Susza - ebook
Susza - ebook
Kalifornię nawiedza najdotkliwsza susza od stuleci. Najpierw zostaje zakazane napełnianie basenów, potem – podlewanie ogródków, aż pewnego dnia z kranów przestaje lecieć woda. Przez kolejne trzy dni 28 milionów ludzi będzie walczyć o przetrwanie. To doświadczenie zmieni każdego, komu uda się przeżyć. Kiedy rodzice nastoletniej Alyssy nie wracają z wyprawy po wodę, dziewczyna z młodszym bratem i chłopakiem z sąsiedztwa wyrusza w podróż przez zmienione przez suszę okolice, by znaleźć wodę, rodziców i przetrwać.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9218-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Susza otworzyła przed nami możliwości ogromnie ciekawej współpracy z wieloma osobami, którym jesteśmy bardzo wdzięczni.
Z całego serca dziękujemy redaktorowi prowadzącemu Davidowi Gale’owi, redaktorce Amandzie Ramirez i wydawcy Justinowi Chandzie, którzy uwierzyli, że zdołamy napisać tę powieść razem, i przeprowadzili nas przez wszystkie etapy pracy nad książką. Mogliśmy liczyć na wsparcie wszystkich pracowników wydawnictwa Simon & Schuster. Na szczególną wzmiankę zasługują: Carolyn Reidy, Jon Anderson, Anne Zafian, Michelle Leo, Anthony Parisi, Sarah Woodruff, Lauren Hoffman, Lisa Moraleda, Chrissy Noh, Keri Horan, Katrina Groover, Deane Norton, Stephanie Voros i Chloë Foglia.
Oraz oczywiście Jay Shaw – za fantastyczną, efektowną okładkę.
Dziękujemy agentce Andrei Brown, agentce od kontaktów z wydawnictwami zagranicznymi Taryn Fagerness, naszym przedstawicielom w branży rozrywkowej Steve’owi Fisherowi, Debbie Deuble-Hill i Ryanowi Saulowi z APA oraz menedżerowi Trevorowi Engelsonowi za wysiłek, który włożyli w przygotowania do filmowej adaptacji Suszy. Dziękujemy także mecenasom Shepowi Rosenmanowi, Jennifer Justman i Caitlin DiMotta za przeprowadzenie nas przez niekończące się meandry prawne.
Dziękujemy zespołowi odpowiedzialnemu za film – Marty’emu Bowenowi, Isaacowi Klausnerowi i Pete’owi Harrisowi z Temple Hill, a także Wyckowi Godfreyowi i Jonowi Gondzie z Paramount.
Chcielibyśmy również wyrazić wdzięczność naszemu przyjacielowi i koledze Eliasowi Gertlerowi za to, że od samego początku wierzył w naszą opowieść, Barb Sobel za nadludzkie zdolności organizacyjne i Mattowi Luriemu, naszemu guru od mediów społecznościowych.
Dzięki Wam naprawdę nam się przelewało.Dzień pierwszy. Sobota, 4 czerwca
1) Alyssa
Kuchens dźwięki.
Prycha i kaszle, jakby dostał astmy. Gulgocze, jakby tonął. Wypluwa trochę wody, po czym cichnie. Kingston, nasz pies, nadstawia uszu, ale trzyma się w bezpiecznej odległości od zlewu, niepewny, czy przypadkiem bateria znów nie ożyje. Niestety, nic takiego się jednak nie dzieje.
Mama stoi zaskoczona, trzymając miskę Kingstona pod kranem, po czym zakręca go i mówi:
– Alyssa, idź po ojca.
Kiedy tata samodzielnie odnowił kuchnię, uroił sobie, że jest znakomitym hydraulikiem. I elektrykiem. „Po co wzywać fachowców i przepłacać, skoro można coś zrobić samemu?”, powtarza i zamienia te słowa w czyn. Od tej pory mamy same problemy – i z wodą, i z prądem.
Tata siedzi w garażu i dłubie w samochodzie z wujkiem Basilem, który pomieszkuje z nami, odkąd padła jego plantacja migdałów w Modesto. Wujek Basil naprawdę ma na imię Herb, czyli Zioło, ale w którymś momencie mój brat i ja zaczęliśmy go przezywać nazwami różnych roślinek z ogrodu. Wujek Koperek, wujek Tymianek, wujek Szczypior, a w okresie, na który rodzice woleliby spuścić zasłonę zapomnienia, wujek Trawka. Ostatecznie przylgnęło do niego miano Bazylka.
– Tato – krzyczę w głąb garażu – kłopoty w kuchni!
Nogi ojca wystają spod toyoty camry jak stopy złej czarownicy. Wujka Basila spowija komórka burzowa oparów z e-papierosa.
– Nie może poczekać? – pyta ojciec spod samochodu.
Ale ja już przeczuwam, że nie może.
– To chyba jakaś grubsza sprawa – mówię.
Tata wyczołguje się spod auta i z ciężkim westchnieniem zmierza do kuchni.
Mamy już nie ma przy zlewie. Stoi w drzwiach między kuchnią a salonem – po prostu stoi, wciąż z pustą psią miską w lewej ręce. Przechodzi mnie dreszcz, choć nie wiem czemu.
– Co jest niby takiego ważnego, że musisz mnie wyciągać…
– Cicho! – mówi mama.
Rzadko odzywa się tak do taty. Mnie i Garretta ucisza co chwilę, ale rodzice nigdy się w ten sposób do siebie nie odzywają. To niepisana reguła.
Mama w milczeniu patrzy w telewizor. Prezenterka ględzi o „kryzysie wodnym”. Tak media nazywają suszę, odkąd ludzie zmęczyli się tym słowem. Na tej samej zasadzie „globalne ocieplenie” stało się „zmianą klimatu”, a „wojna” – „konfliktem”. Od niedawna w mediach króluje nowy slogan. Nowy etap biadolenia nad stanem zasobów wodnych. Teraz mówi się o Suchych Kranach.
Wujek Basil wyłania się na chwilę ze swego obłoku i pyta:
– Co się dzieje?
– Arizona i Nevada wycofały się właśnie z umowy o gospodarowaniu zbiornikami retencyjnymi – odpowiada mu mama. – Zamknęły wszystkie zapory, tłumacząc, że same potrzebują wody.
Co oznacza, że wody rzeki Kolorado nie dopłyną do Kalifornii.
Wujek Basil próbuje ogarnąć to umysłem.
– Przecież nie mogą ot tak zamknąć całej rzeki, jakby zakręcali kurek!
Ojciec unosi brew.
– Właśnie to zrobili.
Telewizja zaczyna niespodziewanie transmitować na żywo konferencję prasową. Gubernator przemawia do tłumu podenerwowanych reporterów. „To sytuacja niefortunna, ale nie do końca nieoczekiwana – mówi. – Nasi ludzie pracują non stop, żeby wynegocjować nowe umowy z różnymi agencjami”.
– A co to w ogóle znaczy? – pyta wujek Basil.
Mama i ja go uciszamy.
„W związku z tą nagłą zmianą sieci wodociągowe wszystkich hrabstw i miast południowej Kalifornii tymczasowo przeznaczą całość zasobów na potrzeby niezbędnych usług. Wzywam jednak z całą mocą do zachowania spokoju. Osobiście zapewniam wszystkich, że jest to sytuacja tymczasowa i nie ma powodów do niepokoju”.
Przedstawiciele mediów zasypują gubernatora pytaniami, ale on daje nogę, nie odpowiedziawszy na żadne.
– Wygląda na to, że wyschła nie tylko miska Kingstona – stwierdza wujek Basil. – Pewnie niedługo będziemy musieli pić z toalety.
Mój młodszy brat, Garrett, siedzący na kanapie w oczekiwaniu na powrót normalnej telewizji, robi stosowną minę, która przyprawia wujka Basila o wybuch śmiechu.
– Dobrze chociaż – mówi bez przekonania tata do mamy – że tym razem to nie moja wina.
Idę do kuchni sprawdzić kran. Zupełnie jakbym miała ręce, które leczą. Odkręcam kurek, ale nic nie płynie. Ani kropli. Kran zapadł w śpiączkę i żadna resuscytacja go nie obudzi. Odnotowuję czas jak pielęgniarka na OIOM-ie: 13.32, 4 czerwca.
„Wszyscy będą pamiętać, co robili, kiedy w kranach zabrakło wody”, myślę. Jak wtedy, gdy zastrzelono prezydenta.
W kuchni za moim plecami Garrett otwiera lodówkę i chwyta butelkę Gatorade o smaku Glacier Freeze. Pije duszkiem, ale powstrzymuję go po trzecim łyku.
– Odstaw to – mówię. – Zostaw coś na później.
– Ale teraz chce mi się pić – protestuje jękliwie.
Ma dziesięć lat, o sześć mniej niż ja. Dziesięciolatki mają problem z odraczaniem gratyfikacji.
Napoju i tak już prawie nie ma, więc pozwalam mu dopić. Sprawdzam, co jest w lodówce. Parę piw. Jeszcze trzy butelki Gatorade, mleko na wykończeniu i różne resztki.
Też wam się zdarza, że nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo byliście spragnieni, dopóki nie zaczniecie pić? Teraz wystarczy mi samo patrzenie na lodówkę, żeby to sobie uświadomić.
Nigdy wcześniej nie ogarnął mnie tak silny niepokój.
Z ulicy dobiegają głosy sąsiadów. Znamy ich – od czasu do czasu na siebie wpadamy. W większej masie wylegają jednak na ulicę tylko w Dzień Niepodległości albo podczas trzęsienia ziemi.
Rodzice, Garrett i ja też wychodzimy kolejno na zewnątrz. Dziwnie jest stać tam całą gromadą, zupełnie jakbyśmy chcieli zasięgnąć porady albo przynajmniej szukali potwierdzenia, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jeannette i Stu Leesonowie z naprzeciwka, państwo Malecki z noworodkiem i pan Burnside, który, odkąd pamiętam, wygląda na siedemdziesiątkę. Zgodnie z oczekiwaniami brakuje tylko naszych najbliższych sąsiadów, McCrackenów, którzy zawsze trzymają się z dala od innych i prawdopodobnie po wysłuchaniu wiadomości zabarykadowali się w swojej podmiejskiej twierdzy.
Sterczymy tak z rękoma w kieszeniach, unikając kontaktu wzrokowego, jak moi koledzy na szkolnym balu.
– No dobra – rzuca w końcu tata – kto z was wkurzył Arizonę i Nevadę?
Wszyscy chichoczą. Nie powiedział nic szczególnie śmiesznego, ale przynajmniej trochę rozładował napięcie.
Pan Burnside marszczy czoło.
– Nie chcę mówić: „A nie mówiłem?”, ale pamiętacie chyba, jak przepowiedziałem, że zagarną sobie to, co zostało z Kolorado? Dopuściliśmy do tego, żeby ta rzeka stała się naszą jedyną opcją. Nie powinniśmy byli nigdy tak się uzależniać.
Kiedyś nie wiedzieliśmy, skąd bierze się nasza woda – zresztą nikogo to szczególnie nie obchodziło. Płynęła z kranu i już. Ludzie zainteresowali się tym tematem dopiero wtedy, kiedy Dolina Kalifornijska zaczęła wysychać i ceny produktów rolnych wystrzeliły w górę. Zaczęli się interesować przynajmniej na tyle, że uchwalali kolejne przepisy i głosowali nad propozycjami. Niektóre inicjatywy były z góry skazane na porażkę – jak uchwała „przeciwko lekkomyślnemu zużyciu”, zabraniająca na przykład rzucania balonami napełnionymi wodą – ale ludzie przynajmniej mieli poczucie, że coś robią.
– Las Vegas nadal ma wodę – zauważa ktoś.
Stu, nasz sąsiad, kręci głową.
– Taaa… ale właśnie próbowałem tam coś zarezerwować. Milion pokoi hotelowych i ani jednego wolnego miejsca.
Pan Burnside śmieje się posępnie, jakby niefart Stu sprawił mu satysfakcję.
– Dokładnie sto dwadzieścia cztery tysiące pokoi hotelowych. Wygląda na to, że całkiem sporo ludzi wpadło na ten sam pomysł.
– Ha! Jeśli wszyscy będą próbowali tam dojechać, wyobraźcie sobie ten korek na międzystanówce – mówi mama z lekkim Schadenfreude. – Nie chciałabym w nim utknąć.
Dokładam swoje trzy grosze:
– Skoro przeznaczają wszystkie dostępne zasoby „na potrzeby niezbędnych usług”, to znaczy, że jeszcze coś zostało. Powinno się ich zmusić, żeby część racjonowali dla ludności, jak przy rotacyjnych wyłączeniach prądu. Żeby każda dzielnica codziennie przez chwilę miała trochę wody.
Rodzice są pod wrażeniem. Inni patrzą na mnie z rozczuleniem, jakby chcieli powiedzieć: „Czyż ona nie jest cudna?”, co doprowadza mnie do szału. Rodzice twierdzą, że zostanę prawniczką. Kto wie, ale pewnie będzie to jedynie sposób na osiągnięcie innego celu – jakiego, jeszcze nie wiem.
Teraz nam to nie pomoże i choć swój pomysł uważam za dobry, podejrzewam, że ci na górze za bardzo pilnują własnych interesów, żeby wprowadzić coś takiego. Zresztą może wcale nie ma tyle wody do podziału.
Rozlega się sygnał esemesa. Jeannette spogląda na smartfon.
– Bosko. Moi krewni w Ohio właśnie się dowiedzieli. Jakbym miała za mało własnego stresu…
– Odpisz: „Przyślijcie trochę wody” – żartuje tata.
– Damy sobie radę – mówi mama krzepiąco. Jest psycholożką kliniczną, więc pokrzepianie ludzi to jej druga natura.
Garrett, stojący w milczeniu, podnosi do ust swoją butelkę Gatorade… i na chwilę wszyscy przestają rozmawiać. Mimowolnie. Jakby się mentalnie zapowietrzyli na widok mojego brata przełykającego orzeźwiający, błękitny płyn. Wreszcie ciszę przerywa pan Burnside.
– Jeszcze pogadamy – mówi i odwraca się, by odejść. Zawsze kończy konwersację w ten sposób. To sygnał, że nasze małe luźne zgromadzenie może się rozejść. Wszyscy się żegnają i wracają do domów… ale niejedno spojrzenie omiata trzymaną przez Garretta pustą butelkę po napoju.
– Jadę do Cso piątej po południu. – Ktoś się ze mną zabierze?
– A dostanę hot doga? – pyta Garrett, choć i tak wie, że nawet jeśli wujek Basil powie „nie”, hot dog na pewno będzie. Wujka łatwo złamać.
– Mamy teraz ważniejsze problemy – zauważam, a on nie protestuje. Wie, po co jedziemy, głupi nie jest. Choć na pewno wie też, że hot dog go nie ominie.
Wsiadamy do wujkowego pickupa z napędem na cztery koła i zawieszeniem wyższym, niż powinno to być dozwolone dla ludzi w jego wieku.
– Mama twierdzi, że mamy parę butelek wody w garażu – informuje Garrett.
– Będziemy potrzebować znacznie więcej niż parę butelek – szybko go uświadamiam. Też widziałam ten zapas. Próbuję szybko policzyć w głowie. Dziewięć półlitrowych butelek. Na całą naszą piątkę. Nie wystarczy nam nawet na jeden dzień.
Kiedy wyjeżdżamy na główną drogę, wujek Basil mówi:
– Pewnie hrabstwo jakoś zadziała i woda wróci za dzień czy dwa. Kilka zgrzewek powinno wystarczyć.
– I Gatorade! – włącza się Garrett. – Nie zapominajcie o Gatorade! Ma pełno elektrolitów.
Powtarza to, co usłyszał w reklamach, choć nie ma pojęcia, co to jest elektrolit.
– Trzeba widzieć i dobre strony – ciągnie wujek. – Pewnie przez parę dni nie będziecie chodzić do szkoły.
No tak, w innych stanach zamykają szkoły z powodu śnieżyc, a u nas podczas suszy.
Odliczam dni do końca roku szkolnego – zostały mi tylko dwa tygodnie w przedostatniej klasie. Ale jak znam moje liceum, przypuszczalnie znajdą sposób, żeby odrobić stracone lekcje kosztem wakacji.
Podjeżdżamy na parking marketu i widzę tłum. Wygląda to tak, jakby cała okolica została tknięta tym samym impulsem. Krążymy w poszukiwaniu wolnego miejsca, wreszcie wujek Basil wręcza mi kartę Costco.
– Idźcie we dwoje. Spotkamy się w środku, kiedy uda mi się zaparkować.
Zastanawiam się, jak dostanie się tam bez karty, ale wujek Basil zawsze znajduje jakieś wyjście. Wyskakujemy z auta i dołączamy do rzeki ludzi wlewającej się do sklepu. Wewnątrz widok jak u szczytu obłędu w Czarny Piątek – tyle że dzisiaj ludzie nie przyjechali po telewizory i gry wideo. Wózki w kolejce do kas są wyładowane puszkami, artykułami toaletowymi, no i przede wszystkim wodą. Rzeczy pierwszej potrzeby.
Coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu – nie wiem co, ale wyczuwam to niemal jak woń. Z niecierpliwości ludzi w kolejce, z ich nerwowości w manewrowaniu wózkami – prawie taranują się nawzajem, by przebrnąć przez ścisk – emanuje pierwotna wrogość, ukryta pod warstewką podmiejskiej uprzejmości. Ale dziś nawet ta warstewka zaczyna się kruszyć.
– Wybraliśmy dziadowski wózek – stwierdza Garrett. Ma rację. Jedno kółko jest skrzywione i żeby pojechał do przodu, trzeba naprzeć mocniej na pozostałe trzy. Oglądam się w stronę wejścia. Kiedy wchodziliśmy, stało tam jeszcze kilka wózków. Teraz zdążyły już zniknąć.
– Da radę – mówię.
Torujemy sobie drogę przez tłum na tył marketu, gdzie po lewej stronie stoją zawsze palety z wodą. Wyłapujemy strzępki rozmów.
– FEMA¹ i tak ledwo zipie przez huragan – mówi jedna kobieta do drugiej. – Jak mają pomóc jeszcze nam?
– To nie nasza wina! Osiemdziesiąt procent wody zużywa rolnictwo!
– Bylibyśmy w innym położeniu – gdera ktoś – gdyby stan poświęcił więcej czasu na szukanie nowych źródeł wody, zamiast wlepiać nam kary za napełnianie basenów.
Garrett posyła mi spojrzenie.
– Jason ma wielkie akwarium w salonie, a nie dostał kary.
– To co innego – wyjaśniam. – Rybki zaliczają się do zwierząt domowych.
– Ale to woda.
– No to idź do niego się napić – ucinam rozmowę. Nie mam czasu na myślenie o problemach innych ludzi. Mamy własne zmartwienia. Wygląda jednak na to, że tylko ja się przejmuję, bo Garrett zdążył się już zmyć w poszukiwaniu darmowych próbek.
Pcham wózek, który cały czas skręca w lewo; muszę mocno naciskać na prawą stronę, żeby skrzywione kółko nie działało jak ster.
Gdy zbliżam się do tylnej sekcji marketu, widzę, że tłum wyraźnie gęstnieje. Docieram do ostatniej alejki, do palet z wodą, i wtedy okazuje się, że przyjechaliśmy za późno. Palety są puste.
Teraz rozumiem, że trzeba było jechać do sklepu zaraz po tym, jak zakręcili kurki, ale kiedy dzieje się coś tak dramatycznego, wszyscy reagują z opóźnieniem. To efekt nie tyle szoku czy wyparcia, ile czegoś w rodzaju psychicznej zapaści. Człowiek tak długo roztrząsa problem, że wymyśla rozwiązanie dopiero wtedy, kiedy jest już za późno. Myślę o zachowaniu tych wszystkich ludzi w Savannah, kiedy huragan Noah niespodziewanie zmienił kierunek i zamiast – jak oczekiwano – zawrócić nad ocean, potoczył się prosto na nich. Jak długo gapili się w odrętwieniu na wiadomości, zanim zabrali się do pakowania rzeczy i ewakuacji? Całe trzy i pół godziny.
Ludzie idący za mną nie widzą, że palety są puste, więc dalej prą naprzód. W końcu ktoś z personelu pójdzie po rozum do głowy i wywiesi kartki „WODY BRAK”, ale zanim tak się stanie, klienci nadal będą galopować na tył sklepu i tworzyć duszące kłębowisko, jak kocioł pod sceną na koncercie rockowym.
Zgarbiona nad wózkiem manewruję ku bocznej alejce, w stronę regałów z napojami gazowanymi, które także zaczynają znikać. Nie po nie jednak przyszłam. Patrzę na stosy puszek i wyławiam wzrokiem pojedynczą zgrzewkę wody, którą ktoś tu porzucił, może jeszcze wczoraj, kiedy nie była tak cennym towarem. Sięgam po nią, ale w ostatniej sekundzie porywa ją chuda kobieta z haczykowatym nosem. Wkłada zgrzewkę do wózka na stos produktów spożywczych w puszkach.
– Przepraszam, byłyśmy tu pierwsze – mówi. Dobiega do niej córka i rozpoznaję Hali Hartling, z którą chodzę na piłkę nożną. Jest irytująco popularna i ma przesadnie wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach. Połowa dziewczyn w szkole chciałaby być jak ona, a druga połowa jej nienawidzi, bo wie, że nawet się nie zbliży do tego ideału. Ja ją po prostu toleruję. Szkoda mi energii na coś więcej niż obojętność.
Choć zazwyczaj Hali wręcz ocieka pewnością siebie, teraz nawet nie patrzy mi w oczy – bo dobrze wie, podobnie jak jej matka, że to ja byłam pierwsza przy wodzie. Kiedy kobieta oddala się z wózkiem, jej córka zbliża się do mnie.
– Przepraszam za tę akcję, Morrow – mówi poważnie, zwracając się do mnie po nazwisku, jak to robimy w drużynie.
– W zeszłym tygodniu na treningu dałam ci się napić – przypominam jej. – Może powinnaś się zrewanżować i odpalić mi parę butelek?
Hali ogląda się na matkę, która już pędzi alejką, po czym wzrusza ramionami.
– Sorry, woda jest na zgrzewki. Nie sprzedają pojedynczo.
Czerwienieje na twarzy i odwraca się, zanim do końca obleje ją rumieniec.
Rozglądam się dookoła. Tłok jest coraz większy i towary znikają z półek w zastraszającym tempie. Nie ma już nawet puszek z napojami gazowanymi. Idiotka! Powinnam była wziąć chociaż trochę. Wracam pospiesznie do pustego wózka, zanim ktoś go przechwyci. Nie widzę nigdzie wujka Basila, a Garrett prawdopodobnie napycha się czymś tłustym. Gatorade, której sobie zażyczył, też już wyparowała.
W końcu dostrzegam brata. Stoi w alejce z zamrażarkami, z buzią umazaną sosem do pizzy. Wyciera usta rękawem, wiedząc, że nie oszczędzę mu komentarza. Ale tym razem sobie odpuszczam, bo właśnie coś zobaczyłam. Zaraz za mrożonymi warzywami i lodami stoi olbrzymia chłodziarka pełna lodu. Wielkich toreb lodu. Nie mogę uwierzyć, że ludzie są tak tępi, że o tym nie pomyśleli! A może pomyśleli, tylko nie chcieli wyjść na desperatów. Otwieram ją i sięgam po jedną z toreb.
– Co robisz? Potrzebujemy wody, nie lodu.
– Lód to woda, Einsteinie – odpowiadam. Chwytam torbę i zdaję sobie sprawę, że jest dużo cięższa, niż się spodziewałam. – Pomóż mi!
Razem wypełniamy wózek po brzegi workami lodu. Tymczasem ludzie już się połapali i kłębią się przy zamrażarce, sukcesywnie ją opróżniając.
Wózek zrobił się upiornie ciężki i jest prawie nie do ruszenia, zwłaszcza z zablokowanym kółkiem, szorującym o betonową podłogę. Kiedy się z nim mocujemy, podchodzi do nas mężczyzna w garniturze. Uśmiecha się.
– Spory ładunek – zauważa. – Wygląda na to, że przydałaby się wam pomocna ręka.
Nie czekając na odpowiedź, łapie uchwyt wózka i zaczyna go pchać ze znacznie lepszym skutkiem niż my.
– Ależ tu dzisiaj szaleństwo – stwierdza wesoło. – Pewnie zresztą jak wszędzie.
– Dziękuję za pomoc – mówię.
– Żaden problem. Musimy się nawzajem wspierać.
Znów szczerzy zęby, a ja odwzajemniam uśmiech. Dobrze wiedzieć, że w trudnych czasach z ludzi wychodzą najlepsze cechy.
Posuwamy się do przodu w szarpanym rytmie, ale w końcu docieramy do jednej z tasiemcowych kolejek do kas.
– Chyba nie muszę już iść dzisiaj na siłownię – chichocze mężczyzna.
Spoglądam na wózek i decyduję, że dobry uczynek zasługuje na nagrodę.
– Chce pan wziąć sobie jedną torbę? – proponuję.
– Mam lepszy pomysł – odpowiada z niezmiennym uśmiechem. – Wy weźmiecie jedną, a ja zatrzymam resztę.
Przez moment myślę, że żartuje, ale uświadamiam sobie, że mówi absolutnie poważnie.
– Słucham?
Wydaje z siebie sztuczne westchnienie.
– Masz rację, to rzeczywiście byłoby trochę nie fair. Spotkajmy się pośrodku. Weźmiemy po połowie, co wy na to?
Mówi to tak, jakby okazywał nie wiadomo jaką hojność. Jakby to był jego lód. Wciąż się uśmiecha, ale jego wzrok mnie przeraża.
– Uważam, że to zdecydowanie uczciwa oferta – dodaje.
Zaczynam się zastanawiać, w jakiej branży pracuje i czy nie polega ona na oszukiwaniu ludzi w taki sposób, by nie przyszło im do głowy, że są oszukiwani. Ze mną to nie przejdzie – ale facet mocno trzyma uchwyt wózka, a my nie udowodnimy przecież, że to nasz towar.
– Jakiś problem?
To wujek Basil. W samą porę. Przez chwilę mierzy gościa zimnym spojrzeniem, aż ten zdejmuje dłonie z uchwytu.
– Żaden – odpowiada.
– To świetnie – mówi wujek. – Bo już myślałem, że napastuje pan moją siostrzenicę i mojego siostrzeńca. Za coś takiego można trafić do więzienia.
Mężczyzna przez chwilę wytrzymuje spojrzenie wujka, po czym spogląda na lód i wyraźnie zły zmywa się z pustymi rękami.
Pickup wujka stoi zaparkowany nielegalnie częściowo na wysepce; koła zniszczyły rząd fikusów.
– Musiałem przełączyć drania na napęd czterokołowy – oświadcza z dumą, pewnie dlatego, że pierwszy raz miał okazję skorzystać z tej funkcji. Prezent, który sprawił sobie pod wpływem kryzysu wieku średniego, nagle wydaje się bardziej błogosławieństwem niż żenadą.
Ładujemy worki z lodem na pakę.
– Co powiecie na hot doga? – proponuje wujek Basil, próbując rozluźnić atmosferę.
– Najadłem się – odpowiada Garrett, mimo że w jego przypadku jest to właściwie niemożliwe. Po prostu nie chce wracać do środka. Żadne z nas nie ma na to ochoty. Do tego w okolicy zebrał się niewielki tłumek ludzi, którzy obserwują, jak ładujemy lód na pickupa. Choć staram się nie zwracać na nich uwagi, cały czas mam świadomość, że przygląda nam się z dziesięć par oczu.
– Może pojadę na pace? – proponuję.
– Nie trzeba – odpowiada spokojnie wujek. – Wsiadaj do szoferki. Będziemy jechać po mocno dziurawej drodze. Strasznie by cię tam wytrzęsło.
– Jasne – przytakuję i wskakuję do szoferki. Żadne z nas nie mówi tego głośno, ale to wcale nie wybojów wujek się obawia.
Skręcamy w naszą uliczkę, ale z jakiegoś powodu nie wydaje się ona częścią okolicy, w której się wychowałam. Czuję się tu obco, jakbym przez przypadek skręciła we wcześniejszą przecznicę. W takich miejscach wszystkie domy, zbudowane według jednego wzorca, wyglądają identycznie, więc człowiek czuje się wówczas tak, jakby trafił do równoległego wszechświata. Próbuję otrząsnąć się z tego uczucia, obserwując domy przesuwające się za oknem samochodu.
Nasi sąsiedzi z naprzeciwka, Kiblerowie, zwykle przesiadują na leżakach i „doglądają” swoich dzieci w czasie zabawy, co w praktyce wygląda tak, że plotkują z kieliszkami wina w dłoni i pilnują, żeby żadna z pociech nie wpadła pod auto. Dziś dzieci Kiblerów bawią się w berka na ulicy, niepilnowane przez dorosłych. Mimo ich dziecięcych śmiechów w okolicy panuje posępna cisza. Może zresztą zawsze tak tu było, a ja dopiero teraz zwróciłam na to uwagę.
Wujek Basil wjeżdża tyłem na podjazd i natychmiast zabieramy się do rozładowywania zakupów. Mimo że słońce powoli chyli się ku zachodowi, nadal jest ponad trzydzieści stopni. Lód zaczął się topić. Jeżeli chcemy go wnieść w całości do środka, musimy się pośpieszyć.
– Idźcie opróżnić zamrażarkę, włożymy do niej trochę lodu – mówi wujek Basil, dźwigając pierwszy worek z paki samochodu. – Resztę stopimy, żeby mieć co pić dzisiaj.
– Mam lepszy pomysł – zwracam się do Garretta. – Wyczyść wannę na parterze. Wrzucimy tam lód, żeby się stopił.
– Dobrze kombinujesz – mówi Basil. Widzę, że Garrett nie jest zachwycony perspektywą mycia wanny.
Z garażu wyłania się tata. W ręce trzyma klucz francuski pokryty smarem. Najwyraźniej cały czas próbuje wycisnąć z rur trochę wody.
– Lód, co?
– Wszystko inne się skończyło – informuję go w możliwie krótkich słowach.
Tata drapie się po głowie.
– Trzeba było jechać do Sam’s Club – mówi. – Na zapleczu mają zawsze spore zapasy. – Cały czas się uśmiecha, ale widzę, że nie chce pokazać po sobie zaniepokojenia. Pewnie dobrze wie, że z Sam’s Club, jak ze wszystkich sklepów, najprawdopodobniej zniknęły już wszystkie napoje.
Wujek Basil szybko zmienia temat.
– Myślałem, że idziesz dziś do biura – mówi.
Tata wzrusza ramionami i podnosi worek z lodem.
– Największą zaletą prowadzenia własnego biznesu jest to, że człowiek nie musi pracować w sobotę.
Rzecz w tym, że tata pracuje w soboty. Oraz w niektóre niedziele. Wielu ludzi wyrabia ostatnio nadgodziny w związku z rosnącymi cenami produktów rolnych. Zresztą tata w kółko powtarza, że kierowanie własną firmą wymaga zaangażowania dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Dziś najwyraźniej woli taszczyć lód niż sprzedawać ubezpieczenia.
Wyciągam kolejne worki z samochodu. Choć są zrobione z grubego plastiku, coraz trudniej jest je chwycić, ponieważ lód częściowo się roztopił.
– Pomóc wam? – odzywa się głos za moimi plecami i jeszcze zanim się odwrócę, wiem dokładnie, do kogo należy. Kelton McCracken. Nie do końca typowy rudowłosy geek z sąsiedztwa. Większość dziwaków jego pokroju zadowala się rozwalaniem zombiaków za pomocą kontrolera Xbox – ale nie Kelton. On woli poświęcać wolny czas na powietrzne rozpoznawanie okolicy za pomocą drona, strzelanie do zwierząt z karabinka do paintballu albo przesiadywanie w domku na drzewie z noktowizorem i udawanie, że jest Jasonem Bourne’em. To trochę tak, jakby zatrzymał się w rozwoju w wieku dwunastu lat i po prostu dostawał od rodziców coraz większe zabawki. Dziś jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kelton jest jakiś inny. Jasne, przez ostatni rok sporo urósł i wygląda znacznie doroślej, ale nie o to mi chodzi. Coś się zmieniło w jego postawie. Kroczy teraz pewniej, jakby kryzys wodny kręcił go w jakiś chorobliwy sposób. Kiedy się uśmiecha, zauważam, że zniknął jego aparat na zęby, które sterczą teraz nienaturalnie prosto.
– Jasne, Kelton, nie odmówimy – mówi tata. – Pomożesz Alyssie?
Zamierzam podać mu lód, ale kiedy wyciągam rękę z workiem, z jakiegoś powodu nie potrafię się zdobyć na to, żeby mu go oddać.
Tata zauważa moje wahanie i wygląda na zdziwionego.
– Oddaj mu lód, Alysso – mówi.
Spoglądam na worek, a potem przenoszę wzrok z powrotem na Keltona. Uświadamiam sobie, że nie opuściła mnie obawa przed ludźmi, którzy chcą „tylko pomóc”.
– O co chodzi? – dopytuje tata tym natarczywym ojcowskim tonem, który domaga się odpowiedzi. Nie udzielam jej.
Zmuszam się, żeby podać lód Keltonowi.
– Tylko nie oczekuj, że dostaniesz worek za to, że nam pomagasz – zastrzegam. Ojciec posyła mi srogie spojrzenie i zastanawia się pewnie, co we mnie wstąpiło. Może później opowiem mu o gościu z Costco. Chyba że spróbuję zapomnieć o tamtym zdarzeniu.
Czekam na przemądrzałą ripostę Keltona, ale on tylko stoi nieruchomo, prawdziwie skonsternowany moją reakcją. Odzyskuję panowanie nad sobą i zmuszam się do uśmiechu. Mam nadzieję, że nie wypadnie to bardzo sztucznie.
– Przepraszam – mówię. – Dzięki, że nam pomagasz.
Wchodzimy do domu, żeby włożyć lód do wanny, ale Kelton chwyta mnie za ramię i powstrzymuje.
– Uszczelniliście odpływ? – pyta. – Lepiej nie wrzucać lodu do środka, jeżeli tego nie zrobiliście. Wystarczy najmniejsza nieszczelność, a cała woda ucieknie w ciągu kilku godzin.
– Myślałam, że wujek się tym zajął – odpowiadam, mimo że żadne z nas o tym nie pomyślało. Wściekam się na myśl, że pomysł Keltona to prawdopodobnie najmądrzejsze, co słyszałam od rana.
– Przyniosę jakieś szczeliwo – rzuca, po czym biegnie do garażu, ucieszony, że może wcielić w życie swoje harcerskie umiejętności.
Kelton i jego trzymająca się z boku rodzina zawsze wydają się przygotowani na każdą, nawet najgorszą sytuację. Tata żartuje czasem, że pan McCracken wiedzie podwójne życie: za dnia pracuje jako dentysta, a w nocy przygotowuje się na koniec świata. W ostatnim czasie te żarty wydają się coraz bardziej odzwierciedlać rzeczywistość. Pan McCracken do późnych godzin nocnych zajmuje się spawaniem różnych konstrukcji, zupełnie jakby próbował dowiercić się do czeluści swojego garażu.
W ostatnich miesiącach rodzina Keltona zamontowała ultranowoczesny system monitoringu, zbudowała niewielką szklarnię w ogródku i wyłożyła cały dach niezarejestrowanymi, niepodłączonymi do sieci elektrycznej panelami słonecznymi. Ostatnio Kelton – z którym w tym roku miałam irytująco dużo wspólnych lekcji – wciąż chwali się, że jego ojciec wstawił jednostronnie kuloodporne szyby: można je przestrzelić od środka, ale nie z zewnątrz. Reszta klasy uważa, że gada głupoty, ale ja podejrzewam, że to może być prawda. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby jego ojciec wymyślił coś takiego.
Jeśli pominąć nasze narzekania na rozlegające się nawet późnym wieczorem odgłosy spawania, nasze rodziny raczej żyją w zgodzie, niemniej w kontaktach moich rodziców z McCrackenami zawsze daje się wyczuć pewne napięcie. W przeszłości nasze domy rozdzielał wspólny trawnik, ale jakiś czas temu pan McCracken postawił parkan przebiegający przez środek grządki storczyków mojej mamy. Płot był szkaradnie wysoki jak na standardy pobielonych parkanów z przedmieść, ale na tyle niski, żeby nie naruszać przepisów Stowarzyszenia Mieszkańców, z którym McCrackenowie wciąż toczą jakieś wojny. Kiedyś próbowali nawet zagarnąć odcinek uliczki przed swoim domem, żeby móc tam parkować; przekonywali, że granica ich posesji przebiega wzdłuż jezdni, kilka cali za krawężnikiem. Stowarzyszenie wygrało to starcie. Od tego czasu wujek Basil przy każdej okazji ostentacyjnie parkuje samochód przed ich domem tylko po to, żeby zrobić im na złość.
Kelton wraca kilka minut później ze szczeliwem i zabiera się do zalepiania odpływu.
– Stwardnieje pewnie dopiero za dwie godziny, więc uważaj przy wsypywaniu lodu – stwierdza ze znacznie większym entuzjazmem, niż powinien na to zasługiwać temat silikonowego szczeliwa. Zapada niezręczne milczenie, podczas którego uświadamiam sobie, że nigdy tak naprawdę nie spędziłam z Keltonem czasu na osobności.
Zaraz potem przychodzi mi do głowy myśl, która nie ma nic wspólnego z wymianą konwencjonalnych uprzejmości. Chodzi o coś naprawdę ważnego.
– Zaraz, chwila. Czy wy przypadkiem nie macie za domem dużego zbiornika na wodę?
– Sto trzydzieści litrów – chwali się Kelton i rozprowadza szczeliwo z precyzją godną jubilera. – Tyle że znajduje się w domu. Na zewnątrz mamy zbiornik na odchody, wypełniony czwartorzędowymi związkami amoniowymi. No wiesz, czymś podobnym do tej śmierdzącej niebieskiej zupy w toi toiach.
– Dobra, dobra, przecież rozumiem, Kelton – mówię ze stosownym obrzydzeniem. – Nie sposób wam odmówić zdolności przewidywania.
Oględnie mówiąc.
– Tata zawsze powtarza: „Lepiej się rąbnąć niż kipnąć” – mówi Kelton, po czym dodaje: – Gdyby twój tata potrafił myśleć przewidująco, pewnie bylibyście w lepszej sytuacji.
Kelton wyraźnie nie zdaje sobie sprawy, jaki jest nieuprzejmy. Ciekawe, czy zdobył kiedyś odznakę dla Najbardziej Irytującego Harcerza.
Kończy uszczelnianie wanny. Dziękuję mu, a on wraca do domu, żeby pobawić się swoją wyrzutnią ziemniaków, rozkrawać robaki czy co tam lubią robić w wolnym czasie takie dzieciaki jak on.
W kuchni mama szoruje wszystkie powierzchnie cifem. Odreagowuje stres. Kiedy człowiek traci nad czymś kontrolę, stara się ją przywrócić wszędzie, gdzie się da. To akurat rozumiem. Rzecz w tym, że matka nie należy do osób, które zostawiają włączony telewizor, tymczasem odbiornik ryczy teraz na cały regulator. Nie jestem pewna, gdzie się podziali tata i wujek. Może wrócili do naprawiania samochodu. Chciałabym wiedzieć, co robią, i to budzi we mnie niepokój.
CNN zajmuje się dalej głównie ofiarami huraganu Noah. Nie zazdroszczę biedakom, niemniej wolałabym, żeby telewizja i nam poświęciła część uwagi.
– Wspomnieli coś o Suchych Kranach? – pytam.
– Jedna z lokalnych stacji podaje regularnie aktualne informacje – odpowiada mama – ale prowadzący jest przygłupem. Nie cierpię go. Zresztą nie mówią nic nowego.
Mimo to przełączam telewizor na przygłupa, który zdaniem taty zaczynał karierę w pornografii (wolę nie pytać, skąd to wie).
Mama ma rację: pokazują tylko poranne oświadczenie gubernatora i próbują nieskutecznie sprzedawać to jako newsa.
Przełączam z powrotem na staje ogólnokrajowe. CNN, potem MSNBC, Fox News, w końcu z powrotem CNN. Wszystkie informują o huraganie Noah i tylko o nim. W końcu dociera do mnie dlaczego.
Kryzysu w dostawach wody nie da się sprzedać za pomocą efektownych map radarowych.
Nie przechodzą burze, nie można pokazać zniszczeń – Suche Krany są niedostrzegalne niczym nowotwór. A ponieważ takiego kryzysu nie da się pokazać, kanały informacyjne ograniczają się do informowania o nim na pasku.
Dzielę się tą obserwacją z mamą. Ona przestaje na chwilę czyścić i wpatruje się w pochód drugorzędnych wiadomości w dolnej części ekranu. W końcu się pojawiamy: „Kryzys wodny w Kalifornii się pogłębia. Apel do mieszkańców o oszczędzanie wody”.
I tyle. To wszystko, co na ten temat mają do powiedzenia ogólnokrajowe serwisy informacyjne.
– Oszczędzanie? Żarty sobie robią?
Mama bierze głęboki wdech i ponownie spryskuje blat stołu kuchennego.
– Jeżeli FEMA robi to, co do niej należy, dlaczego mielibyśmy się przejmować tym, co mówią w wiadomościach ogólnokrajowych?
– Ja się przejmuję – mówię, bo wiem jedno: wiadomości decydują o tym, co większość ludzi, w tym rząd, uważa za istotne. Problem w tym, że duże kanały informacyjne nie zamierzają poświęcić Suchym Kranom czasu antenowego, którego potrzebujemy – przynajmniej dopóki nie dostarczymy im obrazków równie efektownych jak dachy zrywane przez wichurę.
A jeśli Suche Krany dopiero wtedy zostaną potraktowane z należytą powagą, dla nas będzie już za późno.
Migawka: John Wayne
Dalton uwielbia oglądać samoloty startujące z lotniska im. Johna Wayne’a. Robią to w naprawdę odlotowy sposób, za pomocą techniki zwanej startem ze zmodyfikowanym wyciszeniem hałasu, którą opracowano po to, żeby milionerom z Newport Beach nie szumiało zanadto nad głowami. Pomysł polega na tym, że samolot rozpędza silniki na pasie startowym z zaciągniętymi hamulcami, po czym rusza z maksymalnym przyspieszeniem i niezwykle szybko wznosi się w górę. Dziesięć sekund później wyrównuje lot i zmniejsza obroty, co dla niewtajemniczonych brzmi jak awaria silników. Na pokładzie każdego samolotu co najmniej jedna osoba wydaje z siebie stłumiony okrzyk albo nawet krzyczy z przerażenia. Samolot przelatuje spokojnie nad zatoką, wyspą Balboa i półwyspem Newport. Dopiero wtedy pilot rozpędza ponownie silniki i kontynuuje wznoszenie.
– Powinni nazwać je imieniem tego astronauty Johna Glenna, a nie Johna Wayne’a – powiedział kiedyś Dalton, ponieważ start z tego lotniska jest największym przybliżeniem podróży w kosmos, na jakie może liczyć zwykły człowiek.
Dalton i jego młodsza siostra latają stamtąd kilka razy do roku do ojca, który mieszka w Portland – na Boże Narodzenie, Wielkanoc, większą część lata i co drugi rok na Święto Dziękczynienia. Dziś jednak nie lecą na północ sami. Towarzyszy im mama.
– Jeżeli wasz tata mnie nie przenocuje, mogę spokojnie zatrzymać się w hotelu – mówi.
– Na pewno cię przyjmie – zapewnia ją Dalton, ale ona nie jest wcale taka pewna.
Kilka lat wcześniej mama Daltona zostawiła jego tatę dla frajera z pięknie wyrzeźbioną klatką piersiową i elegancko przystrzyżoną bródką, który rok później ją rzucił. Człowiek uczy się przez całe życie. Tak czy inaczej, kiedy mąż dostał od niej krzyżyk na drogę, postanowił naprawdę wyruszyć w podróż.
– Rozumiecie, że wasz ojciec i ja się nie zejdziemy – mówi mama Daltonowi i jego siostrze, ale u dzieci rozwodników nadzieja nie umiera nigdy.
Kilka minut po ogłoszeniu Suchych Kranów mama Daltona weszła do internetu i kupiła trzy koszmarnie drogie bilety w Alaska Air, jednej z niewielu linii lotniczych zapewniających regularne loty do Portland maszynami, których pasażerowie nie muszą samodzielnie popychać na płycie startowej.
– Ostatnie trzy bilety – obwieściła im z dumą. – Macie godzinę, żeby się spakować. Zabieramy tylko bagaż podręczny.
Sytuacja na parkingu lotniska im. Johna Wayne’a jest pierwszym sygnałem, że czekają ich turbulencje. Nad wszystkimi parkingami poza jednym świecą się napisy ZAJĘTE. Znajdują jedno z ostatnich wolnych miejsc na dalekim końcu ostatniego parkingu. W drodze do terminala Dalton zwraca uwagę na krążące samochody; przypomina to grę w gorące krzesła, tyle że nie zostało już nawet jedno.
W punkcie kontroli bezpieczeństwa na lotnisku dzieją się dantejskie sceny, co normalnie się tu nie zdarza.
– Dużo ludzi jedzie na wakacje – mówi Sara, siedmioletnia siostra Daltona.
– Tak, kochanie – odpowiada w zamyśleniu mama.
– Dokąd oni wszyscy jadą?
Mama wzdycha, zbyt zestresowana, żeby odpowiadać, więc Dalton spogląda na tablicę odlotów i bierze rozmowę na siebie.
– Cabo San Lucas – czyta. – Denver, Dallas, Chicago…
– Moja przyjaciółka Gigi jest z Chicago.
Pracownik ochrony wpatruje się uważnie w paszport Daltona, ponieważ na zdjęciu chłopak ma brązowe włosy, a przed nim stoi farbowany blondyn.
– To na pewno ty?
– Tak mi się zawsze wydawało – odpowiada Dalton.
Śmiertelnie poważny ochroniarz wpuszcza ich do przesuwającej się powoli kolejki do wykrywacza metalu, który protestuje w związku z kolczykami, które Dalton ma na twarzy. W końcu przechodzą na drugą stronę. Ledwie pięć minut później zaczyna się boarding. Mama wygląda, jakby jej ulżyło.
– No dobrze – mówi. – Dotarliśmy na miejsce. Nikt się nie zgubił. Nikomu nie brakuje palców.
– Chce mi się pić – mówi Sarah, ale Dalton już wcześniej zauważył, że wszystkie sklepiki wywiesiły napisy: WODY BRAK.
– Dostaniemy coś do picia na pokładzie samolotu – mówi mama.
Dalton dochodzi do wniosku, że brzmi to nawet realnie. Ostatecznie wszystkie te samoloty przyleciały z innych miejsc. Sam zaczyna odczuwać lekkie pragnienie.
Tuż przed rozpoczęciem boardingu pracownica lotniska podaje przez głośniki następujący komunikat:
– Przykro nam, ale na ten samolot mamy overbooking. Prosimy o zgłoszenie się ochotników, którzy mogliby zrezygnować z tego lotu i skorzystać z późniejszego.
Sarah ciągnie mamę za rękę.
– Mamusiu, zgłoś się na ochotnika!
– Nie tym razem, maleńka.
Dalton się uśmiecha. Tata zawsze powtarza, żeby się zgłaszali w takich sytuacjach, ponieważ dostaną vouchery na kilkaset dolarów, a dla takiej kwoty warto zadać sobie trochę trudu. Ale nie dziś. Dziś chodzi o to, żeby się stąd wydostać. Właśnie dlatego nikt nie zgłasza się na ochotnika. Oferta w voucherach zostaje podniesiona z dwustu dolarów do trzystu, potem do pięciuset, a mimo to nikt nie zamierza rezygnować z biletu.
W końcu pracownica lotniska daje za wygraną. Włącza głośnik i wywołuje nazwiska osób, które jako ostatnie kupiły bilety. Dalton, Sarah i ich matka. Dalton czuje, jak go skręca w żołądku.
– Przykro mi – mówi kobieta, choć w jej głosie nie słychać w ogóle empatii – ale ponieważ kupiliście bilety jako ostatni, muszę was przenieść na późniejszy lot.
Mama Daltona wpada w furię, co wydaje mu się całkowicie zrozumiałe. Jeżeli kiedykolwiek miałaby przyjść pora, żeby się postawić siłom wyższym, to właśnie teraz.
– Nie – mówi. – Nie interesuje mnie, co pani powiedziała! Moje dzieci i ja wsiadamy na pokład tego samolotu!
– Każde z was otrzyma voucher na pięćset dolarów. W sumie to daje tysiąc pięćset dolarów – mówi pracownica lotniska. Próbuje ich ugłaskać, ale mama nie daje się przekupić.
– Moje dzieci lecą na zarządzoną przez sąd wizytę u ojca – krzyczy. – Jeżeli nie pozwolicie im wejść na pokład tego samolotu, złamiecie prawo, a ja was pozwę! – Oczywiście nie lecą na żadne zasądzone spotkanie z ojcem, ale przecież kobieta tego nie wie.
Kobieta jeszcze raz ich przeprasza i szuka miejsc w późniejszych lotach.
– Siedemnasta trzydzieści dziś… Zaraz, nie, też jest pełny… Zobaczmy… – Przeszukuje system. – Dwudziesta dwadzieścia… nie…
Dalton odwraca się do siostry i szepcze do niej:
– Poślij jej swoje firmowe spojrzenie.
Ich mama powtarza ciągle Daltonowi i Sarze, że swoimi niebieskimi oczami mogliby rozbroić każdego. W przypadku Daltona sztuczka przestała już działać. Na widok pokracznego siedemnastolatka z okolczykowaną twarzą, symbolem „Biohazard” wytatuowanym na karku i – jak mówi ojciec – „czupryną naćpanego zielarza” ludzie nie czują się rozbrojeni. No, może poza siedemnastoletnimi dziewczynami. Ale Sarah nadal potrafi w magiczny sposób topić serca zatwardziałych dorosłych. Dalton unosi siostrę prosto pod nos pracownicy lotniska.
– Ale z ciebie urocza dziewczynka – stwierdza kobieta, po czym oddziera trzy nowe bilety z drukarki. – Proszę bardzo, jutro szósta trzydzieści rano. Nic lepszego nie mogę wam zaproponować.
Muszą więc czekać. Nie wychodzą z lotniska, ponieważ tłum narasta; nigdy nie przeszliby z powrotem przez kontrolę. Noc przesypiają na niewygodnych fotelach w poczekalni, upijając po łyku wody od każdego, kto jest na tyle miły, żeby się z nimi podzielić. Takich osób nie ma jednak zbyt wiele.
Rano okazuje się, że nie dostaną się na lot o szóstej trzydzieści. Ani na następny. Ani na kolejny.
Nie udaje im się też kupić biletów do innych miejscowości.
W związku z gęstniejącym tłumem sprowadzona zostaje policja, która ma pilnować porządku.
Ponieważ cała okolica jest zakorkowana, na lotnisko nie mogą dojechać cysterny z paliwem lotniczym.
Dalton, jego matka i siostra uświadamiają sobie, że nigdzie nie polecą.