Summa technologiae - ebook
Summa technologiae - ebook
"Summa technologiae" to najsłynniejszy z esejów Lema. Napisana w latach sześćdziesiątych, prorocza wizja dalszego rozwoju nauki i technologii, a w szczególności zaskakująco trafna prognoza rozwoju informatyki i biotechnologii. Radykalna filozoficznie koncepcja rozwoju Rozumu jako władzy niejako autonomicznej, który w końcu dystansuje i podporządkowuje sobie Naturę. Dzisiejszy czytelnik lwią część książki przyjmuje jako oczywistość, co najlepiej dowodzi daru przewidywania autora.
Spis treści
I. Dylematy
II. Dwie ewolucje
Wstęp
Podobieństwa
Różnice
Pierwsza przyczyna
Kilka naiwnych pytań
III. Cywilizacje kosmiczne
Sformułowanie problemu
Sformułowanie metody
Statystyka cywilizacji kosmicznych
Katastrofizm kosmiczny
Metateoria cudów
Unikalność człowieka
Inteligencja: przypadek czy konieczność?
Hipotezy
Votum separatum
Perspektywy
IV. Intelektronika
Powrót na Ziemię
Bomba megabitowa
Wielka gra
Mity nauki
Wzmacniacz inteligencji
Czarna skrzynka
O moralności homeostatów
Niebezpieczeństwa elektrokracji
Cybernetyka i socjologia
Wiara i informacja
Metafizyka eksperymentalna
Wierzenia elektromózgów
Duch w maszynie
Kłopoty z informacją
Wątpliwości i antynomie
V. Prolegomena wszechmocy
Przed Chaosem
Chaos i Ład
Scylla i Charybda, czyli o umiarze
Milczenie Konstruktora
Szaleństwo z metodą
Nowy Linneusz, czyli o systematyce
Modele i rzeczywistość
Plagiaty i kreacje
Obszar imitologii
VI. Fantomologia
Podstawy fantomatyki
Maszyna fantomatyczna
Fantomatyka obwodowa i centralna
Granice fantomatyki
Cerebromatyka
Teletaksja i fantoplikacja
Osobowość i informacja
VII. Stwarzanie światów
Wstęp
Hodowla informacji
Inżynieria językowa
Inżynieria transcendencji
Inżynieria kosmogoniczna
VIII. Paszkwil na ewolucję
Wstęp
Rekonstrukcja gatunku
Konstrukcja życia
Konstrukcja śmierci
Konstrukcja świadomości
Konstrukcje oparte na błędach
Bionika i biocybernetyka
Oczami Konstruktora
Rekonstrukcja człowieka
Cyborgizacja
Maszyna autoewolucyjna
Zjawiska pozazmysłowe
Zakończenie
Literatura omawiana w tekście
Przypisy
Przypisy dodatkowe
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-28-6 |
Rozmiar pliku: | 839 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Dylematy
II. Dwie ewolucje
Wstęp
Podobieństwa
Różnice
Pierwsza przyczyna
Kilka naiwnych pytań
III. Cywilizacje kosmiczne
Sformułowanie problemu
Sformułowanie metody
Statystyka cywilizacji kosmicznych
Katastrofizm kosmiczny
Metateoria cudów
Unikalność człowieka
Inteligencja: przypadek czy konieczność?
Hipotezy
Votum separatum
Perspektywy
IV. Intelektronika
Powrót na Ziemię
Bomba megabitowa
Wielka gra
Mity nauki
Wzmacniacz inteligencji
Czarna skrzynka
O moralności homeostatów
Niebezpieczeństwa elektrokracji
Cybernetyka i socjologia
Wiara i informacja
Metafizyka eksperymentalna
Wierzenia elektromózgów
Duch w maszynie
Kłopoty z informacją
Wątpliwości i antynomie
V. Prolegomena wszechmocy
Przed Chaosem
Chaos i Ład
Scylla i Charybda, czyli o umiarze
Milczenie Konstruktora
Szaleństwo z metodą
Nowy Linneusz, czyli o systematyce
Modele i rzeczywistość
Plagiaty i kreacje
Obszar imitologii
VI. Fantomologia
Podstawy fantomatyki
Maszyna fantomatyczna
Fantomatyka obwodowa i centralna
Granice fantomatyki
Cerebromatyka
Teletaksja i fantoplikacja
Osobowość i informacja
VII. Stwarzanie światów
Wstęp
Hodowla informacji
Inżynieria językowa
Inżynieria transcendencji
Inżynieria kosmogoniczna
VIII. Paszkwil na ewolucję
Wstęp
Rekonstrukcja gatunku
Konstrukcja życia
Konstrukcja śmierci
Konstrukcja świadomości
Konstrukcje oparte na błędach
Bionika i biocybernetyka
Oczami Konstruktora
Rekonstrukcja człowieka
Cyborgizacja
Maszyna autoewolucyjna
Zjawiska pozazmysłowe
Zakończenie
Literatura omawiana w tekście
Przypisy
Przypisy dodatkoweI. DYLEMATY
1
Mowa ma być o przyszłości. Ale czy rozprawiać o przyszłych różach nie jest zajęciem co najmniej niestosownym dla zagubionego w łatwopalnych lasach współczesności? A badanie kolców tych róż, doszukiwanie się kłopotów praprawnuka, gdy z ich dzisiejszym nadmiarem nie umiemy się uporać, czy taka scholastyka nie zakrawa aby na śmieszność? Gdybyż mieć chociaż takie usprawiedliwienie, że szuka się środków krzepiących optymizm albo że działa się z umiłowania prawdy, widzialnej ostro właśnie w przyszłości, wolnej od burz, także dosłownych, po opanowaniu klimatów. Uzasadnieniem tych słów nie jest jednak ani pasja akademicka, ani optymizm niewzruszony, nakazujący wiarę, że cokolwiek się stanie, koniec będzie pomyślny. Uzasadnienie to jest zarazem prostsze, bardziej trzeźwe i chyba skromniejsze, bo biorąc się do pisania o jutrze, robię po prostu to, co umiem, mniejsza nawet o to, jak dobrze umiem, skoro jest to moja umiejętność jedyna. A jeśli tak, to praca moja nie będzie ani mniej, ani bardziej zbędna od każdej innej pracy, bo każda na tym przecież się opiera, że świat istnieje i że dalej będzie istniał.
Upewniwszy się tak, że zamiar wolny jest od nieprzyzwoitości, spytajmy o zasięg tematu i metodę. Mowa będzie o rozmaitych aspektach cywilizacji, dających się pomyśleć, wywiedlnych z przesłanek znanych dziś, jakkolwiek nikłe jest prawdopodobieństwo ich ziszczenia. Fundament naszych konstrukcji hipotetycznych stanowić mają z kolei t e c h n o l o g i e, to jest w a r u n k o w a n e s t a n e m w i e d z y i s p r a w n o ś c i s p o ł e c z n e j s p o s o b y r e a l i z o w a n i a c e l ó w p r z e z z b i o r o w o ś ć u p a t r z o n y c h, jak również takich, których przystępując do dzieła, nikt nie miał na oku.
Mechanizm poszczególnych technologii, zarówno istniejących, jak i możliwych, nie interesuje mnie i nie musiałbym się nim zajmować, gdyby kreacyjna działalność człowieka wolna była, na podobieństwo boskiej, od wszelkich zanieczyszczeń mimowiednością – gdybyśmy, teraz czy kiedykolwiek, potrafili zrealizować nasz zamiar w stanie czystym, dorównując metodologicznej precyzji Genezis, byśmy, mówiąc „niech się stanie światło”, otrzymywali w postaci produktu końcowego samą tylko jasność bez niepożądanych domieszek. Jednakże wspomniane wyżej rozdwajanie się celów, a nawet zastępowanie upatrzonych innymi, jakże często niechcianymi, jest zjawiskiem typowym. Malkontenci dopatrują się zbliżonych zakłóceń w dziele boskim nawet, zwłaszcza od uruchomienia prototypu istoty rozumnej i oddania tego modelu, Homo sapiens, do produkcji masowej – ale tę część rozważań pozostawimy raczej teotechnologom. Dość, że czyniąc cokolwiek, człowiek prawie nigdy nie wie, co właściwie czyni – w każdym razie nie wie do końca. Aby sięgnąć od razu skrajności: zagłada Życia na Ziemi, tak dziś możliwa, nie była celem dążeń żadnego z odkrywców energii atomowej.
Tak zatem technologie interesują mnie niejako z konieczności, gdyż określona cywilizacja obejmuje zarówno to wszystko, czego zbiorowość pragnęła, jak i to, co nie było niczyim zamiarem. Niekiedy, często nawet, technologię poczynał przypadek, gdy na przykład szukało się kamienia filozoficznego, a wynajdywało porcelanę, ale udział zamierzenia, świadomego celu, w całokształcie zabiegów, sprawczych względem technologii, rośnie w miarę postępów wiedzy. Co prawda, stając się rzadszymi, niespodzianki osiągać mogą za to bliskie apokaliptycznym rozmiary. Jak właśnie powiedziało się wyżej.
Mało jest technologii wyzutych z obosieczności, jak wskazuje przykład kos przytwierdzanych do kół hetyckich wozów bojowych lub przysłowiowo na miecze przekuwanych lemieszy. Każda technologia jest w zasadzie sztucznym przedłużeniem naturalnej, przyrodzonej wszystkiemu, co żywe, tendencji do panowania nad otoczeniem, a przynajmniej do nieulegania mu w walce o byt. Homeostaza – jak uczenie nazywa się dążność do stanu równowagi, czyli do trwania na przekór zmianom – wykształciła oporne wobec sił ciążenia szkielety wapienne i chitynowe, ruchliwość dające nogi, skrzydła i płetwy, ułatwiające pożeranie kły, rogi, szczęki, układy trawienne, broniące przed nim pancerze i kształty maskujące, aż doszła w uniezależnianiu organizmów od otoczenia do regulacji stałej ciepłoty ciała. W taki sposób powstały wysepki malejącej entropii w świecie jej powszechnego wzrostu. Do tego się ewolucja biologiczna nie ogranicza, z organizmów bowiem, z typów, klas i gatunków roślinnych i zwierzęcych buduje z kolei całości nadrzędne, nie wysepki już, lecz wyspy homeostazy, kształtując całą powierzchnię i atmosferę planety. Przyroda ożywiona, biosfera, jest zarazem współpracą i pożeraniem się, sojuszem zrośniętym nierozdzielnie z walką, jak wskazują wszystkie zbadane przez ekologów hierarchie: są to, wśród form zwierzęcych zwłaszcza, piramidy, u których szczytu królują wielkie drapieżce żywiące się zwierzętami mniejszymi, a te znów innymi, i dopiero u samego spodu, u dna państwa życia działa wszechobecny na lądach i w oceanach zielony transformator energii słonecznej w biochemiczną, który bilionem niepozornych źdźbeł utrzymuje na sobie zmienne, bo przemijające formami, ale trwałe, bo nie ginące jako całość, masywy życia.
Homeostatyczna, technologiami, jako swoistymi organami, posługująca się działalność człowieka uczyniła go panem Ziemi, potężnym właściwie tylko w oczach apologety, którym jest on sam. Wobec zaburzeń klimatycznych, trzęsień ziemi, rzadkiego, ale realnego niebezpieczeństwa upadku wielkich meteorów człowiek jest w gruncie rzeczy tak samo bezradny, jak w ostatnim glacjale. Owszem – wytworzył technikę niesienia pomocy poszkodowanym takimi czy innymi kataklizmami. Niektóre umie – chociaż niedokładnie – przewidywać. Do homeostazy na skalę planety jest jeszcze daleko, a cóż dopiero mówić o homeostazie w wymiarze gwiazdowym. W przeciwieństwie do większości zwierząt człowiek nie tyle przystosowuje siebie do otoczenia, ile otoczenie przekształca według swych potrzeb. Czy będzie to kiedykolwiek możliwe wobec gwiazd? Czy powstać może, niechby w najodleglejszej przyszłości, technologia zdalnego sterowania przemianami wewnątrzsłonecznymi, tak aby istoty, nie do wyobrażenia nikłe w stosunku do masy słonecznej, umiały dowolnie powodować jej miliardoletnim pożarem? Wydaje mi się, że to jest możliwe, a mówię to nie aby wielbić i beze mnie dostatecznie sławiony geniusz ludzki, ale przeciwnie, by utworzyć szansę kontrastu. Jak dotąd, człowiek nie wyogromniał. Wyogromniały tylko jego możliwości czynienia drugim dobra lub zła. Ten, kto będzie mógł zapalać i wygaszać gwiazdy, potrafi unicestwiać całe globy zamieszkane, z astrotechnika stając się gwiazdobójcą, zbrodniarzem o randze nie byle jakiej, bo kosmicznej. Jeśli tamto, również i to jest, jakkolwiek nieprawdopodobne, jakkolwiek nikłą obciążone szansą ziszczenia, możliwe.
Nieprawdopodobieństwo – dodam od razu niezbędne wyjaśnienie – nie wynika z mojej wiary w konieczny triumf Ormuzda nad Arymanem. Nie ufam żadnym przyrzeczeniom, nie wierzę w zapewnienia podbudowane tak zwanym humanizmem. Jedynym sposobem na technologię jest inna technologia. Człowiek wie dzisiaj więcej o swych niebezpiecznych skłonnościach, niż wiedział sto lat temu, a za następnych sto lat wiedza jego będzie jeszcze doskonalsza. Uczyni z niej wówczas użytek.
2
Przyspieszenie tempa rozwoju naukowo-technicznego stało się już tak wyraźne, że nie trzeba być specjalistą, aby je zauważyć. Myślę, że powodowana przez nie zmienność warunków życiowych jest jednym z czynników wpływających ujemnie na formowanie się homeostatycznych układów obyczajowo-normatywnych współczesnego świata. Gdy całokształt życia następnego pokolenia przestaje być powtórzeniem żywotów rodzicielskich, cóż za wskazania i nauki może ofiarować młodym doświadczona starość? Co prawda, to zakłócanie wzorców działalności i jej ideałów przez sam element nieustającej zmiany jest maskowane innym procesem, daleko wyrazistszym i na pewno poważniejszym w skutkach bezpośrednich, mianowicie przyspieszonymi oscylacjami tego systemu samowzbudnego o sprzężeniu zwrotnym dodatnim z bardzo słabą komponentą ujemną, jakim jest układ Wschód–Zachód, oscylujący na przestrzeni ostatnich lat między seriami kryzysów i odprężeń światowych.
Wspomnianemu przyspieszeniu narastania wiedzy i powstawania nowych technologii zawdzięczamy, rzecz jasna, szansę poważnego zajmowania się naszym tematem głównym. Tego bowiem, że zmiany zachodzą szybko i gwałtownie, nie kwestionuje nikt. Każdy, kto opisałby rok dwutysięczny jako najzupełniej podobny do naszych dni, okryłby się natychmiast śmiesznością. Podobne rzutowanie (wyidealizowanego) stanu aktualnego w przyszłość nie było dawniej zabiegiem nonsensownym dla współczesnych, jak świadczyć może przykład utopii Bellamy’ego, który lata dwutysięczne opisał z perspektywy drugiej połowy XIX wieku, świadomie bodaj lekceważąc wszelkie wynalazki możliwe, choć jego dniom nieznane. Jako prawy humanista uważał, że zmiany powodowane technoewolucją nie są istotne ani dla funkcjonowania społeczeństw, ani dla psychiki jednostkowej. Dzisiaj nie trzeba już czekać na wnuków, aby było się komu śmiać z takich naiwności prorokowania, każdy może zabawić się sam, odkładając na parę lat do szuflady to, co opisuje się teraz jako wierną podobiznę jutra.
Tak więc lawinowe tempo przemian, stając się bodźcem podobnych jak nasze roztrząsań, równocześnie redukuje szanse wszelkich przepowiedni. Nie mam nawet na myśli Bogu ducha winnych popularyzatorów, gdy grzeszą ich mistrzowie, uczeni. P. M. S. Blackett, znany fizyk angielski, jeden ze współtwórców rachunku operacyjnego – prac wstępnych matematycznej strategii, a więc niejako przepowiadacz zawodowy – w książce z roku 1948 przepowiedział przyszły rozwój broni atomowych i wojenne ich konsekwencje do roku 1960 tak fałszywie, jak tylko można sobie wyobrazić. Nawet ja znałem wydaną w roku 1946 książkę austriackiego fizyka Thirringa, który pierwszy opisał publicznie teorię bomby wodorowej. Blackettowi wydawało się jednak, że broń nuklearna nie wyjdzie z zasięgu kilotonowego, ponieważ megatony (gdy pisał, ów termin notabene jeszcze nie istniał) nie miałyby celów godnych rażenia. Dzisiaj mówić się już zaczyna o „begatonach” (bilion ton TNT, tj. właściwie miliard, gdyż Amerykanie „bilionem” nazywają nasz miliard, czyli tysiąc milionów). Nie lepiej powiodło się prorokom astronautyki. Zachodziły też oczywiście i pomyłki odwrotne – około roku 1955 sądzono, że podpatrzona u gwiazd synteza wodoru w hel da energię przemysłową w najbliższej przyszłości. Teraz umieszcza się stos wodorowy w latach dziewięćdziesiątych naszego stulecia, jeśli nie później. Ale nie o rozruch tej czy innej technologii idzie – lecz o nieznane takiego rozruchu konsekwencje.
3
Jak dotąd dyskredytowaliśmy przepowiednie rozwoju, podcinając niejako gałąź, na której pragniemy dokonać szeregu śmiałych ćwiczeń, a zwłaszcza – rzutu oka w przyszłość. Ukazawszy, jak beznadziejne bywa takie przedsięwzięcie, należałoby na dobrą sprawę zająć się czymś innym, nie zrezygnujemy jednak zbyt łatwo, owszem, uwidocznione ryzyko może być przyprawą dalszych rozważań, poza tym zaś popełniwszy szereg gigantycznych omyłek, znajdziemy się w doskonałym towarzystwie. Z niezliczonej ilości powodów, czyniących przepowiadanie zajęciem niewdzięcznym, wyliczę kilka, szczególnie niemiłych artyście.
Najpierw, przemiany decydujące o nagłym zwrocie istniejących technologii wyskakują nieraz ku zadziwieniu wszystkich, ze specjalistami na czele, jak Atena z Jowiszowej głowy. Wiek XX został już kilka razy zaskoczony przez nowo objawiające się potęgi, jak choćby cybernetykę. Takiego deus ex machina nie cierpi artysta, rozmiłowany w oszczędności środków i uważający nie bez słuszności, że podobne chwyty są jednym z grzechów głównych przeciw sztuce kompozycji. Cóż mamy jednak począć, skoro Historia okazuje się tak mało wybredna?
Dalej, skłonni jesteśmy zawsze przedłużać perspektywy nowych technologii liniami prostymi w przyszłość. Stąd, przezabawny dziś w naszych oczach, „świat uniwersalnie balonowy” albo „wszechstronnie parowy” utopistów i rysowników dziewiętnastowiecznych, stąd też i współczesne zaludnianie gwiazdowych przestworzy „statkami” kosmicznymi z dzielną „załogą” na pokładzie, „wachtowymi”, „sternikami” i tak dalej. Nie o to chodzi, że tak pisać nie należy, lecz o to, że takie pisanie jest właśnie literaturą fantastyczną, rodzajem XIX-wiecznej powieści historycznej „na odwrót”, bo jak wtedy przypisywało się faraonom motywy i psychikę współczesnych monarchów, tak teraz prezentuje się „korsarzy” i „piratów” XXX wieku. Można i tak się bawić, pamiętając, że to jest właśnie tylko zabawa. Historia jednak nie ma z takimi symplifikacjami nic wspólnego. Nie ukazuje nam prostych dróg rozwoju, raczej wijące się zygzaki ewolucji nieliniowej, a więc i z kanonami eleganckiego budownictwa trzeba się niestety rozstać.
Po trzecie wreszcie, utwór literacki ma początek, środek i koniec. Jak dotąd tasowanie wątków, nicowanie czasów i inne zabiegi, mające prozę unowocześnić, fundamentalnego tego podziału jeszcze nie unicestwiły. W ogóle skłonni jesteśmy umieszczać każde zjawisko w ramach schematu zamkniętego. Proszę sobie wyobrazić myśliciela lat trzydziestych, któremu przedstawiamy następującą, wymyśloną sytuację: świat w roku 1960 podzielony jest na dwie części antagonistyczne, z których każda posiada straszliwą broń, zdolną unicestwić drugą połowę tego świata. Jaki będzie rezultat? Odpowiedziałby niechybnie: całkowita zagłada albo całkowite rozbrojenie (ale nie omieszkałby pewno dodać, że koncept nasz jest lichy przez swą melodramatyczność i niewiarygodność). Tymczasem, jak dotąd, nic z takiego proroctwa. Przypominam, że od powstania „równowagi strachu” upłynęło już ponad piętnaście lat – przeszło trzy razy więcej, aniżeli trwało wyprodukowanie pierwszych bomb atomowych. Świat jest w pewnym sensie jak człowiek chory, który sądzi, że albo wnet wyzdrowieje, albo niebawem umrze, i nawet do głowy mu nie przychodzi, że może, kwękając, z okresowymi pogorszeniami i poprawami dożyć późnej starości. Porównanie ma jednak krótkie nogi... chyba że wymyślimy lek, który wyleczy radykalnie tego człowieka z choroby, lecz obdarzy go całkiem nowymi zmartwieniami, płynącymi stąd, że będzie miał wprawdzie sztuczne serce, ale umieszczone na wózeczku połączonym z nim giętką rurką. To oczywiście bzdura, ale chodzi o cenę wyzdrowienia: za wyjście z opresji (za atomowe uniezależnienie się ludzkości od ograniczonych zapasów ropy i węgla na przykład) zawsze trzeba płacić, przy czym rozmiary i terminy tej płatności, jak również sposoby jej egzekwowania z reguły są niespodzianką. Masowe stosowanie energii atomowej w celach pokojowych niesie ze sobą ogromny problem radioaktywnych popiołów, z którymi do dziś nie bardzo wiadomo, co robić. Rozwój zaś broni nuklearnych może nas wprowadzić niebawem w sytuację, w której dzisiejsze propozycje rozbrojenia, na równi z „propozycjami zagłady”, okażą się anachronizmem. Czy będzie to zmiana na gorsze, czy na lepsze, trudno orzec. Zagrożenie totalne może wzrosnąć (to znaczy, dajmy na to, zasięg rażenia w głąb wzrośnie i wymagać będzie schronów pancerzonych milowym betonem), ale szansa jego urzeczywistnienia – zmaleć, albo na odwrót. Możliwe są i inne kombinacje. W każdym razie układ globalny jest niezrównoważony, nie tylko w tym znaczeniu, że może się przechylić ku wojnie, bo to nie jest żadne novum, ale w tym przede wszystkim, że jako całość ewoluuje. Na razie jest jak gdyby „straszniej” niż w epoce kiloton, skoro są już megatony, lecz i to jest faza przejściowa, i wbrew pozorom nie należy sądzić, że wzrost mocy ładunków, szybkości ich przenoszenia i akcja „rakiety przeciw rakietom” stanowią jedyny możliwy gradient tej ewolucji. Wchodzimy na coraz to wyższe piętra technologii militarnej, wskutek czego przestarzałe stają się nie tylko konwencjonalne pancerniki i bombowce, nie tylko strategie i sztaby, ale sama istota światowego antagonizmu. W jakim kierunku będzie ewoluowała, nie wiem. Przedstawię za to fragment powieści Stapledona, obejmującej „akcją” dwa miliardy lat ludzkiej cywilizacji.
Marsjanie – rodzaj wirusów, zdolnych do łączenia się w na poły galaretowate „chmury rozumne” – zaatakowali Ziemię. Ludzie walczyli z inwazją długo, nie wiedząc, że mają do czynienia z inteligentną formą życia, a nie z kosmicznym kataklizmem. Alternatywa „zwycięstwo lub klęska” nie spełniła się. Po wiekach walk wirusy uległy zmianom tak dogłębnym, że weszły w skład plazmy dziedzicznej człowieka, i tak wytworzyła się nowa odmiana Homo sapiens.
Myślę, że jest to piękny model zjawiska historycznego o skali nam dotąd nieznanej. Prawdopodobieństwo samego zjawiska nie jest istotne, chodzi mi o jego strukturę. Historii obce są trójczłonowe schematy zamknięte typu „początek, środek i koniec”. Tylko w powieści przed słowem „koniec” losy bohaterów nieruchomieją w figurze napawającej autora estetycznym zadowoleniem. Tylko powieść musi mieć koniec, dobry czy zły, ale w każdym razie zamykający rzecz kompozycyjnie. Otóż takich zamknięć definitywnych, takich „ostatecznych końców” historia ludzkości nie znała i, mam nadzieję, nie zazna.