Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Swąd - ebook

Swąd Robert Ostaszewski, Bartosz Wojsa

Jedna rodzina, jeden straszny pożar, wiele tajemnic…

W Jastrzębiu-Zdroju, niewielkim górniczym mieście na Śląsku, dochodzi do tragedii. W pożarze domu ginie matka i czworo dzieci, przeżywają jedynie ojciec i najstarsza córka. Z pozoru oczywista sprawa trafia w ręce młodego prokuratora Artura Rogalskiego, który wraz z doświadczoną i niepokorną policjantką po przejściach rozpoczyna pogoń za prawdą. Kiedy okazuje się, że do wybuchu ognia doszło w zagadkowych okolicznościach, służbom po piętach zaczynają deptać dziennikarze, gotowi ujawnić makabryczne kulisy śledztwa.

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które wstrząsnęły całą Polską.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-001-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. SKOK W CIEMNOŚĆ

Pro­log

Skok w ciem­ność

7 sierp­nia 2019 roku

Naj­gor­sze są kosz­mary, które oka­zują się rze­czy­wi­sto­ścią.

Obu­dziła się z drę­czą­cego snu, gwał­tow­nie usia­dła na łóżku, łapiąc powie­trze jak po zbyt dłu­gim nur­ko­wa­niu. Roz­kasz­lała się. _Co jest?_, myślała w panice. Otwo­rzyła oczy, ale zaraz zamknęła, bo mocno ją zapie­kły. Czuła potworny, nie­omal gry­zący smród. Oddy­chała płytko. Co tu się działo? Powoli otwo­rzyła oczy. Było ciemno, ale dostrze­gła dym wydo­by­wa­jący się ze szpary pod zamknię­tymi drzwiami pokoju. W pierw­szej chwili w panice pomy­ślała, że to ona zapró­szyła ogień. Prze­cież zawsze była winna wszyst­kiemu. Przed zaśnię­ciem wypa­liła papie­rosa, a peta scho­wała w pustej paczce po faj­kach, którą ukryła w szu­fla­dzie biurka. _To nie­moż­liwe_, sta­rała się myśleć logicz­nie, _gdyby tak się stało, pew­nie już by się paliło łóżko sto­jące tuż obok_.

– Wik­to­rek – wyszep­tała i zerwała się na równe nogi.

Pod­bie­gła do drzwi, przez chwilę szar­pała się z zam­kiem i wresz­cie otwo­rzyła je na oścież. Buch­nęły na nią kłęby dymu. Poczuła falę żaru na twa­rzy. Wstrzy­mała oddech i spró­bo­wała wyjść na kory­tarz. Nie dała rady, zro­biła led­wie krok. _Zgi­niesz, zaraz zgi­niesz!_, wrzesz­czał instynkt samo­za­cho­waw­czy. Wsko­czyła z powro­tem do pokoju, zatrza­snęła drzwi. Zaczęła się dusić od ataku kaszlu, który zgiął ją wpół. Czuła nara­sta­jące mdło­ści. Kasz­ląc i pry­cha­jąc, wyco­fała się w stronę okna. Było uchy­lone i pew­nie to ją ura­to­wało przed zacza­dze­niem. Wychy­liła się aż poza para­pet i łap­czy­wie łapała powie­trze. Świeże i ożyw­cze jak ni­gdy dotąd w sierp­niową noc. Docho­dziła do sie­bie. Odwró­ciła się i zoba­czyła, że w środku jest coraz wię­cej dymu. Ich dom się palił. Musiała dzia­łać. Ścią­gnęła z opar­cia krze­sła koszulkę, zasło­niła nią usta i nos. Pomo­gło, ale tylko tro­chę. Przy­naj­mniej nie szar­pały nią fale kaszlu, cho­ciaż wciąż miała uczu­cie, że za moment zwy­mio­tuje. Zna­la­zła komórkę i wybrała numer matki. Nie odbie­rała. _Co się z nimi dzieje?_, myślała z roz­pa­czą. Musiała zadzwo­nić po straż. Przez sekundy nie mogła sobie przy­po­mnieć numeru alar­mo­wego. _112, kre­tynko!_ Nie­zbyt docie­rało do niej, o co pyta dyżurny, wrzesz­czała w kółko, że potrze­bują pomocy, pali się ich dom, w Bziu, pali się, u Zawal­skich… Roz­łą­czyła się i zadzwo­niła do ojca. Wie­działa, że jest w pracy, ale musi tu przy­je­chać, rato­wać ich wszyst­kich. Ojciec nie odbie­rał. Kurwa, ni­gdy go nie ma, jak jest potrzebny. Zalała ją nagła fala zło­ści.

Dym wypeł­nił już cały pokój. Usia­dła na para­pe­cie i trzy­ma­jąc się ramy, wychy­liła na zewnątrz naj­da­lej, jak mogła. Chciała żyć, tak bar­dzo chciała żyć. Po pro­stu. Cho­ciaż przez ostat­nie lata czę­sto myślała o tym, by nie być, znik­nąć. A teraz zoba­czyła śmierć na wła­sne oczy. Miała postać sza­rej chmury, która nie­ubła­ga­nie cią­gnęła w stronę okna. Pra­gnęła ją od sie­bie ode­pchnąć, ale prze­cież było to nie­moż­liwe.

Znowu się roz­kasz­lała. W gło­wie miała goni­twę myśli, któ­rych sensu i zna­cze­nia nie potra­fiła uchwy­cić.

Kasz­lała i krztu­siła się przez cały czas. Przed jej oczami migały czarne mroczki.

_To nie może tak się skoń­czyć_, myślała z roz­pa­czą.

_Dzia­łaj!_

Spoj­rzała za okno. Była na pierw­szym pię­trze domu. Niby nie tak znowu wysoko… Jed­nak mogła skrę­cić sobie kark. Do gałęzi drzewa rosną­cego nie­opo­dal raczej nie się­gnie. Pod nią był szpa­ler roz­ło­ży­stych rodo­den­dro­nów, które matka pie­lę­gno­wała z pasją. Jeśli uda jej się na nie tra­fić, może nic sobie nie poła­mie.

W środku domu coś huk­nęło.

Powoli prze­ło­żyła nogi na drugą stronę para­petu. Wokół niej buchał dym, pod sobą miała cie­nie krze­wów.

Sko­czyła.ROZDZIAŁ I. PUŁAPKA BEZ WYJŚCIA

Roz­dział I

Pułapka bez wyj­ścia

23 sierp­nia 2019 roku

Artur

Kogut zapiał tak gło­śno, że obu­dziłby umar­łego. Artur Rogal­ski otwo­rzył oczy, po raz kolejny zasta­na­wia­jąc się, dla­czego usta­wił sobie w komórce taki kre­tyń­ski dzwo­nek budzika. Dźwięki powia­do­mień i połą­czeń przy­cho­dzą­cych miał już nor­malne, w sumie wybrał pierw­sze lep­sze z listy. Tyle że mię­dzy ludźmi musiał być poważny i poza­pi­nany na ostatni guzik. A w domu już nie­ko­niecz­nie, skoro miesz­kał sam.

Spoj­rzał na ekran komórki – piąta trzy­dzie­ści. Od zawsze był skow­ron­kiem, spo­koj­nie wstałby na czas bez budzika. Nie nale­żał jed­nak do osób, które od razu po prze­bu­dze­niu wyska­kują z łóżka pro­sto w nowy dzień zwarte i gotowe. Musiał tro­chę pole­ża­ko­wać i się poprze­cią­gać. _Długi roz­ruch, tak to się chyba nazywa_, pomy­ślał.

– Media już węszą, żadne zasko­cze­nie – zamru­czał pod nosem, gdy w końcu posta­no­wił na dobre wyłą­czyć budzik i przej­rzeć poranne wia­do­mo­ści.

Wska­zu­ją­cym pal­cem prze­su­wał na ekra­nie smart­fona kolejne newsy o poża­rze, do któ­rego doszło nieco ponad dwa tygo­dnie temu. Temat wciąż żarł. Nie mogło być ina­czej, bo podobne dra­maty nie zda­rzały się czę­sto. Dobrze wie­dział, że dziś czeka go ponowna kon­fron­ta­cja z tam­tym wyda­rze­niem, ponurą tra­ge­dią, która była trudna emo­cjo­nal­nie także dla niego. Był mło­dym pro­ku­ra­to­rem, miał led­wie trzy­dzie­ści jeden lat. Ni­gdy wcze­śniej nie pro­wa­dził tak poważ­nej sprawy. W Jastrzę­biu-Zdroju, nie tak znowu dużym ślą­skim mie­ście, rzadko docho­dziło do wyda­rzeń tak gru­bego kali­bru. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że nie może nawa­lić, jeśli nie chce, aby jego kariera utknęła na mie­liź­nie, zanim na dobre się zaczęła.

Wresz­cie wstał i poszedł pod prysz­nic. Szarp­nęły nim wyrzuty sumie­nia. Stał się wielki dra­mat, a on myśli o karie­rze. Nie roz­strzy­gnął, czy to już znie­czu­lica, czy w ten spo­sób jedy­nie odre­ago­wuje stres. Jed­nego był pewien: robota w pro­ku­ra­tu­rze spo­nie­wie­rała już wielu.

Na godzinę dzie­wiątą zapla­no­wano kolejną wizję lokalną na miej­scu zda­rze­nia. Był pewien, że pod dom Zawal­skich już ścią­gają dzien­ni­ka­rze nie tylko z mediów lokal­nych. Pomy­ślał gorzko, że nagła śmierć zawsze jest mate­ria­łem na newsa, który zapew­nia sprze­daż gazety albo dobrą kli­kal­ność. Musiał się przy­go­to­wać na trudny, długi dzień i zjeść porządne śnia­da­nie.

– Kawa bez mleka, bez cukru… bez sensu – uśmie­chał się pod nosem, doda­jąc do kubka wszel­kie nie­zdrowe skład­niki, tak kry­ty­ko­wane przez eks­per­tów żywie­nio­wych.

W sumie miał to gdzieś. _Wrząt­kiem też nie powi­nie­nem zale­wać, bo nisz­czę war­to­ści odżyw­cze_, dodał w myślach, docho­dząc do wnio­sku, że śmia­nie się z wła­snych żar­tów jest oso­bli­wym nawy­kiem.

Nie był fanem obfi­tych śnia­dań. Codzien­nie rano się­gał więc jedy­nie po owsiankę, ale tego poranka przy­go­to­wał jej wię­cej niż zwy­kle. I nie, nie zalał płat­ków wodą, tylko mle­kiem – bez lak­tozy, bo jej nie tole­ro­wał. Nie mógł sobie pozwo­lić tego dnia na sen­sa­cje żołąd­kowe.

Ubrał się i ostatni raz spoj­rzał w lustro. Docią­gnął sta­ranny węzeł kra­watu, popra­wił koł­nie­rzyk śnież­no­bia­łej koszuli, strzep­nął nie­ist­nie­jące pyłki z ręka­wów czar­nej mary­narki, ostatni raz szczotką prze­tarł buty. Jego ulu­biony gar­ni­tur, kupiony w luk­su­so­wym salo­nie mody męskiej, wła­ści­wie na każ­dym robił wra­że­nie. I o to cho­dziło. Był poważ­nym urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, więc musiał poważ­nie wyglą­dać. Czarny gar­ni­tur był niczym mun­dur.

– Jestem gotowy – stwier­dził na głos.

Karo­lina

Karo­lina Szew­czyk prze­cze­kała sku­lona w łóżku pierw­sze zawo­dze­nie budzika i wszyst­kie drzemki. Wes­tchnęła. Czy tego chciała, czy nie, musiała zmie­rzyć się z kolej­nym dniem. Była pewna, że nie przy­nie­sie on niczego miłego ani dobrego. Nor­malne w jej życiu, więc przy­wy­kła.

Zwlo­kła się z łóżka i uwol­niła od gumki znisz­czone mysie włosy. Poszła do łazienki i obmyła twarz wodą. Na moment sku­piła wzrok na odbi­ciu w lustrze. Wyra­zi­ste zie­lone oczy wyglą­dały dość abs­trak­cyj­nie w sia­teczce zmarsz­czek, któ­rych ostat­nio przy­by­wało coraz szyb­ciej. Bra­ko­wało jej ener­gii, aby z nimi wal­czyć. Fakty były, jakie były – miała pięć­dzie­siąt cztery lata i nikogo, kto by spra­wiał, że chcia­łoby jej się o sie­bie dbać.

Nało­żyła, wyłącz­nie z przy­zwy­cza­je­nia, deli­katny maki­jaż i poszła do kuchni, myśląc o tym, co ją czeka tego dnia. Otóż wła­śnie – nic dobrego. Po raz kolejny miała się zaj­mo­wać sprawą pożaru domu. Na samą myśl robiło jej się nie­do­brze.

– Popier­do­lone – powie­działa pod nosem.

Sama do końca nie wie­działa, czy cho­dzi o kejs Zawal­skich, czy o stan kuchni. Zlew pełen brud­nych naczyń, butelki po wodzie na nie­wiel­kim stole, opa­ko­wa­nie po żar­ciu na wynos z reszt­kami zeschłych fry­tek, kilka bute­lek po piwie na pod­ło­dze. Posta­no­wiła, że sprząt­nie. Kie­dyś. Teraz miała czas jedy­nie na łyk kawy i kanapkę z pomi­do­rem. Zresztą i tak chciała jak naj­szyb­ciej wyjść z miesz­ka­nia. W domu od dawna czuła się nie­swojo, więc wolała jak naj­szyb­ciej rzu­cić się w wir pracy, by nie myśleć o tym, co ją spo­tkało. Kiep­sko radziła sobie w życiu, za to cał­kiem dobrze w pracy. I dla­tego kur­czowo trzy­mała się roboty, cho­ciaż już dawno mogła być na eme­ry­tu­rze, bo pracę w mun­du­rówce zaczęła jako młoda dziew­czyna. Od dawna nie cho­dziło jej o jaką­kol­wiek misję czy karierę. Dochra­pała się stop­nia młod­szej aspi­rant i to jej wystar­czało. Służba dawała jej pie­nią­dze nie­zbędne do prze­ży­cia oraz powód do wsta­wa­nia z łóżka. A także sens dal­szego trwa­nia – choćby to był tylko nikły cień sensu.

Ścią­gnęła z wie­szaka starą, poprze­cie­raną kurtkę dżin­sową, która strzę­piła się na koł­nie­rzyku i man­kie­tach. Miała gdzieś, że kum­ple z fabryki pod­śmie­wają się z niej, że nosi się jak dzia­dówa. Stara kurtka, stare, dobre czasy, o któ­rych nie chciała, nie mogła zapo­mnieć. Zało­żyła ją i wyszła z miesz­ka­nia, gło­śno zatrza­sku­jąc drzwi.

– To są jakieś jaja – stwier­dziła, prze­wra­ca­jąc oczami.

W dro­dze do Bzia, wła­ści­wie wio­ski, która jed­nak dzie­się­cio­le­cia temu została włą­czona w gra­nice Jastrzę­bia-Zdroju, zauwa­żyła na świa­tłach pro­ku­ra­tora Rogal­skiego w spor­to­wej beemce. W sku­pie­niu patrzył przed sie­bie. Karo­lina woziła się roz­kle­ko­ta­nym autem służ­bo­wym, które już dawno nada­wało się do wymiany, i mogła tylko poma­rzyć o lep­szym samo­cho­dzie. Ale nie to wypro­wa­dziło ją z rów­no­wagi. Przy­naj­mniej nie tylko to. Coraz gorzej zno­siła kon­takty z mło­dym, aż nazbyt pew­nym sie­bie pro­ku­ra­to­rem. Do tego bez­czel­nym – przy­naj­mniej takie odno­siła wra­że­nie. Jechał w tym samym kie­runku co ona, więc na pewno się spo­tkają na miej­scu zda­rze­nia. Niby mogła się spo­dzie­wać, że pojawi się pod­czas wizji lokal­nej, ale zda­rzało się, że pro­ku­ra­to­rzy odpusz­czali sobie nie­które czyn­no­ści, zwa­la­jąc pracę na poli­cjan­tów. Może byli zawa­leni robotą, może zwy­czaj­nie im się nie chciało. Kto tam za nimi nadąży?

Kiedy doje­chała pod dom Zawal­skich, Rogal­ski już tam był, oto­czony wia­nusz­kiem dzien­ni­ka­rzy. Tyle dobrego, że nie musiała się opę­dzać od pisma­ków.

Wysia­dła z samo­chodu, oparła się o maskę i zapa­liła. Cza­sami cho­dziło jej po gło­wie, że wresz­cie powinna rzu­cić fajki. Tylko wła­ści­wie po co? W jej przy­padku jedy­nym sen­sow­nym argu­men­tem był ten eko­no­miczny. Papie­rosy cią­gle dro­żały. Na razie jed­nak było ją stać.

Paliła, przy­glą­da­jąc się, jak pro­ku­ra­tor Rogal­ski radzi sobie z dzien­ni­ka­rzami. Musiała przy­znać, że szło mu cał­kiem nie­źle. Nie peszyły go wyce­lo­wane w niego obiek­tywy apa­ra­tów ani dyk­ta­fony i mikro­fony pod­ty­kane pod nos. Był opa­no­wany, robił swoje, wypo­wia­da­jąc okrą­głe zda­nia, w któ­rych było nie­wiele tre­ści.

– Dro­dzy pań­stwo, jesz­cze za wcze­śnie na jakie­kol­wiek kon­krety. Sprawa wciąż jest w toku i dla dobra postę­po­wa­nia nie mogę niczego zdra­dzić. Kiedy tylko będzie taka moż­li­wość, rzecz­nik pra­sowy pro­ku­ra­tury z pew­no­ścią odpo­wie na wszyst­kie pyta­nia pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej – stwier­dził ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Karo­lina rzu­ciła nie­do­pa­łek na zie­mię i przy­dep­tała. Taki odruch. Ruszyła w stronę pose­sji Zawal­skich, wej­ście na którą odgro­dzono poli­cyjną taśmą. Sta­nęła i w zadu­mie patrzyła na budy­nek, który wcale nie wyglą­dał tak, jakby nie­dawno sza­lał w nim mor­der­czy w skut­kach pożar. Nieco kloc­ko­wata pię­trówka, wybu­do­wana pew­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Tylko jedno okno na pię­trze było wyraź­nie osma­lone – to, z któ­rego wysko­czyła jedyna oca­lała. _Dziwny pożar, dziwna sprawa_, prze­le­ciało jej przez głowę.

Poszła dalej. Zza węgła domu wyszedł sier­żant Adam Kowal­czyk, jej part­ner z wydziału kry­mi­nal­nego.

– Hej – powi­tała go. – Prze­cież mia­łeś być póź­niej…

– Ale jestem wcze­śniej. Chyba się cie­szysz, nie? – puścił do niej oko.

Nie dało się nie lubić misio­wa­tego trzy­dzie­sto­sze­ścio­latka, który pomimo róż­nych okrop­no­ści oglą­da­nych w robo­cie nie tra­cił pogody ducha. Zazwy­czaj. Przy­bili piątkę. Mimo­cho­dem zauwa­żyła, że jego brzuch coraz wyraź­niej zazna­cza się pod i tak sze­roką koszulą. W pro­win­cjo­nal­nych jed­nost­kach dowódcy przy­my­kali oko na takie rze­czy, o ile pod­władni zali­czali testy spraw­no­ściowe. Jak to robili, nikt spe­cjal­nie nie wni­kał. W pierw­szej chwili pomy­ślała, że powinna prze­stać wycią­gać go na śmie­ciowe żar­cie, w dru­giej – że prze­cież nie jest jego matką.

Chciała zapy­tać Adama, co się stało, że poja­wił się w robo­cie wcze­śniej, ale zaraz obok nich sta­nął Rogal­ski.

– Dzień dobry. Wcho­dzimy? – rzu­cił i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ruszył do drzwi.

Karo­lina skrzy­wiła się i pomy­ślała, że ten szczyl, który mógłby być jej synem, za bar­dzo się rzą­dzi. A na doda­tek nie sza­nuje star­szych od niego poli­cjan­tów. Co jed­nak miała robić? Rogal­ski był sze­fem docho­dze­nia, poszła więc za nim.

– Powin­ni­śmy… – zaczęła, ale on natych­miast uniósł dłoń, by jej prze­rwać.

– Pocze­kaj, muszę się sku­pić – powie­dział, sta­jąc tuż za drzwiami.

Bar­dzo chciała sko­men­to­wać jego durne pozy, ale ugry­zła się w język, gdy zoba­czyła, że Adam, który do nich dotarł, też prze­wró­cił oczami.

Rogal­ski zaczy­nał swój show, który widziała już wcze­śniej. Nie robiło to na niej wra­że­nia. Nie wie­działa, czy pewna teatral­ność zacho­wań i mocno mani­fe­sto­wana pew­ność sie­bie pro­ku­ra­tora są swego rodzaju grą, czy też Rogal­ski po pro­stu tak ma. W sumie miała to gdzieś, o ile za mocno nie mie­szał jej w robo­cie.

Artur

Wcho­dząc do domu Zawal­skich, Rogal­ski poczuł przy­śpie­szone bicie serca, rodzaj pozy­tyw­nej eks­cy­ta­cji. Spoj­rzał za sie­bie, na dwoje poli­cjan­tów, któ­rzy wciąż stali przed wej­ściem. I dalej, na tłu­mek dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy pró­bo­wali doj­rzeć cokol­wiek zza ogro­dze­nia. Potrze­bo­wał spo­koju, potrze­bo­wał być sam. Musiał odciąć się od świata, by się sku­pić.

– Wszy­scy wyjdź­cie – pole­cił tech­ni­kom poli­cyj­nym, któ­rzy cze­kali na pod­ję­cie czyn­no­ści.

Popa­trzyli po sobie, ale zro­bili, co kazał. Zda­wał sobie sprawę, że póź­niej będą go obga­dy­wali i śmiali się z mło­dego pro­roka, który odpra­wia głu­pie czary-mary. Nie przej­mo­wał się tym.

Pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych, by je zamknąć, ale na progu stała Szew­czyk.

– Mam prawo tutaj być tak samo jak ty. To wizja lokalna, im wię­cej par oczu i otwar­tych umy­słów, tym lepiej – powie­działa zadzior­nie, patrząc mu pro­sto w oczy.

Artur nie zamie­rzał się z nią kłó­cić. Zresztą z for­mal­nego punktu widze­nia miała rację. Wie­dział, że powi­nien dobrze ukła­dać sobie współ­pracę z poli­cjan­tami, ale przy tym nie­które sprawy zamie­rzał pro­wa­dzić po swo­jemu. Nie zawsze szło to w parze. Nor­malne. Pro­ku­ra­tura miała swoje prio­ry­tety, poli­cja – swoje. Do tego jesz­cze ta Szew­czyk… Prze­su­nął wzro­kiem po jej zanie­dba­nych wło­sach i pod­nisz­czo­nej kurtce. I nie, nie czuł poli­to­wa­nia, tylko współ­czu­cie. Dosko­nale wie­dział – pew­nie jak pół Jastrzę­bia-Zdroju – co młod­sza aspi­rant prze­szła i z jakimi demo­nami wciąż się mie­rzyła. Tak naprawdę nie miał naj­mniej­szego pro­blemu z jej obec­no­ścią tutaj, po pro­stu w pew­nych momen­tach wolał pra­co­wać sam, w peł­nym sku­pie­niu.

– Dobrze, zostań. Ale, pro­szę, choć przez chwilę nic nie mów – powie­dział mięk­szym gło­sem.

Naj­pierw prze­szedł się po salo­nie. Wczu­wał się w miej­sce. Cof­nął się do przed­po­koju, w któ­rym wciąż tkwiła Szew­czyk. Spoj­rzał na nad­pa­lony drew­niany sto­jak na kurtki i pozo­sta­ło­ści po worku z pla­sti­ko­wymi butel­kami. Kto nor­malny maga­zy­nuje je w przed­po­koju? A może miały zostać wynie­sione, tylko któ­ryś z domow­ni­ków tego nie zro­bił? Dziwne. Do tego wedle usta­leń stra­ża­ków w całym domu poja­wiło się osiem zarzewi. Jedno, nawet dwa – to się jesz­cze da jakoś wytłu­ma­czyć, ale aż tyle… Cały ten pożar był bar­dziej niż nie­ty­powy.

Sta­nął przed drzwiami wej­ścio­wymi.

– Dla­czego nie pró­bo­wali się wydo­stać? – mru­czał pod nosem.

Jak pamię­tał z zapi­sów w aktach sprawy, w cza­sie pożaru drzwi były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Wystar­czyło do nich dotrzeć i otwo­rzyć…

Wró­cił do salonu. Poli­cjantka tym razem ruszyła za nim. Metr po metrze uważ­nie oglą­dał całe pomiesz­cze­nie.

Nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwała się Szew­czyk, mimo że pro­sił ją, żeby mil­czała. Skrzy­wił się lekko.

– Dzie­więt­na­sto­let­nia Klau­dia Zawal­ska zmarła na miej­scu, trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia matka, czyli Mag­da­lena Zawal­ska, oraz pię­cio­letni Wik­tor Zawal­ski osta­tecz­nie stra­cili funk­cje życiowe w dro­dze do szpi­tala. Jede­na­sto­letni Jakub Zawal­ski i jego trzy­na­sto­letni brat Jacek Zawal­ski zmarli po dwóch dniach od hospi­ta­li­za­cji w wyniku obra­żeń po popa­rze­niach. Reszta doznała ostrych zatruć tlen­kiem węgla. Podu­sili się – mówiła z pozoru bez­na­mięt­nym gło­sem, jakby czy­tała akta sprawy. – Prze­żył ojciec, czter­dzie­sto­jed­no­letni Wal­de­mar Zawal­ski, był wtedy w pracy. To lekarz w lokal­nym szpi­talu, miał aku­rat nocny dyżur. No i Mar­tyna Zawal­ska …

– Wiem, jedyna ura­to­wana z pożaru. Zdą­ży­łem się zapo­znać z aktami sprawi – powie­dział z prze­ką­sem.

_Po kiego ona przy­po­mina oczy­wi­ste fakty?_, zacho­dził w głowę. Nie ufa mu? A może trak­tuje jak gnojka, któ­rego trzeba pro­wa­dzić za rączkę, żeby pod­czas docho­dze­nia nie popeł­nił błę­dów? Cza­sami odno­sił wra­że­nie, że starsi poli­cjanci patrzą na niego z pobła­ża­niem. A może był zwy­czaj­nie prze­wraż­li­wiony. _Nie czas na to, skup się, patrz, ana­li­zuj_, napo­mniał sam sie­bie.

Resztki nad­pa­lo­nych pla­sti­ko­wych bute­lek wyglą­dały jak abs­trak­cyjna rzeźba współ­cze­sna. Trzy­drzwiowa szafa, będąca naj­więk­szym punk­tem pożaru, znaj­do­wała się przy scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Do tego sto­jąca nie­da­leko deska z nad­pa­lo­nym żelaz­kiem, spo­rej wiel­ko­ści dywan i drew­niany sto­jak na kurtki, a raczej to, co z tego wszyst­kiego zostało. Rogal­ski przy­mknął oczy i wes­tchnął. Spró­bo­wał zwi­zu­ali­zo­wać sobie wyda­rze­nia feral­nej nocy. Schody ogar­nięte pło­mie­niami, kłęby gry­zą­cego dymu. Próba poko­na­nia scho­dów po pro­stu nie mogła się udać. Droga do drzwi wyj­ścio­wych była odcięta.

Poszedł na pię­tro, ostroż­nie stą­pa­jąc po znisz­czo­nych scho­dach. Szew­czyk od razu ruszyła za nim. Na szczę­ście mil­czała. Naj­pierw wszedł do pokoju Mar­tyny. Pierw­sze, co rzu­ciło mu się w oczy, to otwarte okno. Jedyne otwarte okno w całym domu.

– Dzięki temu prze­żyła – ode­zwała się poli­cjantka.

Nie wytrzy­mała. Tylko poki­wał głową. Dla­czego nikt inny nie pró­bo­wał wydo­stać się przez okno? _Fakt, pię­tro, jed­nak poła­mane nogi są lep­sze od śmierci_, pomy­ślał gorzko. Prze­szedł do kolej­nego pokoju, w któ­rym spało dwóch synów Zawal­skich, Jakub i Jacek. Prze­żyli w szpi­talu naj­dłu­żej, choć obra­że­nia i zatru­cie tlen­kiem węgla osta­tecz­nie oka­zały się zbyt poważne. Ich sio­stra Mar­tyna znaj­do­wała się tuż za ścianą. Led­wie dwa metry dzie­liły drzwi ich poko­jów. _Czemu im nie pomo­gła?_, zasta­na­wiał się Artur. Nie­wy­klu­czone, że pró­bo­wała, ale wystra­szyła się dymu i pło­mieni. Zwy­czaj­nie nie dała rady. Czy on dałby radę wejść w pło­mienie, aby rato­wać bli­skich? Nie był tego taki pewien, więc wolał nikogo nie oce­niać.

– Kosz­mar – wyrwało mu się jedno ciche słowo.

– Co mówi­łeś? – zapy­tała Szew­czyk.

– Nic – uciął.

Musiał wziąć się w garść i patrzeć chłod­nym okiem na spa­lone wnę­trze domu. Po pro­stu musiał.

Pobież­nie rzu­cił okiem na sypial­nię Klau­dii, która zmarła na miej­scu na sku­tek zacza­dze­nia. Może nawet nie zdą­żyła do końca się wybu­dzić, zro­zu­mieć, co się dzieje, poczuć grozy i lęku.

A potem sta­nął, ramię w ramię z Szew­czyk, przed drzwiami ostat­niego pokoju na pię­trze.

– Nie wcho­dzę tam. Zdję­cia mi wystar­czą – oznaj­miła.

Nie dzi­wił się jej. Wziął głę­boki oddech i wszedł do środka. Spali tu matka z pię­cio­let­nim syn­kiem. _Jak po kra­dzieży z wła­ma­niem_, prze­le­ciało mu przez myśl. W pomiesz­cze­niu pano­wał straszny bała­gan. Poprze­su­wane meble. Wycią­gnięte szu­flady komody, otwarte na oścież szafki. Skłę­bione rze­czy nie­da­leko drzwi. Mag­da­lena Zawal­ska naj­praw­do­po­dob­niej też, tak jak jej córka, nie mogła wyjść na kory­tarz. Pło­mie­nie i dym spra­wiły, że zamknęła drzwi pokoju, a potem sku­piła się na jed­nym, co jesz­cze mogła zro­bić – rato­wa­niu synka. Pró­bo­wała uszczel­nić drzwi, cho­ciaż było to z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. A okno? Pod­szedł do niego i dostrzegł na alu­mi­nio­wych role­tach antyw­ła­ma­nio­wych ślady wgnie­ceń, praw­do­po­dob­nie powstałe na sku­tek ude­rzeń pię­ściami. Zaczął szu­kać mecha­ni­zmów odblo­ko­wu­ją­cych okno, ale ich nie zna­lazł, za to dostrzegł na ziemi strzępki sznur­ków.

– Urwały się pod wpły­wem wyso­kiej tem­pe­ra­tury – sko­men­to­wał na głos.

– Matka zdą­żyła prze­me­blo­wać połowę pokoju, ale nie zdą­żyła otwo­rzyć okna, zanim tem­pe­ra­tura sto­piła mecha­nizm? Jakoś mi się to nie klei – rzu­ciła Szew­czyk od drzwi.

– Takie wypadki się zda­rzają, mecha­ni­zmu elek­tro­nicz­nego by to może nie spo­tkało – rzu­cił na odczep­nego, cho­ciaż w sumie sam nie był pewien, co o tym myśleć.

Naj­gor­sze zosta­wił sobie na koniec. Już sam suchy opis w rapor­tach stra­ża­ków i poli­cyj­nych tech­ni­ków mocno szarp­nął jego emo­cjami. Stra­żacy zna­leźli nie­przy­tom­nego pię­cio­let­niego chłopca wci­śnię­tego pod łóżko. W pierw­szej chwili go nie dostrze­gli, bo był szczel­nie opa­tu­lony kocami, narzutą, koł­drą… Wszyst­kim, co matce wpa­dło pod rękę. Prze­cież musiała zda­wać sobie sprawę, że nie ura­tuje w ten spo­sób dziecka ani przed zabój­czym dymem, ani – tym bar­dziej – przed pło­mie­niami. Osta­teczny akt despe­ra­cji.

Rogal­ski wolał nie myśleć, które z nich pierw­sze stra­ciło przy­tom­ność – matka czy syn. Które pośród pło­mieni i dymu samot­nie wołało o pomoc.

Zamarł i na chwilę przy­mknął oczy.

Artur

_Ogień wybu­cha u pod­stawy scho­dów, szybko odci­na­jąc drogę ucieczki z pię­tra. Pło­mie­nie zaczy­nają obej­mo­wać coraz więk­szą prze­strzeń, ale tak naprawdę to dym, który wydo­bywa się z palą­cych się pla­sti­ków, ubrań, dywanu i mebli, staje się naj­więk­szym zagro­że­niem dla domow­ni­ków._

_Zawal­ska budzi się z lek­kiego snu i zaczyna wyczu­wać wyraźny swąd spa­le­ni­zny. Rzuca okiem na synka, który leży obok niej w łóżku. Pew­nie zawsze pakuje się do łóżka rodzi­ców, kiedy ojciec jest w pracy. Pod­nosi się z łóżka, czym budzi małego Wik­tora. Sta­wia pierw­sze kroki w kie­runku drzwi i wtedy jest już pewna, że w domu wybuchł pożar. Pierw­sze, co robi, to pró­buje poko­nać kory­tarz i zbiec ze scho­dów, by otwo­rzyć drzwi wyj­ściowe. Szuka naj­oczy­wist­szej drogi ucieczki dla dzieci i sie­bie. Szybko roz­prze­strze­nia­jący się ogień i roz­ża­rzone deski pod­łogi z miej­sca jej to jed­nak unie­moż­li­wiają. Kobieta podej­muje szybką decy­zję, by zebrać dzieci razem, a następ­nie spró­bo­wać uciec przez okno. Zaczyna krzy­czeć, ale nikt jej nie odpo­wiada. Ogar­nia ją panika. Dym jest coraz gęst­szy i coraz bar­dziej duszący. Żar nara­sta. Nie wie, co robić. Sły­sząc coraz gło­śniej­szy płacz Wik­tora, cofa się do sypialni i zamyka drzwi, by nie pozwo­lić pło­mie­niom dostać się do środka. Odru­chowo sięga po mecha­nizm otwie­ra­jący okno, ale sznur­ków już tam nie ma._

_Zaczyna walić pię­ściami w rolety antyw­ła­ma­niowe, prze­ra­żona tym, że ostat­nia droga ucieczki została odcięta. W końcu docho­dzi do wnio­sku, że nie ma szans, by otwo­rzyć okno. Musi zacho­wać zimną krew, wezwać pomoc i liczyć na to, że dzieci i ona jakoś dotrwają do przy­by­cia stra­ża­ków. Chce zro­bić wszystko, by ura­to­wać synka. Wyciąga z sza­fek ubra­nia, stara się prze­su­wać meble. Wszystko po to, by uszczel­nić drzwi i odciąć pokój od dymu. Ale jest już za późno. Mag­da­lena czuje, jak powoli traci przy­tom­ność. Reszt­kami sił przy­krywa Wik­tora kocem, narzutą i prosi, by ten poło­żył się nisko pod łóż­kiem i spo­koj­nie oddy­chał. W końcu zarówno ona, jak i chło­piec tracą przy­tom­ność._

_Krzyki Mag­da­leny budzą resztę dzieci. Mar­tyna sły­szy, że jej młod­sze rodzeń­stwo woła o pomoc. Naj­pierw bie­rze głę­boki oddech, wychy­la­jąc się za otwarte okno, a póź­niej pró­buje wyjść z pokoju. Dym jest na tyle gęsty i ostry, że od razu się cofa. Wie, że nie ma szans, by na wła­sną rękę pomóc rodzeń­stwu. Woła, by wszy­scy pode­szli do okien, ale nie sły­szy już odpo­wie­dzi. Dym zaczyna ją coraz bar­dziej dusić, samo otwarte okno wydaje się nie­wy­star­cza­jące. Podej­muje więc decy­zję, by wysko­czyć, wcze­śniej upew­niw­szy się, że trafi na krzewy, które przy­naj­mniej czę­ściowo zamor­ty­zują upa­dek._

_Kubuś i Jacek jako kolejni tracą przy­tom­ność. Nie udaje im się wydo­stać z pułapki, jaką stał się ich wła­sny pokój. Z kolei Klau­dia naj­praw­do­po­dob­niej nawet się nie obu­dziła, nim stra­ciła przy­tom­ność. A póź­niej funk­cje odde­chowe._

_Mar­tyna nie­mal od razu sięga po tele­fon komór­kowy, który przed sko­kiem zdą­żyła zabrać z szafki przy łóżku, i wystu­kuje numer 112. Na miej­sce bły­ska­wicz­nie wysłano karetki pogo­to­wia i stra­ża­ków, a także poli­cjan­tów. Do samego przy­jazdu służb dziew­czyna pozo­staje pod oknem, bo wie, że każdy ruch może pogłę­bić ewen­tu­alne obra­że­nia po upadku…_

_Tak, naj­pew­niej tak wła­śnie było_, pomy­ślał pro­ku­ra­tor Rogal­ski.

Karo­lina

_A ten co? Odle­ciał czy zawie­sił się na tym, że już naj­wyż­szy czas na wosko­wa­nie karo­se­rii beemki?_, pomy­ślała Szew­czyk nieco zło­śli­wie, szturch­nęła pro­ku­ra­tora w ramię i spy­tała z lekką iry­ta­cją w gło­sie:

– Wszystko OK?

Rogal­ski drgnął, spoj­rzał na nią nie­obec­nym wzro­kiem, jakby nagle wybu­dził się z popo­łu­dnio­wej drzemki.

– Tak, tak. Możemy wyjść.

Jak dla niej byli bar­dzo daleko od jakie­go­kol­wiek OK. Miała dość tej wizji lokal­nej, tego domu nazna­czo­nego obec­no­ścią czworga nie­szczę­snych dzieci, które powinny żyć, prze­ży­wać drobne rado­ści i smutki, a zgi­nęły w tak bez­sen­sowny spo­sób. O ich matce nawet nie wspo­mi­na­jąc. Chciała jak naj­szyb­ciej wyjść z tego domu, a pro­ku­ra­tor odsta­wiał swoje cyrki. Nie miała poję­cia po co. Na jej oko i doświad­cze­nie wszystko wska­zy­wało na to, że doszło do tra­gicz­nego w skut­kach wypadku. Może jed­nak nie do końca… Coś w tyle głowy szep­tało jej, że pewne dro­bia­zgi wydają się wąt­pliwe. Wytłu­ma­czalne, ale jed­nak nie w stu pro­cen­tach. Gdzie wła­ści­wie wybuchł ogień? Osiem zarzewi… Co naj­mniej o sześć za dużo. Można by przy­pusz­czać, że pozo­sta­wiono włą­czone żelazko, skoro deska do pra­so­wa­nia była jed­nym z punk­tów zapal­nych, ale w aktach nie wspo­mniano, by urzą­dze­nie było pod­łą­czone do prądu. Cóż, mogło to być jedy­nie prze­ocze­nie poli­cjanta spo­rzą­dza­ją­cego notatkę.

Jak się zapa­liły pozo­stałe miej­sca w domu? Jak to się stało, że zarze­wia ognia, według wstęp­nych usta­leń stra­ża­ków, powstały nie­mal w iden­tycz­nym cza­sie? Dla­czego dom był zary­glo­wany tak, jakby rodzina chciała z niego uczy­nić for­tecę nie do zdo­by­cia? Bali się kogoś? Ktoś im gro­ził? Naj­więk­szą nie­wia­domą były jed­nak zabez­pie­cze­nia antyw­ła­ma­niowe. Na zdrowy rozum Zawal­ska powinna zdą­żyć otwo­rzyć okno, zanim sto­pią się pla­sti­kowe sznurki pod­no­szące rolety. Fakt, mogła zwy­czaj­nie spa­ni­ko­wać, miała prawo. A co, jeśli ktoś celowo uszko­dził mecha­nizm? Tylko kto niby miał to zro­bić? Uszko­dzone zostały także rolety w pokoju Kuby i Jacka. Ale już u ura­to­wa­nej Mar­tyny nie. Nic tu się nie skła­dało w logiczną całość.

Poli­cjantka mie­liła w gło­wie kolejne pyta­nia, scho­dząc powoli po znisz­czo­nych scho­dach i kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

– Piw­nica – wypa­lił nagle Rogal­ski, który szedł za nią, zanim otwo­rzyła drzwi wej­ściowe.

Spoj­rzała na niego zacie­ka­wiona, kiedy skrę­cił w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych do garażu. Nie odstę­po­wała go na krok, gdy po krę­tych scho­dach kie­ro­wał się do zagra­co­nej piw­nicy. Wie­dział dokład­nie, czego szuka. A przy­naj­mniej tak jej się zda­wało. Przy­czyną wybu­chu ognia mogło być bowiem zapró­sze­nie, jak wstęp­nie usta­lili stra­żacy, albo… zwar­cie w insta­la­cji elek­trycz­nej, co też brano pod uwagę. Tym bar­dziej że już było wia­domo ze wstęp­nego roz­py­ta­nia Mar­tyny, że wcze­śniej mieli w domu pro­blem z prą­dem. Pro­ku­ra­tor wresz­cie zna­lazł natyn­kową skrzynkę elek­tryczną i powoli ją otwo­rzył.

– Tak jak myśla­łem – stwier­dził z wyraź­nym try­um­fem w gło­sie, poka­zu­jąc na popa­lone przy­ci­ski.

Karo­lina uważ­nie przyj­rzała się wnę­trzu skrzynki. Jeden z kabli był… prze­cięty? Nie. Wyglą­dał raczej na pogry­ziony. W kącie dostrze­gła tru­chło szczura.

Pro­ku­ra­tor spra­wiał wra­że­nie bar­dzo zado­wo­lo­nego z sie­bie. Zaczął mówić jak nakrę­cony:

– Mia­łem intu­icję, że musi tu cho­dzić o coś w nie­oczy­wi­sty spo­sób oczy­wi­stego.

_Cokol­wiek to zna­czy_, sko­men­to­wała Karo­lina w myślach.

– Prze­gry­za­jąc kabel, szczur spo­wo­do­wał zwar­cie. Insta­la­cja w domu była w kiep­skim sta­nie, więc mogła wywo­łać jakieś iskrze­nia w innych miej­scach.

_Pro­ku­ra­tor Rogal­ski, druga spe­cja­li­za­cja – elek­tryk_. Poli­cjantka hamo­wała się, jak mogła, żeby się nie zaśmiać.

– I dla­tego poja­wiły się tak liczne zarze­wia ognia. Że też stra­żacy nie wspo­mnieli o tym szczu­rze…

– Bo jesz­cze nie zło­żyli ofi­cjal­nej eks­per­tyzy wska­zu­ją­cej przy­czyny pożaru. Pew­nie tam wszystko opi­szą w szcze­gó­łach. Łącz­nie ze szczu­rem. Na razie mamy tylko wstępny raport – wyja­śniła.

– To czemu ich nie ciśniesz? – zdzi­wił się.

– A to przy­pad­kiem nie twoja działka, żeby pil­no­wać kwi­tów?

Zigno­ro­wał pyta­nie.

Karo­li­nie coś nie dawało spo­koju. Jesz­cze raz przyj­rzała się skrzynce.

– Ale… – zaczęła nie­pew­nie. – Ten szczur wygląda tak, jakby ktoś pra­wie urwał mu łeb. Po pora­że­niu prą­dem byłby tylko popa­lony, no nie? – gło­śno myślała.

Rogal­ski prze­wró­cił oczami i z miej­sca ją zga­sił:

– Nie szu­kaj sen­sa­cji tam, gdzie jej nie ma. Nie pra­cu­jesz w FBI, a to nie są _Kry­mi­nalne zagadki Miami_.

Zawie­siła na nim ciężki wzrok. Oto pro­rok zna­lazł swoją wer­sję prawdy i będzie się jej trzy­mał. A pro­ku­ra­tor w takich przy­pad­kach zawsze ma rację – znała takie histo­rie aż za dobrze. Nie zamie­rzała się z nim spie­rać, ponie­waż naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie miało to sensu. Szkoda sił i ener­gii. Nie zamie­rzała też tra­cić czasu, więc odwró­ciła się na pię­cie i poszła ku wyj­ściu. Miała gdzieś, co ten szczyl sądzi o jej zacho­wa­niu.

Zigno­ro­wała pyta­nia kole­gów i zaczepki dzien­ni­ka­rzy. Wsia­dła do samo­chodu i przez moment tkwiła w bez­ru­chu z rękami na kie­row­nicy. Miała plan na resztę dnia. Poje­dzie do fabryki, żeby zająć się papie­ro­lo­gią, któ­rej ni­gdy nie bra­kuje. A potem wróci do domu z czte­ro­pa­kiem piwa pod pachą. Albo nawet dwoma.

– Zwy­czaj­nie mi się należy – powie­działa na głos.

***

Pół roku przed poża­rem

– Ile można na cie­bie cze­kać? – spy­tał z wyrzu­tem w gło­sie Wal­de­mar, patrząc, jak jego córka w środku nocy cicho pró­buje zamknąć drzwi wej­ściowe, a potem czmych­nąć na górę do swo­jego pokoju.

Mar­tyna nie­dawno skoń­czyła osiem­na­ście lat i nie­mal od samego dnia uro­dzin prze­stała prze­strze­gać domo­wych zasad, które lata temu usta­no­wił jej ojciec, nie pyta­jąc nikogo o zda­nie. Pan i władca domu.

– Jestem już doro­sła, nie muszę ci się tłu­ma­czyć – odpo­wie­działa hardo, zer­ka­jąc na Zawal­skiego, który sie­dział na fotelu usta­wio­nym w rogu salonu.

Mimo ciem­no­ści, która spo­wiła pokój, prze­ła­my­wa­nej jedy­nie świa­tłem maleń­kiej lampki sto­ją­cej na komo­dzie, widziała, jak twarz jej ojca zalewa się pur­purą. Był wście­kły_._ Czę­sto mu się to zda­rzało, bo łatwo tra­cił pano­wa­nie nad sobą.

– Dopóki miesz­kasz pod moich dachem… – zaczął.

_Stara śpiewka_, pomy­ślała i ruszyła w stronę scho­dów. Męż­czy­zna pode­rwał się z fotela i chwy­cił ją za ramię. Zro­bił to jed­nak tak nie­for­tun­nie i mocno, że dziew­czyna stra­ciła rów­no­wagę i upa­dła tuż przy scho­dach, na które przed chwilą zdą­żyła wejść.

Zamarli na chwilę. Mar­tyna spoj­rzała na ojca, ten umknął wzro­kiem w bok. Wresz­cie poko­nał stu­por, pró­bo­wał ją pod­nieść, ale ode­pchnęła jego dłoń.

– Poje­bało cię?! Znowu chla­łeś?! – sama była zasko­czona tym, jak mocno pod­nio­sła głos, kiedy gra­mo­liła się z pod­łogi.

– Prze­pra­szam, ja… – nie­po­rad­nie pró­bo­wał się wytłu­ma­czyć, gdy tylko do niego dotarło, co zro­bił.

– Nie­na­wi­dzę cię – zimne słowa córki były niczym poli­czek.

Siar­czy­sty.

Zawal­ski wytrzeź­wiał w jed­nej sekun­dzie. A przy­naj­mniej tak mu się zda­wało. Szu­kał słów, któ­rymi mógłby zagłu­szyć dźwię­czące mu w gło­wie: „Nie­na­wi­dzę cię”. Nie zna­lazł.

Mar­tyna odwró­ciła się i wbie­gła po scho­dach na górę. Usły­szał gło­śne trza­śnię­cie drzwiami. _Pobu­dzi małych_, pomy­ślał.

– Co się z nami stało? – mruk­nął pod nosem, pod­cho­dząc do lodówki i wycią­ga­jąc z niej czwarte dziś piwo.

To nie była pierw­sza kłót­nia z córką, choć do tej pory żadna z nich nie zakoń­czyła się tak gwał­tow­nie. Był pewien, że teraz jego rela­cja z Mar­tyną jesz­cze się pogor­szy.ROZDZIAŁ II. ANIOŁ, NIE CZŁOWIEK

Roz­dział II

Anioł, nie czło­wiek

23 sierp­nia 2019 roku

Krzysz­tof

Dyk­ta­fon ude­rzył o klu­cze, kiedy młody repor­ter wci­skał go na siłę do kie­szeni spodni. W sumie mógłby posłu­gi­wać się dyk­ta­fo­nem w smart­fo­nie. Tyle że oddzielny sprzęt wyglą­dał, jego zda­niem, pro­fe­sjo­nal­niej, a poza tym lepiej spraw­dzał się pod­czas dłuż­szych nagrań. Na szyi zawie­sił legi­ty­ma­cję pra­sową: Krzysz­tof Siel­ski, „Dzien­nik Zachodni”. Naj­więk­sza gazeta w regio­nie, w któ­rej dwu­dzie­sto­trzy­la­tek pra­co­wał od nie­spełna roku. Był tro­chę zasko­czony, kiedy się dowie­dział, że to wła­śnie on ma napi­sać arty­kuł na temat tra­gicz­nego pożaru w Jastrzę­biu-Zdroju. Wydawca pod­jął taką decy­zję naj­pew­niej dla­tego, że Krzy­siek był miej­scowy. Miesz­kał w Jastrzę­biu-Zdroju od uro­dze­nia. _Cho­ciaż nie­ko­niecz­nie chciał­bym w tej mie­ści­nie umrzeć_, pomy­ślał gorzko.

„Może damy to nawet na czoło, jak się posta­rasz”, wydawca moty­wo­wał go wcze­śniej przez tele­fon. Jasne. Tylko niby jakie „to”, skoro Krzy­siek nie miał nic kon­kret­nego? Pro­wa­dzący sprawę pro­ku­ra­tor Rogal­ski rzu­cił dzien­ni­ka­rzom kilka okrą­głych zdań bez zna­cze­nia i znik­nął za drzwiami domu w Bziu. Siel­ski wie­dział, że może liczyć naj­wy­żej na jakiś bok, pod­wał albo kró­ciaka. Pach­niało mali­zną, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

– Nie będę tu stał jak debil – rzu­cił do kole­żanki ze ślą­skiej tele­wi­zji TVS i posta­no­wił powę­szyć mię­dzy domami w poszu­ki­wa­niu sąsia­dów rodziny Zawal­skich.

Albo kogo­kol­wiek, kto chciałby coś powie­dzieć na ich temat.

Scho­wał oku­lary prze­ciw­sło­neczne do torby prze­wie­szo­nej przez ramię, któ­rej pasek wygnia­tał jego luźną, gra­na­towo-czarną koszulę w kratę. Sier­pień był wyjąt­kowo gorący, ale Krzy­siek musiał zna­leźć spo­sób, by wyglą­dać jako tako poważ­nie mimo mło­dego wieku, więc wybrał koszulę. A do tego jesz­cze ta jego buźka nasto­latka… _Tutaj przy­naj­mniej nikt nie będzie pró­bo­wał zago­nić mnie do sali lek­cyj­nej_, nie­mal par­sk­nął, wspo­mi­na­jąc, jak jedna z nauczy­cie­lek Zespołu Szkół Nr 2 przy ulicy Poznań­skiej pró­bo­wała wepchnąć go na egza­min matu­ralny, choć już dawno skoń­czył szkołę i poja­wił się w niej zawo­dowo, by poro­bić zdję­cia absol­wen­tów do piąt­ko­wego tygo­dnika. Takie uroki mło­dzień­czego wyglądu.

Miał wra­że­nie, że ludzie na widok jego legi­ty­ma­cji od razu się spi­nają, gotowi do roz­mowy. Ich zapał zazwy­czaj zni­kał, kiedy oka­zy­wało się, że muszą się przed­sta­wić z imie­nia i nazwi­ska, a do tego zapo­zo­wać do zdję­cia. Przy oka­zji tak poważ­nych tema­tów jak ten z Bzia ano­ni­mowe głosy sąsia­dów być może zosta­łyby zaak­cep­to­wane przez wydawcę, ale i tak lepiej było mieć tar­geta, który zgo­dzi się poka­zać twarz.

– Prze­pra­szam, mogę pani zająć chwilę? – zwró­cił się do star­szej kobiety, która stała oparta o furtkę pose­sji odda­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt metrów od domu Zawal­skich.

– Straszna tra­ge­dia, straszna… – zaczęła i nagle urwała.

_W sumie co innego mia­łaby powie­dzieć?_, prze­le­ciało mu przez myśl. Zdą­żył już dosko­nale poznać zestaw ludz­kich reak­cji na podobne wyda­rze­nia. Mocno ogra­ni­czony. Nie pozo­sta­wało mu jed­nak nic innego, jak liczyć na to, że z potoku komu­na­łów i zwy­cza­jo­wych żalów uda mu się wyło­wić jedno czy dwa zda­nia, które będzie mógł zacy­to­wać w arty­kule. Się­gnął po dyk­ta­fon. Na widok urzą­dze­nia kobieta nieco się skrzy­wiła, ale mówiła dalej:

– Wal­dek to wzo­rowy czło­wiek, taki pomocny. Zope­ro­wał mnie kie­dyś. Gdyby nie on, pew­nie już bym nie cho­dziła po świe­cie. No anioł, nie czło­wiek, pro­szę ja pana.

– Może sły­szała albo widziała pani coś podej­rza­nego w noc pożaru? – pró­bo­wał wycią­gnąć ze sta­ruszki kon­krety.

– Nie, kocha­nieńki, nic nie sły­sza­łam. Sen mam, chwa­lić Boga, dobry i mocny. A tam nawet pło­mieni nie było widać. Obu­dziły mnie dopiero syreny stra­żac­kie – powie­działa, natych­miast gasząc jego zapał.

– Jo żech sły­szoł – nagle zza ple­ców repor­tera dobiegł lekko schryp­nięty głos.

Dzien­ni­karz odwró­cił się i zoba­czył leci­wego męż­czy­znę ubra­nego w ciem­no­szary gar­ni­tur. Nad­szedł od strony kościoła, więc pew­nie wra­cał z poran­nej mszy. Sądząc po uży­wa­nej przez niego godce, był rodo­wi­tym Ślą­za­kiem.

– A co kon­kret­nie? – spy­tał Siel­ski.

– Takie larmo, że zmar­łego by obu­dził. „Pomo­gej, pomo­gej!”. To chyba ta dzioł­cha ryczała – odparł męż­czy­zna.

Krzy­siek domy­ślił się, że cho­dziło o osiem­na­sto­let­nią Mar­tynę, która prze­żyła pożar. Jako jedyna poza ojcem, któ­rego aku­rat tej nocy nie było w domu. Far­ciarz. Albo i nie. Nie był w sta­nie sobie wyobra­zić, jak by się czuł, gdyby stra­cił bli­skich – sio­strę czy rodzi­ców. Szybko ode­gnał te myśli. _Obiek­ty­wizm i dystans_, napo­mniał się. _Po pro­stu wyko­nuj dzien­ni­kar­ską robotę, zamiast się wczu­wać._

Chrząk­nął. W duchu podzię­ko­wał babci, która cza­sami roz­ma­wiała z nim po ślą­sku. Bez tych poga­du­szek nie­wiele by zro­zu­miał ze słów sta­ruszka.

– A kto wezwał stra­ża­ków? – zapy­tał.

– Jak usły­sza­łem krzyki, to zadzwo­ni­łem na 112, ale już wie­dzieli o spra­wie. Pew­nie ta córka dzwo­niła – odpo­wie­dział męż­czy­zna, sta­ra­jąc się uni­kać gwary, by dzien­ni­karz mógł go lepiej zro­zu­mieć. – Byda w caj­tongu? – wypa­lił nagle.

– Jak zgo­dzi się pan na zdję­cie… – zaczął Krzy­siek, choć nie do końca wie­dział, czy to słowo rze­czy­wi­ście ozna­cza gazetę.

Czę­sto zda­rzało się, że na taką pro­po­zy­cję roz­mówcy reago­wali gwał­towną odmową, ale nie tym razem. Zarówno kobieta, jak i męż­czy­zna nie tylko zgo­dzili się na poda­nie per­so­na­liów, lecz także usta­wili się do zdję­cia na tle poli­cyj­nych radio­wo­zów. Dale­kim tle, należy dodać, bo nie chcieli pod­cho­dzić zbyt bli­sko.

– A powie­dzą mi jesz­cze pań­stwo, jaka to była rodzina? Może mieli jakichś wro­gów? – zapy­tał, ale szybko tego poża­ło­wał, gdy zoba­czył skrzy­wione miny star­szych ludzi.

_No tak, zaraz usły­szę, że „Panie, to tacy porządni ludzie byli, a dzieci zawsze_ »_dzień dobry_« _mówiły”,_ prze­mknęło mu przez myśl.

– Wro­gów? Że ktoś im z chałpy spe­cjal­nie zro­bił fojera? – sta­ru­szek wyda­wał się aż prze­sad­nie zacie­ka­wiony.

– Nie gadaj głu­pot, Zenek, prze­cież od początku wszy­scy mówią, że to wypa­dek. Zawal­scy byli tutaj bar­dzo lubiani i sza­no­wani. Wal­dek jest leka­rzem, zawsze służy do mszy i pomaga na para­fii. A żona była córką dyrek­tora kopalni. Reli­gijni, uczynni, Boga mieli w ser­cach. Dzieci też dobrze wycho­wane, grzeczne. Jedy­nie z tą Mar­tyną mieli chyba jakieś pro­blemy. Dziew­czyna lubiła się szla­jać po nocach z jaki­miś chu­li­ga­nami – wyli­czała kobieta, któ­rej sąsiad zgod­nie przy­ta­ki­wał.

_Córka czarną owcą, zawsze jakiś punkt zacze­pie­nia_, pomy­ślał Krzy­siek, ale nie sko­men­to­wał niczego na głos. Podzię­ko­wał za roz­mowę i odszedł na bok.

Krą­żył przez chwilę po oko­licy, wypy­ty­wał ludzi o Zawal­skich i pożar, aż stra­cił rachubę czasu. Wtedy usły­szał pisk opon i zauwa­żył, jak sprzed domu odjeż­dża samo­chód pro­ku­ra­tora. Dzien­ni­ka­rze też zaczęli się zbie­rać.

– Kurwa, zaga­da­łem się – zaklął pod nosem i zaczął się zasta­na­wiać, co powie wydawcy, gdy do niego zadzwoni.

Nie miał za wiele kon­kre­tów, z któ­rych dałoby się wyrzeź­bić dru­ko­walny tekst.

Zabrzę­czał dzwo­nek tele­fonu, Krzy­siek spoj­rzał na wyświe­tlacz. _Mam jakiś pod­słuch?_, pomy­ślał z lek­kim roz­ba­wie­niem

– I co, dowie­dzia­łeś się cze­goś? – spy­tał wydawca.

Ani „cześć”, ani „w dupę mnie poca­łuj”… Krzy­siek przy­wykł już do stylu bycia prze­ło­żo­nego. Opo­wie­dział, co usta­lił, i wytłu­ma­czył, że pro­ku­ra­tor wła­ści­wie nie chciał roz­ma­wiać z mediami. A na pewno nie o kon­kre­tach.

– Przy­kładna rodzina, mówią sąsie­dzi… Fak­tycz­nie doko­pa­łeś się do rewe­la­cji – wydawca nie miał dobrego humoru. – Wiesz co, ta histo­ria może pocze­kać, aż tra­fisz na kon­kretny news, a nie jakieś rzewne kawałki z dupy wzięte. Do netu możesz za to zro­bić gale­rię z dzi­siej­szego spo­tka­nia autor­skiego z tym waszym lokal­nym pisa­rzem. Nie­dawno wydał kolejny kry­mi­nał – pole­cił.

W Krzyśku aż się zago­to­wało.

– Mia­łem mieć wolny wie­czór – rzu­cił krótko.

– Dzien­ni­karz ni­gdy nie ma wol­nego – bole­sna ripo­sta, ozna­cza­jąca w skró­cie: „Zbie­raj dupę w troki i bez gada­nia”.

– Dobra, ogarnę – rzu­cił i od razu się roz­łą­czył.

Poiry­to­wany ruszył w stronę auta. Miał jesz­cze dwie, może trzy godziny, by tro­chę odpo­cząć i jako tako przy­go­to­wać się do spo­tka­nia z pisa­rzem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: