- W empik go
Swatanie dla początkujących - ebook
Swatanie dla początkujących - ebook
Bestseller "Washington Post" i list przebojów Amazona.
Marnie MacGraw pragnie prostego życia – męża, dzieci, kombi i domku na przedmieściach. Wychodzi za mężczyznę swoich marzeń, jest więc pewna, że wkrótce to wszystko dostanie. I wtedy spotyka Blix Holliday, krewką ciotkę swojego narzeczonego, która jest swatką i na dodatek umiera. Wkrótce całe życie Marnie się zmieni, dokładnie tak, jak zapowiedziała Blix.
Gdy po dwóch koszmarnych tygodniach małżeństwo dobiega końca, świat Marnie przewraca się do góry nogami. Szok pogłębia nowina, że odziedziczyła należący do Blix dom w Brooklynie wraz ze wszystkimi jej niedokończonymi „projektami”, czyli skrzywdzonymi przez miłość, czmychającymi przed szczęściem, trochę dziwacznymi przyjaciółmi i sąsiadami. Marnie nie wierzy w swoją wyjątkowość, ale jednak Blix skądś wiedziała, że to właśnie ona jest idealną kandydatką, aby kontynuować jej dzieło.
Blix wiedziała też, że Marnie musi odebrać od życia kilka trudnych lekcji: że miłość trudno dostrzec, a czasami to właśnie ci, którzy ją odrzucają, potrzebują jej najbardziej.
"Urocza lektura! Idealna dla wielbicieli What Alice Forgot Liane Moriarty czy The Particular Sadness of Lemon Cake Aimee Bender”. - Library Journal
"Rozkoszny, lekki niczym chmurka romans, który udanie łączy słodką historię z mądrą opowieścią o ludzkim losie. Wciąga od pierwszych stron". - Associated Press
"Swatanie dla początkujących to na wskroś cudowna książka". - HelloGiggles
"Powieść jedyna w swoim rodzaju. Jest przesycona ową magią, którą często gubimy, gdy dorastamy. Przesuwa granice pojęć takich jak zbieg okoliczności czy ludzka więź, proponuje, abyśmy ponownie uwierzyli w los, a może nawet w czary. Postacie, z ich dziwacznymi nawykami, wręcz wyskakują ze stronic i dzięki swoim pouczającym losom naprawdę chwytają nas za serce. Czytelnicy będą płakać, by chwilę później zanosić się śmiechem". - RT Book Reviews (Top Rated)
"Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo zakochałam się w bohaterach powieści. Maddie Dawson zaczarowuje tę opowieść z równą wprawą jak jej przecudowna bohaterka, Blix, która nie może powstrzymać się przed łączeniem, bardzo niekonwencjonalnymi metodami, pasujących do siebie ludzi. I sieje przy tym niemały chaos. Każda strona tej książki to czysta radość". - Camille Pagán, autorka bestsellerów "Life and Other Near-Death Experiences" oraz "Woman Last Seen in Her Thirties"
"Swatanie dla początkujących trafiło prosto w moje serce, krzesząc przy tym pióropusz złotych iskier. Maddie Dawson wykreowała magiczny świat, zamieszkany przez tak interesujących i realistycznych bohaterów, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby wpadli do mnie na filiżankę kawy. To zabawna, mądra i wzruszająca historia o zakochiwaniu się… gdy wokół toczy się czasami bolesne, chaotyczne, ale jakże radosne życie". - Kerry Anne King, autorka bestsellerów "Closer Home" i "I Wish You Happy"
"To opowieść o miłości: odwzajemnionej, odrzuconej, ale także o słodkiej przyjaźni, która łączy dwie kobiety na skrajnie różnych etapach życia. Ta książka to prawdziwy klejnot. Jest ciepła, zabawna i wciągająca. I przekonuje, że miłość naprawdę jest wszystkim". - Nancy Star, autorka bestsellera "Sisters One, Two, Three"
"Swatanie dla początkujących to czysta rozkosz! Maddie Dawson jest mistrzynią tworzenia ciepłych, dowcipnych i uzależniających opowieści, ale także kreowania postaci, które chcielibyśmy poznać w prawdziwym życiu (każdy z nas powinien mieć swoją ciotkę Blix!). Zachwyciło mnie każde słowo tej niecodziennej, czarującej, poprawiającej nastrój powieści". - Jen Lancaster, autorka bestsellerów New York Times "Bitter Is the New Black" i "The Tao of Martha"
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-965-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawda jest taka, że nie powinnam była tu przyjeżdżać. Nie minęła nawet siedemnasta, a już marzę o szybkiej, błogiej śpiączce. O czymś spektakularnym, z eleganckim zwaleniem się bez życia na podłogę, z gałami wywalonymi na drugą stronę i drgawkami kończyn włącznie.
Trwa coroczna, „pobożonarodzeniowa” herbatka u mojej siostrzenicy, wiecie, o co chodzi, kiedy ludzie muszą nagle zgramolić się po kilku tygodniach zakupów, imprez oraz kaców, gdyż Wendy Spinnaker wymaga, aby jeszcze raz przywdziali czerwone swetry i portki w kant, zjechali się gromadnie i stali godzinami w jej salonie, podziwiając drogie dekoracje świąteczne, wyremontowaną posiadłość, i pili kretyńskie czerwone drinki podawane na tacy przez jakąś licealistkę w stroju kelnerki.
Na ile potrafię stwierdzić, w całym tym spędzie chodzi o to, by moja siostrzenica mogła przypomnieć dobrym obywatelom Fairlane w stanie Wirginia, że jest Bardzo Ważną Personą, i do tego bogatą – siłą, z którą należy się liczyć. Filantropką. Przewodniczącą wszelkich możliwych instytucji. Prawdę powiedziawszy, pogubiłam się już, ilu dokładnie.
Korci mnie, żeby wstać i zorganizować głosowanie. Kogo nastrój zmarniał doszczętnie w ciągu kilku ostatnich godzin? Ilu z was chciałoby sformować ze mną taneczny pociąg i wyjechać nim prosto przez drzwi? Wiem, że znalazłabym kilku zwolenników. A potem siostrzenica zamordowałaby mnie we śnie.
Mieszkam daleko i jestem stara jak próchno, więc nawet nie musiałam tu przyjeżdżać – przez większość minionych lat miałam na tyle oleju w głowie, by unikać tej hucpy – ale Houndy powiedział, że tym razem muszę się tu pojawić. Powiedział, że będę żałowała, jeżeli nie spotkam się z rodziną po raz ostatni. Przejmuje się takimi sprawami, jak żale na łożu śmierci. Wydaje mi się, że wyobraża sobie, iż koniec życia wygląda jak finał melodramatu: wszystko schludnie owinięte i przewiązane piękną kokardą, a do tego powszechne przebaczenie grzechów. W prawdziwym życiu jednak tak nie jest.
– Pojadę. – Ustąpiłam mu w końcu. – Ale nie przyznam się, że jestem chora.
– Sami się domyślą, gdy cię zobaczą.
Oczywiście nie domyślili się.
Co gorsze, w tym roku przyjęcie będzie trwało w nieskończoność, bo syn mojej siostrzenicy, Noah, właśnie się zaręczył, więc wszyscy czekają, aż przyjedzie ze swoją narzeczoną z Kalifornii, żeby ta mogła ujrzeć na własne oczy, w jak zacną socjetę się wżeni.
– To tylko jakaś trzpiotka, poznana przez niego na konferencji, która wymyśliła, jak sprytnie wziąć go na haczyk – poinformowała mnie przez telefon Wendy. – Prawdopodobnie nie ma w głowie ani jednej sprawnie działającej szarej komórki. Pracuje w przedszkolu, wyobrażasz sobie? O jej rodzinie też nie ma co wspominać, ojciec pracuje w ubezpieczeniach, a matka, z tego, co wiem, nie robi nic. Pochodzą z Floh-rydy. Właśnie tak to wymawia. Floh-ryda.
Dumałam nad słowem trzpiotka i zachodziłam w głowę, cóż może ono znaczyć we wszechświecie Wendy. Mnie nazwałaby zapewne równie lekceważąco. Musicie wiedzieć, że nadal uchodzę za czarną owcę w rodzinie, tę, na którą trzeba mieć czujne oko. Oburzająca Blix. Nie mogą znieść, że zabrałam swój spadek i wyjechałam do Brooklynu – który, jak każdy wie, jest miejscem nie do zaakceptowania, zamieszkanym przez „tych” z Północy.
Rozglądam się po tym domu, niegdysiejszej siedzibie naszej rodziny, w ciągu całych pokoleń przekazywanej przez ukochaną córę ukochanej córze (z pominięciem mnie, naturalnie) i wkładam całą swoją moc w to, żeby blokować fale złej energii przesączające się przez parkiet. Trzymetrowa sztuczna choinka z lampkami i szklanymi ozdobami od Christophera Radko próbuje mnie przekonać, że wszyscy bawią się przednio, ale dziękuję wam bardzo, ja swoje wiem.
Zgnilizna toczy tę rodzinę u samego rdzenia, nieważne, co próbują wam wmówić ozdoby.
Widzę rzeczy takimi, jakie są, mój wzrok przenika przez sztuczność i obłudę. Nadal pamiętam prawdziwą świetność tego miejsca, zanim Wendy Spinnaker postanowiła wydać tysiące dolarów na lipną renowację fasady.
Renowacja świetnie streszcza natomiast całą filozofię tej rodziny: zaklajstrować wszystko, co prawdziwe, i nie zapomnieć o fornirowaniu wierzchu. Wtedy nikt się nie dowie.
Ale ja wiem.
***
Podchodzi do mnie lekko zawiany starszy dżentelmen o nieświeżym oddechu i zaczyna opowiadać o jakichś fuzjach bankowych, które fuzjuje, i przejęciach, które przejmuje, oraz dodaje, że według niego moja siostrzenica to jedyna osoba władna sprawić, aby grzanki z serem smakowały jak stare skarpetki. Już mam się z nim zgodzić, gdy dociera do mnie, że tak naprawdę te ostatnie słowa wcale nie padły z jego ust. W pokoju jest za głośno i za gorąco, więc odparowuję dżentelmena za pomocą mojego umysłu, naturalnie w mig znika.
Ma się te talenty.
Następnie, cud nad cuda, kiedy już wszyscy mieliśmy ulec rozpaczy i ciężkiemu piciu, drzwi wejściowe otwierają się ze hukiem i przyjęcie nagle nabiera energii, jakby ktoś na powrót podpiął je do prądu i pozwolił uczestnikom wrócić do życia.
Dotarła para młoda!
– Hej, wszyscy! Wszyscy! Naturalnie znacie mojego kochanego, genialnego Noaha, a to, a to jego wspaniała narzeczona, Marnie MacGraw, już wkrótce wyborna synowa! Witaj, kochanie! – Klaszcze i woła Wendy, pędząc do sieni.
Kwartecik smyczkowy w rogu salonu uderza w Here Comes the Bride, wszyscy się zlatują, wymieniają z młodymi uściski dłoni i zasłaniają mi widok. Słyszę, jak Noah, dziedzic rodzinnej zuchwałości, gromkim głosem opowiada o locie i korkach, podczas gdy jego narzeczoną przekazują sobie z rąk do rąk i przytulają, jakby była jakimś współwłasnym towarem. Przechylając głowę w prawo, zauważam, że naprawdę jest śliczna – wysoka, szczupła, rumiana i złotowłosa, ma na głowie niebieski beret, przekrzywiony z wesołą dziarskością, którą nieczęsto spotyka się na przyjęciach u Wendy.
A potem dostrzegam w niej coś jeszcze, w sposobie, w jaki zerka spod swej złotej grzywki. I nagle – puw! – nasze spojrzenia się spotykają i przysięgam, że przeskakuje między nami krótki błysk.
Planowałam wstać z kanapy, ale zamiast tego, zapadłam się w nią głębiej, zamknęłam oczy i ścisnęłam palce.
Znam ją. O mój Boże, naprawdę mam wrażenie, że ją znam.
Zebranie się do kupy zajmuje mi kilka dobrych chwil. Może jednak się mylę. No, bo jak to możliwe? Ale nie. To prawda. Marnie MacGraw wygląda dokładnie jak ja w czasach największej chwały, stoi tam, dając odpór nawałnicy południowych wyższych sfer, a ja widzę je obie, starą i młodą, i czuję, jak moje starcze serce zaczyna walić, jak dawniej.
Podejdź tu, kochanie, nadaję w jej stronę komunikat bez słów.
A więc to dlatego – dlatego – się tu znalazłam. Wcale nie chodziło o zakończenie długich lat rodzinnych swarów. Nie chodziło o picie tych idiotycznych drinków ani ostatnie odwiedziny w mojej kolebce.
Miałam poznać Marnie MacGraw.
Położyłam dłoń na brzuchu, dotykając guza, który rośnie tam od zeszłej zimy – twardej, litej masy, która zabije mnie, zanim nadejdzie lato.
Podejdź tu, Marnie MacGraw. Mam ci tyle do opowiedzenia.
Jeszcze nie. Jeszcze nie. Nie podchodzi.
Ach, tak. Oczywiście. Gdy jesteś przedstawiana uprzejmej południowej socjecie, gdy jesteś przeznaczona dziedzicowi, masz obowiązki do wykonania. A pod ich ciężarem Marnie MacGraw robi się rozedrgana, zdenerwowana – a następnie popełnia koszmarne faux pas, tak wybornie okropne, że już samo to sprawiłoby, iż miałabym o niej jak najlepsze mniemanie do końca życia, nawet gdybym nie znała jej wcześniej. Odmawia przyjęcia porcji grzanek Wendy. Z początku, gdy talerz zmierza w jej kierunku, tylko uprzejmie kręci głową. Stara się przekonywać, że nie jest głodna, ale to ewidentnie nieprawda, bo podróżowała z Noahem przez wiele godzin, a mierząca ją laserowym wzrokiem Wendy wie, że przegapili zarówno śniadanie, jak i obiad, i musieli żyć o serwowanych w samolocie orzeszkach.
– Dlaczego, kochanie? Przecież musisz jeść! Nie masz na tych kosteczkach ani jednej zbędnej kalorii, niech Bóg ma cię w swojej opiece!
Zamykam oczy. Przyjechała tu dopiero kilka minut temu, a już zasłużyła sobie na śmiercionośne „niech Bóg ma cię w swojej opiece”. Roztrzęsiona już nie na żarty Marnie wyciąga dłoń, bierze bułeczkę drożdżową, a do tego jedno czerwone winogrono, ale to za mało.
– Nie, nie, nie, moja droga, zjedz grzankę – nalega Wendy. Znam ten ton. Noah jakimś cudem nie wyjaśnił swej prawdziwej miłości, że prawo tej rodziny wymaga, by goście skosztowali grzanek, a następnie padli na podłogę, rozpływając się w zachwytach nad ich wspaniałością, niezmiennie tak bardzo przebijającą wspaniałość zeszłoroczną.
I wtedy Marnie mówi coś, co przypieczętowuje jej los.
– Tak… tak bardzo mi przykro, ale naprawdę nie czuję się komfortowo, jedząc króliki¹.
Zakrywam usta dłonią, żeby nie widzieli, jak bardzo się śmieję.
Aha! Oczy mojej siostrzenicy zaczynają błyszczeć i zaśmiewa się tym swoim łamliwym, strasznym rechotem, po czym wypowiada słowa, na dźwięk których wszyscy przerywają rozmowy i zaczynają się gapić.
– Moja droga, skąd przyszło ci do głowy, że grzanki mają cokolwiek wspólnego z królikami? Na miłość boską!
– Przepraszam, ja nie… och, przepraszam…
Ale słowo się rzekło. Co się stało, już się nie odstanie. Propozycja zostaje anulowana, a Wendy cofa talerz, kręcąc głową. Ludzie wracają do przerwanych rozmów. Wendy przybiera pozę pokrzywdzonej. Ta dzisiejsza młodzież. Za grosz manier.
A co podczas tej scenki porabia Noah, zbawca i obrońca Marnie? Wychylam się, by zobaczyć. Ach tak, oczywiście oddalił się z Simonem Whipple’em, swoim najlepszym przyjacielem. Widzę, jak w sąsiadującym z salonem pokoju bilardowym śmieje się z jakiejś opowiastki Whipple’a, obaj jak rącze konie przestępują z kopytka na kopytko z uciechy nad jakimś niezrozumiałym, bezsensownym żartem.
Wstaję więc i idę po nią. Na policzkach Marnie widnieją dwa jaskrawe rumieńce, a po ściągnięciu beretu jej blond włosy stają się rozpuszczone i może nawet ciut zmierzwione, przypuszczalnie Wendy już to zauważyła i uznała za największą obrazę. To uczesanie odpowiednie na plażę. Nie przystoi śmietance towarzyskiej. A już na pewno nie należy do fryzur, jakie elita Fairlane w stanie Wirginia powinna oglądać podczas swojej dorocznej, poświątecznej herbatki.
Zabieram ją więc do swojego zakątka i klepię wolne miejsce na kanapie obok mnie. Siada i dotyka skroni palcami.
– Tak mi przykro. Jestem taka głupia, prawda?
– Proszę, dosyć już tych przeprosin, kochana.
Widzę w jej oczach, że zaczyna rozumieć, ile gaf zdążyła już popełnić. Pomijając kwestię królika, jej strój nie pasuje do tego rodzaju wieczorku towarzyskiego. Czarne, obcisłe spodnie! Luźna bluzka! Na morzu wymaganych przez etykietę czerwonych, kaszmirowych swetrów, usztywnionych sprejem fryzur zakonnych czy kolczyków w kształcie Świętych Mikołajów, Marnie MacGraw z jej cienkimi, wpadającymi do oczu blond włoskami ośmiela się włożyć szarą koszulkę – bez choćby jednego świecidełka podkreślającego, że Boże Narodzenie to najświętsze ze świąt, a poświąteczna herbatka to jego najlepsza część! A te buty: turkusowe kozaczki! Oczywiście, są fantastyczne. Ale członkowie tej socjety w takich nie chadzają.
Ściskam jej dłoń, żeby ją uspokoić i niepostrzeżenie obejrzeć jej linię życia. Gdy jesteś starą kobietą, możesz łapać i dotykać ludzi, bo nie stanowisz zagrożenia, a przez większość czasu wydajesz się niewidzialna.
– Nie zwracaj uwagi na Wendy – szepczę. – Opuściła zajęcia z dobrych manier, bo wzięła podwójny kurs z onieśmielania i zastraszania.
Marnie spuszcza wzrok na swoje dłonie.
– Nie, to ja zachowałam się koszmarnie. Powinnam po prostu przyjąć grzanki.
– Bynajmniej, kurwa – szepczę, a ona zaczyna się śmiać. Ludzie uwielbiają, gdy stare kobiety mówią kurwa; przeklinając, łamią najwyraźniej wszelkie prawa natury. – Próbowałaś po prostu grzecznie odmówić zjedzenia słodkiego futrzaka, a i tak zostałaś zawstydzona.
Spojrzała na mnie.
– Ale to wcale nie jest z królików, chyba.
– Cóż, ale brzmi, jakby było. Niektórzy naprawdę nazywają te grzanki królikiem. Czy szykując się do przyjazdu na świąteczną herbatkę, miałaś przestudiować wszystkie północno-europejskie potrawy? Dajże spokój!
– Powinnam to wiedzieć.
– Słuchaj, po czyjej jesteś stronie? Własnej, czy Władczyni Napuszonego Dworu?
– Co takiego?
Klepię ją w dłoń.
– Jesteś rozkoszna. A prawda wygląda tak, że moja siostrzenica zachowuje się jak sierżant. Spójrz na tę zbieraninę. Zazwyczaj też nie lubię krytyczną postawą ściągać na siebie mocy piekielnych, ale tylko popatrz na te wymuszone uśmiechy i skwaszone miny. Kiedy wrócę do siebie, będę musiała szorować się przez pół dnia, żeby zmyć tę negatywną energię. I zalecam ci to samo. Banda cholernych hipokrytów opychająca się grzankami, choć te nawet im nie smakują. I wiesz co?
– Co?
– Nawet gdyby zrobiła to z króliczych bobków, to i tak by jedli. Bo Wendy Spinnaker jest ich panią i przywódczynią – mówię teatralnym szeptem.
Zaśmiała się. Kocham jej śmiech. Siedzimy w uprzejmym milczeniu – dla wszystkich postronnych jesteśmy jedynie dwiema nieznajomymi, które oddają się życzliwym pogaduszkom o niczym, tylko dlatego, że wkrótce staną się rodziną. Ale ja aż płonę z potrzeby opowiedzenia jej wszystkiego. Oczywiście startuję kiepsko, bo całkiem odwykłam od takich lekkich pogaduszek.
– Opowiedz mi więc o sobie. Czy robisz wszystko, co chciałabyś robić jako panna, zanim na zawsze zwiążesz swoje życie z życiem tego faceta?
Nieznacznie unosi brwi.
– Cóż, tak, mam dobrą pracę i… zrobiłam to i tamto. Byłam w kilku miejscach. Wie pani. Mam prawie trzydzieści lat, więc najwyższa pora, żebym przygotowała się do prawdziwej dorosłości. Czas się ustatkować.
– Ustatkować. Wstrętnie to brzmi, nie sądzisz?
– Myślę, że… brzmi to całkiem miło. To znaczy, jeżeli naprawdę jesteś zakochana, to dobrze w końcu przestać gonić i stworzyć wspólny dom. – Rozgląda się po salonie, pewnie szuka jakiegoś tematu zastępczego, a po chwili ponownie na mnie spogląda. – A przy okazji, pięknie się pani dziś ubrała.
Mam na sobie fioletową, atłasową, staromodną suknię wieczorową, którą kupiłam w lumpeksie w Brooklynie. Jest obszyta tworzącymi okręgi szklanymi paciorkami i ukazuje rzucający się w oczy dekolt. Nie żeby mój dekolt był czymś ciekawym; prawdę powiedziawszy, wygląda jak worek z pestkami brzoskwiń.
– Ta sukienka to mój gwóźdź programu – mówię, po czym nachylam się i znowu szepczę. – Jestem dziś absurdalnie dumna z moich dziewcząt. Prawdę mówiąc, musiałam skrępować je za pomocą drucianego stanika, żeby się jako tako prezentowały, ale uznałam, że mogę im zapewnić ostatnie chwile chwały. Od jutra koniec ze stanikami. Obiecałam im.
– Piękne kolory. Ja nie wiedziałam, co włożyć, więc wybrałam tę szarą koszulkę, bo uznałam, że będzie pasować do wszystkiego, ale w porównaniu do ubrań innych, jest taka nijaka. – Nachyla się i śmieje. – Chyba nigdy nie widziałam tylu czerwonych swetrów w jednym pomieszczeniu.
– W Fairlane w stanie Wirginia to bożonarodzeniowy mundur. Dziwię się, że nie wydali ci jednego na rogatkach miasta.
Podchodzi licealistka z tacką drinków i obie bierzemy czerwoną miksturę. Dla mnie to już czwarta, ale kto mi będzie liczył? Stukam swoją szklanką w jej, uśmiecha się. Nie potrafię oderwać wzroku od jej oczu, które są tak podobne do moich, że to aż niepokojące. Czuję delikatne mrowienie na skórze głowy.
– Więc myślisz, że po ślubie nadal będziesz tym cudownym wolnym duchem, sobą?
Otwiera szeroko oczy.
– Wolnym duchem? – zanosi się śmiechem. – Nie, nie, nie. Źle mnie pani odbiera. Naprawdę chcę się ustatkować. Kupić dom, urodzić dzieci. – Uśmiecha się. – Myślę, że człowiek musi mieć plan na życie.
Słysząc te słowa, cicho wzdycham, po czym sięgam do dekoltu, aby poprawić dziewczęta.
– Może w tej kwestii się pomyliłam. Chyba nigdy, nawet przez minutę, nie realizowałam żadnego planu na życie. Powiedz mi jedno: warto rezygnować dla niego z wolnego ducha?
– Plan na życie zapewnia po prostu bezpieczeństwo. To zobowiązanie.
– Och, o to chodzi. To teraz już wiem, dlaczego nigdy na to nie poszłam. Za każdym razem, gdy ktoś wspomina o bezpieczeństwie, przechodzą mnie ciarki. I jeszcze zobowiązanie. Fuj!
– Hmm. A pani nie wyszła za mąż?
– Oj, Boziu, ależ wyszłam. Dwa razy. W zasadzie prawie trzy. Za pierwszym razem za profesora o znamienitym nazwisku, Wallace Elderberry, proszę ciebie. – Nachylam się jeszcze bliżej Marnie, kładę dłoń na jej dłoni i uśmiecham się. – Spędził swoje drogocenne życie, badając żywot pewnego zielonogłowego owada. Jeździliśmy po Afryce i zbieraliśmy okazy oskorupionych żyjątek tak dziwacznych, że nie chciałabyś mieć z nimi do czynienia nawet przez dwadzieścia sekund. Wyobrażasz to sobie? A gdy wróciliśmy, zdałam sobie sprawę, że mam dość robaków na całe życie. – Obniżam głos do szeptu. – A jeśli chcesz znać prawdę, to i sam Wallace Elderberry zaczął przypominać mi wielkiego karalucha. Więc się rozwiedliśmy.
– Wow. Mąż przemieniony w karalucha. Zabrzmiało Kafką.
– Boże, czy to nie wspaniałe, gdy ludziom udaje się wciągnąć Kafkę do rutynowej, świątecznej pogadanki?
– Sama pani zaczęła. A co z drugim mężem? W co takiego on się przeistoczył?
– Za drugim razem wyszłam za mąż wbrew własnym przeczuciom… czego, nawiasem mówiąc, nigdy, przenigdy nie powinnaś robić, jeżeli takowe masz…
– Nie mam.
– Naturalnie, że ty nie masz, ale to częsty błąd, wielu ludzi go popełnia. Wracając, tym razem wyszłam za Rufusa Hallorana, radcę prawnego, z którym w latach siedemdziesiątych otworzyliśmy małą firmę w Brooklynie. Oj, panował tam wtedy bajzel. Mieliśmy dużo pracy z różnymi włóczęgami i bezdomnymi. Tego typu sprawy.
– I co się z nim stało? Też zamienił się karalucha?
– Nie. Obawiam się, że brakowało mu wyobraźni, by zamienić się w cokolwiek. Okazało się, że jest koszmarnie nudnym człowiekiem. We wszystkim dostrzegał tylko negatywne strony. Patrzyłam na niego i miałam wrażenie, że otaczają go szarobure opary, przez które nie potrafię się przecisnąć. Ile nie włożyłabyś dobrych chęci, nie dało się wykrzesać z niego nic pozytywnego. Żadnej przyjemności. Jedynie potoki nudnych, rozwlekłych słów. Więc, rozwód. Nie było wyjścia.
– Naprawdę? – Przechyla głowę, uśmiecha się, jakby analizowała to, co właśnie usłyszała. – Rozwiodła się pani z mężem, bo był nudny? Nie wiedziałam, że to wystarczająca podstawa prawna.
– Musiałam. Jego nuda mnie zabijała. Jakby umarł za życia i chciał mnie pociągnąć za sobą.
– No tak, ale życie nie może być fascynujące przez cały czas.
– Och, kochanie. Moje właśnie takie jest. Jeżeli robi się nudnawe na dłużej niż dwa tygodnie, wprowadzam korekty. – Uśmiecham się, patrząc jej prosto w oczy. – I ta metoda się sprawdza, bo teraz żyję z Houndym, poławiaczem homarów. Przez cztery dni z rzędu potrafi opowiadać mi o homarach, ich skorupach, o przypływach i odpływach, o niebie, i ani jedno jego słowo nigdy mnie nie znudziło, bo tak naprawdę posługuje się językiem miłości, życia, śmierci, wdzięczności, zadowolenia i radości.
W jej oczach pojawia się iskierka i widzę, że doskonale wie, o czym mówię.
– Tak czuję się w pracy. Jestem przedszkolanką, więc całymi dniami przesiaduję na podłodze i rozmawiam z dziećmi. Ludzie myślą, że to wyżyny nudy, ale mój Boże! Opowiadają mi zadziwiające rzeczy. Wdają się w filozoficzne dyskusje na temat swoich kupek, na temat uczuć gąsienic pełzających po krawężnikach, no i dlaczego żółta kredka jest najbardziej złośliwa, z kolei fioletowa bardzo miła. Uwierzy pani? Osobowość kredek. –Śmieje się, wyciągając przed siebie nogi. – Opowiadałam tacie o jednym takim dniu, ale nic nie zrozumiał. Oczywiście uważa, że powinnam robi coś bardziej… dorosłego. Byłby szczerze zachwycony, gdybym zainteresowała się biznesem – przerywa, wygląda na lekko zażenowaną, po czym dodaje – tak naprawdę mój tata jest bardzo miły, ale ufundował mi strasznie drogą uczelnię, rozumie pani, a ja skończyłam jako przedszkolanka. Moja siostra, o, z tej to jest dumny. Została chemiczką. Ale ja? Nic specjalnego. No więc, mówię mu: „Tato, patrz, masz jedną wyjątkową córkę i jedną zupełnie zwykłą, jedna na dwie, to całkiem dobry wynik”.
– Posłuchaj – mówię, bo to wszystko aż poderwało mnie na nogi. – Chodź ze mną na zewnątrz. Muszę stąd wyjść. Widzisz, jak cała negatywna energia zbiera się o tam, przy fortepianie? Widzisz? Aż powietrze pociemniało. Myślę, że musimy się przejść i złapać trochę prawdziwego powietrza.
Wygląda niepewnie.
– Może powinnam poszukać Noaha. Gdzie on się podział?
Nagle obie sobie uświadamiamy, że wokół nas trwa przyjęcie, ludzie rozmawiają w małych grupkach, a Wendy króluje nad świtą w jadalni, zanosząc się zgrzytliwym śmiechem.
Wyjaśniam jej, że Noah poszedł gdzieś ze swoim przyjacielem Whipple’em. Że są nierozłączni. Powinna to wiedzieć.
– Ach, tak. Sporo słyszałam o Whipple’u – odpowiada. – Może powinnam iść z nimi porozmawiać. Uspokoić Whipple’a, że nie będę żoną, która, no wie pani, rozdziela kumpli.
– Powinnaś wyjść ze mną na zewnątrz. Whipple nie ucieknie. Oczywiście jesteś tu gościem honorowym, więc będziemy musiały zaplanować wyjście tak, żeby akurat nikt nas nie zatrzymał. Jak sobie radzisz w skradaniu? Po prostu chodź za mną i, na miłość boską, nie patrz nikomu w oczy. – Złapałam ją za rękę, a następnie z opuszczonymi głowami ruszyłyśmy przed siebie, przemknęłyśmy przez tylny korytarz i dalej przez kuchnię.
Pokojówki myją tacki i jedna z nich – Mavis, jak zauważyłam zakochana w kurierze UPS, który przyjechał dziś z przesyłką – woła do mnie:
– Jest zimno, pani Holliday.
Odpowiadam jej, że zaraz wrócimy na herbatę.
W końcu udaje nam się wyjść w tak zimne i ostre nocne powietrze, że aż musimy wziąć głęboki oddech. Jest cudnie, rozległy ogród ciągnący się aż po pole golfowe, żywopłoty oraz ogród różany schodzący do stawu. Żółtawa poświata przyjęcia rozlewa się na patio, a ogród rozświetlają dziesiątki lampionów – papierowych torebek lśniących elektrycznymi świeczkami.
Co za doskonała noc… Nawet nie dziwię się, gdy zaczyna padać delikatny śnieżek, jakby ktoś przycisnął jakiś włącznik, by zapewnić nam przyjemną aurę.
– O Boziu! – Marnie wyciąga dłonie. – Proszę popatrzeć! Rzadko mam okazję oglądać śnieg! Wspaniale!
– Pierwszy śnieg w tym roku. Ten zawsze zachwyca.
– Noah mówił, że pani tu dorastała. Tęskni pani?
– Nie. Nie w moim Brooklynie.
Opowiadam jej o szalonym domu i szalonej, choć nielicznej, wspólnocie znajomych – pstrokatej miksturze dzieciaków, rodziców i staruszków nieustannie odwiedzających się w swoich mieszkaniach, opowiadających sobie historie, dających sobie rady i rozstawiających się po kątach. Opowiadam jej o Loli, mojej najlepszej przyjaciółce mieszkającej tuż obok mnie, która dwadzieścia lat temu straciła męża, a także o Jessice i jej słodkim, przedziwnym synku, o ich potrzebie miłości, a także o strachu, który wszyscy odczuwają, kiedy zbliża się ku nim miłość – a potem, bo przecież Marnie musi to wiedzieć, wyjaśniam, że zajmuję się swataniem ludzi, gdyż po prostu nie potrafię się powstrzymać przed znajdowaniem im drugich połówek. Chcę opowiedzieć jej też o Patricku, ale powstrzymuję się, bo otwiera szeroko oczy.
– Zajmuje się pani swataniem?
Bingo! Oto dotarłyśmy do punktu, do którego chciałam nas doprowadzić.
– Tak. Kiedy widzę ludzi, którzy muszą być razem, uruchamia się we mnie ten pajęczy zmysł. Też to masz, prawda?
Patrzy na mnie zaskoczona.
– Skąd pani wiedziała? Przez całe życie snuję się w tę i we w tę i o tym myślę. Widzę dwoje ludzi i po prostu wiem, że muszą być razem, ale nie wiem skąd to się bierze. Po prostu… wiem.
– Tak, u mnie jest tak samo.
Milknę, bo chcę, żeby ona mówiła.
– Mój największy wyczyn to znalezienie męża siostrze. To brat mojej współlokatorki, poznałam go, gdy przyjechałam zabrać ją na ferie świąteczne, i gdy tylko go ujrzałam, wiedziałam, że będzie idealny dla Natalie. Nie mogłam przestać o tym myśleć. Moje serce dosłownie cierpiało, dopóki ich ze sobą nie poznałam. A potem, naturalnie, gdy już się poznali, fajerwerki! Zakochali się niemal od pierwszego wejrzenia. Nie wiem skąd, ale po prostu wiedziałam, że tak się to skończy.
– Oczywiście, że wiedziałaś – mówię życzliwie.
Spoglądam na ogród i drzewa odbijające się cienistymi sylwetkami na białym, śnieżnym niebie, i mam ochotę paść na kolana z wdzięczności. Oto jestem; stoję u kresu życia, a wszechświat zsyła mi ją. Nareszcie.
– Masz mój dar – oświadczam, gdy na powrót mogę mówić.
– Myśli pani, że to dar? Mnie się wydaje, że po prostu siedzę i bez przerwy myślę o rzeczach typu: „Wow, moja koleżanka z pracy, Melinda, pewnie chętnie spotkałaby się raz czy dwa z kolesiem, który prowadzi po zajęciach treningi piłki nożnej, bo w sumie do siebie pasują”. Tymczasem moja siostra wymyśla rzeczy, które mogą ocalić świat, a mój umysł zaprząta tylko to, które osoby w moim otoczeniu mogłyby się w sobie zakochać. Wielkie mi rzeczy.
Moje serce wali tak mocno, że aż muszę się uszczypnąć, żeby zejść na ziemię.
– Proszę cię, przewrotną cechą miłości jest właśnie to, że dla wszystkich naprawdę stanowi wielką rzecz, a nie jakieś zabezpieczenie czy polisę ubezpieczeniowa na samotność. Miłość jest wszystkim. Steruje całym wszechświatem!
– Cóż, nie jest ważniejsza od prac nad lekarstwem na raka.
– Owszem, jest. To siła życia. Po prawdzie, nie ma nic poza nią.
Oplata się własnymi ramionami, a ja patrzę, jak płatki śniegu opadają delikatnie na jej ramiona.
– Czasami, widzę wokół ludzi kolory. I małe światełka. Moja rodzina byłaby przerażona, gdyby się o tym dowiedziała. Pewnie uznaliby to za jakąś chorobę neurologiczną. Ale ja je widzę, mgiełki iskierek pojawiające się nie wiadomo skąd.
– Wiem. To po prostu energia myśli. – Przygryzam wargę i postanawiam iść na całość. – Wykorzystywałaś kiedyś swoje myśli, żeby coś sprawić? Ot tak, dla zabawy?
– Co ma pani na myśli?
– Patrz. Obróćmy się, spójrzmy na to okno. Widzisz…? Hmm… wybierzmy tę kobietę w czerwonym swetrze.
Śmieje się.
– Którą? Wszystkie są ubrane w czerwone swetry.
– Tę rudą. Omiećmy ją myślami. Wyślijmy jej trochę białego światła. No dawaj, zobaczysz, co się stanie.
Obie milkniemy. Ja omywam kobietę poświatą białego światła, jak zawsze. Oczywiście po trzydziestu sekundach odstawia drinka i rozgląda się po pokoju, jakby usłyszała, że ktoś ją woła. Marnie śmieje się zachwycona.
– Widzisz? Udało nam się. Posłałyśmy jej uderzenie czegoś dobrego, a ona to przyjęła.
– Chwileczkę. To jakaś energia? Zawsze działa?
– Nie zawsze. Czasami trafiasz na opór. Robię to tylko dla zabawy. Swatanie zdaje się brać zupełnie skądinąd. Mam wtedy wrażenie, że coś mi pokazuje, którzy ludzie powinni być razem.
Patrzy na mnie z zainteresowaniem. Czerwone rumieńce na jej policzkach lśnią coraz żywiej.
– Udało się pani wymyślić, jak żyć ze swatania? Może ja powinnam o tym pomyśleć.
– Och, kochanie. Żyję z tego, że jestem sobą. Nauczyłam się już, że ta sama intuicja, która daje mi wiedzę, kto z kim powinien być, prowadzi mnie też dokładnie do tego, czego w życiu potrzebuję. Odkąd postanowiłam, że będę żyła, tak jak chcę, byłam za to nagradzana.
– Nieźle – śmieje się głośno. – Już widzę, jak staram się to wyjaśnić tacie. – Łapie mnie za rękę. – Hej! Przyjedzie pani na nasz ślub? Bardzo, bardzo bym chciała, żeby pani na nim była.
– Oczywiście, że przyjadę – odpowiadam. Jeżeli jeszcze będę na tym świecie, jeżeli dam radę.
I w tym momencie wszechświat najwyraźniej postanawia, że koniec tego dobrego, ponieważ tylnymi drzwiami wychodzi Noah, a następnie maszeruje w naszą stronę. Niczym żołnierz na jakiejś irytującej misji.
– Wszędzie cię szukałem. O Boże, śnieg pada! A wy nie macie nawet kurtek!
– Nie potrzebuję kurtki. Jest wspaniale – mówi Marnie. – Popatrz, jak się skrzy w świetle. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
– To tylko drobna zadymka. – Podchodzi i zarzuca jej rękę na ramię. Jest taki przystojny, myślę sobie. Ciemne włosy, ładne ciemne oczy, ale to takie smutne, że zawsze towarzyszy mu pochmurna, beżowa aura. Marnie natomiast robi się jaskrawa, ślicznie różowa i spogląda na niego z uczuciem. Wygląda, jakby ktoś spryskał ją gwiazdkami.
– Odbyłam właśnie rozkoszną rozmowę z twoją narzeczoną.
– To świetnie, ale musimy się zbierać – oznajmia, nawet na mnie nie spoglądając. –Dobrze cię widzieć, ciociu Blix, i przykro mi, że byliśmy tak krótko, ale musimy jechać na jeszcze jedno przyjęcie.
Jestem pewna, że już nie pamięta, iż kiedyś mnie uwielbiał, że chodziliśmy razem po lasach i skakaliśmy w gumowcach albo na bosaka po kałużach, a jednego lata chwytaliśmy świetliki i maleńkie rybki, błogosławiliśmy im i puszczaliśmy wolno. Ale to było dawno i wychodzi na to, że gdzieś po drodze przejął postawę swojej matki, czyli uznał, że mną już nie warto zawracać sobie głowy.
Pogodziłam się z tym – naprawdę. Liczyłam na znacznie więcej, ale przyzwyczaiłam się do obojętności ze strony rodziny do tego stopnia, że nawet nie przeszkadza mi już, gdy przewracają oczami, kiedy myślą, że nie widzę i jak zawszę mówią: „Och, Blix!”.
Marnie łączy dłoń z dłonią Noaha, daje mu całusa w policzek i obwieszcza mi, jakbym sama o tym nie wiedziała, że jest najlepszym nauczycielem trzecich klas i zarówno jego uczniowie, jak i ich matki, kochają go na zabój. Spoglądam na niego, uśmiechając się.
Noah przestępuje z nogi na nogę, czuje się niekomfortowo.
– Marnie, obawiam się, że naprawdę musimy już iść. Korki będą coraz większe.
– Oczywiście, że musicie. Ja też wykręcę się z tego przyjęcia, gdy tylko wymyślę wiarygodną wymówkę.
Jego wyraz twarzy nie zmienia się ani trochę, ale ona uśmiecha się od ucha do ucha i odwraca do mnie.
– Więc… – mówi do niej. – Przyniosę ci kurtkę. Jest w przedpokoju?
– Sama ją znajdę – odpowiada. Dotykam jej ręki, a kiedy na mnie spogląda, ledwie zauważalnie kręcę głową. Daj mu iść. Czekam, aż Noah odejdzie wystarczająco daleko.
– Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Jesteś niesamowita i bardzo silna, czeka cię wielkie, ogromne życie. Świat ma dla ciebie w zanadrzu masę niespodzianek. Wyniesie cię na wyżyny.
Śmieje się.
– Oj, chyba nie przepadam za niespodziankami.
– To będą dobre niespodzianki, jestem pewna. To ważne. Nie gódź się na nic, czego nie chcesz. To najważniejsze.
Zamykam oczy. Chcę jej powiedzieć, że aż opływa złotem, a Noah jest cały beżowy, a gdy na nią patrzy, powietrze staje się mętne – i gdybym tylko mogła się na to zdobyć, gdybym nie wiedziała, że uzna mnie za wariatkę, powiedziałabym jej, że jesteśmy ze sobą związane, że będę miała ją na oku.
Ale wraca Noah z kurtką, torebką oraz poleceniem dla Marnie: musi iść do środka i pożegnać się z całą rodziną.
Obraca się do niego.
– Twoja ciocia Blix mówi, że przyjedzie na wesele, wspaniale, prawda?
Pomaga jej założyć kurtkę.
– W takim razie powiedz mojej mamie, żeby dopisała ją do listy. – Muska mnie wargami w policzek. – Trzymaj się – rzuca na odchodne.
Czas iść. Odchodzi w typowo męski, niecierpliwy sposób, pokazując gestem, żeby Marnie szła za nim.
– Masz! Weź to! Trochę twoich barw. – Ściągam mój ulubiony szal z niebieskimi atłasowymi barwami i sterczącymi na wszystkie strony frędzlami, owijam nim jej szyję, a ona się uśmiecha i daje mi soczystego buziaka.
Kiedy wchodzą do środka, widzę jak zwraca ku niemu twarz, różową, złotą, szkarłatną od miłości, otuloną gwiezdną mgiełką.
***
Pojechali. Powietrze wokół mnie z wolna się uspokaja. Iskierki bledną i wypalają się, jak zimne ognie na Dzień Niepodległości, które po wyczerpaniu paliwa zamieniają się w zwykłe, ostre druciki.
Zamykam oczy, nagle czuję się wypompowana, zmęczona. Dociera do mnie coś, o czym wcześniej nie wiedziałam, prawda bardziej natarczywa, niż wszystko, co czułam do tej pory: Marnie MacGraw i Noah się nie pobiorą.
Tak naprawdę, to już jest po wszystkim.2 MARNIE
– Mój Boże, ależ to było fiasko – oświadcza Noah w samochodzie. – Monumentalne! A ty, Whipple, świrze, mógłbyś chociaż udawać, że jesteś trzeźwy, gdy prowadzisz? Przynajmniej postarać się o brak zarzutów za jazdę pod wpływem? Fajnie byłoby też przeżyć.
Przysięgam, że samochód Whipple’a – nowiutki kabriolet BMW – sprawiał wrażenie, jakby brał zakręty na dwóch kołach, a on sam najwyraźniej opanował sztukę kierowania dwoma palcami lewej dłoni, żeby w prawej móc swobodnie trzymać drinka. Czerwony płyn nieustannie chlusta ze szklanki na siedzenia i deskę rozdzielczą.
Automatycznie wsiadłam na tylną kanapę, ale po chwili, ku mojemu zaskoczeniu, Noah zajął miejsce obok mnie, zostawiając Whipple’a z przodu samego, co oznacza, że ten musi bez przerwy zapuszczać żurawia do tyłu, by przypadkiem nie uronić nic z rozmowy. Za każdym razem, gdy obraca głowę, auto schodzi z kursu, a on tymczasem jeszcze mocniej dociska pedał gazu.
Och, znaczna część wieczoru okazała się rozczarowaniem. Nie chcę zaczynać pożycia małżeńskiego od problemów z teściową. Moja szefowa, Sylvie, mówi, że nie ma niczego gorszego. Teraz słyszę w głowie dodatkowo głos mojej matki: „To bardzo nieuprzejme, że przez cały wieczór siedziałaś z boku i rozmawiałaś z tą starszą panią! Powinnaś była zapoznać się z innymi gośćmi! Właśnie temu służą takie przyjęcia, żebyś mogła poznać krewnych i przyjaciół narzeczonego”.
I jeszcze to największe rozczarowanie – wielki Simon Whipple, o którym słyszałam tyle fantastycznych rzeczy, okazuje się najzwyklejszym czerwonolicym, banalnym, ryczącym ze śmiechu, otyłym studencikiem z bractwa. Wydaje się, że, przebywając z nim, Noah z minuty na minutę schodzi do jego poziomu.
Z tego, co wiem, zmierzamy do jednego z ich przyjaciół, którego, według Noaha, koniecznie muszę poznać. Zapowiedział już, że urządzi mi objazd po rodzinnym mieście. Żebym poznała wszystkich „wariatów”. Przyciąga mnie do siebie, dość brutalnie, i zaczyna ssać moją szyję, jakby chciał mi zrobić malinkę. Jakby pomyślał, że skoro siedzimy razem na tylnej kanapie samochodu, to znowu jesteśmy w liceum.
– Jasna cholera, przepraszam za to, co ci tam zrobiłem – mówi mi wprost do ucha, zdecydowanie za głośno – że zostawiłem cię samą w szponach ciotki Blix.
– Musisz jej to wynagrodzić – rzuca Whipple.
– No nie? Ona jest jak mieszkająca w lesie starucha, która pożera dzieci.
– Bo naprawdę jest wiedźmą – mówi Whipple. – Marnie, masz szczęście, że wyszłaś z tego cało. Mówię mu: „Stary, musisz iść po swoją dziewczynę. Bo wydana na żer twojej matce i ciotce, ucieknie i już nigdy jej nie zobaczysz”.
– Nie ucieknie – oznajmia Noah. – Jest już moja, raz na zawsze.
Odsuwam się. Drapie mnie jego broda, a z ust śmierdzi mu jak z browaru. Dotykam szala, który mi dała ciocia Blix. Jest niebywały, w tak wielu odcieniach niebieskiego oraz z dziurami, które wyglądają tak, jakby zostały wypalone celowo.
– Naprawdę jest wiedźmą? – pytam, na co obaj zanoszą się śmiechem. – Nie, nie, powiedzcie mi. Naprawdę praktykuje magię? Lata na sabaty i tak dalej?
– O sabatach nic nie wiem – odpowiada Whipple – ale na pewno rzuca zaklęcia, co nie, stary?
– Zaklęcia, mikstury i cały ten szajs. Zna się na tym. Jeżeli chcecie znać moje zdanie, to jest to jedno wielkie przedstawienie.
– Mnie się wydaje miła. Polubiłam ją.
Noah nachyla się między przednimi siedzeniami, wyjmuje z dłoni Whipple’a drinka, a następnie opróżnia szklankę.
Whipple parska gromkim śmiechem.
– Ej, to moje! Zasłużyłem na to, stary!
– Bardziej tego potrzebowałem, a poza tym, ty prowadzisz.
– Powiedz mi. – Wracam do tematu. – Co takiego zrobiła? Nie wierzę, że naprawdę uważacie ją za wiedźmę.
Ale tym razem mnie zignorowali i zaczęli się zastanawiać, czy na imprezie, na którą jedziemy, będą ich koleżanki z liceum. Komuś o imieniu Layla miało rzekomo odwalić na wieść, że Noah zaręczył się bez konsultacji.
Oglądam przez okno mijane domy – okazałe posiadłości z rozległymi trawnikami, udekorowane migającymi lampkami oplatającymi pnie drzew, w oknach natomiast widać pięknie ubrane choinki. „Święte drzewka, la la la la. Takie świetne, tak bogate”.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę tu pasowała.
***
To śmieszne, myślę sobie później, poznajesz przystojnego faceta na jakimś przyjęciu w Kalifornii, opowiada, że napisał kiedyś scenariusz filmowy, który prawie został przyjęty, ale na jego podstawie nie powstał jednak film, więc teraz uczy w szkole i kocha dzieci, a zimą kocha jeździć na snowboardzie, a później, w łóżku, gdy już skończył wyczyniać naprawdę przyjemne rzeczy, wyjawia, jak bardzo pragnie pomagać ludziom na całym świecie, a ty nie możesz uwierzyć, jak wtedy zmienia się jego spojrzenie, jak głębokie się staje, i zakochujesz się w tych strzępach osobowości, które przed tobą odsłonił – a później, znacznie później, gdy już się do ciebie wprowadził, kupił ci ekskluzywną wyciskarkę do czosnku wraz z parą wspaniałych turkusowych kozaczków i napisał dla ciebie piosenkę, którą potrafi zagrać na gitarze, jedziesz z nim do jego rodzinnego miasta i przekonujesz się, że, o mój Boże, jest zepsutym synalkiem jakichś bogatych ludzi, którzy przymykają oko na to, że kogoś zamordował, i wszyscy mają cię gdzieś, z wyjątkiem jakiejś sędziwej ciotuni, której najwyraźniej nikt nie lubi.
Dostrzegasz, ile w nim sprzeczności. I że będziesz musiała ułożyć się – i oczywiście zrobisz to – z ludźmi, którzy staną się twoją rodziną. Z czasem nauczysz się ich zadowalać. Ale wiesz też, że po tej nocy będziesz patrzyła na niego zupełnie inaczej, dowiedziawszy się między innymi, iż ledwie przeżył dzieciństwo, a potem cały i zdrowy znalazł drogę do twojego serca.
I nadal będziesz kochać każdy jego kawałeczek.
Ale potem, już po powrocie do domu, zastanawiasz się, dlaczego nie chce odpowiadać na pytania dotyczące ciotki Blix, nie przewracając przy tym oczami, i dlaczego marudzi, że zaprosiłaś ją na wesele, nie pytając o zdanie jego matki. Zmienia temat, ale ty wracasz do poprzedniego, a wtedy on wzdycha i w końcu zaczyna mówić.
– Och, nie dostała pieniędzy, na które liczyła, więc wyniosła się na północ i zdziwaczała. Patrzy na wszystkich, jakby potrafiła przejrzeć ich na wylot, przebić się wzrokiem przez wszystkie warstwy tych złych rzeczy.
Mówisz coś o tym, że może ona podziwia te złe rzeczy (tu robisz palcami cudzysłów), on pyta skąd ta obsesja na punkcie ciotki Blix, a ty odpowiadasz, że wcale nie masz żadnej obsesji. Bo nie masz.
Zachodzisz natomiast w głowę, dlaczego w wolnych chwilach, kiedy nie masz do roboty nic innego, prowadzisz w głowie rozmowy z nią. Dumasz, czy ma rację i czy miłość rzeczywiście jest wyrazem wszystkiego we wszechświecie, i czy iskierki, które widujesz, są prawdziwe. Tłumaczysz jej, że myli się co do ciebie – że nie czekają cię żadne wielkie rzeczy i niespodzianki; że chcesz po prostu zwykłego życia, pragniesz szczęścia w otoczeniu wnuków. Domu na przedmieściach i trójki dzieci.
Jednak skądś, nie potrafisz wyjaśnić skąd, wiesz, że nie dała się przekonać, a ty dokładnie w chwili, w której ją poznałaś, wkroczyłaś w coś wielkiego, co może okazać się jakimś mistycznym szaleństwem, którego nigdy nie będziesz w stanie nikomu wyjaśnić. Jak wtedy, kiedy poszłaś do planetarium i widząc gwiazdy reprezentujące miliardy lat świetlnych, poczułaś się jak mały punkcik pulsującego światła, ledwie mrugnięcie we wszechświecie, któremu jednak pisane jest istnienie.
Może właśnie przez to wszystko boli mnie głowa.