — myślała Weronika, a leżąca na jej kolanach Iris mruczała coś po swojemu i dziewczynka nie miała pojęcia, czy kotka zgadza się z nią, czy nie.
Iris...
To dla Iris Weronika nauczyła się mówić „r”, bo denerwowała się, że nie może dobrze wymówić imienia kotki. Ćwiczyła wytrwale, męcząc „czarną krowę w kropki bordo” czy też raczej „czalną klowę w klopki boldo” wiele razy dziennie, a kiedy wreszcie wyszło jej to „r”, pobiegła nie do mamy, nie do taty, tylko do Iris właśnie i wymawiała jej imię z nabożeństwem, powtarzając:
— Iris, Iris, Iris, zobacz, już umiem.
A Iris najwidoczniej zrozumiała, ile to dla niej znaczy, bo wskoczyła dziewczynce na kolana i mruczała tak pięknie, tak pięknie jak jeszcze nigdy i siedziała jej na kolanach długo, bardzo długo, a Weronika głaskała kotkę, szepcząc cichutko:
— Iris... Iris...
I siedziałyby tak jeszcze dłużej, gdyby mama nie zawołała Weroniki na kolację. Miska Iris też była pełna, ale kotka nawet do niej nie podeszła, tylko wyciągnęła się pod stołem, opierając łepek o stopy dziewczynki, i dzięki temu Weronice było tylko trochę smutno, gdy mama nie zauważyła, że powiedziała: „Chcę chleba z serem”. Powiedziała „serem”, a nie „selem”, ale mama tego nie zauważyła. Tata też nie. Nie zauważyli tego, chociaż w czasie tej kolacji jeszcze kilka razy prosiła o ser. Jeden plasterek zjadła sama, a resztę ukradkiem wsunęła pod stół, prosto do pyszczka kotki.
Oprócz Iris był jeszcze Mores, pręgowany kocur z nadszarpniętym uchem, który przybłąkał się, kiedy Weronika dobrze już wymawiała „r”, a jej dziecięce łóżeczko zastąpił śliczny pomarańczowy tapczanik.
Weronika doskonale pamiętała ten dzień, kiedy rodzice zabrali ją do sklepu meblowego i zobaczyła ten tapczanik stojący samotnie w sklepowym kącie. I była pewna, że czeka tu właśnie na nią. Nie chciała oglądać żadnego innego, chociaż tata mówił, że ten drugi, granatowy, byłby praktyczniejszy, i że może w innym sklepie znajdą jeszcze lepszy, że trzeba najpierw zobaczyć, a nie tak od razu kupować. Ale Weronika uparła się i już! Uparła się, chociaż pragnęła, żeby ten dzień bardziej świąteczny niż niedziela trwał jak najdłużej — ten dzień, kiedy rodzice zostawili wreszcie pacjentów, mama trzymała Weronikę za rękę, a tata pytał, pod którą ścianą w swoim pokoju chciałaby postawić nowy tapczanik.
Rozmawiali z nią!
Nareszcie z nią rozmawiali, chociaż nie miała cukrzycy, zapalenia opon mózgowych, stanu przedzawałowego ani żadnej z tych chorób, z którymi przychodzili pacjenci. Nie miała nawet gorączki ani kaszlu, była zupełnie zdrowa, a rodzice i tak się nią interesowali.
Dlatego Weronika chciałaby chodzić po sklepach jak najdłużej, byle tylko nie wracać do domu, bo tam na pewno czekała już kolejka pacjentów, a tutaj rodzice byli tylko dla niej; chciałaby, żeby ten czas trwał i trwał. Ale nie mogła przecież zostawić tapczanika w kolorze pomarańczy, tapczanika, który czekał tu specjalnie na nią; nie mogła go zostawić, bo jeśli nie kupią go teraz, to w następnym sklepie rodzice mogą znaleźć jakiś inny i już nie będą słuchać Weroniki, wezmą tamten i już.
A wtedy ten tapczanik, który czekał na nią, wyblakłby z tęsknoty i już nie przypominałby pomarańczy, tylko spraną ścierkę, i nawet jeśli ktoś by go kiedyś kupił (ale czy ktoś chciałby tapczanik w kolorze spranej ścierki?), nawet jeśli znalazłby się ktoś taki, kto zabrałby go do domu, to i tak tapczanik nigdy nie byłby szczęśliwy, bo tęskniłby za Weroniką. A ona też myślałaby o nim i na żadnym innym nie mogłaby spać spokojnie.
Wyrzekła się więc czasu świątecznego i wyszli wszyscy razem ze sklepu z tapczanikiem, i nawet nie poszli już na lody, co też było w planach, bo tapczanik nie mieścił się do ich samochodu, a pan mógł im go zawieźć tylko teraz, więc pojechali do domu, gdzie pod drzwiami na tatę czekał już pacjent, a potem przyszło jeszcze dwóch („Bo my nie wiedzieliśmy, panie doktorze, że pan dzisiaj nie przyjmuje”) i tata przyjął ich oczywiście, a Weronika, głaszcząc zapakowany tapczanik, czekała, aż tata skończy.
Przyszedł wreszcie, rozpakował tapczanik i ustawił go blisko okna — zgodnie z życzeniem Weroniki, która chciała, żeby stał gdzie indziej niż jej dziecinne łóżeczko. A potem Weronika, mama i tata sprawdzali, czy jest wygodny, i znowu było świątecznie i tak domowo jak nigdy. Był wygodny, naprawdę wygodny, wszyscy tak uważali, nawet Albert — miś, do którego przytulała się Weronika, kiedy nie było przy niej Iris — Albert też wolał tapczanik niż stare łóżeczko. Tylko Iris nieufnie obwąchała nowy nabytek, a potem wróciła na swój stary fotel.
Ale kiedy pościelono tapczanik, Weronika wyciągnęła się na nim, a rodzice wyszli już z pokoju, Iris wskoczyła na poduszkę, a dziewczynka wtuliła się w nią jak zawsze i wdychając zapach kotki wymieszany z zapachem świeżej pościeli, nowego tapczanika i maminych perfum, poczuła, że tak właśnie pachnie szczęście...
Ach, gdyby mogła zamknąć ten zapach w butelce, miałaby magiczne lekarstwo na smutek!
Tak bardzo żałowała wtedy, że nie jest czarodziejką...
Pomarańczowy tapczanik wchłonął jednak chyba trochę szczęścia i Weronika naprawdę bardzo go polubiła. Mores zresztą też. Po powrocie ze swoich wielodniowych kocich wypraw wyciągał się na nim jak długi, przymykał oczy i mruczał. Zachęcona tym mruczeniem Weronika czasami siadała obok i próbowała go przytulić albo pogłaskać, ale wtedy natychmiast przestawał mruczeć i poruszał nerwowo ogonem. O nie, nie zamierzał tolerować żadnych pieszczot, kiedy nie miał na nie ochoty. Za to kiedy miał, wskakiwał Weronice na kolana, a ona szczęśliwa, że została wybrana, potrafiła siedzieć tak bardzo długo, głaszcząc go powoli, miarowymi ruchami, tak jak lubił; i nawet kiedy cierpły jej nogi, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć kota. Mores łaskawie pozwalał na te pieszczoty, a gdy już mu się znudziło, bez uprzedzenia zeskakiwał z kolan i odchodził. Nigdy nie reagował na „kici, kici”, znikał na kilka dni, wracał, kiedy mu się podobało, nierzadko ze skaleczoną łapą lub podrapanym pyskiem.
Bo Mores był kotem walecznym. Gdy tylko się pojawił, od razu nauczył okoliczne koty moresu (stąd jego imię). Od tej pory omijały ich podwórko szerokim łukiem.
A Weronikę nauczył, że z kotem należy się liczyć.
O tak, Mores był zupełnie inny niż Iris. Pieszczoty z Iris były codziennością, pieszczoty z Moresem — świętem.
Potem były w życiu Weroniki inne koty: kapryśna Esmeralda, leniwy Barnaba, zaczepny Diki. Właściwie zawsze był w domu jakiś kot, bo rodzice uważali, że obecność zwierząt dobrze wpływa na dziecko.
Weronika, która nie chodziła do przedszkola (przedszkole znajdowało się w przeciwnym kierunku niż szpital, poza tym rodzice uważali, że przedszkole to wylęgarnia zarazków) i prawie nie miała kontaktów z dziećmi (w sąsiedztwie dzieci nie było, a kuzyni, których spotykała przy okazji rodzinnych uroczystości, mieli po kilkanaście lat), myślała, że tak jest wszędzie; że wszyscy rodzice biegają z pracy do gabinetu i że w domach innych dzieci też ciągle zmieniają się opiekunki, i wtedy nagle zamiast pani Czesi zjawia się pani Halinka, a pani Czesia nie przychodzi już nigdy, chociaż obiecała, że pokaże Weronice zdjęcie swojego kota — Weronika tak bardzo chciała je zobaczyć, bo zupełnie nie mogła sobie wyobrazić swojej opiekunki z tym kotem, że ona go głaszcze albo trzyma na kolanach; wyobraźnia podsuwała jej tylko obraz pani Czesi przepędzającej kota miotłą.
Weronika myślała, że wszystkie dzieci mają koty.
Była o tym święcie przekonana, toteż gdy w odpowiedzi na pytanie: „Jak się nazywa twój kot? ” — zadane Agnieszce, rówieśniczce poznanej przed chwilą na imieninach pani Teresy, znajomej rodziców — usłyszała: „Ja nie mam kota”, po prostu nie mogła w to uwierzyć.
— Jak to? Nie masz kota, który się tobą opiekuje?
— Co?
— Naprawdę nie masz kota?
— Nie! Za to ty masz na pewno! W głowie! — zdenerwowała się Agnieszka.
A potem wszystkie dzieci zaczęły się śmiać. Najpierw Krzysiek, który ciągle wycierał nos w rękaw, po nim Agnieszka, Mariusz, Ania, a w końcu i Małgosia.
Małgosia, o której Weronika pomyślała, że chciałaby zaprosić ją do domu. I mogłyby razem bawić się w sklep albo w szpital, w co tylko Małgosia by chciała. I pokazałaby jej swoje zabawki. A może nawet opowiedziałaby jej bajkę o tęczowych ludziach. Bajkę, którą Weronika sama wymyśliła. I nikomu jej jeszcze nie opowiadała. Ale Małgosi mogłaby opowiedzieć. Tak myślała przedtem. Ale teraz, kiedy Małgosia śmiała się razem z innymi, Weronika już nie chciała się z nią bawić. Wcale.
— Co się stało? — usiłowała dowiedzieć się od dzieci pani Teresa, kiedy Weronika z płaczem przybiegła do mamy.
— Bo ona nie umie się bawić w ciepło-zimno — usłyszała z drugiego pokoju Weronika.
— Nie wie nawet, co to jest głuchy telefon!
— W chińczyka też nie umie grać! I nie chodzi do przedszkola!
— W nic nie umie się bawić! I ciągle coś gada o kotach.
— Ona jest jakaś dziwna!
To wtedy Weronika po raz pierwszy usłyszała, że jest dziwna. To słowo ukłuło ją jak drzazga i jak drzazga utkwiło gdzieś w środku, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Co z tego, że wreszcie poszła do przedszkola, nauczyła się bawić w głuchy telefon i grać w chińczyka i w warcaby, i w klasy, i w gumę?
Co z tego, kiedy to słowo ciągle wracało.
Prześladowało ją w przedszkolu i w szkole, wracało w szeptach koleżanek, w rzucanych ukradkiem na Weronikę spojrzeniach, w znaczących uśmieszkach. To dlatego nosiła długą grzywkę i zawsze rozpuszczone włosy. Żeby się przed nim schować. To dlatego garbiła się i uciekała wzrokiem. Żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale to nie pomagało. Nie pomagało wcale. I Weronika wiedziała, że nie pomaga. Tylko że... nie umiała inaczej. Bo nie umiała odróżnić, co dzieci uznają za normalne, a co nie.
Czasami na przykład odpowiadała na pytanie, zanim rozmówca zdążył je zadać, i nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, bo skoro wiedziała, o co chce ją zapytać, to po prostu odpowiadała i już. Ludzie dziwili się, skąd ona może to wiedzieć, a Weronika dziwiła się, że inni tego nie potrafią. W końcu — żeby nie wzbudzać sensacji — nauczyła się czekać, aż pytanie padnie.
— Nie męcz ich. Przecież one też chcą żyć — powiedziała kiedyś Darkowi z trzeciej „ce”. A powiedziała to spokojnie tylko dlatego, że Darek jej się podobał, chociaż po tym, co zrobił, podobał jej się jakby mniej.
— Kto? — spytał zdziwiony.
— Mrówki.
— Jakie... — I nie dokończył, bo już wiedział, o co Weronice chodzi. Wracając z magazynku na boisko z piłką, po którą wysłał go nauczyciel, odbijał ją o ziemię, celując w łażące po chodniku mrówki. Tylko że... tylko że Weronika nie mogła tego widzieć! Nie mogła, bo była w tym czasie na boisku po drugiej stronie szkoły. I nie mogła od nikogo o tym słyszeć, bo po drodze Darek nikogo nie spotkał. I nikt go nie widział. Nikt. Był tego pewien.
— Skąd wiesz? — spytał, patrząc na nią jakoś tak inaczej.
— Wiem — odpowiedziała, nie wyjaśniając nic więcej, a Darek od tej pory zaczął jej unikać.
Ale ona się tym specjalnie nie przejęła. Nie mogła już lubić go jak dawniej, bo nadal deptał mrówki, chociaż nie robiły mu nic złego, i zabijał pająki. Weronika zaś patrzyła pod nogi, żeby nie skrzywdzić jakiegoś stworzonka, nigdy nie zrywała kwiatów, a kiedy czasem zaczepiła o jakąś gałąź, głaskała ją przepraszająco. Starała się nie chodzić po trawie i kochała las, który rósł w pobliżu domu. Nie był to wielki las, ale Weronice wystarczał.
Tam miała swoją Malinową Polanę i Poziomkowe Pole, Ziemię Ślimaków, gdzie trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść na winniczka, i Krainę Krasnoludków. Weronika nigdy nie spotkała żadnego krasnoludka, ale przecież musiały tam mieszkać, bo to było miejsce wprost dla nich stworzone — skupisko omszałych kamieni, a między nimi miniaturowe korytarze, częściowo zarośnięte mchem maleńkie jaskinie, jakieś wykopane pod kamieniami norki...
Godzinami potrafiła wypatrywać krasnoludków, siedząc nieruchomo, żeby ich przypadkiem nie przestraszyć. Widywała dzięcioły, zięby, kowaliki, wiewiórkę mieszkającą chyba gdzieś w pobliżu, bo bywała tu często, ryjówkę wracającą zapewne z odwiedzin u krasnoludków, bo wybiegła z norki pod kamieniem, jaszczurkę zwinkę wygrzewającą się na trawie, nie mówiąc już o biedronkach, żuczkach, mrówkach, pająkach i innych małych stworzonkach, których wszędzie było pełno. Ale krasnoludków nie spotkała nigdy. Może nie miały do niej zaufania...
Weronika lubiła wszystkie miejsca w lesie, a najbardziej kochała zagajnik pełen młodych brzóz, który nazwała Brzozowym Królestwem. Niektóre z rosnących tam drzew nie dorównywały wzrostem Weronice, zdarzały się wśród nich nawet zupełnie malutkie brzózki dzidziusie, dopiero co wyrosłe z ziemi, inne zaś były od niej wyższe. A największa ze wszystkich i najpiękniejsza była Królowa Brzoza.
Weronika kładła się pod nią i czytała książkę albo, obserwując chmury na niebie, wymyślała różne historie lub też po prostu zamykała oczy i leżała tak, wsłuchując się w odgłosy lasu. W takich chwilach miała wrażenie, że jej ciało zakorzenia się w ziemi, a ona sama staje się częścią jakiejś większej całości, jest po trosze i lasem, i słońcem, i powietrzem, i kroplą rosy, nie przestając jednocześnie być sobą... To było niezwykłe uczucie i Weronika chciała je zatrzymać, ale nie potrafiła — niezwykła chwila mijała, a pozostawało tylko wspomnienie i tęsknota.
Kiedy było jej źle, Weronika przytulała się do szorstkiego pnia Królowej Brzozy i rozmawiała z nią. Właściwie mówiła tylko Weronika, Królowa nie odzywała się wcale, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Czasami nie mówiła nic, tylko płakała, a zdarzało się i tak, że nie mogła płakać, chociaż chciała — bo może wtedy byłoby jej lżej — ale łzy nie płynęły i tylko gdzieś w środku, w brzuchu albo w piersiach, sama nie wiedziała gdzie, bolało ją tak strasznie, że aż trudno było oddychać.
Tak czuła się wtedy, gdy przypadkiem usłyszała, jak mama mówi do taty:
— Gdybyśmy nie mieli dziecka, to moglibyśmy tam pojechać i oboje zrobilibyśmy doktorat.
Co to jest ten doktorat, Weronika nie wiedziała i nie rozumiała, czemu rodzice nie mogą go robić w domu. Przecież ona mogłaby im pomóc, gdyby jej tylko pokazali, jak to się robi. Chyba że to jest coś takiego, czego dorośli nie chcą pokazywać dzieciom, coś jak filmy dla dorosłych. Ale jeśli tak, to Weronika mogłaby przecież siedzieć w swoim pokoju jak zawsze, a oni niech sobie robią ten swój doktorat. Wcale by im nie przeszkadzała. Takie myśli przebiegały jej przez głowę i próbowała je zatrzymać, żeby nie słyszeć tej najgłośniejszej, której zagłuszyć nie mogła i która powracała ciągle echem: „Gdybyśmy nie mieli dziecka...”; „Gdybyśmy nie mieli dziecka” — huczało w głowie Weroniki jak wyrzut i nie mogła nie myśleć, że jest dla rodziców przeszkodą, że gdyby nie ona, to mogliby zrobić sobie ten swój doktorat i mogliby siedzieć w szpitalu albo w gabinecie cały czas, mogliby tam spać i wcale nie musieliby przychodzić do domu, i nie musieliby myśleć o Weronice, i może wtedy... może wtedy byliby naprawdę szczęśliwi.
Weronika chciała, żeby byli szczęśliwi, nawet jeśli to ich szczęście wydawało się jej niezrozumiałe i nawet jeśli w ich szczęściu nie było miejsca dla niej. I dlatego wrzuciła do plecaka ciepły sweter, kurtkę, koc, kawałek chleba, latarkę, kilka książek — nawet nie patrzyła jakich, bo słowa „Gdybyśmy nie mieli dziecka” nie pozwalały się skupić na niczym. Ale bez książek nie umiała żyć, wzięła więc kilka z półki z ulubionymi tytułami, zabrała jeszcze butelkę wody, szczoteczkę do zębów, przy paście się zawahała (była tylko jedna tubka, jeśli ją zabierze, czym mama i tata będą myć zęby?). „W ciągu jednego dnia może bakterie im zębów nie zniszczą, zresztą, rodzice mają więcej pieniędzy, więc sobie jutro kupią” — pomyślała, chowając pastę do plecaka razem ze świnką skarbonką, w której dzwoniły jakieś drobniaki.
A potem wymknęła się z domu i pobiegła do Królowej Brzozy, a słowa ciągle dudniły jej w głowie i gniotły ją gdzieś w środku, gniotły tak mocno, że aż trudno było oddychać, i nie chciały wypłynąć łzami, nie chciały, chociaż Weronika zaciskała powieki z całych sił, ale to nic nie pomagało. Przywarła wtedy do Królowej z całych sił, aż kora wbiła się jej w ręce i w skronie, ale to dobrze, bo wtedy tam w środku bolało jakby trochę mniej. A potem zasnęła na kocu pod brzozą.
Obudziła ją Iris, która siedziała przy niej na brzegu koca, a obok leżała nieżywa mysz, przyniesiona specjalnie dla Weroniki. Ta mysz ją rozczuliła. To dzięki niej wróciła do domu. I dzięki Iris. I dzięki Królowej Brzozie, która bezgłośnie szeptała, że przecież zawsze tu będzie. I że Weronika może do niej przychodzić, kiedy tylko zechce.
*
Weronikę wychowały koty. I dlatego nie mogła spokojnie leżeć w łóżku, kiedy tam, na dworze, jakiś nieszczęśliwy kot miauczał przeraźliwie. Miauczał tak już od jakiegoś czasu, nie wiedziała jak długo, bo kocia skarga niedawno ją obudziła. Zegar wskazywał drugą, zatem spała zaledwie godzinę, a rano musiała wcześnie wstać, żeby załatwić jeszcze kilka spraw przed otwarciem kawiarni. Miała nadzieję, że kot wreszcie ucichnie, a ona z czystym sumieniem będzie mogła znowu zasnąć. Oczy zamykały się jej same i raz za razem zapadała w niespokojny półsen, z którego wyrywało ją kocie wołanie o pomoc.
Wreszcie Weronika nie mogła już tego znieść. Zwlekła się z łóżka. Majowa noc była ciepła, a Weronice nie chciało się ubierać, włożyła więc tylko kapcie, z szafki z rupieciami wygrzebała latarkę i, starając się nie robić hałasu, wyszła przed blok.
Koniec wersji demonstracyjnej