Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Sumienia półszlachetne. Agat. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 kwietnia 2025
2999 pkt
punktów Virtualo

Sumienia półszlachetne. Agat. Tom 1 - ebook

Pierwszy tom serii "Sumienia półszlachetne" z komisarzem Leonem Dekerem w roli głównej.
Wrocław, późna jesień. Kiedy nad Oławką zostaje znaleziona martwa nastolatka, sprawa wydaje się trywialnie prosta. Szybko znaleziono świadków i krążące w sieci nagranie. Sprawa zostaje powierzona doświadczonemu komisarzowi Leonowi Dekerowi, na którego lojalność zawsze można liczyć.
Kolejne tropy wiodą do miejscowości, w której Leon się wychowywał, i sięgają mrocznej przeszłości jego rodziny. Komisarz uświadamia sobie, że komuś z jego najbliższego otoczenia szczególnie zależy na ukryciu prawdy.
Wkrótce okazuje się, że jest to zaledwie początek okrutnej gry, w której to morderca rozdaje karty.

– Myślisz, że te morderstwa naprawdę mają coś wspólnego z tobą? – zapytała.
– Nie wiem. Na pewno trzeba brać to pod uwagę.
– Jak Błocki się dowie, że chodzi o ciebie, to zabierze ci sprawę.
– To nic mu nie mów.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy. W dłoniach ciągle trzymała agat.
– Wiesz, jak powstają? – spytała.
Pokręcił głową. Chociaż w dzieciństwie też lubił włóczyć się po sztolniach, geologia
nigdy go nie interesowała.
– Czasami podczas procesów geologicznych w skale powstawały puste miejsca. – Jej palec niby przypadkiem dotknął jego serca. – Ale przyroda nie znosi pustki. Ta dziura w skale, pozostałość po wulkanicznych gazach, z czasem się wypełniała. I to nie byle czym, bo byle co nie miało dostępu do głębi skały. Wypełniała się materią, z której tworzyły się mikroskopijne kryształy. Z czasem powstawał szlachetny materiał o niepowtarzalnym wzorze i pięknych barwach.
Leon patrzył to na nią, to na agat, który trzymała w dłoniach.
[fragment]

Michał Wierzba - absolwent wrocławskiej polonistyki, przygodę z literaturą zaczynał od poezji. Współautor antologii Literacka podróż po Gdańsku, zwycięzca Ogólnopolskiego
Konkursu Literackiego im. Stanisława Grochowiaka i konkursu reportażowego miesięcznika „Playboy” (II nagroda). Autor powieści Zły pasterz (2022), która znalazła się w trójce najlepszych debiutów kryminalnych roku, i Wyspa łotrów (2024). Szczególnie fascynują
go mroczne zakątki ludzkiej podświadomości.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8387-813-3
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Nadchodził wieczór. Wycieraczki miarowo rozgarniały strugi deszczu. Były jak metronom. Przez sekundę widzieli ściany kamienic na poznańskim Łazarzu i przemoczone pranie. Przez kolejną sekundę widzieli deszcz. Potem znów czarne wskazówki wycieraczek i białe, kołyszące się na sznurku pranie.

Deszcz. Wycieraczki. Pranie. Deszcz. Wycieraczki. Pranie.

Po dziesięciu minutach wpatrywania się w przednią szybę wydawało się to niemal hipnotyczne.

Jakieś dzieciaki dobiegały właśnie do bramy. Śmiały się, kiedy ginęły w jej cieniu.

W samochodowym radiu rozbrzmiewała muzyka. Stary polski rock. Coś o wysokiej wieży i parasolu, który chroni przed nocą.

– Spóźnia się piętnaście minut – zauważył Leon.

Łomek nerwowo kręcił się w fotelu.

– Przyjedzie. Zawsze przyjeżdża.

Obok zaparkowała kobieta w niebieskiej astrze. Wysiadła. Łomek opuścił szybę i warknął, że zajęte. Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała, kiedy zobaczyła jego zakazaną gębę. Łezka wytatuowana pod prawym okiem była tylko dopełnieniem więziennej aparycji.

Siedzący za kierownicą Leon uświadomił sobie, że jego audi nie pachnie już nowością. Przez chmurę woni samochodowego odświeżacza i markowych perfum przedzierał się smród męskiego potu. Łomek, facet o wyglądzie hieny, pocił się z nerwów.

– Mogę? – zapytał, sięgając po paczkę fajek. Nazywał się Roman Krzywoń, ale dla poznańskiego półświatka był po prostu Łomkiem, niewymawiającym „r” kolesiem, którego lepiej nie pytać, z czego żyje.

– Jak musisz…

– Miałem gdzieś ogień – mruczał Łomek, grzebiąc w kieszeniach skórzanej kurtki. Po chwili wnętrze auta wypełniło się dymem.

Leon słyszał, jak paznokcie jego kompana uderzają o deskę rozdzielczą. Zaczynały mu się udzielać jego nerwy.

– Daj fajkę, też zapalę. Ochujeć można z tych nudów.

Siedemnaście minut, pomyślał. Czy mogli coś zwęszyć?

Łomek machnął mu przed nosem zapalniczką i wyłączył radio.

– Kasę masz odliczoną? – zapytał.

– Chuj cię to.

– Luz, dla żałtu pytam. Pół miliona to społa kasa. Tłochę zejdzie na liczenie…

No tłochę, pomyślał Leon. Przez cały czas patrzył na to cholerne pranie. Dopiero teraz dostrzegł, że obok pościeli wiszą męskie kalesony. Kto jeszcze nosi coś takiego?

Zaciągał się głęboko, żeby uspokoić oddech.

– Mam nadzieję, że wezmą maszynkę – powiedział.

– Taką do liczenia?

– Nie, taką do zrobienia ci loda.

– Ha, ha, ha, spiełdalaj. – W kabinie audi Q7 rozbrzmiał zakończony charknięciem śmiech.

Leon zamierzał wykorzystać dobry nastrój kompana.

– Długo znasz Szczura? – zapytał.

– Wystałczająco.

– Wystarczająco, żeby co?

– Żeby go szanować. – Łomek rozejrzał się, a Leon uświadomił sobie, że facet boi się bardziej, niż to po sobie pokazuje. – Szczuł ma szósty zmysł. Ma instynkt jak chuj. Kiedyś kłęcili się koło niego tacy jedni. Ekipa była z Katowic. A Szczuł, nie mam pojęcia jak, wyczuł, że jeden z nich jest gliną. Po płostu zwęszył pałę po zapachu.

– Niemożliwe. Niby jak?

Łomek spojrzał na niego, zaciągając się fajką.

– Możliwe – powiedział z całkowitą powagą. – Wiesz, co z nim złobili? Połamali mu łapy i wywieźli do lasu. Łobili go dwie godziny. Widziałem filmik. Pocięli go, przypalali fajkami, a na końcu wyłuchali. Po kolei. Każdy łuchał. Na końcu zakopali go żywcem.

W ciszy, która zapadła, nagle zawibrował telefon.

Leon spojrzał na ekran. Na służbowej komórce widniały dobrze mu znane cyfry. Żona. Próbowała się do niego dodzwonić już drugi raz. Nie miał pojęcia, jak zdobyła jego numer. Zablokował ją, skupiony na akcji.

Zwykle wyłączał uczucia i niepotrzebne myśli, ale dzisiaj było inaczej. Przez to cholerne czekanie jego mózg atakowało coraz więcej wątpliwości.

Jeśli coś jej się stało? Albo dziewczynkom?

A jeśli Szczur dowiedział się, że właśnie chcą go dorwać?

Wziął kilka głębokich oddechów, chcąc przywołać się do porządku.

Teraz najważniejsza jest akcja. Musisz być skupiony. Nie wychodź z roli. Nie możesz, pomyślał.

Spojrzał na Łomka, w którego oczach ciągle widział nabożny lęk.

Przełknął ślinę. Przywołał na twarz złośliwy uśmiech.

– Dobrze tak kapusiowi – powiedział.

Łomek się zaśmiał i otworzył okno, żeby wyrzucić peta.

– Pewnie, że dobrze. Sam bym chciał dołwać takiego. Ale bym gnoja…

Dwadzieścia dwie minuty spóźnienia, myślał Leon. Sytuacja stawała się patowa. Jak będą czekać za długo, wyjdą na nadgorliwców, wzbudzając podejrzenia, a jak stąd odjadą, to zmarnują okazję do poznania się. Nie lubił takich momentów. Łomka urabiał od trzech miesięcy, dając mu dobrą kasę za przeżeniony aspiryną szajs, ale kolesie, od których mieli skołować dwadzieścia kilo, to zupełnie inna liga. Metamfetaminę mieli kupić od samego Szczura. CBŚ wiedziało o nim tak mało, że równie dobrze mógł być kolejną poznańską legendą. Nie udawało się go powiązać z porwaniami i wymuszeniami; nie było żadnego dowodu na to, że stał za którymś z sześciu zabójstw przypisywanych jego cynglom; nawet nie wiedziano, jak się naprawdę nazywa. Wiadomo było tylko jedno: Szczur był groźny i całkiem niegłupi.

– Powinien już być – powiedział Łomek, sięgając po kolejną fajkę.

– W chuja leci czy co? – spytał Leon. Przyzwyczaił się do tego, że w tej profesji lepiej słuchać niż kłapać dziobem, ale wyjść na mięczaka nie zamierzał. – Co się, kurwa, gapisz? Możesz do niego zadzwonić?

– Nie przyjadą, to zadzwonię. Ale łaczej przyjadą.

– Oby. – Leon zacisnął zęby.

Wiedział, że Łomek taksuje go spojrzeniem. Patrzy na jego czarny dres od Lagerfelda, na złoty łańcuch z napisem „Leon”. Patrzy bez cienia sympatii i nie wie, dlaczego ten pewny siebie handlarz zaczyna go wkurwiać.

– Będą chcieli cię przeszukać – mówi Łomek.

– Mogą mi nawet obciągnąć.

W komórce, jedynej rzeczy, którą zostawił przy sobie, miał tylko numery do poznanych w ciągu ostatniego roku gangsterów. Jedynym łącznikiem ze światem był jego coverman, Kosma, w telefonie figurujący jako Kicia. Czasem, tłumiąc śmiech, pisali do siebie coś, co miało wyglądać na zwykłą konwersację. „Przepraszam za wczoraj, pisał Leon, wynagrodzę ci to, maleńka”. „Jolka? To u niej byłeś?”, pytał Kosma. „Nie, tamto dawno skończone. I wiesz co?” „Co? Jestem naprawdę wkurwiona”. „Przeproszę cię tak, że odlecisz w gwiazdy”, pisał Leon, zaczynając maraton seksualnych wyznań. Gdyby ktoś sprawdził jego komórkę, wyglądałoby to na zwykły związek.

Tak, Leon nie miał przy sobie nic, co mogłoby go zdekonspirować.

I nic, co mogłoby mu pomóc.

Łomek patrzył przez boczną szybę, wciąż wyraźnie spięty. Mijały kolejne minuty. W końcu obok nich zaparkowała czarna beemka.

– Już są – powiedział.

– Nareszcie.

– Pamiętaj, nie możesz ich wkułwić.

– Wyluzuj. I oby mieli lepszy towar niż ty.

Faceci, których zobaczył przez opuszczoną do połowy szybę, wyglądali poważnie. Nabite mięśniami skórzane kurtki. Pozbawione mimiki twarze. Kierowca przyjrzał mu się beznamiętnym wzrokiem i wskazał palcem łukowatą bramę w kamienicy.

Leon się nie poruszył.

– Chcą, żebyś tam poszedł – powiedział Łomek.

– Spóźnili się. Nie będę wykonywać ich poleceń.

– Idź.

– Nie jestem ich chłopaczkiem.

– Idź!

Leon spojrzał na zacinający deszcz. Westchnął. Potem otworzył drzwi. Szedł w kierunku bramy, czując na sobie badawcze spojrzenia gangsterów. Nie obracał się. Musiał być pewny siebie. Czasami podczas wymiany czuł na sobie celowniki strzelców wyborowych, co trochę poprawiało mu nastrój. Teraz jednak dopiero zaczynali. Szczur musiał mu zaufać, przyzwyczaić się do jego kasy, pochwalić się choć jednym z morderstw.

Wszedł do bramy. Było ciemno. Śmierdziało szczyną. Miał złe przeczucia. Z reguły nie dopuszczał ich do siebie, ale przez cały dzisiejszy dzień prześladowało go wrażenie, że coś jest nie tak. Zaczęło się od snu. Koszmar, który nawiedzał go przez lata, wrócił ze zdwojoną siłą. Leon szedł przez zasypane śniegiem pustkowie w stronę jaskini, służącej dawniej za miejsce pochówku. Wiedział to, chociaż nie miał pojęcia skąd. Obudził się zlany potem, krzycząc imię dawno zaginionej siostry. Potem, kiedy się golił, zaciął się tak mocno, że hotelowa umywalka spłynęła krwią. Nie skaleczył się, odkąd skończył dwadzieścia lat. Czyżby organizm chciał mu powiedzieć, że czas spasować?

Leon zaczerpnął kilka głębokich oddechów. Ciągle był tutaj sam, chroniony przed deszczem sklepieniem przedwojennej kamienicy. W kieszeni dresowych spodni znowu poczuł wibracje telefonu. Wyjął go i spojrzał na ekran. Tym razem numer córki. Coś jest nie tak, pomyślał, czyszcząc historię połączeń. Kiedy tylko zablokował numer, do bramy weszli faceci z beemki. Byli o głowę wyżsi do niego i sprawiali wrażenie, że wiedzą, co robią. Jeden z nich trzymał w dłoni wykrywacz pluskiew.

– Ryjem do ściany, ręce i nogi szeroko – zakomenderował.

Leon zacisnął pięści.

– Do mnie ta gadka? – zapytał. – Masz mnie za cwela?

Facet z wykrywaczem nawet nie drgnął.

– Ryj do ściany – powtórzył. – Nie znamy cię. Nie podoba się, to spierdalaj.

Leon splunął pod nogi i udał, że myśli. Powoli odwrócił się w stronę ściany. Wyciągnął ręce.

Łapy draba przeklepały jego ciało od dłoni po łydki. Potem sprawdzili go wykrywaczem. Nie wiedział, czy to, co spływa po jego skroni, jest kroplą deszczu, czy potu. Błagam, tylko nie zadzwoń, pomyślał, kiedy przeszukujący wyjął z jego kieszeni komórkę i ważył ją w dłoni, jakby mogła być bombą albo innym niebezpiecznym narzędziem.

– Tylko telefon? – zapytał.

– Parasol został w bagażniku.

Żart pozostał bez odpowiedzi. Gangster trzymał komórkę w dwóch palcach.

– Telefon jak telefon – powiedział Leon. – Zostaje ze mną.

Faceci wymienili ze sobą spojrzenia. Komórka wróciła do Leona.

– Dobra, zostawiasz auto, bierzesz kasę i jedziesz z nami.

– A Łomek?

– Tylko ty.

Cholera, pomyślał Leon, nie taki był plan.

– Dobra – powiedział. – Tylko napiszę starej, żeby się nie martwiła. Dziesięć minut temu miałem być w domu.

Faceci nie oponowali, więc Leon wybrał numer Kici i nie zasłaniając ekranu, napisał krótką wiadomość.

„Nie martw się. Jestem z chłopakami. Wyjeżdżamy na miasto”. Właśnie użył tajnego kodu. Jedynego dozwolonego. Każde przeczenie uruchamiało alarm.

Zostawił kluczyki Łomkowi. Miał odprowadzić auto pod hotel.

– Możemy jechać – powiedział, uśmiechając się. – Ciekawy jestem tego waszego towaru.

Deszcz nie ustawał. Przemoczony dres lepił się do ciała.

Kazali mu wyjąć z bagażnika torbę z pieniędzmi i zaprowadzili go do beemki. Jeden z drabów usiadł z tyłu obok niego.

– Ej, co wy, kurwa? – zapytał Leon, widząc, że facet trzyma na kolanach czarną szmatę.

– Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Dawaj glacę.

Leon wziął głęboki oddech. Pomyślał o córkach.

Pochylił się, pozwalając założyć sobie na głowę worek.

Wszechobecna czerń uświadomiła mu, jak ciężko i głośno oddycha. Nie umiał określić, dokąd ani jak daleko jadą. Worek był wyprany, ale ciągle zalatywał rzygami. Leon starał się nie myśleć o tym, co się stało z osobą, która miała go na głowie przed nim.

Faceci milczeli. Traktowali swoją pracę poważniej niż większość gangsterów.

W końcu samochód się zatrzymał.

– Ściągnij mi to gówno – powiedział Leon. Jego głos ciągle miał w sobie stanowczość. Zajęcia z aktorstwa na coś się przydały.

Zignorowali go.

– Ej! Kurwa…

– Nie drzyj ryja. Jesteśmy prawie na miejscu.

Leon słyszał, że ci z przodu też wysiadają. Szelest forsy w jego wypchanej pieniędzmi torbie zginął w szumie deszczu. Wzięli go pod pachy i zaprowadzili w stronę czegoś, co musiało być bramą, potem Leon usłyszał, że ktoś uchyla drzwi. Kiedy zamknęły się za nimi, worek zniknął.

Oślepiony światłem, przez chwilę dochodził do siebie. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało na dawną fabrykę. Z wysokiego stropu zwieszało się kilka grubych łańcuchów. Dźwięki muzyki bębniły o ściany.

– Tędy – powiedział ubrany na czarno drab i ruszył po schodach w górę. Na karku miał tatuaż z ćmą. Za paskiem jego spodni tkwił pistolet.

Leon szedł za nim. Czuł na plecach spojrzenie tego drugiego. Cały czas się zastanawiał, czy Kosma zdoła namierzyć jego telefon. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że wdeptuje w gówno.

Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Po lewej stronie za niewielkim przeszkleniem było widać bawiące się osoby.

Szli wyżej. Kiedy dotarli do drzwi, przed którymi siedział otyły ochroniarz, gangsterzy wymienili z nim spojrzenia. Weszli do środka. Znaleźli się w dużym pokoju, którego wyposażenie stanowiły skórzane kanapy, kilka foteli i dwa niewielkie stoły. Z sufitu zwieszały się dźwigowe haki. Panował półmrok. Na ciemnoszarych ścianach wisiały damskie akty. W sąsiednim pokoju były jeszcze trzy osoby. Skąpo ubrane kobiety uwijały się wokół gościa, który miał na sobie jedynie skórzane pasy.

Przed nimi, w fotelu przy dużym zaciemnionym oknie, siedział ktoś jeszcze.

Szczur, pomyślał Leon.

– Do ciebie, szefie – powiedział facet z ćmą na karku.

Szczur podniósł się z fotela, a Leon zobaczył, że jego ksywa pasuje do niego bardziej, niż można się było spodziewać. Miał na sobie obcisły golf. Jego wydziaraną czaszkę ozdabiały pajęczyny. Wystające kości policzkowe miały w sobie coś zwierzęcego. Szczur podszedł do Leona, pociągając nosem. Spojrzenie miał całkiem czarne. Wytatuowane gałki oczne sprawiały nieprzyjemne wrażenie.

– Nie podoba mi się twój zapach – powiedział.

Leon drgnął. Czterech na jednego. Bez broni nie miał szans. Musiał robić swoje.

– Ta szmata, którą pozwoliłem sobie założyć na głowę, strasznie waliła. Nasrał ktoś do niej czy co?

Patrzyli na niego. Nikt się nie zaśmiał.

Szczur przybliżył się jeszcze bardziej. Jego duże nozdrza poruszały się szybko, niemal przyklejone do szyi Leona. Rozległ się krótki metaliczny dźwięk. Przed oczami błysnęło mu ostrze noża.

Tylko spokojnie, pomyślał, przełykając ślinę.

– Chcesz? – zapytał Szczur, wyciągając z kieszeni woreczek z białym proszkiem. Na końcu noża znalazła się porcja narkotyku.

Leon pochylił się nad nią i mocno pociągnął nosem.

Przez chwilę nie czuł nic oprócz podrażnienia śluzówki. Potem uświadomił sobie, że muzyka zaczęła rozbrzmiewać gdzieś w nim. Pulsowała w sercu, łomotała w wątrobie. Ściany zafalowały. Szczurza twarz, którą miał przed sobą, wydała mu się wyciągnięta z jakiejś upiornej baśni.

– Łomek mówił o dwudziestu kilo – powiedział Leon, chociaż miał wrażenie, że słowa wypowiadają się same, jakby wgrano mu je wcześniej. – W torbie jest pięćset tysięcy. Jeśli towar okaże się dobry, będziesz dostawał tyle co miesiąc.

– Jeśli towar okaże się… dobry? – Szczur przez chwilę bawił się nożem. W końcu ostrze zanurkowało w worku, aby znów wynurzyć się z niego z porcją narkotyku. Szczur wciągnął ją i przetarł nos. – A nie jest?

– Jest. – Leon zakołysał się na nogach i wyszczerzył zęby w błogim uśmiechu. Gdzieś za plecami usłyszał wesoły rechot. Wydał mu się częścią muzyki, która dudniła w jego wnętrznościach. – Jesteś w stanie tyle załatwić? Co miesiąc? – zapytał.

– Jestem w stanie zrobić wszystko. – Wydawało mu się, że głos Szczura dobiega spod podłogi, że dudni w tych ścianach, jakby roznosił się po wydrążonych w nich korytarzach. – Pytanie tylko, czy chcę.

– Forsa jest czysta, możesz sprawdzić. – Leon zauważył, że jedna z dziewczyn w sąsiednim pokoju zdjęła majtki i usiadła na rozwalonym na kanapie facecie. Musiał się skupić, żeby ciągle myśleć. Logika gnała w ciemność jak wyrywające do przodu psy. Wpatrzone w niego oczy błyszczały. – To co? Mamy umowę?

Wyciągnięta dłoń zawisła w próżni.

Szczur patrzył w jego oczy, nie wykonując żadnego ruchu. W końcu pokręcił głową.

– Ciągle mi się nie podobasz.

Ochroniarze zrobili się czujni. Leon przysiągłby, że słyszy ich naprężające się mięśnie. Jak napinane kołowrotem liny w średniowiecznej sali tortur.

– Wystarczy, że podobam się swojej Kici – powiedział Leon i wyzywająco spojrzał na przećpanego gryzonia w ludzkiej skórze, który wyglądał, jakby obwąchiwał włożony do pułapki ser. – Nie to nie…

Szczur spojrzał na leżącą na ziemi torbę.

– Bo widzisz… słyszę gładkie słówka, widzę pięknego chłoptasia w nowiutkim dresiku, ale głos w mojej głowie mówi: ten chuj mi się nie podoba.

Leon przełknął ślinę. Powietrze zrobiło się gęstsze.

Kosma, mam nadzieję, że tutaj jedziesz…

– Słuchaj, Szczur… – Leon wiedział, że ma ostatnią szansę. Jedną jedyną szansę… – Mogłem robić interesy w Warszawie. Towar czyste złoto, mili ludzie, ochrona na samej górze. Ale, kurwa, ja po prostu… – Leon wziął głęboki oddech. W głowie mu szumiało. Żeby nie upaść, podszedł do Szczura i oparł dłonie na jego ramionach. Kciukami gładził jego zimne policzki. – Stary, kurwa, jak po prostu… lubię Poznań.

Ochroniarze zarechotali.

Leon też się uśmiechał. Otumaniony dragami umysł uczepił się snutej przez siebie opowieści.

– Tu się wychowywałem. Tutaj dorastałem. Wierzę w to miasto. I wiesz co? Nie podoba mi się, że swojaka wyzywasz od chujów.

Muzyka buzowała. Stali naprzeciw siebie. Blisko, bardzo blisko. Leon miał wrażenie, że tańczą, że kołyszą się jak zakochani.

– Swojaka? – Oczy Szczura zrobiły się jeszcze bardziej czarne. Jego nos poruszał się w górę i w dół. Naprawdę węszył. Zdjął dłonie Leona ze swoich barków. Ostrze sprężynowca zbliżył do jego policzka.

– Zabieraj łapy – powiedział Leon, z najwyższym trudem starając się zachować spokój. – To, że daję ci się sprawdzać jak pierwszy lepszy szczyl, to tylko moja miła natura.

– Miła natura… – jak echo powtórzył Szczur. Myślał o czymś przez chwilę. Wreszcie obrócił się w stronę kompanów i powtórzył: – Miła natura…

Zawtórował mu śmiech.

Leon przetarł spoconą potylicę. Wziął oddech, muzyka dudniła, poczuł otwierającą się wokół przestrzeń. Nie, to nie jest scena, uświadomił sobie. To spacer nad otchłanią w bezksiężycową noc. Jeden krok, a wpadam w przepaść.

Czarne szczurze oczy odsunęły się, znikając w cieniu. Czaiły się w ciemności, czekając na jego najmniejszy błąd.

Rozległo się pytanie. To jeden z handlarzy, osiłek z ćmą na karku, przestał grać rolę niemej asysty.

– Do której podstawówki chodziłeś?

– Nie twój jebany interes – warknął Leon.

Kości w dłoniach osiłka zachrzęściły.

– Pytam, do której podstawówki w Poznaniu chodziłeś.

– Garbary. Czwórka. – Leon długo pracował nad swoją legendą. Obudzony w środku nocy, pijany czy naćpany, musiał pamiętać każdy wyuczony szczegół.

– Z kim miałeś matmę? – spytał Ćma.

– Z Krychą. Paliła mocne bez filtra. Podkradaliśmy jej na przerwie.

– My też. – Facet, który składał się głównie z mięśni, użył kilku z nich, aby się uśmiechnąć. – Znałeś Żabę?

Leon się zawahał. Po chwili namysłu wybrał bezpieczniejszą odpowiedź.

– Słabo. Twój ziomek?

Dryblas nie odpowiedział. Rozważał coś w myślach.

– A Pająka? – zapytał.

– Ze słyszenia – powiedział Leon. W kieszeni czuł wibrowanie telefonu. Co jest, do cholery? Czyżby znowu córka?

– Co słyszałeś?

– Lubił pomacać. – Muzyka w ciele Leona przycichła. Cisza, która wypełzła zaraz po niej, miała w sobie złowrogą wilgoć. – Wywalili go z budy.

Mina dryblasa spoważniała.

– Pająk był dyrektorem – powiedział, robiąc krok w stronę Leona. – Tak na niego mówiliśmy. A Żaba to on… – Drugi z drabów, ten nazwany Żabą, wyciągnął z kieszeni wielgachne dłonie.

Kurwa, to przez te dragi, pomyślał Leon. Pomylił Pająka z Krzyżakiem, który uczył religii i podobno miał słabość do dziewczynek. Teraz mógł tylko uśmiechnąć się jednym ze swoich wystudiowanych uśmiechów.

– Cześć, Żaba…

Na twarzy faceta nazwanego Żabą rysowała się żądza mordu.

– To pierdolony glina! Brać go!

Rzucili się na Leona we trzech. Uniknął ciosu, kopnął Ćmę w jaja i poprawił, waląc go czołem w nos. Zadzwoniło mu w głowie, ale cios był skuteczny. Ćma kucał, trzymając się za twarz. Drugi z karków, Żaba, był szybszy. Naparł na Leona barkiem, wciskając go w ścianę. Leon zadziałał instynktownie. Zdołał podnieść rękę i wcisnąć mu w oko prawy kciuk. Chlupnęło. Żaba wył, zalewając się krwią.

Zastanawiał się, gdzie jest Szczur, ale wtedy uświadomił sobie, że kłucie, które rozchodzi się po jego ciele, zabierając oddech, to właśnie pazur tamtego. Szczur doskoczył do niego, wbijając mu w bok ostrze noża. Leonowi pociemniało w oczach. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Bolało tylko przez moment. Ciosy, które spadły na jego głowę, szybko odebrały mu świadomość.

Kiedy otworzył oczy, Szczur stał tuż przed nim, pożerając go wzrokiem. On też stał. Wydało mu się to dziwne, bo prawie nie miał sił, żeby oddychać. To Ćma trzymał go w pionie, pomagając sobie przewieszoną przez hak liną, której drugi koniec oplótł wokół jego szyi.

– Jesteś, kurwa, trupem – wysyczał, a potem uderzył go w szczękę.

Leon zacharczał, wypluwając coś, co pewnie było jego zębem.

– Od razu śmierdziałeś gliną – powiedział Szczur.

Ostrzem noża gładził policzek Leona, jakby chciał go ogolić.

Leon walczył o oddech. Bolało go całe ciało. Spodnie miał mokre od krwi. Gdyby nie dragi, pewnie straciłby przytomność.

– Wiesz, co z tobą zrobię? – spytał Szczur. – Potnę cię na kawałeczki, policyjna kurwo. Potnę cię i zjem. – Lewą ręką ścisnął szyję Leona, a kiedy ten otworzył usta w rozpaczliwej próbie złapania powietrza, ostrze noża wbiło się w jego policzek. – Kawałek po kawałku… – syczał Szczur, zlizując jego krew.

Leon stał na palcach, krztusząc się i charcząc. Śmierć nie będzie taka zła, przemknęło mu przez głowę. I chyba wtedy w dudniącej o ściany muzyce usłyszał fałszywą nutę. Jakby knajpiane skrzypce pośród elektronicznego basu.

Grabarz już tańczy ze mną poleczkę, przemknęło mu przez głowę.

Słyszał te słowa tylko raz w życiu, kiedy jako dziewięciolatek spytał dziadka, czy jego siostra kiedyś się odnajdzie. Dziadek siedział w swoim fotelu i wyrzucił z siebie tylko to jedno zdanie: „Grabarz już tańczy z nią poleczkę”.

Gdzieś między falami bólu słyszał skrzypce i podskoki tańcujących ludzi. Słyszał kroki na schodach. Powolne, zmęczone kroki skradającego się potwora.

Ostrze noża ponownie błysnęło. Kiedy przecinało jego drugi policzek, Leonowi wydało się, że słyszy pukanie do drzwi.

– Jebany glina… – mówił Szczur. W jego głosie pobrzmiewało obrzydzenie.

Leon wypluł krew zbierającą mu się w ustach. Pokryty nią Szczur uśmiechał się, oblizując zęby.

Żaba, który wyłonił się z ciemności, przyciskając do oka zakrwawioną szmatę, podszedł do Leona. W dłoni ściskał obcęgi.

– Też chcę się z nim pobawić, szefie – powiedział. – Łomek, ten debil, ręczył za niego głową…

Szczur podniósł rękę na znak, że nie chce o tym gadać. Ostrze jego noża ponownie zbliżyło się do wykrzywionej bólem twarzy Leona, kiedy pukanie do drzwi zamieniło się w walenie.

– Powiedz grubemu, że ma spierdalać – warknął Szczur.

Ćma podszedł do drzwi i spojrzał przez wizjer. Gruby, ich ochroniarz, leżał na ziemi. Ćma uchylił drzwi. A po chwili cofał się z wetkniętą mu pod nos lufą pistoletu.

– Na ziemię! – krzyczał Kosma. – Wszyscy, kurwa, gleba!

Gangsterzy patrzyli na niego zdezorientowani. Nie zamierzali współpracować. Kosma wyrwał Ćmie pistolet i wetknął go sobie za pasek spodni. Chwycił gangstera za szyję, zasłaniając się nim jak policyjną tarczą. Był wściekły i poruszał się szybko. W swoich długich dredach bardziej przypominał Predatora niż glinę.

– Ruchy, kurwa! – wrzeszczał, wymachując bronią.

Leon w dalszym ciągu stał na palcach, trzymany w pionie obwiązaną wokół szyi liną. Pod nim powiększała się kałuża krwi. Dygotał.

– Rozwiązać go! – zakomenderował Kosma. – Dalej, szczurzy ryju, podnoś go i łapy tak, żebym je widział!

Szczur uśmiechnął się i spojrzał na wejście do sąsiedniego pokoju.

W drzwiach stał nagi facet. Skórzane pasy wrzynały się w jego otłuszczone ciało. W rękach trzymał dubeltówkę z obciętą lufą.

– Rzucaj to – powiedział, celując w Kosmę.

– Ani mi się śni.

Kobiety z sąsiedniego pokoju z piskiem chowały się za fotele. Basowa muzyka dudniła, sprawiając, że kryształowy żyrandol lekko się trząsł.

Kosma ostrożnie przesunął się do Leona i rozkazał Ćmie uwolnić go z więzów. Ten niechętnie ściągnął sznur z szyi policjanta.

– Pod ścianę! – krzyczał Kosma. – Ale już!

Nikt się nie poruszył. Śmierdziało potem i krwią.

Leon przetarł obolałą szyję. Chciał powiedzieć, że jego kumpel nie żartuje, ale nie mógł ruszyć szczęką. Nie spuszczał wzroku ze Szczura i jego noża. Widział, że diler stoi trochę dziwnie. Prawie cały ciężar ciała opierał na prawej nodze.

– Dalej, kurwa, pod ścianę! – Kosma sięgnął za pasek. Teraz w obu dłoniach trzymał wycelowane w gangsterów pistolety.

Ćma i jednooki Żaba zaczęli się cofać.

– Ty też! – Kosma obrócił się w stronę faceta ze strzelbą, ale ten wydawał się kompletnie naćpany. Na jego wielki brzuch ściekała ślina, przyrodzenie dyndało, a kiedy podniósł strzelbę, stało się jasne, że jej użyje.

Leon zebrał siły, żeby wypluć z siebie jedno jedyne słowo.

– Teraz! – krzyknął, z całych sił kopiąc Szczura w prawe kolano.

Chrupnięcie wyłamanej ze stawu kości zginęło w huku wystrzałów.

Rozpętało się piekło.

Dubeltówka zniszczyła kanapę, za którą wskoczył Kosma, i podziurawiła ramię Żaby, kołyszącego się na środku pokoju, po tym jak Leon uderzył go w twarz rozhuśtanym hakiem. Kosma wychynął zza kanapy, oddając serię strzałów. Facet ze strzelbą padł, z jego brzucha lała się krew.

Leon skupił się na Szczurze. Zaatakował go od tyłu i wbił przedramię w jego szyję, próbując go udusić, ale ten wierzgał i walił łokciem w jego rozpłatany bok.

Ćma po pierwszych strzałach rzucił się do ucieczki, ale trafił pod ogień Kosmy, który strzelał do niego z dwóch pistoletów, dziurawiąc przy okazji ściany i żyrandol. Jedna z kul trafiła faceta w brzuch. Padł na stół, a ten zarwał się pod jego ciężarem.

Leon czuł się jak walczące o życie zwierzę. Wszystko bolało jak cholera, ale zaciśnięte na szczurzej szyi ręce nie zwalniały uścisku. Przewrócił się na plecy, czując, jak leżące na nim ciało nieruchomieje. Ciemniało mu w oczach, jakby przy okazji dusił samego siebie. Zemdlałby, gdyby nie ten dobrze znany mu głos.

– Leon, kurwa, zostaw, ma już dosyć! – krzyczał Kosma, przypadając do niego.

Rozdzielił ich. Obrócił Szczura na brzuch i na nadgarstki założył mu policyjną trytytkę.

– Nie spiesz się z cuceniem skurwiela – powiedział Leon, szukając czegoś, czym mógłby się podeprzeć.

– Nie wstawaj. Wezwę karetkę – powiedział Kosma. – Masz szczęście, że cię znalazłem. To jakaś cholerna fabryka, nie mogłem cię namierzyć.

Leon próbował zatamować krwawienie z rozciętego boku.

– Co tak długo? – spytał, z trudem łapiąc oddech. W jego zmęczonych oczach była ulga, chociaż adrenalina puszczała. Dopiero teraz zaczynało naprawdę boleć. – Wydzwaniała do mnie… Iga. Wiesz… czego mogła… chcieć?

Kosma milczał, unikając jego wzroku. Nie wiedział, jak mu powiedzieć, że jego żona w rozpaczy dzwoniła ze szpitala. Siedziała przy łóżku ich córki, która walczyła o życie resztkami swojej trzynastoletniej zawziętości.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij