Św. Bernard z Clairvaux - ebook
Św. Bernard z Clairvaux - ebook
Kolejna wydawana w PIW biografia autorstwa znanego francuskiego mediewisty. Pierre Aubé we właściwym sobie stylu odmalowuje sylwetkę świętego niezwykle barwnie. Na zarysowanym z rozmachem tle politycznym i życia umysłowego oraz prądów duchowości wieku XII, autor kreśli fascynującą sylwetkę przyszłego świętego i szczegółowo opowiada o dziejach jego największego dzieła – zakonie Cystersów. Poznajemy rozwój myśli wielkiego reformatora średniowiecznego monastycyzmu i obserwujemy rozkwit owoców jego wysiłków organizacyjnych i dokonań teologicznych, ich wpływ na kształt średniowiecznej Europy trwający do dzisiaj. Jednocześnie naukowe dzieło czyta się jak literaturę z najlepszej półki.
Spis treści
Dedykacja
Motto
Przedmowa
1. Genealogie
2. Wychowanie arystokraty
3. Wybór
4. Ależ ta wiara jest gwałtowna!
5. Powrót do źródeł
6. W „sitowiu”
7. Szkoła doskonałości
8. Piołunowa Dolina
9. Początki Clairvaux
10. Ustanowienie Carta caritatis
11. „Abba, Ojcze...”
12. Dźwignie rozwoju
13. Cîteaux, Cluny i Apologia do Wilhelma
14. Burza nad Morimond
15. „I nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom”
16. Ta nieprzezwyciężalna dominacja
17. Sprawy państwowe
18. Księstwa
19. „Ubodzy towarzysze walki Chrystusa”
20. Synod w Troyes
21. Pochwała nowego rycerstwa
22. Porażka króla
23. Dwóch papieży: Innocenty i Anaklet
24. Curia regis w Étampes
25. Od Morza Śródziemnego do Europy Północnej: polityczna szachownica
26. Z Clairvaux na synod w Reims
27. Akwitański zamęt
28. Korsykańskie intermedium
29. Rzymskie rozczarowania
30. Stefan Harding: cisza dookoła...
31. Podwójne zabójstwo: Ludwik VI i Kościół Francji
32. Ermangarda i koniec schizmy w Akwitanii
33. Bamberg, Piza i Mediolan
34. W stronę nowego Clairvaux
35. Szczęk oręża we Włoszech
36. „Boża sprawiedliwość” i ludzkie podstępy
37. Elekcja w Langres i lyońskie pojedynki
38. Komuna w Reims i wybuch niezadowolenia
39. Koniec schizmy i cnoty króla Sycylii
40. Intelektualista: „mistrz” Piotr Abelard
41. „Nowy apostoł” kontra „nowy teolog”
42. Pułapka
43. Elekcja w Bourges, krwawa jatka w Szampanii
44. Niełaska
45. Nareszcie pokój!
46. Marzenie o Roma Aurea i cysterski papież
47. „Dzika hołota” albo podróż do Langwedocji
48. Arnold z Brescii i nowe wygnanie we Francji
49. Much Ado About Nothing
50. Zamęt na Wschodzie i wezwanie do krucjaty
51. Cluny, Clairvaux, islam i apel z Vézelay
52. Słoma i ziarno
53. Podróż niemiecka i „cud nad cudami”
54. Wahania przed wyjazdem
55. Skok do przodu
56. „Nadreńska Sybilla”
57. Na marginesie synodu w Reims: Gilbert z La Porrée
58. Światłość nad Clairvaux
59. Od „Spraw Chrystusowych”...
60. ...do ziemskiej rzeczywistości
61. Niezmierzona tragedia
62. Wóz i mrówka
63. Smutki i pieśni jesieni życia
64. Clairvaux, kolejny Rzym?
Z drugiej strony czasu
Skróty
Źródła
Bibliografia
Chronologia
Genealogie
Spis map i ilustracji
Ilustracje
Przypisy
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66272-53-8 |
Rozmiar pliku: | 7,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby na ścianie katedry odkryto ślady stóp nosorożca włochatego, to niewątpliwie wkrótce pojawiłoby się jakieś tego faktu wyjaśnienie. Im mniej prawdopodobne, tym jego potrzeba jest silniejsza.
Henri Michaux, Passages, 1950
Minęły już czasy, gdy pisanie biografii uznawano za rzecz niewybaczalną, „wielki człowiek” zaś od razu wydawał się podejrzany. Nie będziemy więc uciekać się do wybiegów, starać się usprawiedliwiać na tę i ową okoliczność. Zwłaszcza, że Bernard z Clairvaux już od ośmiu i pół stulecia znakomicie sam broni swojej sprawy. W większym nawet stopniu, niż to się wydaje możliwe, i nie bez dwuznaczności.
Choć stał się przedmiotem badań – studia bernardyńskie nabrały, zwłaszcza w naszym stuleciu, bezprzykładnego rozmachu, mobilizując rzesze interpretatorów, których publikacje wypełniają biblioteki – to jednocześnie ten nietypowy człowiek Kościoła, mistyk i polityk, wydaje się odstraszać od próby syntezy. Do tego stopnia, że w opublikowanej dosłownie wczoraj summie uznano za stosowne zasygnalizować, że „wciąż czeka na swojego biografa”^(). Najbardziej kompetentni specjaliści zapytują gdzie indziej, czy jej napisanie jest jeszcze możliwe^(). Dość szybko uświadamiamy sobie powody tych wahań oraz narzucające się wątpliwości. Ten mnich, który nikogo nie musiał przekonywać, że jest „chimerą swojego wieku”, objął swym wpływem wszystkie możliwe pola działalności, naznaczył swoją epokę w potężny i unikatowy sposób, narzucił obraz, który następne stulecie pozostawiły bez zmian. Próba ponownego ożywienia giganta wymaga po prostu zanurzenia się w życiu politycznym, religijnym, etycznym, społecznym, gospodarczym, kulturalnym, filozoficznym, artystycznym i mistycznym tego wyjątkowego momentu historycznego nazywanego „renesansem XII wieku”. Epoki, wobec której ducha Bernard często przyjmował postawę – delikatnie mówiąc – niedostosowaną. Zadanie pod każdym względem samobójcze...
W 1895 roku kanonik Elphège Vacandard, kapelan liceum Corneille’a w Rouen i wysokiej klasy historyk, opublikował w dwóch tomach znakomitą biografię, która – jako pierwsza – poddała ten żywot rygorystycznej krytyce tekstualnej oraz ustaliła pewne fakty. Do tej pory nie zniknęła z bibliografii, nie doczekała bowiem następcy, chociaż od kilku dziesięcioleci następuje przyspieszona ewolucja spojrzenia na tę problematykę. W ubiegłym wieku niekwestionowanym mistrzem studiów bernardyńskich był o. Jean Leclerc, autor pomnikowych Dzieł wszystkich oraz zdumiewającej liczby przyczynkarskich, choć jakże niezbędnych studiów. Później pojawiły się oryginalne, lecz ograniczone, jakby uszczuplone samymi rozmiarami zagadnienia „ujęcia psychohistoryczne”. Inni poświęcili prace, często godne uwagi, roli ojca z Clairvaux w „pierwotnej jedności cysterskiej” lub podkreślali „nieprzenikalność hagiograficznej biografii”. Z aż tylu koniecznych podejść należy zdawać sobie sprawę, by spróbować, wbrew przeciwnościom, a nawet oporom, stworzyć coś, co przypominałoby obraz wyjątkowego człowieka w czasie sprzyjającym niecodziennym wyborom.
Trzeba również od razu wspomnieć, że nigdy nie stawiłbym czoła tej górze, gdyby nie przyjacielska, choć nieustanna presja Denisa Maravala, mojego wydawcy od ponad dwudziestu lat, któremu wobec tego zawdzięczam znane mi tylko dręczące rozterki oraz towarzyszące im radości...
Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że tylko rygorystycznie zastosowane ujęcie chronologiczne może oddać sprawiedliwość geniuszowi tego człowieka, który przez całe życie parał się tak wieloma rzeczami. W ten sposób możemy ujrzeć, jak niepozorny mnich o stalowej woli – co sugerują szczęki zrekonstruowanej niedawno twarzy, którą można oglądać w katedrze w Troyes (zob. ilustracja nr 9) – zajmuje się sprawami Państwa i sprawami Kościoła, jak dokonuje kolejnych fundacji, wpływa na geopolitykę, pisze arcydzieła, angażuje się w niebezpieczne debaty intelektualne, inicjuje krucjatę, koresponduje ze wszystkimi liczącymi się postaciami Europy i innych części ówczesnego świata, zagłębia się w Bożej miłości, rozstrzyga krwawe nieraz konflikty, wpływa na jednych i zwalcza innych, a wszystko to w tym samym czasie. Pojawił się tylko jeden wyjątek: niekończąca się sprawa sukcesji w archidiecezji Yorku, rozważana dla niej samej, przy czym każdy ma w ręku klucz do jej zrozumienia.
Chociaż musieliśmy ukazać szeroki kontekst, to nie mogło być również mowy o naginaniu historii, choćby stanowiła tylko tło lub ograniczała się do pewnych istotnych wydarzeń, które spotkały mnicha na jego drodze lub które on raczej wyprzedzał, jeżeli nie był ich twórcą. Surowy sam dla siebie, Bernard z Clairvaux zbyt często przebywał poza klasztorem, porzucał monastyczne otium dla jego dokładnego przeciwieństwa, uznawanego za niebezpieczne negotium, choćby było to negotium Christi. Otóż trzeba wiedzieć, dlaczego. Źródła – rozmaite Żywoty, zredagowane bądź to przez bliskich, bądź to przez bezwarunkowych wielbicieli czy nawet przez kogoś, kto nie znał opisywanej postaci, lecz poruszał się w ramach określonego schematu, niezliczone listy, dzieła literackie, kroniki, statuty... – pomagają nam w uzyskaniu odpowiedzi na to pytanie, pod warunkiem że bada się je z uporem, w tym także ich niedopowiedzenia, przy znajomości ich intencji i ograniczeń. Będziemy je obszernie cytowali. Ten, kto umożliwił mi przechowywanie w domu, na własnym biurku, zasadniczej części korpusu dzieł, wie, ile mu zawdzięczam. Mimo to nie dało się opowiedzieć wszystkiego, a tylko zdezorientować wszystkich poszukujących właściwej ścieżki interpretacyjnej. Podobnie z Bernardem-mistykiem, którego zaakceptowaliśmy takiego, jakim był, gdyż wiemy już od Ludwiga Wittgensteina, że w tym „jest zaiste coś niewyrażalnego”^(). Bibliografia arbitralnie szeroka, choć ograniczona do dzieł najważniejszych, zastępuje aparat krytyczny, który nadałby tej książce monstrualne rozmiary bez korzyści dla kogokolwiek. Ma ona wyrażać rozmiar moich intelektualnych zobowiązań, a jednocześnie umożliwiać pogłębienie lub przeorientowanie tych bądź innych kwestii.
Bernard z Clairvaux stał się zapewne moim „nosorożcem włochatym”, zagadnieniem nierealistycznym i wymagającym. Ostatecznie nie sądzę, bym jakoś szczególnie źle potraktował tego człowieka kluczowego dla epoki, której już nie rozumiemy. Osobę wszechstronną, wymykającą się wszelkim klasyfikacjom, często denerwującą, czasami niemożliwą do zaakceptowania nawet dla swoich admiratorów, a jednak emanującą aurą, która nie pozwala o niej zapomnieć, mimo tego wszystkiego, co wydaje się nam – nam, którzy dysponujemy o tyle szerszą wiedzą – czymś zwodniczym.
W krótkim i długo niepublikowanym przypisie, przelanym na papier przy okazji wystąpienia Ratio fecit diversum: San Bernardo e le arti, wygłoszonego na wiosnę 1991 roku w rzymskiej Accademia Nazionale dei Lincei, Georges Duby, tak podatny na aurę ojca z Clairvaux, pozwolił sobie na drobny szkic: „Płomienna wola mocy ożywiała Bernarda, podobnie jak wszystkich jego przyjaciół i towarzyszy. Należał do ludzi budzących lęk, przekonanych o posiadaniu prawdy, którzy – przełamując każdą przeszkodę zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki – chcą zmusić współczesnych do życia zgodnie z modelem przez siebie wykutym”^().
Wiemy, że Charles de Gaulle, przebywając u schyłku swego życia w La Boisserie, rzut kamieniem od Clairvaux, zapytał sam siebie w obecności André Malraux: „Święty Bernard był zapewne kolosem; ale czy był człowiekiem szlachetnego serca?”. Próżno szukać na tych stronicach odpowiedzi na podobne pytanie. Może jednak odnajdzie tu Czytelnik to, czego potrzeba do uchwycenia niezliczonych odsłon tego bardzo osobliwego geniuszu, z którym, jak zauważył wybitny specjalista Marcel Pacaut, „zapewne nie zawsze było łatwo żyć w tej samej epoce”.
Tigy, 20 sierpnia 2003 roku
.
Clairvaux, lato 1153
Lecz skoro jestem tym, kim jestem,
Dokładnie zresztą nie wiem, kim,
Odchodzę stąd spokojnym krokiem.
A reszta? Hojny Boży nimb.
Fernando Pessoa, Cancioneiro, 1930
W południowej Szampanii, pośród śpiewu ptaków, samotność sięga szczytu. Ledwo bije serce bardzo już sędziwej krainy. Trochę oddalonych od siebie prastarych wiosek, „szerokie, zgrzebne i smutne widoki”.
Oto i Piołunowa Dolina. Silnie aromatyzująca roślina o gorzkim smaku rośnie tu gęsto. To krótkie i wąskie pofałdowanie terenu otoczone jest gęstymi lasami. Gleby są kiepskiej jakości. Żółtawe skały wapienne, kamulce, krzaki, które – na przekór wszystkiemu – uparcie wypuszczają listowie. Słabe i karłowate drzewa. Wiatr się uspokoił. Słychać trele ptaków. Malutki strumyk szumi nieopodal rzymskiej drogi, która od wieków towarzyszy biegowi rzeki Aube. Tymianek i macierzanka, zapach orchidei i jesienne wspomnienie majestatycznego przelotu żurawi. Słońce jest nieskończenie łagodne. Niczym złotnik beztrosko ozdabia od rana do wieczora wzgórza i rozprasza cień. Już pierwsze promienie rozpalają te okolice, niegdyś będące symbolem osamotnienia, i wygasają dopiero po zmroku.
Od niemal czterdziestu lat cierpliwa i uparta praca przezwyciężyła ugory, wykorzeniła cierniste chwasty i krzaki, nadała pewnej ogłady pierwotnej dzikości, zachowując jednak odwieczny wdzięk. Wyrosła tu winorośl i można już w tych oddalonych miejscach cieszyć się „wszystkimi darami ziemi”. Niezrównany urok pogodnej natury wypełnia zmysły. Bardziej niż gdziekolwiek indziej ludzie opiewają tu piękno rozumnie opanowanej natury, z większym niż gdzie indziej poczuciem własnej wartości powtarzają słynne wersety Pieśni nad Pieśniami:
W upragnionym jego cieniu usiadłam,
a owoc jego słodki memu podniebieniu^().
Clara vallis. „Jasna dolina” w Szampanii, na pograniczu z Górną Burgundią...
To tutaj, w środku lata 1153 roku miał umrzeć człowiek, który nie bał się kiedyś wykrzyczeć swojego wstrętu do śmierci „własnej i bliskich”. Chociaż wychudł, a jego rudoblond broda poprzetykana była siwizną, to wciąż budził respekt. To on pewnego wieczoru w czerwcu 1115 roku wybrał tę oazę ciszy. Nie wiedział jeszcze, że stanie się ona przystanią, do której będzie powracał znacznie rzadziej, niżby sobie tego życzył, aby dać wytchnienie swej płomiennej duszy, wyprowadzonej na manowce przez epokę, która jakby na nim samym się opierała. Ten człowiek powołany był do modlitwy i kontemplacji „na chwałę Boga Jedynego”, a jednak, pełen gwałtownego i upartego ferworu, naznaczył swoim piętnem niezliczone, wielkie spory, bardzo nieraz dwuznaczne, czasami tak niesprawiedliwe i nie na czasie.
Bernard, pierwszy opat na Clairvaux, chorował od lat. Było to coś jakby zużycie całego ciała. Położył się zatem do łóżka bez niepotrzebnych złudzeń co do możliwości poprawy swojego stanu. Był człowiekiem wyjątkowym, a na dodatek wyjątkowości swej świadomym, jakkolwiek by reagował na zbyt daleko posuniętą troskę. Śmierć nie była już dla niego „wrogiem”. Pięć lat wcześniej wyraził swoje zdanie na ten temat przy okazji śmierci jednego z mnichów, Humberta, który od dawna nie był już zdolny do pełnienia żadnych funkcji: „To nie nad nim trzeba płakać, lecz nad wami wszystkimi i nad tym domem. Trudno o większą zgryzotę, niż być pozbawionymi jego rad i przykładu”.
Echa nadchodzącego końca przewijały się coraz częściej w jego korespondencji. Gdy wuj Bernarda, Andrzej z Montbard, od niedawna mistrz zakonu templariuszy w Ziemi Świętej, wyraził zaniepokojenie stanem zdrowia siostrzeńca, ten odpowiedział mu:
Pragniesz mnie zobaczyć i mówisz, że twoja podróż zależy od mojej decyzji. Cóż mam odpowiedzieć? Chcę, byś przybył i boję się Twego przybycia. Chciałbym, byś to uczynił przed moją śmiercią. Nie zwlekaj, bo możesz mnie już nie zastać. Otrzymałem już libacje, które poprzedzają ofiarę, i nie myślę zbyt długo pozostawać na tym świecie.
Od dziesięcioleci docierają już do tego zakątka Szampanii, jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi, wszystkie wielkie sprawy tego świata. Możni wciąż zwracają się o coś do tej udręczonej duszy. Zadaje sobie trud, by pocieszać samego króla Francji Ludwika VII, który wysłał do chorego swojego brata Roberta, hrabiego Dreux, we własnej osobie. Arcybiskup duńskiego Lundu, pozostający od dawna w kontakcie z opatem Clairvaux, do którego żywił „nadzwyczajny szacunek i przywiązanie”, zgromadził poważną sumę ponad sześciuset marek złota, aby ruszyć w podróż aż do Szampanii.
Na wiosnę trzeba było znów oderwać się od swojej samotności i od Boga, by po raz kolejny poskromić ludzkie szaleństwo i uratować Lotaryngię od miecza i krwi. Po powrocie do Clairvaux miał się już nie podnieść. Gotfryd z Auxerre, kronikarz ostatnich chwil jego życia, napisał: „Jego spoczywające na małym łóżku ciało trapiły dwie różne choroby, ale jego umysł pozostawał swobodny i silny , toteż wciąż medytował lub dyktował”. Otoczenie było jednak zaniepokojone tak szybką zapaścią, o której wieść wnet się rozeszła po świecie. Wokół łoża Bernarda panował ścisk. Gdy przybyły prosić go o radę kuzyn Gotfryd z La Roche, biskup Langres, zdumiał się, że jego myśli krążą już gdzieś daleko, ten odpowiedział: „Niech cię to nie zaskakuje, nie jestem już z tego świata”.
Podobnie jak cesarza Marka Aureliusza i tylu innych ludzi, obdarzonych przed nim nerwowym temperamentem, Bernarda gnębiły niewypowiedziane męki schorowanego żołądka, który odmawiał wszelkiego pokarmu i nie dawał mu chwili wytchnienia. Była to również cena zbyt wielu ludzkich lęków. Uważny obserwator, jakim był Wilhelm z Saint-Thierry, zanotował, że te dolegliwości nie pozwalały mu już od dłuższego czasu uczestniczyć na pełną skalę w życiu wspólnotowym i zmusiły do zajmowania osobnej celi. Poczuł się również w obowiązku polemizować z tymi, którzy szeptali, że opat zaniedbywał swoje zdrowie dla zbyt wielu zewnętrznych zobowiązań rozmaitej natury: „Wielkość Boga, która z tym mocniejszym blaskiem odbijała się w jego chorobie, pozwalała mu dotychczas zaznać od ludzi więcej czci, a poprzez cześć – więcej szacunku, poprzez szacunek zaś – więcej posłuszeństwa”.
Teraz było inaczej. Choroba, „oścień dla ciała”, musiała mu przeszkadzać – podobnie jak Sørenowi Kierkegaardowi – „przystąpić, wzorem innych, do codziennego życia”. „Ruinie”, jaką stało się jego ciało, przeciwstawiał pocieszany przez bliskich opat Clairvaux „swój spokój, pogodny umysł i oddaną duszę”. Z tym zgadzali się wszyscy.
Kiedy zaalarmowany opat Bonneval (w diecezji Chartres), Arnold, przesłał mu trochę smakołyków, Bernard odpowiedział mu natychmiast w bardzo osobisty sposób:
Przyjąłem znak waszego przywiązania w duchu troskliwej miłości, ale bez przyjemności. Do jakiego innego szczęścia może mieć pretensje ktoś tkwiący w szponach goryczy, jeżeli nie do tej jedynej przyjemności, która wynika z całkowitego powstrzymania się od jedzenia? Nie mogę już spać. To żołądek sprawia mi największe cierpienia. Dniem i nocą domaga się tylko odrobiny płynu, gdyż nie toleruje już żadnego stałego pożywienia. Wystarczy tylko trochę go nadwerężyć, a od razu robi się gorzej. Stopy i nogi mam obrzmiałe jak przy puchlinie. A pośród tego wszystkiego , tkwi wewnętrzny człowiek, mówię to, jakbym bym szalony, który widzi przytomny umysł w chorym ciele. Proście Zbawiciela, który nie dopuszcza do śmierci grzesznika, aby tego zbliżającego się zgonu nie opóźniał, lecz otoczył opieką. Napisałem ten list sam, przy całej swojej chorobie, abyś w ręce, której styl znasz, odnalazł moje przywiązanie.
Dziś wiemy, że ten „biuletyn o stanie zdrowia” jest fałszywką sfabrykowaną po śmierci Bernarda przez Gotfryda z Auxerre, człowieka wówczas mu najbliższego. Fałszywką zresztą bardzo zręczną – do tego stopnia, że brzmi dość realistycznie, bardziej w każdym razie niż jakikolwiek dokument autentyczny, choćby pisany tuż nad przepaścią. Z tego powodu byłoby może błędem go lekceważyć. Pozwalałby sądzić, że Arnold, który bardzo słabo znał umierającego, ale po śmierci Wilhelma z Saint-Thierry został obarczony redagowaniem Żywota, nie dołączył do swojej przesyłki najmniejszego nawet listu, skoro rzekomy opat z Clairvaux musiał zakończyć swój uwagą, że wolałby mu odpowiedzieć, niż do niego pisać. Czy w końcowych słowach tego falsyfikatu miała wybrzmieć ostatnia złośliwość człowieka, który nie zwykł nigdy komplementować swoich niezliczonych korespondentów, niezależnie od ich pozycji społecznej? To sfabrykowane przez inną osobę ostatnie porozumiewawcze mrugnięcie okiem stanowiłoby coś w rodzaju najwiarygodniejszego znaku rozpoznawczego istoty o skomplikowanej egzystencji, przekazanego w chwili, gdy miał nastąpić tak precyzyjnie przygotowany kres jego ziemskiej wędrówki? Jakich to pułapek wielcy ludzie nie pozostawiają na swojej ostatniej drodze...
Gotfryd z Auxerre zaświadcza – gdyż mówimy o czasach, kiedy to trzeba „pisać o tych, którzy umarli”, by żyć mogli żywi – że Bernard wypatrywał zbliżającego się końca „każdego dnia z coraz większą fascynacją, nadymając swoje żagle, niczym statek wchodzący do portu”. Znał jego grozę, widział ją i opowiadał o niej: „Pomarszczone czoło, podkrążone oczy, szpiczasty nos, zaciśnięte wargi, poczerniałe zęby, koścista i chuda szyja, zmarniałe ciało”. Nie ma niczego chorobliwego w tym dojrzewaniu do śmierci, które – nawet gdyby nie mogło pomóc umrzeć (ale cóż możemy na ten temat naprawdę wiedzieć?), to jednak pozwala naświetlić sens samej historii w chwili, gdy ta dogasa przy łożu pojedynczego człowieka. „Śmierć wybawiła nas od śmierci, jego życie – od błędu, jego łaska – od grzechu. Śmierć Chrystusa to śmierć śmierci, gdyż on umarł po to, bym ja mógł żyć”.
Te przygotowania muszą zadziwiać ludzi, dla których śmierć nie jest „dniem świątecznym, dies festus”, lecz środkiem nocy, chwilą, gdy zawodzi ciało. Dla Bernarda, mimo utrzymującego się piekącego bólu, ten dzień stanowi koniec niemożliwej do zaspokojenia ciekawości, która wciąż wypływała na powierzchnię jego niezmierzonego dzieła: w końcu pojawiło się oczarowanie „radością rzeczy nowej”. Iucunditas de novitate.
Opata z Clairvaux otaczali ci, którym zgodził się przewodzić. Wciąż miał do siebie pretensje, że zbyt często pozostawiał ich samych dla zgiełku tego świata. Niewielka owczarnia mnichów, nowicjuszy i pochodzących z pobliskich gospodarstw konwersów, tych „najdroższych i tak wytęsknionych braci”, ku którym zwracał swoje myśli i których opuszczał, by podróżować po całej Europie, stała teraz u jego wezgłowia, płacząc i wyrażając swój niepokój. „Ojcze, czy nie masz litości dla tego klasztoru? Czy nie masz współczucia dla nas, których wykarmiłeś z takim uczuciem swoim matczynym mlekiem? Jak możesz w ten sposób porzucać tych, którzy pracowali tutaj nad podjętym przez Ciebie dziełem? Jakże opuszczać ludzi, których dotychczas tak kochałeś?”.
Kilka dni przed osiągnięciem światłości nadeszła ostatnia wiadomość ze świata. Dotknęła Bernarda tym bardziej, że dotyczyła jednego z jego „podopiecznych”, Bernarda Paganellego z Montemagno, którego poznał w opactwie św. Zenona w Pizie i zaprosił do Clairvaux. Od ponad ośmiu lat świat znał go jako papieża Eugeniusza III. Mnichem cysterskim został z potrzeby serca (lub prawie). Bernardowi zdarzyło się kilka razy podnieść na niego głos. Hugon z Trois-Fontaines, kolejna z jego zaginionych owieczek, a obecnie kardynał i biskup Ostii, napisał, że papież zmarł 8 lipca w Tivoli. Poza Rzymem. Tak jakby nie dość już było symboli tamtych okropnych czasów. Nikt nie uznał za stosowne odnotować reakcji opata Clairvaux. Możemy się jej tylko domyślać...
Biskup Auxerre, Alan z Flandrii, także relacjonujący tę czujną agonię, streścił w kilku wymownych słowach wyartykułowany przez Bernarda bilans własnego życia, którego płomienny ślad każdy nosił w pamięci: „Mniej ufałem osądowi własnemu niż innych. Nigdy nie szukałem zemsty za zniewagę. Starałem się unikać wszelkiego zgorszenia. A gdy już do niego doszło, robiłem, co mogłem, by je wyciszyć”. Chciał w ten sposób wskazać uczniom trzy godne naśladowania cnoty: „Pokora, cierpliwość i miłość, tam verbe et lingua, quam opere et veritate^()”. Nie zostało dużo czasu na pouczenia. Opat Clairvaux pragnął już tylko „usiąść w upragnionym cieniu”.
Kiedy wydawało się, że nadeszła chwila ostatniej przeprawy, przybyli opaci i bracia z sąsiednich klasztorów. Naturalnie Goswin, opat Cîteaux. Również kilku biskupów. Bernard otrzymał – na własną prośbę – ostatnie namaszczenie i komunię. W czwartek 20 sierpnia zmarł. „Zbliżała się trzecia godzina”^(), czyli między ósmą a dziewiątą rano. Opat Clairvaux miał siedemdziesiąt dwa lata.
Ból i wzruszenie opanowały wszystkich obecnych. Opłakiwano „zmarłego pasterza”. W całym świecie chrześcijańskim miały się niedługo odezwać echa tego wydarzenia. Ciało Bernarda tymczasem umyto i odziano w szaty liturgiczne. Przez dwa dni będzie wystawione w kościele opackim... Pewnie myślano nad tymi zwłokami o wydarzeniach, które wstrząsnęły klasztorem pięć lat wcześniej i tak mocno dotknęły Bernarda. Malachiasz Ua Morgair. arcybiskup irlandzkiej diecezji Armagh, zatrzymał się tam wtedy, wyczerpany, w drodze do Rzymu. Zmarł w listopadową noc 1148 roku. Niezwykle poruszony opat Clairvaux poświęcił mu Żywot, jeden z ostatnich, jakie napisał:
szczęśliwie zasnął w Panu. I prawdziwie zasnął. Pogodne oblicze było znakiem spokojnego końca. Ta sama żywość oblicza, ta sama łagodność, tak zazwyczaj wyglądał, gdy spał. Nie zmienił się, ale zmienił nas. W przedziwny sposób nagle ukoił się smutek i ból wszystkich. Żałoba obróciła się w radość, a śpiew powstrzymał płacz. Zwyciężyła wiara, zatriumfowała pobożność, sprawy powróciły na swoje miejsce, wszystko działo się zgodnie z porządkiem, wszystko toczyło się wedle reguły.
Z okolic nadchodzą wszyscy ci, którzy prędzej czy później zadrżeli na samo wspomnienie imienia zmarłego. Feudałowie, właściciele gospodarstw, miejscowy lud. Na wieść o zgonie wyruszają w drogę wszyscy, którzy poznali tę potężną i kryształową postać. Przybywają z Moranville, Longchamp, Champignol, Juvancourt, Bayel czy Arconville. Zapewne i z bardziej oddalonych miejsc. Cała ta kraina żyła zgodnie z rytmem „Nowego Klasztoru”. Wszyscy czuli, że przebywają w obecności świętego ciała. To jednocześnie niebezpieczne i pożyteczne. Mogą go czcić wszyscy oprócz „tych nieszczęsnych kobiet”, którym klauzura bezwzględnie nakazuje trzymać się z dala. Obejmują stopy zmarłego i pokrywają jego ręce pocałunkami. Niektórzy przynoszą pieczywo, prześcieradła, drobne monety lub jakąkolwiek inną rzecz, która miała przejąć całą moc błogosławieństwa tego, którego już zawsze będzie się przywoływać. Aby wrócił...
Zaczynają krążyć plotki o cudach. Ludzie dowiadują się o nich od siebie nawzajem i przekazują wieść dalej, co rozpala wyobraźnię. I ten „niezgodny z regułą zakonu” zgiełk. Każdego dnia napływa coraz więcej ludzi, których nie obchodzą konwenanse, przybyli biskupi, nie wspominając już o mnichach. Liczy się tylko to „święte ciało”, którego jeszcze można dotknąć. W sobotę, kiedy przypadał pogrzeb, trzeba było zdusić w zarodku możliwe rozruchy, śpiewając psalmy i odprawiając poranną mszę, „podobnie jak w trakcie poprzednich dwóch dni”. Następnie ciało, zgodnie z życzeniem zmarłego przybrane w tunikę Malachiasza, złożono w krypcie wydrążonej „przed ołtarzem Maryi Dziewicy”, który u cystersów jest ołtarzem głównym. Na piersiach położono mu małą skrzyneczkę zawierającą relikwię błogosławionego Tadeusza apostoła. „Otrzymał ją w tym samym roku z Jerozolimy i nakazał, by spoczywała na jego ciele. Znalazłby się w ten sposób blisko tego ucznia w dniu zmartwychwstania”.
Te osobliwe wydarzenia miały miejsce w trakcie trwającego od sześciu tygodni pontyfikatu papieża Anastazego, w drugim roku panowania króla Rzymian Fryderyka I oraz Ludwika VII, „arcypobożnego króla Francji, syna Ludwika VI”.
Na każdym z tych ludzi, i na wielu innych, na budzącej się aż po granice ziem Niewiernych Europie, na wierze tamtej epoki triumfującego chrześcijaństwa, na sposobach wyrażania wrażliwości i inteligencji, postać zmarłego odcisnęła tak znaczące piętno, że trudno byłoby uchwycić cechy tamtego stulecia i wszystkich jego konfliktów bez jego potężnego, groźnego głosu. „Obnażona niezmienność, której wystarczy tylko słowo, by złamać jej przeznaczenie”.ROZDZIAŁ 1
GENEALOGIE
„Bernard urodził się na zamku swojego ojca w Fontaine, w Burgundii, z rodziców dobrego pochodzenia według doczesnych kryteriów, lecz jeszcze godniejszego i szlachetnego z punktu widzenia religii chrześcijańskiej”. W tych krótkich słowach mieszczą się wszystkie informacje konieczne do zrozumienia, w jakim otoczeniu miało pod koniec XI wieku przyjść na świat i się rozwijać trzecie dziecko licznej rodziny.
Fontaine, położone niespełna milę na północny zachód od Dijon, to skromny zamek z przyległościami, a także kilka rzadko porozrzucanych domów na granicy jednego z najdalszych przedłużeń Mont Affrique, w pobliżu słynnych ziem, które od Rodanu do Mozeli szczyciły się już wtedy historycznymi winnicami. Wioski Meursault, Aloze czy Vougeot dawały wówczas wino mało trącące beczką, o pięknej jasnoczerwonej barwie...
Wzgórze niezbyt imponujące, ale wystarczająco umocnione, by móc skutecznie się bronić, z którego rozciąga się szeroka panorama doliny Saony, wzniesień Jury, w najdalszej zaś perspektywie – błękitne refleksy Alp. Posiadłość, jakich wtedy było wiele; w żaden sposób nie da się jej porównać z okolicznymi wielkimi fortecami, czego Gotfryd z Auxerre nie omieszkał odnotować. Ten minus castrum posiadał podwójną obronę: odcinek fosy od strony północnej i wschodniej, czyli narażonego na ataki spłaszczenia wzgórza; wzmocniony kamulcami czy drewnianą palisadą kopiec ziemi stanowiący solidną fortyfikację. Mocna wieża – donżon – służyła rodzinie za mieszkanie i chroniła podwórze, wokół którego wybudowano rozmaite izby mieszkalne i warsztaty. Możliwe, że istniała również jakaś skromniejsza wieża po stronie północnej. Wszystko, czego potrzebuje szlachcic, by chronić swoich bliskich i pozostałych mieszkańców posiadłości. Był to więc garnizon dość skromny, ale przecież w czasach, gdy wcale nie było ich zbyt wiele. Wystarczająco jednak duży, by zawierać poważne sojusze z liczącymi się w okolicy rycerzami.
W ostatnim liście do swojego króla Bernard napisał: „Kim jestem i czym jest dom mojego ojca – quae domus patris mei – by królewski majestat kłopotał się moją śmiercią i moim życiem?”. Autorem takich słów mógł być ktoś, kto wie, skąd pochodzi, i kto nigdy, ani na jotę, nie zboczył z obranej ścieżki...
Panem miejsca był Técelin, „rycerz z Châtillon” obdarzony przydomkiem „Wędzony”^(). Termin często wówczas stosowany, na przykład w Pieśni o Rolandzie, na określenie żółci przechodzącej w brąz. Técelin z Fontaine był po prostu rudy. Wszyscy interpretowali to prawidłowo, choć i dobrodusznie, bez doszukiwania się wśród Burgundczyków przybyszów z Norwegii czy Danii... Wilhelm z Saint-Thierry opisuje go nam bardzo skąpo jako przedstawiciela „starego i prawdziwego rycerstwa, bogobojnego i przywiązanego do sprawiedliwości”. Był zaufanym księcia Burgundii, urodzonym wojownikiem, gotowym do obrony ziem swoich i swojego seniora, „któremu nigdy nie towarzyszył w przegranej wojnie”. Był zatem człowiekiem awansu, ale „życzliwym dla ludzi i hojnym dla biednych”. Dość majętny, posiadał dom miejski w Châtillon-sur-Seine, kilka nieruchomości w okolicach Montbard, zapewne w Courcelles i Benoisey, łąkę w pobliżu zamku Grignon i kilka ujawnionych w wyniku darowizny rozproszonych działek, z których o jednej, we Fraville, w miejscu, gdzie Aujon wpada do Aube, na zachód od lasu les Dhuits, miało później być głośno.
To całkiem sporo. Wystarczy, by utrzymać swą pozycję społeczną. Ale nic więcej. Nie wiemy prawie niczego o przodkach Técelina. Późne, lecz prawdopodobne źródła przekazują, że jego matka była córką pana na Grancey-le-Château. Oznaczałoby to, że przyszły opat Clairvaux pochodził od książąt lotaryńskich, bezpośrednio spokrewnionych z Karolem Wielkim... Wiemy na pewno, że tamta ciesząca się poważaniem babka przynajmniej dwukrotnie wychodziła za mąż. Najpierw za ojca Técelina, a następnie za Fulka z Aigremont, któremu wydała na świat syna Gwidona. Fulko był blisko skoligacony z Vilainem z Aigremont, późniejszym biskupem Langres... Poza tym zwał się de Châtillon. A to nie byle co. Técelin należał do milites służących u rosnących wówczas w siłę wielmożów, od których otrzymywali w zamian lenna będące z kolei początkiem ich awansu społecznego. Rycerze z Châtillon sprzymierzali się z niektórymi najbardziej uprzywilejowanymi z rodów Burgundii, u których zaszczytem było pełnić służbę. Ród ten rozgałęział się w sposób dość osobliwy, wchodząc w koligację z rodem de Champlitte, czyli osiadłych nad brzegami rzeki Salon w hrabstwie Burgundii bastardów hrabiów Szampanii, których lenna sięgały aż okolic Langres i terenów Księstwa Burgundii.
W chwili narodzin Bernarda dwa odgałęzienia tego rodu miały przed sobą piękną przyszłość: zarówno panowie z La Roche-Vanneau, jak i ci z La Ferté dysponowali licznymi posiadłościami wokół Dijon, Châtillon i Troyes. Rodzina z La Ferté posiadała tuż obok Châtillon duże folwarki Sainte-Colombe i Étrochey, a także Bagneux-la-Fosse. Natomiast za lasem des Brosses, zmierzając w kierunku Chaource, leżały Aubepierre, Cour-l’Évêque czy wreszcie Champigny, w pobliżu ujścia Herbissonne do Aube, kilka mil na północ od Troyes. Rodzina z La Roche-Vanneau, jeszcze lepiej sytuowana, gospodarowała za Bar-sur-Aube, wzdłuż rzeki Tille, która – po spłynięciu z płaskowyżu Langres, toczy swoje wody na wschód od Dijon, by następnie wpaść do Saony... Sojusz z panami Saulx-Grancey, których ziemie leżały po sąsiedzku, zapewniał rodowi kontrolę nad wszystkimi wysokimi dolinami wzdłuż Sekwany i Saony, a także nad wszelakimi wynikającymi z tego faktu dochodami i wpływami.
Técelin nie był feudałem w pełnym tego słowa znaczeniu. Ze wszystkich tu przywołanych dysponował zapewne najmniejszym majątkiem. Nie miał jednak powodu, by wstydzić się swego pochodzenia. Zawarł ponadto niespodziewany mariaż. Była to epoka, w której ogromną rolę odgrywały „cienie przodków”, Aletha zaś, żona pana z Fontaine, wywodziła się z wielkiej arystokracji. Była córką pana Bernarda z Montbard – jednego z optymatów księcia Burgundii – którego małżonka Humberge urodziła się w rodzie wsławionych rycerzy Ricey, których posiadłości sąsiadowały z terenami La Roche-Vanneau. Mawiało się także, że tamta rodzina pochodziła od dawnego księcia Burgundii, brata Hugona Kapeta... Solidnie usadowionej u ujścia Dangarge do Brenne siedziby Montbard nie należało lekceważyć. Odgrywała na tyle istotną rolę, by książęta Burgundii wybudowali tam później jeden ze swoich zamków. Wuj przyszłego opata Renard, a także jego bracia Milon i Gauteryk z Touillon zajmowali sporą część płaskowyżu doliny Armonçon, Semur-en-Auxois oraz dolinę górnej Sekwany. Na rubieżach ziemi Tonnerre rodzina posiadała wioski Fontaine-les-Sèches, Cestre, Verdonnet, Planay, Fain, Chevigny-lez-Lassois i część Montfort. Na zachód od Châtillon pobudowała prawdziwy pierścień osad obronnych: Les Riceys, Lannes, Molesme, Pouilly, Vertaut i Villedieu. Potężni kasztelani Montbardowie sprzymierzyli się z hrabiami z Bar-sur-Seine, panami na Couches, Ramerupt, Baudement oraz wicehrabiami z Beaune^().
Dla tych pnących się w górę rodzin znaczenie miały zatem relacje. Wzajemne zobowiązania. A także potężni sąsiedzi. Burgundia, Szampania...
Od stuleci Burgundii udawało się zachować odrębność. Na początku VII wieku, razem z Austrazją i Neustrią, stanowiła ona część monarchiae trium regnorum. W wyniku podziału imperium karolińskiego frankijskie królestwo Burgundii zostało rozkrojone wzdłuż biegu Saony, przy czym hrabstwo Burgundii – region Franche-Comté – miało na długo przypaść cesarstwu.
Istniejące wokół miast Sens, Auxerre, Nevers, Autun, Mâcon i Chalon-sur-Saône księstwo przybrało nowe oblicze, gdy oddzieliło się w wieku X od Akwitanii, z którą trwało wcześniej w niepewnym związku. Wywodzący się od Karolingów Raul mógł jeszcze powiedzieć, po swojej koronacji latem 923 roku, że jest „królem Franków, Akwitanów i Burgundów”. Gdy umarł, jego brat Hugon Czarny uniezależnił się w swoim „królestwie” Burgundii. Ludwik IV był ostatnim królem karolińskim, który w 946 roku postawił stopę w tym budzącym pożądanie granicznym księstwie. Nie trzeba było długo czekać, by hrabia Dijon Gilbert złożył przysięgę Hugonowi Wielkiemu. Zrobił to jednak tylko jako comes proesidium – czyli powiedzmy, że „arcyhrabia”... – i na bardzo krótko, gdyż tytuł „księcia” przysługiwał wówczas tylko Robertynom. Po śmierci Gilberta, w 956 roku, Burgundia wpadła – w sposób zupełnie naturalny – do koszyka awansującej rodziny.
Śmierć Hugona Wielkiego, która nastąpiła 16 czerwca tego samego roku, była „prawdziwą cezurą w historii królestwa”, jak słusznie podkreślił Karl Ferdinand Werner. Jeżeli chodzi o los jego dzieci, to znana nam jest przyszłość Hugona Kapeta. Niepełnoletniemu jeszcze wówczas młodszemu synowi Henrykowi miało później przypaść to księstwo. Wcale nie postrzegano tego jako rzeczy nieznaczącej. Kiedy wywodząca się z bardzo potężnej rodziny z Mâcon Gerberga owdowiała po królu Włoch, Adalbercie z Ivrei, bez żalu zamieniła przy okazji kolejnego małżeństwa z Henrykiem z Burgundii w 972 roku tytuł królowej na godność księżnej...
Nie mieli dzieci, toteż po śmierci księcia, 15 października 1102 roku, dziedzictwo miało przypaść panującemu od sześciu lat królowi Francji Robertowi Pobożnemu. Tymczasem jednak syn Gerbergi, hrabia Burgundczyków z drugiej strony Saony, położył rękę na zachodnich ziemiach burgundzkich, przyłączając je bez skrupułów do swojego władztwa. Ten Otton Wilhelm był pod każdym względem nadzwyczajną postacią, ambitną i przemyślną. W jego żyłach płynęła krew Karola Wielkiego, spuściznę doprowadził do świetności dzięki małżeństwu z córką potężnego w Szampanii Renalda z Roucy, a następnie mnożył sojusze z hrabiami Chalon i Nevers. Przede wszystkim jednak potrafił zapewnić sobie niezawodne wsparcie wewnątrz Kościoła. Wystarczy wspomnieć, że był obrońcą opactwa św. Benigna w Dijon. Kierował nim wówczas Wilhelm z Volpiano, syn chrzestny cesarzowej Adelajdy, wybitny reformator, który następnie miał objąć opactwo św. Trójcy w Fécamp. Wierny był mu również Brunon, biskup Langres, o którym jeszcze będzie mowa.
Ta polityka faktów dokonanych odniosła sukces. Poza biskupem Auxerre Hugonem z Chalon, wszyscy wielmoże byli posłuszni Ottonowi Wilhelmowi. Tak twierdzi Rudolf Glaber i dodaje, że „był cudzoziemcem, co jednak nie przeszkodziło mu stać się bogatszym i lepiej uzbrojonym niż ktokolwiek z jego rodaków”... Robert Pobożny miał odbyć wiele kampanii i uzyskać wsparcie hrabiego Rouen Ryszarda II (wtedy już zaczynało się mówić „hrabia Normandii”), by zostać przywróconym w swych prawach, których nie musiał już dzielić z nikim, zarządzając troskliwie księstwem wraz z arystokracją burgundzką.
Po śmierci Roberta w 1031 roku, następcą na czele regnum został jego syn Henryk, który z wielką niecierpliwością wyczekiwał wstąpienia na tron. Niewiele brakowało, by stracił wszystko, gdyż Normandia, Flandria i Andegawenia wolały jego młodszego brata. Mimo niewielkich uzdolnień Henrykowi udało się zachować to, co najcenniejsze, jednak utracił bezpośrednią kontrolę nad Burgundią na rzecz swojego rywala. Robert dał początek dynastii, która miała sprawować władzę nad księstwem nieprzerwanie przez trzysta trzydzieści lat. Nie wspominając o kilku bocznych odgałęzieniach. Wnuczek księcia Roberta poślubił pewną kastylijską księżniczkę krwi i został w ten sposób ojcem pierwszego króla Portugalii, co również nie jest bez znaczenia dla naszej historii.
Burgundia już wtedy była potęgą. W pierwszej ćwierci XI wieku księciem był Odo I, młodszy wnuk Roberta Burgundzkiego, którego dość długie panowanie było ściśle związane z narodzinami reguły cysterskiej. W jego otoczeniu, „wśród wielu innych”, znajdował się także Técelin z Fontaine. Geoffroy z Auxerre uznał go za „wybijającą się znakomitość”. W rzeczywistości odegrał skromną rolę. Natomiast jego rodzina od strony matki, Saulx-Grancey, okazywała bezwarunkową wierność domowi burgundzkiemu i stanowiła główny czynnik ekspansji księstwa w kierunku Szampanii.
Szampania...
Ten obszar Franciae occidentalis, równie istotny (a w momencie podziału władzy pewnie istotniejszy) i o nieco tylko mniej skomplikowanej historii, dostał się w X wieku w ręce rodziny Vermandois, wywodzącej się ze starego pnia karolińskiego. Na powolnej zmianie dynastycznej skorzystali, podobnie jak w Burgundii, poszukujący niezależności nowi „hrabiowie”. Podstępny i nienasycony Herbert II szczęśliwie wsparł wysiłki króla Raula w Burgundii, ten zaś pozostawił mu wolną rękę na prawym brzegu Sekwany i dużo dalej, gdzie „kapitalizował” na korzyść swoich bliskich grunty rolne i beneficja kościelne.
Po śmierci Raula Hugon Wielki – którego siostra Adela była żoną Herberta – lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, toteż sprzyjał czasami przedsięwzięciom skierowanym przeciwko wciąż równie podstępnemu hrabiemu z Vermandois. Gdy umarł w lutym 943 roku, jego synowie zajęli miejsca tradycyjnie przysługujące rodzinie. Rozszerzyli także sieć sojuszy. Albert poślubił Gerbergę, córkę księcia Lotaryngii i Gerbergi saskiej, później żony Ludwika IV. Był to początek całej serii mariaży.
Najbardziej spektakularnym stał się z pewnością ślub jednej z córek Herberta II. Luitgarda, wdowa po księciu Normandii Wilhelmie Długim Mieczu – zdradziecko zamordowanym, na dwa miesiące przed śmiercią własnego ojca – poślubiła hrabiego Blois Teobalda I, którego miano nazywać Oszustem. To wydarzenie, wraz z kilkoma innymi, podminowało geografię polityczną średniowiecznej Francji.
Teobald mógł się pochwalić świetnym pochodzeniem. Jego francusko-burgundzka rodzina spokrewniona była z królem Włoch, Hugonem z Arles. Na samym początku X wieku ojciec Teobalda zamieszkał nad Loarą i mianował się wicehrabią Tours, a następnie Blois. Sam Teobald – bez głosów sprzeciwu – przybrał tytuł hrabiego, po czym rozszerzył swoją władzę na Chartres i Châteaudun. Ten szampański mariaż otworzył przed nim zupełnie nowe możliwości. Teobald nie spoczął w dodatku na laurach. Wydał swoją siostrę najpierw za księcia Bretanii, Alana II, który – przed śmiercią w 952 roku – powierzył jej opiekę nad synem Drogonem, a następnie za hrabiego Fulka II Andegaweńskiego. Za pośrednictwem bratanka przejąć miał kontrolę nad Bretanią.
Nietrudno zgadnąć, że potęga ta budziła niepokój. Zarówno w Andegawenii, jak i Normandii trwano w gotowości, zwłaszcza że hrabia Blois próbował najechać latem 962 roku Normandię, która była sprawdzonym sojusznikiem Hugona Wielkiego. Zauważono, że Teobald bywał również na dworze króla Lotara. „Niezależnie od personaliów, wrogość i nieufność między Robertynami-Kapetyngami a domem z Blois pozostanie stałym elementem życia politycznego”...
Upojony swą potęgą Teobald zaczął budować co niemiara, otwarcie lekceważąc fakt, że fortyfikowanie należało do regaliów. To jemu zawdzięcza się pierwsze turres altae, czyli warowne donżony, takie jak w Chartres, Blois, Saumur, Chinon, Châteaudun, które takie wrażenie robiły na współczesnych. Nie trzeba więcej argumentów na potwierdzenie tezy, że posuwano się wówczas do lekceważenia wszelkich tradycyjnych zobowiązań wasalnych, gdy chodziło o zapewnienie porządku u siebie. Kiedy Odo I odziedziczył po swoim ojcu wszystkie jego tytuły, starał się – bez trwałego sukcesu – sięgnąć po tytuł margrabiego.
Na pewno też jego kuzyn Herbert III, przywódca rodu z Vermandois, podejmował analogiczne próby. Przybrał tytuł comes Francorum, nie spotykając się ze sprzeciwem żadnego króla karolińskiego. W dokumencie z 980 roku Lotar dodał mu nawet jeszcze godność „komesa pałacowego”. Hrabia Blois nie mógł nawet przypuszczać, że jego rodzina dorobi się podobnego tytułu w tak niedługim czasie. Przymierza połączone z nienawiścią do tego, co kapetyńskie, były solidnym spoiwem. Można było oglądać, jak Odo II z Blois, „gorąca głowa” tamtej epoki, przejmuje zbrojnie hrabstwo Szampanii w 1023 roku, by stworzyć jednolity organizm, zdolny do wzięcia w kleszcze kruchej jeszcze wówczas władzy królewskiej.
Po śmierci Odona unia Szampanii i hrabstwa Blois pogrążyła się w osobliwym nieco konflikcie o sukcesję, by jednocześnie wypruwać sobie flaki wewnątrz samej rodziny o panowanie nad Meaux, Troyes czy Provins. Szampania cieszyła się poważnym prestiżem. Rodziny Champlitte i La Ferté czekała świetlana przyszłość. Josbert Rudy (czy aby na pewno należał do tej rodziny?), który poślubił Łucję, córkę i spadkobierczynię Tybalda z Beaune, miał zostać wicehrabią Dijon, a następnie seneszalem hrabiego Hugona z Szampanii. Jego bracia Renier i Hugo Gotfryd również mieli otrzymać liczące się tytuły, ten pierwszy pana na Sainte-Colombe, natomiast drugi – seneszala książąt Burgundii.
Uwidoczniła się silna tendencja, w ramach której rodziny rycerskie wspierały wysiłki panów na zamkach, by przejąć kontrolę nad jak największą strefą działania między Sekwaną a Aude. Sojusze Montbardów, Saulx-Grancey, Châtillonów, La Roche-Vanneau czy La Ferté sprowokowały sprzymierzanie się ich przeciwników. Trzeba będzie poczekać stulecie, by unia między Blois a Szampanią znowu stała się aktualna wśród chaosu i pożogi. Aktorem tych działań będzie wówczas – w znacznie większej mierze, niżby sobie tego życzył – najsłynniejszy z potomków tych rodów, które pod sam koniec XI wieku zaczną się ze sobą celowo stapiać.
Bernard z Montbard miał pięciu synów, z których czterech przeżyło: Rainarda, Gauderyka, Milona i Andrzeja. Ten ostatni przejął imię po zmarłym starszym bracie. Bernard miał także dwie córki, w tym Alethę, inteligentną dziewczynkę, której ojciec chciał zapewnić szerokie wykształcenie „z zamiarem oddania jej do klasztoru”. Z niewiadomych powodów sytuacja zmieniła się jednak, gdy Aletha miała mniej więcej piętnaście lat: „O jej rękę poprosił pan Técelin z zamku Fontaine, człowiek dobry i szlachetny. Skoro ojciec nie miał żadnych szczególnych powodów, by odmówić – wyraził zgodę”.
„Małżeństwo z miłości” – można by powiedzieć na tę nagłą odmianę. To nawet adekwatne określenie, jeżeli weźmie się pod uwagę ewolucję semantyczną. A zwłaszcza – przemianę mentalnościową. Związek ten wydaje się całkowicie zgodny z praktykami ówczesnej arystokracji, która łączy się ze sobą na bazie wspólnych interesów. A piętnaście lat to w tamtej epoce wcale nie tak młody wiek. Biorąc pod uwagę jakość progenitury, można zaryzykować stwierdzenie, że związek był szczęśliwy. I nic więcej. Zawsze znajdą się malkontenci wątpiący w to, że małżeństwo, którego całe potomstwo – synowie i córka – będzie żyło w stanie bezżennym – stanowi budujący przykład.
Jak było wtedy przyjęte, sporządzono do przesady pochlebny portret tej młodej damy, „jedynej w swoim rodzaju pod względem cnót, strzegącej swojej własności, troszczącej się o biednych, chorych, opuszczonych, pomagającej im – jeśli trzeba – z własnych środków”. Żona doskonała, która wzbogaca wkrótce dom rodzinny o dwóch pierwszych synów, Gwidona i Gerarda. Później pojawia się córka Hombelina. A potem trzech innych chłopców: Andrzej, Bartłomiej i Niward. Los ich wszystkich bez wyjątku naznaczy trzecie dziecko w rodzinie.
Nikt by nam nie uwierzył, gdybyśmy zapewnili, że narodziny te nastąpiły pod auspicjami wróżb, które muszą wydawać się nieskończenie podejrzanymi z naszej pełnej obiektywizmu perspektywy. Powiedzmy tylko, że brzemienna Aletha miała dość niepokojący sen: „Mały, całkiem biały pies z rudymi plamami na grzbiecie szczekał w jej żołądku”. Przerażona, pędem udała się po radę do zakonnika, który natychmiast przypomniał sobie cytat z Pisma Świętego i pocieszył kobietę: „Nie lękaj się. To dobra wróżba. Zostaniesz matką wspaniałego pieska, który będzie trzymał wartę przed domem Boga. Będzie bardzo szczekał na wrogów wiary. Stanie się wyjątkowym kaznodzieją i tak jak pies liże rany, tak on będzie uzdrawiał dusze”.
Quod et factum est. I tak się stało... Wilhelm z Saint-Thierry przytacza te fakty dość zdawkowo. Bardziej wylewny był Gotfryd z Auxerre w kazaniu wygłoszonym w sierpniu 1154 roku, gdzie objaśniał złożony sens tego „wyboru” oraz rozwodził się nad wspomnianymi rudymi plamami. Temu uczonemu w piśmie człowiekowi wygodnie było ćwiczyć swoje umiejętności retoryczne wokół kilku wersów Pieśni nad Pieśniami:
Mój śnieżnobiały i rumiany,
znakomity spośród tysięcy,
Głowa jego najczystsze złoto .
Tamte czasy, po macoszemu traktujące tyle spraw, do których my desperacko się przywiązujemy, przydawały snom niezrozumiałą już dla nas – którzy dotarliśmy do brzegów antropologii i psychologii głębi – wagę. W pewnych okresach zwykło się traktować tę „prymitywną” mentalność z wyższością, Pozytywizm całkowicie ją odrzucał. Później sporządzono typologię tematów powracających w literaturze mistycznej i próbowano dokonać swoistej anamnezy wokół takich tekstów, jak chociażby glosa papieża Grzegorza Wielkiego poświęconej innemu znanemu fragmentowi Pieśni nad Pieśniami:
Schwytajcie nam lisy,
małe lisy,
co pustoszą winnice,
bo w kwieciu są winnice nasze.
„Winnica to Kościół. Lisy to heretycy, stróżujące psy zaś są kaznodziejami”. Interpretacja tym bardziej prawdopodobna, że sam Bernard z Clairvaux w sposób nieuchronny w ten obraz się wpisywał. Jeżeli tylko sierść psa przypominała habit cysterski, to „zwierzę ideologiczne”, jakim był człowiek średniowieczny, dysponowało już niewyczerpanym motywem... Ponieważ każdy uważa własną interpretację za najlepszą, należy z pokorą przyznać się do swoich ograniczeń i stwierdzić za kilkoma trzeźwymi geniuszami, że „nie są to rzeczy, które należałoby badać i weryfikować bez końca”. Z istnienia tych nieuchwytnych kwestii mogą sobie zdać sprawę – w chwilach, gdy ich umysły nie chcą się za wszelką cenę rozczarować – ci, których nieświadomość otwarta jest na poznanie poetyckie: Fernando Pessoa, Gaston Bachelard, Henri Michaux, Michel Leiris i kilku innych na tyle odważnych, by się nie cofać na widok śladów tajemniczych wyobrażeń, tych „zapamiętanych snów, które przynajmniej nie gniją”...
Jak podają dość późne przekazy, dziecko przyszło na świat na zamku Fontaine w 1091 roku, „gdzieś między końcem kwietnia a początkiem sierpnia”^() w niższej sali wieży głównej. Prawdopodobnie dość szybko ochrzczono je w kościele parafialnym Saint-Martin-des-Champs, na wschód od zamku, między Pouilly a Dijon. Wobec Boga i wobec ludzi Aletha nadała mu imię swojego ojca, Bernard.
Dziecko dość szybko zdało sobie sprawę ze swojego uprzywilejowanego pochodzenia. Zgodnie z naturą rzeczy miało mu ono pomagać, a czasami przesądzać o jego losie. Ojciec z Clairvaux nigdy o nim nie wspominał. Ale też nigdy nie zapomniał.