- W empik go
Sunset Strip - ebook
Sunset Strip - ebook
Gdzieś na obrzeżach West Hollywood tliło się marzenie. Była ich piątka przeciw całemu światu. Zbuntowani, wściekli i żądni sukcesu. Żyli pragnieniem, by podbić scenę muzyczną Los Angeles i stać się najbardziej rozpoznawalnym zespołem rockowym wszechczasów. I była ona, której jedynym celem było odnaleźć brata. Był gdzieś tam, w środku tej wielkiej dżungli i wiedziała o tym. Jeden moment przeciął ich drogi już na zawsze i ten jeden moment zmienił wszystko. Stał się początkiem czegoś nowego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-136-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_PLAYLISTA DO KSIĄŻKI ORAZ UŻYTE UTWORY_
Edgar Allan Poe- _W samotności_
Janis Joplin- _Maybe_
Cinderella_- Nobody’s Fool_
Bon Jovi _— Runaway_
Iggy Pop- _Just for life_
The Doors- _Unhappy girl_
The Doors- _Touch me_
The Doors- _People are strange_
The Doors- _Light my fire_
Led Zeppelin- _Whole lotta love_
Judas Priest- _The Sentinel_
Queen- _A Night at the Opera_
Pink Floyd-_ Fearless_
Pink Floyd- _Comfortably Numb_
Pink Floyd- _Wish You Were Here_
Rolling Stones- _Talkin’ About You_
Rolling Stones- _Angie_
Testament-_ Return to Serenity_
Nancy Sinatra_- Summer wine_
Sex Pistols- _Pretty Vacant_
Sylvia Plath- _Ariel_
Scorpions — Holiday
Scorpions -Always Somewhere
Steelheart — She’s goneProlog
_To miejsce wciąż tętni życiem_
_Kiedy opada dym_
_(SCORPIONS, WHEN THE SMOKE IS GOING DOWN)_
Rok 1984
Tego dnia nad Miastem Aniołów słońce wzeszło zadziwiająco szybko, zalewając niebo intensywnym koralem. Godzina piąta rano, a całe zachodnie Los Angeles wciąż pogrążone było w głębokim śnie.
Tylko czasem można było spotkać tu ludzi wlokących się ulicami w poszukiwaniu sensu swojej egzystencji, czekających na okazję albo wracających z całonocnych imprez. Te powtarzające się nieustannie libacje były dla nich namiastką stabilności w tym nieuporządkowanym życiu i ucieczką od świata niespełnionych dziecięcych marzeń.
Za dnia życie tutaj właściwie nie istnieje. Budzi się dopiero po zmroku i dryfuje pomiędzy szarą rzeczywistością, a grą wysokiego ryzyka i świadomość tego ma każdy, kto spędził tu chociaż kilka nocy. To narkotykowy świat topiony w hektolitrach wódki, w której topi się również własne problemy, pragnienia i lęki.
Koncerty, nocne kluby, alkohol. Prostytucja, biały pył i tęsknota za miłością. Poszukiwanie własnego ja, naiwna pogoń za marzeniami i usilne starania, by przetrwać w tej dżungli choć jeden kolejny dzień.
W areszcie na Bauchet Street dzień rozpoczął się już dużo wcześniej. Od samego rana słychać było nieprzyjemny gwar, hałas skrzypiących metalowych drzwi i brzęk kluczy.
W każdej celi znajdowało się po kilku mężczyzn, ponieważ takie właśnie panowały tam zasady, jednak cela na samym końcu głównego korytarza była jakby pustawa. Przeważnie nie zamyka się jednej osoby, lecz gdy ta bez większego powodu wszczyna bójki i wdaje się w słowne potyczki, strażnikom więziennym nie pozostaje nic innego, jak odizolować ją od reszty dla dobra wszystkich.
Ciało w celi i krwawy finał wymiany poglądów pomiędzy przedstawicielami rywalizujących ze sobą gangów to niezły burdel w papierach i prokurator na karku. Szczególnie na Bauchet każdy o tym pamięta, bo takie sytuacje to tutaj nie pierwszyzna.
Resztka powietrza wypełniająca przestrzeń mikroskopijnej celi mieszała się z ciężkim papierosowym dymem, tworząc coś na wzór komory gazowej, a na wysłużonej pryczy leżał cherlawy, ciemnowłosy mężczyzna i zaciągał się papierosem. Miał ogromne szczęście, że udało mu się go tutaj przemycić, bo w przeciwnym wypadku już dawno wyszedłby z siebie.
Kolejną paczkę mocnych czerwonych Marlboro niepostrzeżenie dostarczył mu Thony, z którym widział się w ostatnim tygodniu i czuł, że powinien być mu za to dozgonnie wdzięczny. Powinien. Ale nie był, bo kolejne porcje tytoniu tylko rozbudzały jego apetyt.
Ręce niemiłosiernie mu się trzęsły i miał nawet problem z utrzymaniem w dłoni tego pieprzonego szluga, z końca którego popiół subtelnie opadał na jego skórzane kowbojki.
Te nieszczególnie wyróżniające się na tle innych buty w kolorze skóry wielbłąda wzbudzały w nim niemały sentyment, ponieważ były pierwszą w jego życiu rzeczą, którą kupił za ukradzione pieniądze.
Brakowało mu jeszcze czegoś mocniejszego, jednak niełatwo jest przeszmuglować podłużną butelkę. Szczególnie, gdy przeszukuje cię dwóch doświadczonych strażników więziennych, których uwadze nie umknie nawet najmniejszy szelest.
Chociaż może i na to nie zwróciliby większej uwagi. Dla nich to przecież tylko kolejny nieistotny dzień w tej znienawidzonej pracy. Element układanki ich nic nieznaczącego, ograbionego z emocji życia.
Próbował się uspokoić, ale czuł, że ciśnienie w jego krwi lada moment rozerwie mu żyły. Już nawet nucenie ukochanego _Communication Breakdown_ nie pomagało, choć dotychczas potrafiło skutecznie ukoić jego rozedrganą duszę.
Przywoływało ono wspomnienia tych niewielu beztroskich chwil, których w swoim niedługim życiu dane mu było uświadczyć. Sprawiało, że rozpływał się w przyjemnych czeluściach dziecięcych hedonistycznych pamiątek i w takich właśnie chwilach nie chciał wychodzić gdziekolwiek poza swój umysł.
To już kilkunasta z rzędu noc w tej celi, a do tej pory nie zdarzyło się nic, co przywróciłoby mu wiarę w to, że kiedykolwiek stąd wyjdzie.
Zamknęli go po tym jak kolejny raz pod wpływem alkoholu zaatakował w klubie przypadkowego faceta, który niepytany wyraził swoją opinię. Uderzał wtedy pięściami na oślep, ogarnięty niepohamowanym gniewem, jakby był targany niewidzialną siłą, nie pozwalającą mu przestać.
Facet trafił na ostry dyżur z poważnymi obrażeniami ciała, ale nie było to czymś na tyle istotnym, by Sebastian mógł się tym przejmować. Dla niego liczył się jedynie fakt, że został mu zabrany czas, który był przecież tak cenny, a który teraz musiał spędzać w tym pieprzonym więzieniu, gapiąc się w sufit.
Cały ten syf przyprawiał go o konwulsje, zrzucając w bezdenną przepaść wszystkie plany i marzenia, które snuł już od ukończenia ósmego roku życia.
Mocne brzmienia starego radia grającego w celi obok przebijały się przez masywne więzienne ściany i wypełniały głuchą przestrzeń betonowej fortecy.
_Love is Loud_ Kissów. Dobrze znał ten zespół, bo głos Paula kołysał go do snu, kiedy jeszcze był małym chłopcem. Byli nieźli, a na tamtejszej scenie utrzymywali się już dobre dziesięć lat, albo i dłużej. Stanley wiedział, jak wprawiać w euforię i sprawiać, że wszystko inne, prócz jego głosu, przestawało mieć znaczenie.
Nie miał ze sobą właściwie nic. Nic oprócz starego, zmaltretowanego zeszytu i papierosa żarzącego się w jego dłoni. Chociaż to pierwsze ciężko było nazwać zeszytem, bo zostało zaledwie kilka stron. Resztę powyrywał i używał jako prowizorycznych bletek do zawijania różnych substancji, które już powoli lasowały mu mózg.
Doskonale pamiętał, jak po raz pierwszy nauczył się skręcać blanta podczas wagarów, w pierwszej klasie szkoły średniej, a z pomocą przyszedł mu wtedy John Modley, czołowy członek szkolnego zespołu rockowego.
Od tamtego czasu opanował tę sztukę niemal do perfekcji i gdyby istniał zawód polegający na robieniu jointów, on już dawno zostałby dobrze sytuowanym obywatelem Stanów Zjednoczonych.
Na Sunset Strip w czasach świetności Led Zeppelin nietrudno było o cokolwiek takiego, bo zapotrzebowanie na substancje wprowadzające w stan innej świadomości rosło jak zaraza i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek miałoby się zmienić.
Obiecał sobie, że z tym skończy i nie będzie więcej pakował się w bagno. Przestanie, kiedy tylko los się do niego uśmiechnie, kiedy stanie na nogi, a życie nie będzie już dłużej tak przytłaczająco upokarzające.
Gdzieś tam w głębi serca chciał, żeby rodzice, których nigdy nie poznał, byli dumni. Żeby mieli świadomość, że ich syn wyszedł na ludzi bez ich pomocy i chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma na to najmniejszej szansy, na swój specyficzny sposób napawało go to swego rodzaju siłą.
Pragnieniem, by nie skończyć tak, jak niektórzy jego starzy znajomi, z nieruchomą strzykawką wbitą w żyłę na przedramieniu, gdzie ostatnim, co zobaczyli przed śmiercią było czyste niebo nad ulicami Los Angeles. Blady bezkres, w którym odbijały się neonowe światła okolicznych klubów.
Młoda, na swój sposób piękna, ale niezasłużona śmierć w akompaniamencie brzmień gitarowych riffów, które wypełniały absolutnie każdą głuchą przestrzeń tego dzikiego miasta.
Nie posiadał nic, oprócz koszmarnych, tłukących się boleśnie pod jego czaszką wspomnień i pociągłej blizny na piersi. Maleńka, ledwo zauważalna szrama była niemalże żywą relikwią na jego skórze. Ilekroć jej dotykał albo na nią spojrzał, w jego głowie pojawiały się obrazy, które chciał jak najszybciej wymazać z pamięci. Uczucia, z którymi nie potrafił sobie poradzić i myśli, których nie potrafił unieść na swoich wątłych barkach.
Przypominało to machinę, która po uruchomieniu rozpędza się tak żarliwie, że nie sposób jej zatrzymać, bo kruszy wszystko, co tylko napotka na swojej drodze.
Ciężko mu było uwolnić się od tego, co snuło się uparcie po jego głowie, ciągle powracając, prześladując go i nie pozwalając na zwyczajne funkcjonowanie. O ile tylko można nim było nazwać powtarzające się wciąż narkotykowo-alkoholowe epizody, po których miewał napady lęku i fugi w pamięci. Dopiero po wszystkim dowiadywał się, co takiego zrobił pod wpływem utraty kontaktu z rzeczywistością i za co powinien się wstydzić.
A tak przy okazji, miał to głęboko w dupie.
_Degeneraci tak mają_, myślał czasem wypalając papierosa za papierosem i wypijając butelkę za butelką, czując w gardle palący posmak siarki.
W ostatnim kwartale przyskrzynili go osiem razy, miesiąc temu o połowę więcej. Niby nic takiego: drobne kradzieże, włamania, rozboje czy posiadanie narkotyków, ale, o dziwo, czuł się z tym coraz gorzej i był tym coraz bardziej zmęczony.
Coś go w tym wszystkim uwierało. Tacy jak on, raczej się tym nie przejmują. Przecież żyją, by umrzeć, a ich życie nie pędzi w zamiarze doścignięcia jakiegoś wzniosłego celu. Jednak czuł gdzieś głęboko pod skórą, że nie tak powinno ono wyglądać. Że nie po to tu przecież jest, że chciałby zostawić po sobie cokolwiek więcej, niż tylko wspomnienia albo przykład tego, jak używki niszczą piękne umysły.
Godziny spędzone w areszcie dłużyły mu się niemiłosiernie, a świat pędził do przodu. Księżyc nieustannie obiegał Ziemię, a następujące po sobie pory roku przypominały tylko o ulotności chwili. Żadnej płyty, żadnego koncertu i żadnych perspektyw.
Chciał być jak Tyler czy Perry i zachwycać wszystkich swoim głosem, ale jego plany zdawały się biec w przeciwnym kierunku. Jak na razie był dwudziestokilkuletnim przestępcą, spędzającym życie w więzieniu, w najgorszej z możliwych dzielnic Los Angeles.
Mógł być teraz na plaży w Kalifornii albo w Sound Studios i spełniać marzenia, a siedział na pieprzonym Bauchet.
Codziennie budził się z myślą, że życie przecieka mu przez palce, a on nadal tkwi w miejscu. Cały czas spędzał na rozmyślaniu i nie służyło mu to wcale, bo z każdą godziną coraz bardziej wierzył w bezsens swojego życia.
Gdy tu przyjechał miał plany i marzenia, a teraz ma na koncie kilka drobnych przestępstw i słabe relacje z kumplami z zespołu.
Momentami jego myśli prowadziły go do miejsca, w którym wierzył, że to chyba lepsze niż wolność, bo przynajmniej ma gdzie spać. To już jednak nie te czasy, kiedy przez rok włóczyli się po brudnych ulicach, żebrali o jedzenie i spali pod mostem.
Żyli jak bezdomni, którzy każdego dnia walczyli o przetrwanie, a mimo to nie opuszczała ich ta naiwna myśl, że nadejdzie dzień, kiedy będą wielcy i będą cokolwiek znaczyć.
Do domu nie wróci, bo prędzej dałby się pogrzebać żywcem. Nie po to uciekł, żeby teraz uczyć się tam życia od nowa. Zresztą nie musi tam być, by wiedzieć, że wciąż nic się nie zmieniło i dawno już przestał nawet utrzymywać przy życiu tę złudną nadzieję, że ktoś przyjąłby go z otwartymi ramionami.
Często zastanawiał się, czy ktokolwiek jeszcze o nim pamięta, a za nic w świecie nie chciał być zapomnianym i okropnie się tego bał. Wiedział jednak, że dla nich już nie istniał.
Z przemyśleń wyrwał go głuchy trzask, który zadzwonił mu w uszach, chłostając bezlitośnie jego bębenki. Wielkie, pancerne drzwi otworzyły się i do środka wszedł znienawidzony przez niego strażnik więzienny.
Był to człowiek, z którym Sebastian już nie raz zdążył się pożreć, wytknąć wszelkie możliwe błędy i skomentować jego brak poczucia stylu, nie pomijając przy tym okropnego gustu muzycznego. Obdarzał go przy tym nieustępliwym i krytycznym spojrzeniem, co zaogniało ich konflikt do granic możliwości.
— Harrison, rusz tę swoją leniwą dupę, bo dziś wychodzisz. Znowu. I tylko czekać, aż ponownie się zobaczymy — rzucił znudzony, notując coś w swoim grubym, obitym skórą notesie.
Chłopak usłyszawszy te słowa momentalnie poderwał się z miejsca, a niedopałek niezauważalnie zniknął pod jego butem.
— Jak to możliwe? — zapytał szczerze zdziwiony. — Myślałem, że będę tu gnić do usranej śmierci. Kto wyłożył forsę?
Strażnik zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową. Następnie ponownie nabazgrał coś niezdarnie w notesie i sapiąc ciężko, wsunął go wraz z długopisem z powrotem do tylnej kieszeni spodni.
— Nie przedstawiał się, ale wyglądacie podobnie, więc przypuszczam, że jest takim samym skończonym dupkiem jak ty. I pewnie też ćpunem — odparł, a po jego twarzy przebiegł złośliwy uśmieszek. — Ale chwała mu, że uwolnił mnie od użerania się z tobą. Bałem się, że to potrwa jeszcze przynajmniej kilka miesięcy, ale jak powiadają, idioci zawsze mają szczęście.
Brunet spojrzał na niego złowrogo i w pośpiechu złapał za swoją skórzaną kurtkę. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, czy nie powinien wyrównać rachunków. Zaraz potem przypomniał sobie jednak, że przecież pragnie zacząć nowe życie i nie może rozpoczynać go od kolejnej rozprawy sądowej. Przełknął więc gorycz pokory i przeczesał niezgrabnie palcami swoje gęste włosy.
— Też mam nadzieję, że widzę tę twoją parszywą mordę po raz ostatni — mruknął pod nosem i nie czekając na odpowiedź w mgnieniu oka opuścił celę.
Gnał przed siebie mijając znajome korytarze i cele tak szybko, jakby się bał, że ktoś za chwilę zmieni zdanie, a on będzie musiał tam wrócić. Niósł się za nim jedynie stukot ciężkich butów, gdy przyspieszył kroku, a kiedy tylko znalazł się poza murami Mens Central Jails, poczuł się naprawdę wolny.
Poczuł chłodny powiew wiatru na twarzy i odetchnął. Wtedy naprawdę odetchnął pełną piersią. Nabrał powietrza tak mocno, że omal nie rozerwało mu ono płuc, a następnie leniwie wypuścił je ustami czując, jak każda ulatująca z niego cząsteczka tlenu pociąga za sobą irytację, złość i zwątpienie.
Gdy dostrzegł te śledzące go z okien, znienawidzone twarze wydarł się tylko:
— Pierdolcie się wszyscy. Więcej się nie zobaczymy.
Ostentacyjnie pokazał im środkowy palec, rozbił pustą butelkę, którą znalazł przy masywnej bramie o kolumnę aresztu, splunął i ruszył przed siebie.
Sebastian był istotą niezmiernie osobliwą. Był zbyt pewny siebie, co momentami ocierało się niemal o czysty narcyzm i z całą pewnością nie miał wrodzonego daru zjednywania sobie ludzi, jak Billy czy Mike. Było wręcz odwrotnie.
Jego niewyparzony język i wiecznie zirytowane spojrzenie odpychało większość tych, którzy choćby na milimetr próbowali się do niego zbliżyć, ale z całą pewnością coś w sobie miał.
Jakąś drugą stronę, którą zwykł odsłaniać tylko przed nielicznymi i tajemnicę. Enigmatyczny błysk w oku i dziecięcą naiwność, która przejawiała się głównie w momentach, gdy stawiał przed sobą jakiś wzniosły cel.
Z całych sił wierzył, że przyszedł na świat po to, by być kimś i nigdy nie myślał o sobie, jak o zwykłym przeciętniaku. Choć wyglądem bliżej mu było do młodego Osbourne’a, to swoją uporczywością i wytrwałością doścignął już nawet The Trash Bag Killera, bo już dawno porzucił wszelkie mentalne ograniczenia.
Być może fakt, że nie wierzył w rzeczy niemożliwe sprawiał, że ludzie, którzy mieli okazję bliżej go poznać, czuli w jego towarzystwie, że mogą wszystko.
Niezmierzone fantazje na temat tego jak mogłoby wyglądać jego życie zakrawały nierzadko o absurd, ale nie zmieniało to jednak faktu, że wypełniały go po brzegi ogromną zawziętością.
Mimo swojego gorszącego zachowania i dysydenckiej natury z pewnością był istotą interesującą.
Miał piękną twarz i zupełnie nie współgrający z nią charakter. Bywał strasznym dupkiem i chociaż zdawał sobie z tego sprawę, to wcale nie zamierzał tego zmieniać.
Rok 1973
Dochodziła północ. Niebo na zewnątrz było czarne, a noc spowiła cały świat, otulając go obsydianowym suknem.
Małą Vanessę zbudziły krzyki dochodzące z kuchni. Otworzyła zaspane oczy i przecierając twarz dłońmi wyślizgnęła się spod swojej kołdry. Na palcach wyszła ze swojego pokoju, starając się narobić przy tym jak najmniej hałasu i stanęła przy drzwiach. Zacisnęła krótkie palce na ich framudze i delikatnie wychyliła głowę, by umożliwić sobie obserwację.
Na korytarzu panowała ciemność, jednak nie całkowita, bo delikatne smugi światła, wypadające z pokoju na końcu korytarza, oświetlały nieznacznie pogrążony w mroku hol.
— Lauren, co ty do cholery mówisz? — Usłyszała podniesiony głos swojego taty. Po cichu wyszła na korytarz i zaczęła niemal bezszelestnie stawiać kroki, zbliżając się coraz bardziej do uchylonych drzwi pokoju.
Wyostrzyła wzrok i wstrzymała oddech. Jej ojciec siedział na kanapie, trzymając swoją twarz w dłoniach, a matka stojąc przy oknie paliła papierosa, patrząc nieobecnym wzrokiem przed siebie.
Dziewczynkę zdziwił ten widok, ponieważ nigdy nie widziała, by jej mama praktykowała ten zupełnie sprzeczny, wydawać by się mogło z jej naturą, nawyk. Może przez te wszystkie lata skrzętnie to przed nią ukrywała?
Krople deszczu za oknem uciążliwie dudniły w szyby rozwiewając wszystkie jej myśli i bezlitośnie sprowadzały na ziemię, zrzucając na jej dziecięce barki ciężar trudnej do zaakceptowania rzeczywistości.
— Lauren… — I znowu ten przepełniony bezsilnością głos. Anthony podszedł do swojej żony i złapał ją delikatnie za ramię, ale ona gwałtownie mu się wyrwała. Zachowywała duży dystans, jakby jego ciało paliło żywym ogniem i nie pozwalała mu zbliżyć się do siebie choćby na milimetr.
— Spójrz na mnie, do jasnej cholery! Mówię do ciebie! — krzyczał, potrząsając za jej ramiona, a ona patrzyła na niego wzrokiem pełnym złości i strachu.
— Odwal się! — powiedziała nagle i gwałtownie mu się wyrwała. Podeszła do wielkiej szafy i uklękła na podłodze, co jakiś czas zerkając na odbicie męża, które nieruchomo obserwowało ją w lustrze.
Vanessa zawsze przeglądała się w jego tafli przymierzając ubrania i buty należące do jej matki. Marzyła, że kiedy dorośnie będzie tak piękna i elegancka jak ona, ale teraz widząc ją w takim stanie, poczuła ogromny zawód.
Obraz ich czwórki, jaki od zawsze miała w swojej głowie całkowicie różnił się od tego, czego w tamtej chwili była świadkiem. Przecież rodzice zawsze powtarzali, że rodzina powinna trzymać się razem i że przecież zawsze tak będzie. Mimo wszystko… Czym więc było to, co teraz było w stanie ich rozdzielić?
Kobieta wyciągnęła z szafy dużą czarną torbę i zaczęła wrzucać do niej niedbale wszystkie swoje rzeczy. Wyglądała tak, jakby była całkowicie zatopiona w swoich myślach i zdawała się nie zauważać tego, co dzieje się wokół niej. Za każdym razem jednak, kiedy słyszała głos mężczyzny, wzdrygała się mimowolnie.
— Kochanie, porozmawiajmy… — Głos jej ojca jeszcze bardziej się załamywał. Postanowił podjąć jeszcze jedną próbę zatrzymania jej i ratowania ich rodziny, ona jednak całkowicie oddana swojemu postanowieniu zdawała się ignorować jego błagania.
— Nie mamy już chyba o czym — rzuciła krótko, nawet na niego nie patrząc.
Stanął przed nią i przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń za oknem jak zahipnotyzowany, a gałęzie wielkiego dębu zawzięcie uderzały w szyby, jakby chciały przerwać tę uporczywą ciszę.
Mała Vanessa cofnęła się delikatnie do tyłu, czując pod stopami przeraźliwy chłód drewnianej podłogi. Wstrzymała oddech, czekając w napięciu na to, co za chwilę miało się wydarzyć.
— Jak to nie mamy? O czym ty w ogóle mówisz? — podjął znów Anthony. — Jesteśmy rodziną, mamy dzieci. Naprawdę chcesz, żeby dorastały bez matki? Vanessa ma dopiero siedem lat, Thomas niewiele więcej.
Kobieta nagle odwróciła się, spojrzała na niego bez wyrazu, a potem zatrzymała rozbiegany wzrok na olchowej podłodze.
— Thomas jest już prawie dorosły — odparła.
Nieoczekiwanie wstała, usiadła na fotelu chowając twarz w dłoniach i siedziała tak w bezruchu chwilę, a może parę chwil. Może nawet całą wieczność, dla Vanessy w tamtym momencie czas zaczął płynąć zupełnie inaczej.
— Dorosły? O czym ty mówisz?
— Chcę zabrać dzieci ze sobą — wypowiedziała nagle słowa, które wydawały się zatrząść całym jego światem niczym huragan.
Wypuścił z dłoni kubek, który z hukiem uderzył o ziemię i roztrzaskał się na milion maleńkich kawałeczków, zalewając przy tym całą swoją zawartością biały, puchaty dywan.
Kiedy w końcu dotarło do niego, co zrobił, spojrzał nerwowo na drzwi, próbując wybadać, czy żadne z jego dzieci się nie obudziło. Dziewczynka uchyliła się delikatnie, by nie zostać zauważoną, czemu sprzyjał panujący dookoła półmrok. Odetchnęła.
— Słucham? — zapytał i zatrzymał swój wzrok na kobiecie, która do tamtego momentu była całym jego światem. Lustrował ją uważnie w taki sposób, jakby próbował wybadać, czy to, co usłyszał nie było tylko przesłyszeniem.
— Biorę dzieci ze sobą. Wrócę tu po nie, ale jeszcze nie teraz — powiedziała nagle, a przez jej twarz niemal niezauważalnie przebiegł grymas niepewności.
— Chcesz mnie zostawić po tylu latach?
Zamarła w bezruchu. Patrzyła na niego z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła otworzyć ust. Zamrugała kilkakrotnie, skubiąc nerwowo fragment jedwabnej niebieskiej koszuli, która idealnie podkreślała jej filigranową figurę. I była to jej ulubiona koszula, którą zakładała tylko na specjalne okazje, dlaczego więc miała ją na sobie tego wieczoru?
— Poznałam kogoś… — wypaliła.
W pierwszej chwili te słowa w ogóle do niego nie dotarły. Odbiły się od muru, który wokół siebie utworzył i uleciały w eter. Wiedział jednak, że nie może temu zaprzeczać, bo ta bolesna prawda prędzej czy później uderzy go prosto w twarz i powali na ziemię.
Ogarnęła go wściekłość tak niewyobrażalna, jakby wstąpiło w niego coś, co nie pozwalało na kontrolowanie ruchów. Złapał ją za ramiona i zaczął potrząsać, jak szmacianą lalką. I sam siebie nie poznawał, a wstyd, który czuł odbijał się w jego oczach.
Wyglądał jak zdesperowany nastolatek, który nie dostał tego, czego chciał i ani trochę nie przypominał ojca, jakim starał się być w oczach swoich dzieci na co dzień.
— Jak mogłaś nam to zrobić? Jesteś pieprzoną egoistką! Przysięgałaś mi przed ołtarzem, że zawsze będziesz mi wierna. Teraz to już nic dla ciebie nie znaczy?
Słowa jej taty sprowadziły ją na ziemię. Wypluwał je z ust niczym pociski, a ona stała nieruchomo nie mogąc nic z siebie wydusić. Słyszała jeszcze całą masę nieprzyjemnych rzeczy, które rozbiły ją na małe kawałeczki.
W tamtym momencie sama nie była pewna, czy to wszystko, co widziały jej oczy działo się naprawdę czy to tylko dziecięca, nieco wybujała wyobraźnia płata jej figle.
Jak przez mgłę obserwowała matkę, która bierze w dłoń swoją torebkę i wychodzi z domu trzaskając frontowymi drzwiami.
Tak po prostu. Bez słowa i bez pożegnania.
Cofnęła się do swojego pokoju i na palcach, najciszej jak tylko potrafiła wsunęła się bezszelestnie pod kołdrę. Przytulona do swojej pluszowej zabawki aż do samego rana nie potrafiła zasnąć, choć pragnęła tego najbardziej na świecie. Bo jedynie sen był w stanie przynieść jej ukojenie.
Rok 1984
Słońce zdążyło już wzbić się ku górze, omiatając całe miasto palącymi promieniami. Żar lał się z nieba, oblewając ulice parnym powietrzem, a wysokie palmy niczym w proteście rzucały dający wytchnienie cień.
Ludzi z minuty na minutę przybywało. Całe chmary spieszących się gdzieś istot, biegnących przed siebie, jakby bojących się, że nie zdążą na ostatni pociąg. Do pracy, do szkoły, gdziekolwiek, w transie przemierzających ścieżki słonecznego Miasta Aniołów. Nieobecnie, pogrążając się nieświadomie w swoich własnych myślach, gnali zostawiając za sobą wszystko.
Dwie wysokie postacie podążały ku głównej ulicy na Sunset Boulevard i żywo o czymś ze sobą dyskutując, zdawały się nie zauważać tego, co dzieje się wokół nich.
— Stary, ratujesz mi dupę po raz kolejny. Naprawdę myślałem, że tam zgniję. Już powoli zacząłem się przyzwyczajać do tej zimnej celi i kracianych okien — zaczął ten pierwszy, przesadnie przy tym gestykulując. Włosy w kolorze ciemnej czekolady powiewały lekko na wietrze, przylepiając się czasem do jego twarzy. To zawsze wywoływało w nim irytację, ale ani myślał ich ścinać.
— Nie ma o czym mówić. W końcu jesteśmy kumplami, nie? — rzucił retorycznie wysoki blondyn, poprawiając niedbale swoją nastroszoną, tlenioną czuprynę i upił łyk siarkowego wina. Aktualnie tylko na nie było go stać.
Życie na Sunset Strip nie rozpieszczało i bywały momenty, w których przez kilka dni nie mieli co włożyć do ust. Zatęchłe mieszkanie i brak pieniędzy na jedzenie to w tamtych rejonach norma. Dach przeciekał, a w ich domu zaczęły pojawiać się szczury i inne robactwo, ale oni zdawali się w ogóle tym nie przejmować.
Te próby przetrwania nie były marzeniem nikogo, kto przyjechał do Los Angeles robić karierę muzyczną, ale z równie dużą pewnością nikt nie oczekiwał, że życie w tak wielkim i obcym mieście od samego początku będzie bajką.
— Mike, dajże spokój. Jest o czym mówić. To już kilkunasty raz w tym więzieniu — westchnął przeciągle, mrużąc oczy.
Shepard posłał mu współczujące spojrzenie. Wyglądało na to, że puścił w niepamięć wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w ostatnim czasie albo przynajmniej nie dawał po sobie poznać, że żywi, wobec tego jeszcze jakikolwiek żal.
W przeciwieństwie do Sebastiana miał raczej łagodne usposobienie i na ogół unikał agresji, a wszelkie konflikty starał się rozwiązywać polubownie na tyle, na ile było to możliwe. Temperamentem różnili się jak ogień i woda, a obserwując ich z boku ciężko było uwierzyć, że w ogóle potrafią dojść do porozumienia na jakiejkolwiek płaszczyźnie.
Szli barwnymi uliczkami na przedmieściach West Hollywood i rozmawiali. Niebo zaczynało nabierać wyrazistych barw, a muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, zupełnie tak, jakby starała się zagłuszyć ich rozmowę.
— Doskonale cię rozumiem — odparł i zawahał się na moment. — Ale sam jesteś sobie winien. Powinieneś nauczyć się bardziej panować nad emocjami, bo obijanie komuś mordy tylko dlatego, że spojrzał na ciebie krzywo to słaby pomysł, co nie?
Sebastian otworzył delikatnie usta chcąc już coś powiedzieć, jednak, kiedy zdał sobie sprawę, że jego kumpel ma całkowitą rację zamilkł, wypuszczając jedynie ze świstem powietrze.
Zacisnął mocno wargę, bo przypomniał sobie sytuację, kiedy w jednym z barów na West Hollywood jakiś facet zaczął głośno wyrażać swoje zdanie na temat ich muzyki. Nie mógł mu tego darować, zacisnął dłoń w pięść i niczego więcej nie pamięta. Był jak w amoku. Jak dzikie wygłodniałe zwierzę spuszczone z łańcucha. O tym, że prawie pozbawił drugiego człowieka życia dowiedział się dopiero wtedy, kiedy zimne metalowe kajdanki oplotły jego nadgarstki. Skrzywił się na to wspomnienie.
— Skąd w ogóle wzięliście pieniądze? — mruknął, przenosząc wzrok na kumpla.
Tleniony blondyn zaciągnął się po raz ostatni, po czym niedopałek bezceremonialnie wyrzucił przed siebie.
— Odebrałem kilka długów, chłopaki trochę pohandlowali, jakoś to ogarnęliśmy. Zresztą, chcąc nie chcąc potrzebujemy wokalisty.
Brunet kiwnął głową.
— Dużo nad tym wszystkim myślałem za kratami i doszedłem do wniosku, że zaprzepaszczamy szansę. Chyba najwyższa pora wziąć się w garść, odstawić używki i zacząć podejmować konkretne kroki, które zaprowadzą nas tam, gdzie przecież chcemy być. Zeppelini nie stali się sławni, bo siedzieli na tyłku i wciągali kokę.
Mike roześmiał się głośno, zwalniając kroku. Opróżnił do dna butelkę wina i wyrzucił ją do stojącego przy drodze kosza. Wystawił twarz do słońca, a następnie zamrugał kilkakrotnie jakby z niedowierzaniem i zwrócił się w stronę przyjaciela.
— Stary, ja tam wierzę, że jesteśmy nieźli, ale my i Zeppelini? Wiesz kim są oni na dzisiejszej scenie, a kim przy nich jesteśmy my? Takich zespołów jest tu milion.
Sebastian skrzywił się i popatrzył z zamyśleniem przed siebie.
— Skończ pieprzyć — wypalił nagle. — My nie jesteśmy tacy jak te amatorskie pseudogwiazdy rocka, bo mamy świetne teksty i własny styl. Jeszcze zobaczysz, że cały świat o nas usłyszy, a ja zrobię wszystko, co tylko mogę zrobić, byśmy byli jak Led Zeppelin. A nawet lepsi.
Mike popatrzył na niego pobłażliwie tak, jakby patrzył na kilkuletniego chłopca naiwnie przekonanego o tym, że kiedy dorośnie będzie wysyłał rakiety w kosmos. Ale Sebastian już taki był. Nie sposób było go przekonać, że coś w co tak żarliwie wierzy, może nie okazać się takie, jak tego oczekiwał, dlatego też przytaknął mu, zmieniając temat.
— Swoją drogą, w La More czekają na nas chłopaki — rzucił optymistycznie, a jego głos momentalnie nabrał innego tonu.
— Poważnie? Nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziliśmy czas w pełnym składzie. Każdy zaczął tak mocno żyć swoimi sprawami, że chyba zapomnieliśmy, że wciąż jesteśmy zespołem — powiedział i odchrząknął z zakłopotaniem. — Mike, wiem, jak między nami bywało, ale to nie zmienia faktu, że jestem ci szczerze wdzięczny.
— To nie tylko moja zasługa, Steve, Billy i Love też bardzo się starali, żeby cię stamtąd wyciągnąć. Od tego są przyjaciele, co nie?
Sebastian uśmiechnął się lekko, uświadomiwszy sobie, że oni, to wszystko co teraz ma.
— Wielkie dzięki.
Blondyn kiwnął tylko głową w geście zrozumienia i nie ciągnąc już tematu obaj ruszyli w znanym im kierunku.