Supercepcja. Szósty zmysł - ebook
Supercepcja. Szósty zmysł - ebook
Co zrobisz by uchronić swoich przyjaciół przez groźnym niebezpieczeństwem?
Janek, Zosia, Klara, Julka i Tymek to paczka wystrzałowych przyjaciół. Co ich łączy? Supermoce!
Janek ‒ doskonały wzrok
Klara ‒ perfekcyjny słuch
Julka ‒ superczuły dotyk
Zosia ‒ niezawodny węch
Tymek ‒ idealny smak
Tymek zaginął. I wciąż nie wiadomo, co się z nim stało. Ale od czego ma się przyjaciół? Tylko tym razem, w niebezpiecznej misji może wziąć udział jedynie Zosia i Janek. Czy poradzą sobie sami, bez kumpli i ich supermocy?
Szczęśliwie uświadamiają sobie, że istnieje jeszcze szósty zmysł. To oznacza, że istnieje ktoś, kto tak jak oni, posiada super zdolności i może im pomóc odnaleźć przyjaciół.
Tymczasem na ich trop wpadli już porywacze.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7607-9 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To pytanie zadają sobie Julka, Klara i Tymon, którzy spotykają się przez przypadek i odkrywają, że każde z nich posiada jeden wyjątkowo wrażliwy zmysł. Można to nazwać supercepcją. Percepcja to odbieranie świata za pomocą zmysłów, a supercepcja — posiadanie superzmysłów.
Julka ma superdotyk, Klara — supersłuch, a Tymon — supersmak. Mógł mieć na to wpływ pewien tajemniczy wybuch, do którego doszło tuż przed ich narodzeniem i który nierozerwalnie połączył losy całej trójki. Czy raczej piątki, bo z biegiem czasu dołączają do nich Janek obdarzony superwzrokiem i Zosia o superczułym węchu. A może pojawi się jeszcze ktoś?
Nastolatkowie przeżywają niezwykłe przygody, podczas których uczą się, jak korzystać ze swoich mocy, i poznają siłę przyjaźni. Jednocześnie ich tropem podąża dwoje tajemniczych i bezwzględnych naukowców, którzy za wszelką cenę pragną poznać sekret nadzwyczajnych zdolności tej piątki.
Czy przyjaciołom uda się uniknąć niebezpieczeństwa?PROLOG,
KTÓREGO AKCJA TOCZY SIĘ NA INNYM KONTYNENCIE
Aurelia siedziała oparta łokciami o blat biurka. Przed sobą miała okno, a za oknem – rozłożyste i kwitnące bujnie drzewo jakarandy, na którym uwielbiały przesiadywać papugi kakadu. Zlatywały się z całej okolicy, żeby odpocząć wśród fioletowych kwiatów, a potem nagle, jakby ktoś klasnął w dłonie, podrywały się z gałęzi i furkoczącym stadem odlatywały nie wiadomo dokąd.
Aurelia lubiła przyglądać się ptakom. W myślach nadawała im imiona i wyobrażała sobie, jak wyglądają ich relacje i co papugi robią każdego dnia. Na przykład Brajan, największy i najbardziej zawadiacki ptak z wielkim pióropuszem, często zadziornie nastroszonym, zawsze musiał mieć całą gałąź tylko dla siebie. Kiedy jakaś inna papuga ośmieliła się na niej usiąść, Brajan natychmiast do niej doskakiwał, stroszył pióropusz i machał nerwowo głową. „To moje miejsce”, zdawał się mówić. „Zjeżdżaj stąd!” I zawsze udawało mu się przegonić intruza.
Ale dzisiaj Aurelia, patrząc na papugi, wcale o nich nie myślała. Myślała o swojej mamie.
Mama Aurelii, Beata, pracowała na uniwersytecie w Sydney i kiedy tylko udawało jej się znaleźć czas dla córki, była naprawdę wspaniałą mamą. A jednak miała w sobie coś, jakąś zadrę czy tajemnicę, którą Aurelia wyczuwała, ale której nie potrafiła nazwać. Na co dzień ta tajemnica pozostawała głęboko ukryta, ale czasami, pod wpływem jakichś nieznanych dziewczynce okoliczności, wydostawała się na powierzchnię i dawała o sobie znać napięciem i zdenerwowaniem. Od kilku dni Aurelia czuła, że właśnie coś takiego zaczyna się z mamą dziać.
Oczywiście mama udawała, że wszystko jest w najlepszym porządku. Uśmiechała się tak samo jak zwykle, tak samo jak zwykle żartowała i z takim samym zainteresowaniem wysłuchiwała opowieści o tym, co wydarzyło się u Aurelii w szkole. Ale tak jak zwierzęta wyczuwają nadchodzące tsunami, choć fali nie widać jeszcze na horyzoncie, tak samo dziewczynka czuła, że coś się zbliża. Że nadciąga coś poważnego, może nawet groźnego, co jest związane z tajemnicą tak skrzętnie skrywaną przez mamę. I choć na razie nad plażą świeciło słońce, a ocean zapraszał, żeby moczyć w nim nogi, Aurelia już wiedziała, że za chwilę woda gwałtownie wtargnie na brzeg i zatopi, co się da.
Tak, tak… Aurelia przewidywała kataklizm, a przewidywania dziewczynki zawsze się sprawdzały.
Była niedziela. W dni wolne od szkoły mama często wymyślała jakieś atrakcje. Zabierała córkę nad ocean, gdzie mogły popływać, albo do kina w mieście, a czasami pakowały plecaki i wybierały się razem na całodniową wycieczkę krajoznawczą. Aurelia musiała przyznać, że mama zwykle miała bardzo fajne pomysły. Dzisiaj na przykład zaproponowała piknik. Ale dziewczynka wiedziała, że to nie będzie taki zwykły piknik, bo kiedy mama kroiła chleb na kanapki, ze zdenerwowania drżały jej ręce. Szykowało się coś poważnego i Aurelia była pewna, że to coś wiąże się z tajemnicą jej mamy.
Bo co by to mogło być innego? Ich życie toczyło się wyjątkowo spokojnie. Mieszkały w niewielkim domu na przedmieściach Sydney. Aurelia chodziła do szkoły, a jej mama prowadziła wykłady z zoologii na uniwersytecie. Jej specjalnością były ssaki Australii. To właśnie po to, żeby prowadzić nad nimi badania, przyjechała tutaj z maleńką Aurelią dziesięć lat wcześniej.
Dziewczynka spakowała do specjalnej piknikowej torby koc, obrus i spray na owady, mama zabrała prowiant i napoje. Wsiadły do samochodu i ruszyły w kierunku Hyde Parku, na piknik, który miał zmienić ich życie.
Mama Aurelii rzeczywiście była zdenerwowana. I rzeczywiście wymyśliła ten piknik, żeby w miłej atmosferze w jak najdelikatniejszy sposób przekazać córce pewną trudną informację.
Aurelia była wyjątkowo wrażliwym dzieckiem. Nie lubiła hałasu, głośnej muzyki, zbyt wielu osób wkoło, ale przede wszystkim – nie lubiła być zaskakiwana. Zwykle dzieci przepadają za niespodziankami, jednak Aurelia ich nie znosiła. Dlatego mama postanowiła tak zaaranżować całą sytuację, żeby dziewczynce łatwiej było przyjąć to, co miała jej do powiedzenia.
Obserwowała córkę dyskretnie. Aurelia była szczupła, drobna i wiotka, ze swoją jasną cerą i ogromnymi zielonkawymi oczami przypominała elfa. Ale tym, co najbardziej przyciągało uwagę każdego, kto na nią spojrzał, były włosy: długie do pasa, gęste i błyszczące jak świeżo wyjęty z łupiny kasztan. Aurelia zapuszczała je od dziecka. Mama co jakiś czas namawiała ją, żeby je ścięła, bo mieć takie długie włosy to przecież bardzo niewygodne, zwłaszcza kiedy się często pływa. Ale Aurelia nie chciała o tym słyszeć. Była z nich szalenie dumna. Teraz, kiedy pochylona rozkładała na trawie koc w czerwono-żółtą kratę, włosy opadały jej prawie do ziemi. Na szyi dziewczynki kołysał się wisiorek, podobny kształtem do litery pi, którego nigdy nie zdejmowała.
Mama patrzyła, jak dziewczynka wygładza starannie koc, wyjmuje z torby pudełko z sałatką i drugie, z kanapkami. Aurelia wydawała się spokojna i skupiona, ale jak zareaguje na to, co za chwilę usłyszy? Trudno było przewidzieć. Jako małe dziecko na wszystkie gwałtowne zmiany reagowała płaczem. A najbardziej nie lubiła rozstawać się z mamą. Do tego stopnia, że mama cały czas musiała ją nosić – albo na rękach, albo w specjalnej chuście. Co będzie, kiedy córka dowie się o wyjeździe?
– Kochanie… – Mama odchrząknęła. – Może zanim zaczniemy jeść, zaplotę ci warkocz?
Zaplatanie warkocza to był ich rytuał, obie go uwielbiały. Aurelia usiadła więc po turecku na kocu, mama uklękła za nią i zaczęła przeczesywać palcami włosy córki. Robiła to delikatnie i czule, ale mimo to Aurelia wyczuwała w ruchach jej dłoni napięcie.
– Kilka dni temu rozmawiałam z panią Iloną – zaczęła mama ostrożnie. – Pamiętasz, to ta osoba, która zajmuje się twoją babcią. Dowiedziałam się od niej, że babcia ostatnio znacznie gorzej się czuje. Coraz mniej pamięta i ma kłopoty z sercem. Pani Ilona uważa, że babcia nie powinna już mieszkać sama. Wymaga stałej, fachowej opieki…
Mama starała się mówić spokojnym, łagodnym tonem, ale ciężko jej było opanować drżenie głosu.
– Dlatego zdecydowałyśmy, że najlepiej będzie przenieść babcię do jakiegoś dobrego domu spokojnej starości. Pani Ilona obiecała, że pomoże to załatwić, ale… to ja powinnam osobiście wszystkiego dopilnować. Być z babcią podczas przeprowadzki.
Mama zawiesiła głos. Choć powiedziała już prawie wszystko, najtrudniejsze miała jeszcze przed sobą. Nie przypuszczała, że Aurelia ją ubiegnie.
– Chcesz do niej pojechać, prawda? – spytała dziewczynka.
Mama poczuła wielką ulgę.
– Tak – odpowiedziała. – Zamierzam polecieć do Polski i załatwić wszystkie sprawy związane z przeniesieniem babci. Myślę, że nie potrwa to dłużej niż trzy tygodnie…
Aurelia odwróciła się tak gwałtownie, że niedokończony warkocz się rozplótł i włosy rozsypały się jej po plecach. Mama spodziewała się łez i wyrzutów, ale dziewczynka nie była smutna. Była… uradowana!
– Wspaniale! – Klasnęła w dłonie. – To kiedy ruszamy?
Mama z nerwów zaczęła rozcierać palcami płatek ucha. Tak. Tego się właśnie obawiała. Że Aurelia będzie chciała jechać razem z nią. A do tego pod żadnym pozorem nie mogła dopuścić. Jeszcze nie teraz. Gdyby przez przypadek tajemnica wyszła na jaw…
– Nie, kochanie, ty zostajesz. – Starała się, żeby jej głos zabrzmiał stanowczo. – Masz szkołę. Umówiłam się z Abigail, że będziesz mogła mieszkać u niej przez ten czas.
Abigail była ich sąsiadką. Miała trzydzieści lat, duży dom z basenem i piekła najlepszy placek cytrynowy na świecie. Aurelia bardzo ją lubiła.
Dziewczynka przez chwilę zastanawiała się nad tym, co powiedziała mama. A potem zmarszczyła brwi i zapytała grzecznie:
– Mamusiu, kiedy ja ostatnio byłam w Polsce?
To z pozoru niewinne pytanie natychmiast wyprowadziło mamę z równowagi. Bo prawda była taka, że Aurelia jeszcze nigdy w Polsce nie była. To znaczy owszem, urodziła się w Warszawie, ale odkąd jako kilkumiesięczne dziecko przyjechała z mamą do Australii, już nigdy do kraju nie wróciła. Ani razu.
– Obiecałam ci, że kiedyś cię tam zabiorę. Ale jeszcze nie teraz. Jesteś za mała.
– Nie jestem za mała! I muszę z tobą pojechać! – Aurelia chwyciła mamę za ręce. – Nigdy nie widziałam się z babcią! Ona… na pewno byłaby bardzo szczęśliwa, gdybyśmy się spotkały. Jest chora. Przecież to takie ważne, żebyśmy się zobaczyły, zanim…
Straszne słowo zawisło pomiędzy nimi.
– Przecież się widujecie! – zauważyła mama. – Prawie codziennie!
– Na Skypie! To jest takie… sztuczne! Nie mogę się do niej przytulić! Ani ona nie może pogłaskać moich włosów. Mamo, muszę z tobą pojechać!
Mama nigdy nie podnosiła głosu na Aurelię. Nigdy. Ale teraz, czując, że jej córka ma rację, i nie mając żadnych sensownych argumentów przeciw, nie wytrzymała.
– Nigdzie nie pojedziesz!!! Zostajesz tutaj!!! – krzyknęła tak głośno, że przechodząca alejką para młodych ludzi aż się na nie obejrzała.
Aurelia patrzyła na mamę przez chwilę szeroko otwartymi, trochę przestraszonymi oczami, a potem przełknęła ślinę i powiedziała:
– Oczywiście, mamo. Jak sobie życzysz.
„A więc to dlatego mama była ostatnio taka zdenerwowana”, myślała Aurelia, sięgając po bidon z wodą. Wcale nie chodziło o to, że bała się powiedzieć, że wyjeżdża. Bała się czegoś innego. Obawiała się, że Aurelia będzie chciała jechać razem z nią. Tylko dlaczego tak bardzo się wzbraniała przed wspólną podróżą do Polski?
Aurelia nie zamierzała się poddawać, jednak wiedziała, że kłótnia w niczym tu nie pomoże. Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, żeby poczekać, więc udała, że przyjęła słowa mamy do wiadomości, i zaczęła popijać małymi łykami wodę z bidonu.
A kiedy pochyliła się, żeby go odstawić, nagle jej wzrok przyciągnęła rodzina z maleńkim dzieckiem, która piknikowała kawałek dalej, w cieniu rozłożystej akacji. Maluch nie umiał jeszcze chodzić. Mama posadziła go na kocu, podparła poduszką i włożyła mu do rączki czerwoną grzechotkę. Dziecko zaczęło nią energicznie machać, a potem rzuciło zabawkę na koc. Mama podniosła ją, podała małemu, a on znowu zaczął nią machać i chwilę później grzechotka znowu leżała na kocu, a dziecko wyciągało w jej stronę rączki…
W tym momencie ten sam głos, który wcześniej powstrzymał Aurelię od kłótni z mamą, kazał jej popatrzeć na drzewo, pod którym siedziała rodzina z dzieckiem. Zaskoczona dziewczyna przesuwała powoli wzrok wzdłuż pnia w górę, aż do grubego, wygiętego ze starości konaru znajdującego się dokładnie nad maluchem bawiącym się grzechotką.
I nagle Aurelia poczuła, że musi coś zrobić.
Bo jeśli tego nie zrobi, wydarzy się straszne nieszczęście.
Mama Aurelii była na siebie zła. Wiedziała, że nie powinna krzyczeć na córkę. Właściwie powinna ją pochwalić, że myśli o babci i chce się z nią spotkać. Przecież dziewczynka nie mogła wiedzieć, że sytuacja jest skomplikowana i że pobyt w Polsce może być dla niej groźny.
„Jak dobrze, że przestała się upierać”, pomyślała mama. „Pojadę sama, zorientuję się w sytuacji, a jeżeli będzie bezpiecznie, to wrócę po nią i ją tam ze sobą zabiorę”.
Aurelia wychyliła się, sięgnęła po bidon i wypiła kilka łyków wody. Mama znowu zaczęła zaplatać córce włosy. Zdążyła pomyśleć, że wszystko się na pewno ułoży, tak jak ten warkocz, kiedy nagle Aurelia poderwała się na równe nogi. Wszystko działo się tak szybko, że mama nie zdążyła nawet rozluźnić uchwytu i między jej palcami zostało kilka wyrwanych włosów.
– Córeczko! – krzyknęła zaskoczona, ale Aurelia już jej nie słyszała.
Pędziła ile sił w nogach w kierunku siedzącej kilkadziesiąt metrów dalej rodziny.
Dopadła do nich, porwała w objęcia siedzące na kocu niemowlę i odskoczyła do tyłu. Rodzice dziecka, zaszokowani tą sytuacją, zaczęli krzyczeć – i w tym momencie wielki spróchniały konar akacji oderwał się od drzewa i upadł dokładnie w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą siedziało maleństwo.
„O Boże”, pomyślała mama Aurelii. „Mało brakowało, a ta gałąź spadłaby prosto na dziecko”. I w tym momencie dotarło do niej, że jej córka uratowała maleństwu życie.
Aurelia stała, oddychając szybko, i z całej siły przytulała do siebie dziecko. Maluch, kompletnie zdezorientowany, patrzył na dziewczynkę z taką miną, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Na kocu u stóp Aurelii leżał wielki popękany konar.
Nigdy wcześniej nic takiego się jej nie przydarzyło. Owszem, miewała „przeczucia”. Kiedy nauczyciel wchodził do klasy, prawie zawsze wiedziała, kogo poprosi o przeczytanie pracy domowej. Nigdy nie zaskoczył jej dzwonek listonosza przy furtce, a kiedyś, gdy były z mamą w restauracji, dziewczyna pod wpływem impulsu przesiadła się na sąsiednie miejsce. W tym momencie przechodzący obok kelner zaczepił nogą o dywan i przewrócił się, wylewając zupę na krzesło, na którym sekundę wcześniej siedziała Aurelia.
Ale to, co stało się dzisiaj, było naprawdę zaskakujące.
Ten głos w jej głowie, który kazał jej biec.
I pewność, że musi go posłuchać.
Dziewczyna oddała maleństwo zdenerwowanej matce, która ze łzami dziękowała jej za uratowanie dziecka, i wróciła do swojej mamy.
– Kochanie, to było niesamowite! Jestem z ciebie taka dumna! – Mama przytuliła ją bardzo mocno. – Ale skąd wiedziałaś, że ta gałąź spadnie?
– Nie wiedziałam – odpowiedziała Aurelia szczerze. – Poczułam, że za chwilę stanie się coś bardzo złego, a ja muszę interweniować. Tak jakby ktoś mi kazał to zrobić. Ktoś, kto siedział w środku, w mojej głowie.
– Hmmm… – Mama się zamyśliła. – Czasami tak się zdarza, że wewnętrzny głos mówi nam, co mamy zrobić. Ale to nie jest nikt obcy, to jesteśmy my sami. To się nazywa intuicja. Niektórzy ją lekceważą, ale nie mają racji. Intuicji trzeba słuchać. Zaufać jej to znaczy zaufać sobie – podsumowała. Zamyśliła się i po chwili dodała: – Nie wszystko da się wytłumaczyć rozumem.
Aurelia słuchała mamy z uwagą.
– Ja jej posłuchałam. Tej intuicji. Czyli dobrze zrobiłam?
– Bardzo dobrze, córeczko!
– No więc, mamo, intuicja mówi mi też, że muszę polecieć z tobą do Polski!
Mama zbladła.
– Myślałam, że zrozumiałaś…
– Przecież przed chwilą mi tłumaczyłaś, że trzeba słuchać tego, co nam podpowiada serce! – Aurelia chwyciła się pod boki. Wyglądała tak, jakby miała zaraz tupnąć nogą. – Moje serce, czyli intuicja czy jak to nazwiemy, każe mi jechać z tobą! I mówi, że jeżeli nie pojadę, wydarzy się jakieś nieszczęście!
Choć te słowa zostały wypowiedziane w środku dnia, w parku pełnym dzieci, psów, wózków i rowerów – zabrzmiały złowieszczo.
W Australii o nieszczęście nie było trudno. Na lądzie czaiły się jadowite węże i równie jadowite pająki, a w wodzie czyhały rekiny i śmiertelnie parzące meduzy. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mamie dziewczynki różne straszne i niebezpieczne sytuacje, które mogły się przydarzyć Aurelii pod jej nieobecność. Teraz już naprawdę nie wiedziała, co zrobić.
– No dobrze… – powiedziała w końcu. – Pomyślę.ROZDZIAŁ 1,
W KTÓRYM TYMON ŻAŁUJE,
ŻE NIE JEST PIEPRZEM
Ciemność i cisza.
Tymon nie miał nic przeciwko ciemności. Właściwie nawet ją lubił. Na przykład jako bardzo małe dziecko zasypiał tylko wtedy, kiedy w pokoju było ciemno. Sam tego nie pamiętał, ale babcia mu opowiadała, że kiedy przy jego łóżeczku w nocy paliła się lampka, płakał dopóty, dopóki mama tej lampki nie zgasiła.
Ciemność była spoko.
Cisza właściwie też mu nie przeszkadzała. Fajnie było czasami sobie w ciszy pomyśleć. Kiedy czytał książki, zawsze musiał mieć ciszę.
Ale ciemność i cisza, które panowały w kapsule zmysłów, przerażały go.
Może dlatego, że były… totalne?
Kiedy gasił światło u siebie w pokoju, zwykle nadal widział zarysy mebli i ścian. Tutaj nie widział nic. Nawet swojego palca, kiedy dotykał nim nosa.
W mieście trudno było o idealną ciszę. Kiedyś – raz – w pokoju Klary, który był obity miękkim materiałem i miał specjalne okna o grubych szybach i wygłuszone drzwi, Tymon przez chwilę nic nie słyszał. Ale nigdy nie zdarzyło mu się przebywać w tak idealnej ciszy jak ta teraz. Przestrzeń dookoła niego została całkowicie odizolowana do zewnętrznego świata. Do uszu Tymka nie dochodził żaden dźwięk poza jego własnym oddechem i biciem serca.
Chłopak czuł się tak, jakby nagle wszystko się skończyło. Świat się skończył. I czas też.
Bo ciemność i cisza sprawiły, że Tymon kompletnie stracił poczucie czasu. Nie wiedział, czy siedzi tu od dziesięciu minut, czy od dwóch godzin. Miał wrażenie, że jest zawieszony w kosmosie, a jego życie nagle zwolniło do zera.
Cisza i ciemność miały jeszcze tę wadę, że sprzyjały myśleniu. A myślenie w tym momencie nie było dla Tymona niczym miłym.
Bo myślał o mamie i o babci, o tym, jak musi im być strasznie smutno bez niego. Myślał o tacie, który na pewno też za nim tęsknił. I o Julce, i Klarze, i Zosi, i nawet o Janku. A kiedy tak o nich myślał, pod powiekami zbierały mu się łzy.
Jedna właśnie spływała mu po policzku, kiedy usłyszał szum mechanizmu pneumatycznego, który, choć cichy, dla Tymona – po kilku godzinach absolutnego odcięcia od dźwięków – zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Sekundę później pomieszczenie zalała fala jaskrawego światła. Chłopiec skulił się, zamknął oczy i dla pewności zakrył je jeszcze dłońmi, broniąc się przed jasnością, która była dla niego wręcz bolesna.
Na schodach zadudniły ciężkie kroki, czyjeś ręce porwały chłopca i podrzuciły go do góry. Tymek powoli, ostrożnie otworzył oczy. Zobaczył plecy kwadratowego kolesia i jego wojskowe buty. Mężczyzna poprawił sobie chłopca na ramieniu jak worek kartofli i ruszył na górę.
Nagle gwałtowną falą zaczęły do Tymka znowu docierać wszystkie inne bodźce. Poczuł ostry zapach laboratoryjnych zwierząt i chemiczną woń świeżej farby, usłyszał popiskiwanie zamkniętych w klatkach szczurów, jakąś muzykę dochodzącą z radia, a nawet odgłos wody kapiącej z kranu. Dyndając głową do dołu, widział też podłogę fabryki zalaną ostrym światłem lamp jarzeniowych, z czego wywnioskował, że jest już wieczór. I choć jego sytuacja dalej była niewesoła, po opuszczeniu kapsuły zmysłów poczuł się lepiej.
Nawet jego cela, z niewygodnym łóżkiem, koślawym stołem i palącą się prawie bez przerwy pod sufitem lampą, wydała mu się teraz całkiem atrakcyjnym miejscem.
Kwadratowy rzucił chłopaka na łóżko i ruszył do drzwi.
– Jestem głodny – oznajmił Tymon. – Czy mógłby mi pan przynieść coś do jedzenia?
Mężczyzna wzruszył ramionami i wyszedł, a Tymon zaczął rozglądać się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Pieprza. Czuł, że musi z kimś porozmawiać, nawet jeżeli miałby to być zwykły szczur.
Choć przecież Pieprz nie był zwykły. Miał wyjątkowe białe futerko i wyjątkową czarną łatkę na oku. Ale przede wszystkim sprawiał wrażenie, jakby rozumiał, co Tymon do niego mówi. A chłopiec bardzo chciał wierzyć, że rzeczywiście tak jest.
Jedzenie, które kwadratowy przyniósł Tymonowi, nie wyglądało zachęcająco. Na talerzu znajdowały się trzy kawałki chleba z masłem i podeschniętym żółtym serem oraz dwie zwiędłe rzodkiewki. Mimo to Tymon rzucił się na nie i pochłonął prawie wszystko. Pierwszy raz posiłek tutaj naprawdę mu smakował, aż sam się zdziwił. No ale babka Cecylia bardzo często powtarzała: najlepszym kucharzem na świecie jest głód.
Kawałek skórki, który został na talerzu, musiał pachnieć wyjątkowo apetycznie, bo nie minęło pięć minut, a na stole pojawił się Pieprz.
– Częstuj się! – zachęcił zwierzątko Tymon.
Więc szczurek się poczęstował. Usiadł i zaczął skubać pieczywo wystającymi ząbkami. Tymon ostrożnie położył łokcie na stole, a potem oparł brodę na dłoniach. Miał teraz świetny widok na poruszającego energicznie wąsami Pieprza.
– Tobie to dobrze. Możesz sobie chodzić, gdzie chcesz… Jak ja ci zazdroszczę! – westchnął. – Szkoda, że nie jestem taki maciupki jak ty. Natychmiast dałbym stąd nogę.
Pieprz upuścił część niezjedzonej skórki na blat i zabrał się za plasterek sera.
– Ale jestem duży, więc nie ucieknę. Nie uda mi się. Muszę czekać, aż ktoś mnie tutaj znajdzie. Wiem, pewnie się zastanawiasz, kto mnie szuka…
Pieprz spojrzał w stronę chłopca, jakby chciał potwierdzić, że tak, jest tym bardzo zainteresowany.
– Moi przyjaciele mnie szukają! Oni mają takie supermoce, o jakich ci się nie śniło. Są świetni! I nigdy się nie poddają! Na pewno mnie odnajdą i uwolnią! Zobaczysz!ROZDZIAŁ 2,
W KTÓRYM KLARA SIEDZI W WANNIE, A ZOSIA SPRZĄTA
Z tym niepoddawaniem się to Tymon akurat nie do końca miał rację.
Kiedy jego przyjaciele razem z babką Cecylią czekali na dziedzińcu fabryki na komisarza Święcickiego, który szukał Tymona, byli pewni, że policjant za chwilę wyjdzie ze środka razem z chłopakiem. Dlatego gdy mężczyzna pojawił się sam, najpierw poczuli rozczarowanie, a potem – złość. Na Wilka, na Radzanowską, a nawet odrobinę na komisarza. Najbardziej waleczna ze wszystkich Julka obiecała babce Cecylii, że nie zaprzestaną poszukiwań, a Klara dodała: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Ale kiedy wrócili do domów, dopadło ich przygnębienie.
„Co dalej?”, zastanawiała się Klara, napuszczając wody do wanny. Nie miała żadnego pomysłu, żadnej koncepcji.
Kiedy wanna była już pełna, dziewczynka weszła do niej, zacisnęła palcami nos, zsunęła się w dół i zniknęła pod powierzchnią, tylko jej włosy unosiły się na wodzie, lekko falując.
Cisza, która ogarnęła dziewczynę, uspokoiła ją, ale nie przyniosła rozwiązania. Po kilkudziesięciu sekundach Klara wynurzyła się, łapiąc gwałtownie oddech.
Teraz mogła już tylko czekać. Choć nawet nie wiedziała na co.
Zosia tego popołudnia również nie czuła się najlepiej.
A ponieważ jej niezawodnym sposobem na zły nastrój było sprzątanie, wypucowała na błysk łazienkę, potem korytarz, a następnie chwyciła za odkurzacz i pobiegła z nim do salonu.
Przesuwając szczotką po idealnie czystym dywanie, raz za razem, próbowała znaleźć jakieś pozytywne strony tego, co stało się tego dnia w fabryce. Niestety, nic nie przychodziło jej do głowy.
Przez całą drogę powrotną babka Cecylia nie odezwała się ani słowem. Właściwie żadne z nich się nie odezwało. Gdyby nie to, że skojarzenie wydawało się odrobinę niestosowne, można by powiedzieć, że w aucie panowała grobowa atmosfera.
Ale o czym mieliby rozmawiać, skoro właśnie stracili nadzieję na odnalezienie przyjaciela?
– Zosieńko, ten dywan to już chyba czysty, co?
Hałas odkurzacza sprawił, że dziewczyna nie usłyszała nadejścia taty, który już od jakiegoś czasu stał w drzwiach pokoju i obserwował córkę.
– Wszystko w porządku? – zapytał ostrożnie.
– Jasne! – Zosia uśmiechnęła się z trudem. Nie chciała, żeby tata się zorientował, że jest w kiepskiej formie. – Co byś chciał na kolację?
Zaciągnęła odkurzacz do schowka, umyła ręce i poszła do kuchni.
– Może zrobię sałatkę z groszku? – zaczęła się głośno zastanawiać, myszkując w lodówce. – Albo jakieś kanapki. Albo tosty…
Tata, wyraźnie zmartwiony, podszedł do niej, zamknął lodówkę i leciutko popchnął dziewczynę w kierunku drzwi.
– Kotek, zmykaj mi stąd. Odkąd wróciłaś, cały czas sprzątasz. Pozwól, że ja w takim razie zrobię dla nas jedzenie.
– Ale, tato… – jęknęła dziewczynka, próbując przecisnąć się obok niego z powrotem do kuchni. – Ja muszę…
Tata pokręcił głową.
– Kochanie, ja przecież wiem, że gdy tylko się pojawia jakiś kłopot, to zaczynasz sprzątać. I może nie jestem specjalistą od rozwiązywania problemów, ale co do jednego mam pewność. Czasami trzeba umieć odpuścić…
Zosia zrozumiała, że tata ma rację.
Czasami trzeba umieć odpuścić.ROZDZIAŁ 3,
W KTÓRYM JULKA MUSI SIĘ TŁUMACZYĆ
Pasat galopował wąską, piaszczystą drogą prowadzącą przez las. Gałęzie rosnących wzdłuż niej drzew zwisały tak nisko, że Julka musiała się pochylać nad końską szyją, żeby nie uderzały jej w twarz. Czuła każdy ruch zwierzęcia, każde napięcie jego mięśni, a nawet gdzieś z głębi – dudniące bicie jego serca.
Zwykle bliskość Pasata uspokajała Julkę, ale nie dzisiaj.
Bo dzisiejszy dzień był jednym z najgorszych, najsmutniejszych, najbardziej beznadziejnych dni w jej życiu.
A tak dobrze się zapowiadał!
Udało im się zorganizować misję ratunkową dla Tymka, co wcale nie było łatwe. Wspólnie z babcią chłopca wyruszyli śladem Wiktora Wilka, naukowca, który mógł mieć coś wspólnego z zaginięciem ich przyjaciela. W akcji pomagał im komisarz Święcicki, któremu kiedyś wyświadczyli przysługę…
Ślady wskazywały, że Tymon został uwięziony w starej fabryce, przerobionej na laboratorium. Kiedy tam przyjechali, byli pewni, że za chwilę go uwolnią. Jednak gdy komisarz wszedł do środka, żeby odszukać chłopca, okazało się, że Tymona tam nie ma.
Na początku nie chcieli się z tym pogodzić. Błagali Święcickiego, żeby pozwolił im wejść i poszukać. Babka Cecylia również dołożyła swoje trzy grosze, sugerując, że trzeba aresztować szefową laboratorium, docent Radzanowską, oraz Wilka, którzy prowadzili w fabryce jakieś eksperymenty, i wycisnąć z nich informację o Tymonie. Ale komisarz, nawet gdyby chciał, nie mógł spełnić ich próśb.
– Dowody! Nie mamy dowodów! – Rozłożył bezradnie ręce.
Fakty były takie, że gdyby Święcicki próbował znowu dostać się do środka, Radzanowska i Wilk mogliby go oskarżyć o najście.
A tego ryzykować nie mógł.
Przygnębieni i zniechęceni wrócili do swoich domów i próbowali się jakoś uporać z tym, co się stało. Dla Julki najlepszym sposobem na smutek była jazda na Pasacie, dlatego zaraz po powrocie do Strasznego Dworu, czyli pensjonatu, który prowadzili jej rodzice, przebrała się szybko w ciuchy do konnej jazdy, zmieniła rękawiczki i pobiegła do stajni.
Była jednak tak załamana niepowodzeniem, że nawet galop na grzbiecie ukochanego konia nie pomógł od razu. Dopiero po jakiejś półgodzinie jazdy spokój zwierzęcia zaczął się udzielać dziewczynie.
Kiedy wyjechali z lasu na łąkę i odetchnęła przestrzenią i chłodnym powietrzem, poczuła, że wracają jej siły. „Nie zostawię tak Tymona”, pomyślała. „Na pewno go nie zostawię”.
W wielkiej kuchni Strasznego Dworu trwały przygotowania do kolacji. W sobotni wieczór restauracja pensjonatu pękała w szwach. Odkąd Straszny Dwór wygrał prestiżowy konkurs kulinarny Czysty Smak, stoliki trzeba było rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem, a goście, jak to mówiła kucharka Jaśmina, walili drzwiami i oknami.
Mama Julki właśnie doprawiła zupę dyniową i mieszała złoty płyn chochlą, żeby smaki dobrze się połączyły, kiedy zadzwoniła jej komórka.
Lekko zirytowana odłożyła łyżkę i wyjęła telefon z kieszeni fartucha. Na ekranie wyświetliło się imię: MONIKA.
Monika, mama Tymka.
Mama Julki na chwilę zamknęła oczy.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnejPrzeczytaj także poprzednie tomy serii:
Julka, Klara i Tymon poznają się przez przypadek, jednak jest coś, co ich łączy: wszyscy mają pewien tajemniczy dar. Sprawia on, że mogą dokonywać rzeczy niemożliwych, ale i sprowadza na nich mnóstwo kłopotów. Być zwyczajnym nastolatkiem z niezwykłymi zdolnościami – to nie takie proste, jak się wydaje! Na dodatek kiedy wychodzi na jaw, że oszuści planują zagarnąć dom Julki, cała trójka musi wykorzystać swoje moce, by uratować rodzinę dziewczynki przed bankructwem. I przy okazji – nie dać się zdemaskować!
Julka, Klara i Tymon podejrzewają, że tajemnica ich niezwykłych uzdolnień kryje się we wspólnej przeszłości. Postanawiają odszukać innych, którzy tak jak oni mogą mieć nadzwyczajnie rozwinięte zmysły. W efekcie wplątują się w sprawę fałszerstwa i kradzieży bezcennych klejnotów koronnych Imperium Brytyjskiego. Wspólnie próbują dopaść złodzieja i udowodnić przestępstwo. Nie wiedzą, że ich śladem podąża tajemnicza postać. Dlaczego obserwuje każdy ich krok?
Julka, Klara, Tymon, Zosia i Janek muszą odnaleźć Fionę, ukochaną buldożkę pana Zacharego. Zaginęła w tajemniczy sposób wraz z innymi suczkami z okolicy. Piątka bohaterów trafia też na trop niebezpiecznego mężczyzny z blizną, a wokół ich szkół krąży podejrzana czarna furgonetka. Ekipa bezwzględnych naukowców śledzi każdy krok nastolatków i wprowadza w życie swój podły plan.
Robi się naprawdę niebezpiecznie!
Fajnie mieć kumpli, na których można polegać i którzy pomogą ci w największych tarapatach. Zdaje się, że tym razem w niezłe kłopoty wpadł Tymek. Jedyny ślad, jaki po nim pozostał, to ubrania nad rzeką. Ale umówmy się, Tymek nigdy by nie złożył ubrań w kostkę. Grupa przyjaciół rusza na niebezpieczną akcję. Nie wiedzą, z kim przyjdzie im się zmierzyć. Ktoś zna ich sekret i chce przejąć ich moce. Tymek jest kluczem do zagadki.
Co będą w stanie poświęcić przyjaciele, by odzyskać najlepszego kumpla?