- promocja
Świat bez bohaterów - ebook
Świat bez bohaterów - ebook
Jason Walker często marzy, żeby życie stało się odrobinę mniej przewidywalne – aż do dnia, kiedy codzienne obowiązki w zoo sprawiają, że chłopiec przenosi się z basenu hipopotama do dziwnego świata, któremu grozi niebezpieczeństwo.
Lyrian to miejsce pełne niebezpieczeństw i wyzwań – nie przypomina niczego, z czym Jason zetknął się do tej pory. Ludzie żyją tu w strachu przed nikczemnym czarnoksiężnikiem i cesarzem w jednej osobie, Maldorem. Dzielni ludzie, którzy kiedyś przeciwstawiali się Maldorowi, zostali przekupieni lub złamani, zostawiając po sobie królestwo, w którym górę wziął strach i podejrzliwość.
W poszukiwaniu drogi do domu Jason spotyka Rachel, która także została w tajemniczy sposób ściągnięta z naszego świata do Lyrianu. Jason i Rachel wplątują się w misję, mającą na celu złożenie w całość słowa mocy, które może zniszczyć cesarza i dowiadują się, że muszą uratować ten świat pozbawiony bohaterów, jeżeli chcą mieć jakąś szansę powrotu do domu.
Mull, lepiej znany jako autor popularnego cyklu Fablehaven, przedstawia nową przygodę fantasy, w której Jason i Rachel, dwójka amerykańskich dzieciaków, zostaje – osobno – wciągnięta do alternatywnego świata zwanego Lyrian. Chcą wrócić do domu, ale nie wiedzą jak to zrobić. Trzynastoletni Jason podejmuje się misji zdobycia magicznego słowa, potrzebnego do obalenia Maldora, złego cesarza Lyrianu, a pomaga mu w tym Rachel, Ślepy Król i inni sojusznicy. Dwoje nastolatków wyrusza, by odnaleźć pilnie strzeżone sylaby słowa, udaremniając jednocześnie plany przebiegłych i podłych sługusów Maldora. Szaleńcze przygody, z polotem wymyślone stwory i zaskakujące zwroty akcji – wszystko to pojawia się w czasie wędrówki Jasona i Rachel po niebezpiecznym świecie. Zakończenie książki jest nie tyle finałem, ile chwilą wytchnienia przed następną częścią. Czytelnicy, którzy szukają bogatej, wypełnionej przygodami fabuły, powinni spróbować najnowszej powieści Mulla.
"Brandon Mull to czarodziej słów. W Pozaświatowcach wyczarował jedną z najbardziej oryginalnych powieści fantasy, jaką przeczytałem w ciągu ostatnich lat – mieszanka przygody, humoru i magii, której nie sposób się oprzeć."
Rick Riordan, autor serii „Percy Jackson” i „Olympians”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-355-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książę zwisał w ciemnościach. Ramiona go bolały, wiekowe kajdany wcinały mu się w nadgarstki, gdy próbował się przespać. Łańcuchy nie pozwalały mu się położyć. Nie był w stanie powiedzieć, czy tak naprawdę było jasno czy ciemno, ponieważ wrogowie ukradli mu wzrok.
W oddali usłyszał krzyk – niepohamowany skowyt człowieka, który próbuje – bezowocnie – uciec od najstraszliwszej agonii. Te przerażające wrzaski dobiegały z wyższych korytarzy, tłumione przez przeszkody po drodze.
Po niezliczonych tygodniach w lochach Felrook książę potrafił odgadnąć, co musi czuć tamten człowiek. Nigdy w życiu nie wyobrażał sobie cierpienia tak różnorodnego i wyrafinowanego, jakiego doświadczył w tym miejscu.
Wyprostował się, zmniejszając nieco obciążenie na nadgarstkach. Był przekonany, że jeśli dłużej potrzymają go tutaj zakutego, odpadną mu ręce. Chociaż wolał obecne kwatery od poprzednich, gdzie podłoga jeżyła się od ostrych, zardzewiałych kolców, a wszelkie próby położenia się lub siedzenia wiązały się z przelaniem własnej krwi.
Niewidoczny, nieszczęsny więzień nadal krzyczał. Książę westchnął. Przez cały czas kiedy go torturowano, niezależnie od tego, jaką truciznę wlano mu przemocą do gardła, niezależnie od tego, jakie pytanie mu zadano, nie wypowiedział nawet jednego słowa. Nie krzyczał także z bólu. Wiedział, że niektóre z mikstur opracowanych przez Maldora albo jego sługusów były zdolne rozwiązać mu język i przyćmić umysł, więc kiedy go pochwycono, stanowczo poprzysiągł sobie nie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Oprawcy nękali go naprawdę fachowo. Próbowali go przekupić jedzeniem i wodą. Próbowali przymusić go do mówienia bólem. Niektórzy zjawiali się i przemawiali doń spokojnie i rozsądnie. Inni występowali z kategorycznymi żądaniami. Czasem musiał stawić czoło kilku inkwizytorom z rzędu. A innym razem godziny i dni ciągnęły się w nieskończoność między kolejnymi przesłuchaniami. Nie był w stanie nazwać rozmaitości toksyn, jakie mu podano, ale niezależnie od tego, jak bardzo starano się zmącić mu myśli i osłabić determinację, książę koncentrował się na jednej konieczności: milczeniu.
W końcu przemówi. W głębi ducha czepiał się nadziei, że ostatecznie zostanie zaprowadzony przed oblicze cesarza. I wtedy wypowie jedno słowo.
Stopniowo, jak przez mgłę, do księcia zaczęło docierać, że odzyskuje niezwykłą jak na obecne warunki jasność umysłu. Ból głowy nie ustępował, głód nadal szarpał mu trzewia, ale książę odkrył, że może świadomie kierować myślami – uważał to za rzecz zupełnie naturalną, dopóki nie zaczęto faszerować jego posiłków dodatkami wpływającymi na pracę umysłu. Jeśli pominąć fakt, że nieustannie trzymał się naczelnej zasady zachowania milczenia, to w ciągu ostatnich tygodni jego myśli błądziły zupełnie bezwładnie, a poczucie tożsamości zaczęło się rozmywać.
Drzwi do celi otworzyły się ze skrzypieniem. Zesztywniał, gotując się na wszystko. Zachowaj milczenie, przestrzegł się w myślach. Choćby nie wiadomo co zrobili czy powiedzieli.
– No, proszę, proszę – usłyszał ciepły, znany mu głos. – Z każdym dniem wyglądasz coraz gorzej.
Książę nie odpowiedział. Do celi weszli także inni mężczyźni. Trzech, nie licząc tego, który mówił.
– Skoro masz mieć gościa, to lepiej, żebyśmy cię obmyli – kontynuował przyjazny głos prawie bez chwili przerwy.
Brutalne ręce rozpięły kajdany. Książę był skonsternowany. Nie myto go, odkąd trafił do lochów. Może to była jakaś sztuczka? A może wreszcie stanie przed obliczem cesarza?
Wielkie łapska chwyciły go za ramiona. Pociągnęły go do przodu, a potem pchnęły na kolana. Szorstkie szmaty tarły jego nagie ciało. Niebawem niewidoczne dłonie zaczęły przycinać mu zarost. Kilka minut później prosta brzytwa przesunęła się po policzkach.
Przytrzymywało go dwóch mężczyzn, po jednym z każdego boku, co podsunęło księciu myśl, jak mógłby ich zaatakować. Gdyby posłużył się nogami i uderzył w ich kolana, a potem dorwałby brzytwę, zdołałby dorzucić cztery trupy na swoje konto. Odkąd go uwięziono, zabił już sześciu strażników.
Nie. Nawet gdyby pokonał tych mężczyzn, bez wzroku nigdy nie zdołałby uciec z lochów. Za to mógłby zaprzepaścić audiencję u Maldora. Książę zadrżał. Wielu jego najlepszych ludzi i najbliższych przyjaciół oddało życie, a on – mimo ich ofiary – zawiódł. Jego jedyną szansą na odkupienie było stanąć przed cesarzem.
– Wydajesz się dzisiaj wyjątkowo potulny. Czyżbyś wreszcie postanowił zostać wzorcowym więźniem?
W myślach księcia pojawiły się kąśliwie riposty. Od tak dawna mąciło mu się w głowie, że teraz kusiło go, by odpowiedzieć. Nie, nawet jeśli wydawało mu się, że myśli klarownie, i choćby to pytanie było niewinne, to, jeżeli złamie zasadę milczenia, w końcu oprawcy zmuszą go do zdradzenia tajemnic. Miał do przekazania tylko jedno słowo i wypowie je w obecności Maldora.
– Gotowy na spacer?
Mężczyźni stojący po bokach pomogli księciu wstać, a potem wyprowadzili go z celi. Szedł, powłócząc nogami. Jak zawsze, brakowało mu oczu, ale z całą determinacją badał otoczenie pozostałymi zmysłami, zwracając uwagę na kierunek i temperaturę ciągu powietrza, akustykę korytarza, zapachy zgnilizny i płonących pochodni.
Po pewnym czasie usłyszał, że otwierają się drzwi, i wszedł do jakiegoś pomieszczenia. Eskorta zmusiła go do uklęknięcia, nakładając mu okowy na kostki i nadgarstki, a potem zamykając ciężki, żelazny kołnierz na szyi. Strażnicy wyszli bez słowa. A przynajmniej część z nich. Jeden lub kilku mogło zostać potajemnie.
Mijały minuty. Godziny. W końcu drzwi celi otworzyły się i znowu zamknęły.
– Nareszcie ponownie się spotykamy – rozległ się znajomy głos.
Dreszcz przebiegł księciu po plecach. Maldor odwiedził Trensicourt wiele lat temu, próbując wynegocjować sojusz. Jako mały chłopiec książę studiował każdy ruch tego człowieka – człowieka, który zdaniem jego ojca był bardzo niebezpieczny.
– Obiecałem, że pewnego dnia uklękniesz przede mną – rzucił oschłym tonem cesarz.
Książę poruszył ramionami – dość, żeby łańcuchy zabrzęczały.
– Owszem, wolałbym, abyś z własnej woli okazał mi szacunek – dodał cesarz. – Może i na to przyjdzie czas. Rozumiem, że zapomniałeś języka w gębie.
Książę się zawahał. Musiał mieć pewność. Poznał to słowo mocy ogromnym kosztem. Cesarz nie miał prawa podejrzewać, że książę znał wszystkie sylaby. W przeciwnym wypadku nigdy nie zjawiłby się osobiście. Tylko czy to nie była jakaś sztuczka? Czy mówca nie podszywał się pod cesarza? Książę wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę.
– Nie widziałem potrzeby, by zwracać się do twoich podwładnych – powiedział książę zaskoczony, jak chrapliwie i słabo zabrzmiał jego własny głos.
– Następca tronu Trensicourt mówi! – wykrzyknął Maldor. – Wdychałeś żrącą substancję, więc już zacząłem podejrzewać, że straciłeś zdolność artykułowania. Doprawdy masz żelazny charakter. Gdybym wiedział, że potrzebujesz jedynie mojej obecności, odwiedziłbym cię wcześniej.
Jeśli to był impostor, to naprawdę świetny.
– Co cię sprowadza do lochów?
Cesarz się zawahał.
– Zjawiłem się, żeby świętować koniec moich zmartwień.
– Masz jeszcze wiele królestw do podbicia – zaprotestował książę. – Ja jestem tylko pojedynczym człowiekiem.
– Zwornikiem konstrukcji – mruknął cesarz. – Wystarczy go usunąć, żeby całość się zawaliła.
– Są jeszcze inni – upierał się książę. – Przyjdzie czas, że oni powstaną.
– Mówisz, jakby już było po tobie. – Maldor się zaśmiał. – Przyjacielu, nigdy nie zamierzałem cię zabijać. Chciałem tylko udowodnić, że nie możesz mi się przeciwstawić, a do tego potrzebowałem po prostu cię pokonać. Boli mnie twój widok w tym stanie. Wolałbym odziać cię w strojne szaty i opatrzyć twe rany. Jak zapewne pamiętasz, już kiedyś ofiarowałem ci przyjaźń. Nie dość, że ją odrzuciłeś, to jeszcze podjąłeś walkę przeciwko mnie i podjudzałeś innych, by uczynili to samo.
– Nigdy nie pozyskasz mojej lojalności.
– Żałuję, że nie jesteś rozsądny – ubolewał cesarz. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie dorównuje ci żaden z moich sług. Mógłbyś być moim głównym przybocznym. Uczyniłbym cię lordem Trensicourt, a nawet więcej: mógłbyś swobodnie rządzić niczym król pod każdym względem prócz tytułu. Mógłbym zwrócić ci wzrok, przedłużyć życie. Mógłbyś dokonać wiele dobrego.
– A cały Lyrian znalazłby się pod twoim zwierzchnictwem – odparł książę. – Skąd mam wiedzieć, że to naprawdę ty? Straciłem oczy.
– Z pewnością poznajesz mój głos – odparł z rozbawieniem cesarz.
– Wiele lat temu rozmawiałeś ze mną w salonie Trensicourt. Pokazałem ci zabawkę.
– Zaczynamy bawić się w zagadki?
– Pamiętasz tę zabawkę?
– Nakręcana karuzela z wyjmowanymi konikami. Wyjąłeś z karuzeli emaliowanego konika, jak mi się zdaje, w większości niebieskiego, i poprosiłeś, żebym się z tobą pobawił.
Książę skinął głową. Tylko cesarz mógł znać te szczegóły. Kto inny by o nich słyszał. Książę prawie bez chwili pauzy wypowiedział Słowo, które trzymał w tajemnicy od chwili uwięzienia. Poczuł jego moc, gdy opuściło jego usta, prawdziwe edomickie słowo-klucz.
Książę czekał w ciemnościach.
– Cóż za przedziwny okrzyk – zauważył cesarz.
Przerażenie i konsternacja wyprowadziły księcia z równowagi. To słowo powinno być zgubą cesarza! Gorączkowo próbował je sobie przypomnieć, ale wypowiedzenie go na głos sprawiało, że znikało z pamięci.
– Wyglądasz na zatroskanego – rzucił Maldor.
– To słowo powinno było cię zniszczyć – szepnął książę, gdy umarły w nim resztki determinacji, a jego wewnętrzny świat skurczył się do zimnego zakątka, w którym pozostały tylko popioły nadziei.
Cesarz się roześmiał.
– Dajże spokój, mój niezłomny książę, z pewnością nie mogłeś wierzyć, że nie jestem świadom celu twojej misji! W rzeczy samej, rozmawiamy, ale nie bezpośrednio. Korzystam z pośrednika. W końcu bycie czarnoksiężnikiem powinno wiązać się z pewnymi dobrodziejstwami! Mój emisariusz mówi z moją modulacją i z łatwością możemy porozumiewać się na odległość. Ponieważ jednak nie jest mną, owo niebezpieczne słowo nie może wpłynąć na żadnego z nas. A teraz, kiedy straciłeś swą ostatnią broń, czy rozważysz moją propozycję?
– Nigdy – szepnął książę.
Zostało mu tylko to jedno – nigdy nie pozwoli, by cesarz skłonił go do zmiany stron. Przynajmniej tyle był winien wszystkim, którzy w niego wierzyli.
– Jestem pod wielkim wrażeniem faktu, że nauczyłeś się Słowa – kontynuował cesarz. – Ty jesteś pierwszym. Dawno temu obiecałem sobie, że ten, kto nauczy się Słowa, zostanie zaproszony do najściślejszego kręgu moich współpracowników. Nie masz innego wyboru. Nie giń bez powodu. Dalszy opór nic ci nie da. Współpracuj ze mną, a nadal będziesz mógł dokonać wiele dobrego. Tym razem odpowiedz z namysłem, bo nie otrzymasz następnej szansy. W końcu dopiero co próbowałeś mnie zabić. A wstępne zapoznanie się z mymi gościnnymi lochami było łagodne z porównaniu z grozą, która jeszcze cię czeka.
Książę spuścił głowę i przez chwilę milczał. Tyle planów, zręcznych manewrów, śmiałych aliansów, szczęśliwych ucieczek o włos od klęski – a on zawiódł! Wypowiedział Słowo przed przynętą! Nawet przewidział taką możliwość, lecz ostatecznie Maldor go przechytrzył i zniszczył, jak czynił nieodmiennie ze wszystkimi wrogami. Książę szukał w sobie nadziei lub wiary, ale niczego nie znalazł. Być może powinien pogodzić się z tym co nieuniknione. Nie był pewien, jak długo jeszcze zdoła zachować jasność umysłu w tym miejscu.
Uniósł głowę.
– Nigdy nie będę ci służył. Pokonałeś mnie, lecz nigdy mnie nie kupisz.
Był winien te słowa tym, którzy za niego zginęli. Był winien te słowa samemu sobie. Zostać zniszczonym to jedno, a on przynajmniej się nie poddał.
– Dobrze więc. Byłeś najlepszym z moich adwersarzy, to muszę ci przyznać. Wiedz jednak, że tu zostaniesz złamany. Możesz liczyć na mój podziw, ale nie na litość.
Rozległ się dźwięk oddalających się kroków i drzwi zatrzasnęły się z ostatecznością, z jaką opada płyta grobowca.Rozdział 1
Hipopotam
Na przestrzeni wieków pojedyncze osoby przechodziły z naszego świata do Lyrianu na wiele sposobów. Chociaż niektórzy wędrowcy podróżowali między wszechświatami rozmyślnie, większość podróżników dawało się całkowicie zaskoczyć. Gubili się w głębokich jaskiniach, a gdy wreszcie wychodzili, rozpościerał się przed nimi nieznajomy krajobraz. Przechodzili pod naturalnymi kamiennymi łukami, które niekiedy łączą nasze rzeczywistości. Wpadali do głębokich studni, wchodzili do przejść w pobliżu szczytów gór albo – rzadziej – przeczołgiwali się między skamieniałymi kłodami. Jednakże nikt nie przeszedł z Ziemi do Lyrianu w bardziej nieprawdopodobny sposób niż Jason Walker.
W wieku lat trzynastu Jason mieszkał w miasteczku Vista, w stanie Kolorado. Ponieważ jego ojciec robił wspaniałą karierę w dziedzinie stomatologii, a jego starszego brata właśnie przyjęto do szkoły medycznej o profilu stomatologicznym, większość osób z jego znajomych spodziewała się, że pewnego dnia Jason również zostanie dentystą. Rodzice otwarcie go do tego zachęcali. Te oczekiwania wpłynęły na Jasona, którego mgliste plany życiowe wiązały się ze zdobyciem baseballowego stypendium sportowego i pójściu na uniwersytet, gdzie mógłby rozpocząć starania o dyplom stomatologa.
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek świadomie wybrał ten kierunek – nie miał prawdziwego zamiłowania do leczenia zębów. Zajęcie to uderzało go jako szczególnie nudne i monotonne. Skrobanie zębów. Robienie prześwietleń. Fluoryzowanie. W głębi ducha Jason pragnął czegoś innego.
Odkąd sięgał pamięcią, zawsze ciągnęło go do zwierząt. Czytał na ich temat książki, oglądał programy przyrodnicze i błagał rodziców o domowe zwierzątka. Po konsultacji z ojcem jego zamiłowania zainspirowały go do wyboru zoologii jako przedmiotu kierunkowego na drodze do dyplomu stomatologa. W przeciwieństwie do wielu przyszłych studentów zoologii Jason rzeczywiście pracował w zoo. Naturalnie, nie przeszłoby mu przez myśl, że jego wolontariat zaprowadzi go do alternatywnego wszechświata.
Trwał wyjątkowo – jak na koniec lutego – ciepły tydzień. Jason opierał się o poręcz przed ogrodzonym boksem do ćwiczenia szybkich piłek baseballowych w lokalnym parku. Tim stał w środku, na lekko ugiętych nogach i wybijał mnóstwo piłek za boczne linie, usiłując odzyskać wyczucie czasu. Matt, najlepszy pałkarz w ich klubowej drużynie, ćwiczył jako pierwszy; płynnymi i potężnymi zamachami posyłał niemal każdą narzuconą piłkę w głąb boksu.
– Nie próbuj zamordować piłki – zasugerował Jason.
– Wystarczy mi napad z pobiciem – burknął Tim.
Przy następnym narzucie Tim odbił piłkę mocno, trafiając w ziemię i kierując ją w lewą część siatki. Jason zerkał to na Tima, to na opatrzony podpisami rysunek w podręczniku biologii. Uczył się na pamięć ludzkiego układu kostnego przed sprawdzianem.
– Wyciągnij nos z książki – mruknął Matt do Jasona, kiedy Tim zawalił kolejne odbicie.
– Potem muszę iść do zoo – tłumaczył się Jason. – Nie będę miał dzisiaj dużo czasu na naukę.
– Zaufaj mi – powiedział Matt, skinieniem głowy wskazując coś po lewej stronie.
Jason odwrócił się i zobaczył dwie dziewczyny idące w ich kierunku. To były April i Holly Knudsen, bliźniaczki dwujajowe z jego klasy w gimnazjum imienia Kennedy’ego. Nie były do siebie specjalnie podobne ani pod względem wyglądu, ani zainteresowań – zwłaszcza jak na bliźniaczki. Ładniejsza i pilniejsza April chodziła z Jasonem na zajęcia zaawansowane z trzech przedmiotów, w tym biologii. Głośniejsza i bardziej wysportowana Holly trzymała kij do softballu w jednej ręce i kask pałkarza w drugiej.
Tylko dwie dziewczyny w szkole sprawiały, że Jasonowi zaciskał się żołądek i łapało go nagłe onieśmielenie: Jen Miller i April Knudsen. Były ładne, bystre i sprawiały wrażenie twardo stąpających po ziemi. Jason podkochiwał się skrycie w obydwu.
– Cześć! – zawołała Holly.
Jason spróbował się uśmiechnąć. Nagle zdał sobie sprawę, że trzyma w ręku podręcznik. Czy wyjdzie na frajera, bo czyta podręcznik w takim miejscu?
Matt nic nie powiedział. Rzadko kiedy odzywał się przy dziewczynach. Jason starał się, żeby jego głos zabrzmiał zwyczajnie.
– Cześć, Holly. April.
– Przygotowujecie się do ostatniego sezonu przed szkołą średnią? – zaciekawiła się Holly.
Tim przywalił kijem w piłkę i posłał ją wysoko w niebo.
– Trener Thayer już oglądał Jasona – powiedział Matt. – Możliwe, że Jason zostanie miotaczem w szkolnej reprezentacji już w pierwszej klasie.
Mówił prawdę. Jason zaczął gwałtownie rosnąć pod koniec szóstej klasy. Początkowo zupełnie posypał się przy uderzeniach, dopóki nie przyzwyczaił się do nowego wzrostu, za to jego narzuty zaczęły nabierać naprawdę imponującej prędkości. Teraz miał prawie sześć stóp wzrostu. Zaczynał odzyskiwać formę jako pałkarz, a jego szybkie piłki dochodziły do osiemdziesięciu mil na godzinę, nadal jednak miał kłopoty z zachowaniem opanowania.
– Rety, chłopcy z pierwszej klasy prawie nigdy nie grają dla reprezentacji – odparła pełna podziwu Holly. – W zeszłym roku omal nie zdobyli mistrzostwa stanu.
– Nie wiem, na ile zrobiłem wrażenie na Thayerze – przyznał Jason. – Narzuty wychodziły mi bez ładu i składu.
– Tylko jeden chłopak z przyszłorocznej drużyny szkolnej narzuca szybciej od ciebie – powiedział Matt. – A kiedy dajesz swoje najlepsze narzuty, nie jestem w stanie odbić.
– Ostatnio jestem za bardzo spięty – przyznał Jason, krzywiąc się.
W ciągu minionego roku, w czasie rozgrywek zaczął się bardzo denerwować i stąd brały się nieskoordynowane narzuty. Zawalił kilka meczy, bo oddał za wiele baz za darmo i poddał kluczowy mecz przez wyjątkowo niecelny narzut. Parę razy trafił też w pałkarza, a przy prędkości, z jaką rzucał, to nie było nic zabawnego. Żaden z pałkarzy drużyny przeciwnej nie odniósł poważnej kontuzji, ale niewiele brakowało.
Początkowo Jason uważał, że przyczyną kłopotów jest to, że rzuca szybciej. Jednak potem Matt i Tim zauważyli, że regularnie lepiej narzuca w czasie treningów i nieoficjalnych meczy. Jasona gryzła myśl, że zawalił rozgrywki, bo nie miał dość ikry, żeby dobrze narzucać mimo presji sytuacji. Może kłopot w tym, że za dużo myślał o tym, czego inni się po nim spodziewają? Może za wiele od siebie wymagał, zafiksowany na osiągnięciu perfekcji? A może po prostu tracił umiejętności.
Kumple z drużyny spodziewali się, że przezwycięży problemy z opanowaniem i poprowadzi ich ku chwale. Ciągle jednak nie był gwiazdą, jaką inni oczekiwali, że się stanie. Czasem wolałby, żeby jego przyjaciele trochę mniej się nim przechwalali.
April wskazała na podręcznik Jasona.
– Przygotowujesz się do sprawdzianu z biologii?
– Próbuję.
– Jak się nazywa kość policzkowa? – zapytała.
Omal nie wyszczerzył zębów w uśmiechu.
– Łuk jarzmowy.
April uniosła brwi.
– Nieźle.
Holly przewróciła oczami.
– Ale z was kujony.
– Kujony rządzą światem – sprzeciwił się Jason.
Holly złapała siostrę za rękę.
– Lepiej chodźmy do boksu dla softballistów.
Jason chciał zaproponować, żeby poszli coś przekąsić. Ściśle rzecz biorąc, chciał to zaproponować April, ale łatwiej byłoby zaprosić obie siostry. One przyszły we dwie, on był z dwoma kumplami – wybraliby się jako mała grupka przyjaciół. Nigdy w życiu nie będzie miał lepszej szansy, żeby jakgdyby nigdy nic zagadnąć April. Kto wie, może umówiliby się na wspólną naukę przed testem z biologii?
Nie mógł jednak zmusić ust, żeby się poruszyły. Bliźniaczki już odchodziły.
– Ej! – zawołał w końcu, czując się niezręcznie i ściskając podręcznik. – Macie ochotę pójść coś przegryźć, jak już skończycie?
Nie zatrzymując się, Holly odgarnęła włosy za ucho i rzuciła przepraszająco:
– Nie możemy. Musimy iść na przyjęcie urodzinowe wujka. Może innym razem.
– Nie ma sprawy, spoko – odparł Jason, chociaż nic z tego, co czuł, nawet nie przypominało spokoju.
Tim wyszedł z boksu za jego plecami.
– Podoba ci się April? – spytał.
Jason skrzywił się, zerkając ukradkiem przez ramię. To było aż tak oczywiste?
– Nie tak głośno. Chyba tak. Trochę.
– Moim zdaniem Holly jest fajniejsza – myślał na głos Matt.
Tim rzucił Jasonowi kask pałkarza.
– Teraz ty. Masz szansę zaliczyć serię strike-outów.
– Boki zrywać – odparł Jason, zakładając ciut przyduży kask.
Czerwone światełko zabłysło obok automatu do narzucania. Jason poprawił pasek od rękawicy, wziął pałkę, wszedł do boksu i wyprowadził kilka próbnych wymachów; początkowo brał za duży zamach, ale wkrótce wszedł w swój normalny rytm.
– Gotowy? – spytał Matt.
– Dawaj.
Zapaliło się zielone światło. Jason ugiął nogi w swojej typowej pozycji pałkarza, zakołysał się lekko, przygotowując się do pierwszego narzutu i starając się ignorować możliwość, że April na niego patrzy. Miał skłonność do opóźnionego zamachu przy pierwszej piłce. Piłka z sykiem wyleciała z automatu i śmignęła rozmazaną plamą obok niego. Zdecydowanie za późno wziął zamach.
– Z niego jest kochaś, a nie pałkarz – zażartował Tim.
Jason skupił się na treningu. Następna piłka wyskoczyła z maszyny. Tym razem wziął zamach we właściwym momencie, ale za niski, więc piłka odskoczyła w górę i w tył od kija.
Przy trzecim narzucie trafił jak należy. Piłka śmignęła wysoko w głąb boksu.
Matt zagwizdał.
– Nieźle.
Jason zerknął na kumpli, szczerząc zęby w uśmiechu.
Zerknął w bok i zauważył, że April patrzy na siostrę, wchodzącą do boksu treningowego do softballu. Kiedy się odwrócił, piłka już ku niemu mknęła. Zdążył obrócić głowę i nie oberwał w twarz, ale twarda piłka przywaliła z głuchym łoskotem w bok kasku, który spadł Jasonowi z głowy. Sam Jason wyciągnął się jak długi.
Sztuczna trawa drapała go w twarz, a Jason próbował pojąć, co się stało. Nagle Tim i Matt pojawili się obok niego, pytając, czy wszystko w porządku.
– Nic mi nie jest – mruknął, wstając i zataczając się na Tima, który go złapał.
– Zamroczyło cię – powiedział Matt. – Nieźle oberwałeś.
– Trochę mi tylko we łbie zadzwoniło – zaprotestował Jason, strącając ręce Tima i idąc do wyjścia z boksu. Miał wrażenie, że ziemia chwieje mu się pod stopami, jakby balansował, stojąc na środku przechylni. – Muszę tylko usiąść.
Klapnął ciężko na ławkę za ogrodzeniem i wsparł głowę na dłoniach.
– Powinienem był cię ostrzec. Dla mnie niektóre z tych piłek też wchodzą za blisko. Ktoś powinien znowu wyregulować tę maszynę.
– To nie twoja wina. Nie uważałem. I miałem pecha. – Dotknął twarzy i pomasował skronie.
– Może powinniśmy zabrać cię do lekarza? – zasugerował Matt.
– Nie, dobrze się czuję. Po prostu trochę mną rzuciło. Zrób parę zamachów, nic mi nie będzie.
– Na pewno?
– Aha. Pomścij mnie. Zerwij skórki z kilku piłek.
Jason skupił się na oddychaniu, próbując ignorować brzęk aluminiowych pałek. Zaczął odzyskiwać równowagę. Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie April, która zmrużyła oczy współczująco. Zanim Matt wyszedł z boksu, Jason był w stanie już stać i ziemia nie kołysała się za mocno pod jego nogami.
– Chcę coś przegryźć przed zoo – powiedział Jason.
– Przykro mi, ale mam się spotkać z kuzynami – powiedział Matt. – Właściwie już jestem trochę spóźniony.
Tim zerknął na zegarek.
– Ja też nie mogę. Zostałbyś sam z bliźniaczkami. Brat przyjedzie po mnie za jakieś pięć minut. Możemy cię podrzucić.
– Przyjechałem rowerem. No dobra, to zobaczymy się później.
Tim i Matt oddali kaski w wypożyczalni, a Jason poszedł na parking, by zabrać rower ze stojaka. Ciąg ciepłych dni sprawił, że śnieg się stopił, zniknęła nawet większość zasp przy drodze, przez co drogi były nietypowo dla tej pory roku przyjazne dla rowerzystów. Chociaż niebo się zachmurzyło, było za ciepło na śnieżycę.
Kiedy Jason pedałował na wzgórze do spożywczego u Andersona, zaczęła boleć go głowa i poczuł, że traci równowagę. Zamiast walczyć z dolegliwościami, zdecydował się przez resztę drogi poprowadzić rower.
Przypiął rower łańcuchem obok automatu z napojami, wszedł przez automatyczne drzwi i podszedł do barku z chińszczyzną z boku od wejścia. Zamówił na lunch specjalność dnia i facet za kontuarem nałożył mu pomarańczowego kurczaka, wołowinę, brokuły i smażony makaron na podzielony przegródkami styropianowy talerz. Brokuły były tak jaskrawozielone, że aż biły w oczy – miały kolor, jaki rzadko występuje w naturze. Tutaj brokuły zawsze tak wyglądały, jakby malowano je farbą w spreju albo robiono z plastiku.
Jason znalazł sobie miejsce przy małym stoliku w pobliżu baru i zaczął jeść. Pomarańczowy kurczak ze smażonym makaronem chow mein to było jego ulubione danie, ale zjadł raptem połowę porcji, kiedy zaczęły go brać mdłości. Wypił spory łyk wody i pomasował skronie. Potem odwinął ciasteczko z wróżbą, złamał je na pół i wyjął skrawek papieru. „Na horyzoncie widnieją nowe doświadczenia”.
Powinni być nieco bardziej odważni, pomyślał, i oznajmić coś w stylu: „Już za chwilę rozchorujesz się z powodu ciężkiego zatrucia pokarmowego”.
Wyszedł na dwór. Kiedy wspinał się rowerem na wzgórze, w głowie trochę mu się przejaśniło. Jednakże tępy ból uporczywie mu doskwierał i nawet jakby pulsował, gdy wjazd pod górkę przyśpieszył Jasonowi tętno. Wkrótce chłopiec dotarł na parking ogrodu zoologicznego Vista Point. Chociaż ten interes rodzinny nie umywał się do zoo w Denver, w Vista Point żyła naprawdę przyzwoita populacja – ponad czterysta zwierząt reprezentujących prawie sto sześćdziesiąt gatunków. Jak zwykle w zimowe popołudnie, parking był prawie pusty.
Stojąc koło swojej szafki, Jason włożył szary kombinezon i zamienił zwykłe buty na robocze. Zjawił się kilka minut przed czasem, więc zdążył jeszcze przekartkować podręcznik do biologii. Litery wydawały mu się nieco zamazane. Zamykając od czasu do czasu oczy, recytował nazwy różnych kości i wyrostków.
Uniósł wzrok i spojrzał na zegar. Czas posprzątać u hipopotama.
Kiedy wszedł na teren dla zwiedzających przy basenie hipopotama, przystanął, żeby popatrzeć na szklaną gablotę na ścianie podpisaną „POMNIK LUDZKIEJ GŁUPOTY”.
Znajdowały się w niej różne przedmioty, które w ciągu lat pracownicy wyłowili z basenu hipopotama: aluminiowe puszki, szklane butelki, monety, niedopałki, dwie zapalniczki, pojemnik z nicią dentystyczną, scyzoryk, zaplątana sprężyna do zabawy, plastikowy zegarek na rękę, jednorazowa maszynka do golenia... i nawet kilka nabojów.
Drepcząc za szczotką, Jason patrzył na śmieci zbierające się przed ciemnym włosiem i zastanawiał się, czym jakiś idiota mógłby przebić niebezpieczne przedmioty zebrane w gablocie. Może wrzucając do basenu kosiarkę do trawy? Albo kilka prętów uranowych.
Jason przystanął, żeby popatrzeć nad poręczą na ogromnego hipopotama wyciągniętego nieruchomo na dnie basenu z głową powyżej poziomu wody. Hank był jedynym hipopotamem w zoo, dorosłym samcem, który tego lata miał obchodzić czterdzieste urodziny. Jason pokręcił głową. Majestatyczne zwierzę. Jak zwykle pracuje na pełnych obrotach. Mogliby go zastąpić posągiem, a i tak nikt z odwiedzających nie zauważyłby różnicy.
Jason usłyszał dźwięczną muzykę dobiegającą z wody, tak cichą, że ledwie słyszalną. Z lekko przekrzywioną głową przeszedł wokół basenu, próbując zlokalizować źródło muzyki. Kiedy natężenie dźwięku przybrało na sile i muzyka stała się bogatsza i czystsza, tak że Jason potrafił rozróżnić poszczególne instrumenty, zawrócił w stronę wody i stwierdził, że melodyjne tony najwyraźniej dobiegają z na wpół zanurzonego hipopotama.
Zainstalowali w basenie podwodne głośniki, nic mu o tym nie wspominając? Jakaś nowa metoda uspokajania otyłego ssaka? A może żałosna próba przyciągnięcia do hipopotama tłumów?
Melodia brzmiała obco, opierała się na dziwnych harmoniach i była uzupełniona przeplatającymi się z nią kontrtematami. Basowa, delikatna perkusja wyznaczała rytm. Jason przechylił się przez poręcz, zdumiony tym przedziwnym zjawiskiem. Żałował, że nie ma tu nikogo więcej, bo wtedy mógłby się zorientować, czy nie ma przypadkiem omamów słuchowych.
Hipopotam poruszył się, ogromna paszcza otworzyła się, kiedy zwierzę ziewnęło, i na tę jedną chwilę muzyka stała się głośniejsza i bardziej wyraźna, jakby hipopotam naprawdę był źródłem skomplikowanej melodii. I zaraz wielka paszcza się zamknęła.
Kiedy hipopotam nie ziewał, muzyka znowu dobiegała przytłumiona, ale mimo to, stawała się coraz głośniejsza. Czy to możliwe, że zwierzę połknęło magnetofon? To było jedyne wiarygodne wytłumaczenie, ale wydawało się równie niedorzeczne, jak myśl, że hipopotam wydawał te dźwięki sam z siebie.
A może nie było żadnej muzyki? Może oberwał w głowę mocniej niż myślał? Nie, zdecydowanie już mu się przejaśniło w głowie, a zaburzenia równowagi słabły.
Rozejrzał się wokół, ale nikogo nie dostrzegł. Czy to ten moment, w którym powinien natychmiast po kogoś pobiec? Pomyślał o kreskówce Warner Bros, o śpiewającej i tańczącej żabie, która milkła za każdym razem, kiedy zjawiał się jakiś świadek.
Opierając się brzuchem o poręcz, Jason wychylił się daleko do przodu, zadziwiony przywołującą go melodią. Gdyby zdołał przysunąć ucho bliżej wody, byłby w stanie potwierdzić, czy muzyka rzeczywiście dobiega z dołu. Hipopotam nawet nie drgnął.
Kiedy Jason pochylił się w stronę marszczącej się powierzchni, chwycił go potężny zawrót głowy. Stracił równowagę, wypuścił z ręki poręcz i wpadł głową naprzód do basenu, prosto na hipopotama. I zupełnie, jakby to była okazja, na którą to zaspane zwierzę czekało przez całą niewolę, hipopotam wynurzył się z otwartą paszczą, a muzyka rozbrzmiała głośniej niż dotąd.
Zanim Jason zdążył zareagować, już chwytał rękami śliski język, jego twarz ślizgała się po natłuszczonej powierzchni. Wyciągnięty na brzuchu śmignął w dół czarnym, śliskim tunelem. Żadne zwierzę nie jest aż tak wielkie! Co się działo? Melodia rozbrzmiewała czysto w kontrapunkcie do jego przerażenia, a on spływał wilgotnym korytarzem. Próbował zaprzeć się o gumowate boki i spowolnić zjazd, ale mu się nie udało. W końcu jego ręce i głowa wynurzyły się gwałtownie z dziupli w pniu umierającego drzewa w pobliżu rzeki o brzegach porośniętych paprociami.
Jakimś cudem zapadła już noc. Srebrzysta ścieżka księżycowego światła drżała na wodzie. Muzyka, którą Jason słyszał, dobiegała z szerokiej tratwy dryfującej na leniwym nurcie. Wykaraskał się z dziupli. Kombinezon miał przemoczony po tym, jak wpadł do basenu hipopotama. Obejrzał się, żeby przyjrzeć się pustemu wnętrzu drzewa. Od środka pień był wilgotny i spróchniały. Jason nie był w stanie dojrzeć żadnego przejścia, nie licząc otworu przez który się wynurzył i szpary w górze, u szczytu pustego pnia, przez którą dostrzegł gwiazdy.
To było niemożliwe! Gdzie się podział tunel? Jakim cudem prowadził do drzewa? Gdzie był hipopotam? Gdzie się podziało zoo? W całym mieście nie było rzeki nawet w połowie tak szerokiej jak ta! Jason zamrugał zaskoczony, zastanawiając się, czy nie stracił przytomności po uderzeniu piłką w boksie.
Zapierając się o wewnętrzne powierzchnie ściany pnia, zdołał się wspiąć na górę, aż wyszedł przez dziurę u szczytu pnia, dwanaście stóp nad ziemią. Nadal nigdzie nie było śladu po hipopotamie albo zoo Vista Point. Za to miał stąd doskonały widok na tratwę, która podpłynęła i znajdowała się teraz dokładnie na jego wysokości.
Małe, kolorowe latarenki oświetlały platformę. Szczupły mężczyzna w jasnym stroju walił w ksylofon. Przysadzista kobieta dmuchała w zakrzywiony flet. Kolejny mężczyzna krzątał się między zestawem rozwieszonych dzwonków i parą wysokich bongosów. Otyła, rozlazła kobieta o co najmniej pięciu podbródkach szarpała struny instrumentu o przedziwnym kształcie. Niski człowiek trzymał olbrzymi mosiężny róg, którego rura owijała się wokół szerokiej piersi muzyka i opierała mu się na ramionach.
Tratwa wpłynęła za parawan płaczących wierzb, nim Jason zdążył wychwycić szczegóły, ale zobaczył, że paru innych muzyków majstrowało przy różnorodnych, zdecydowanie mniej znajomych instrumentach. Niedająca mu spokoju muzyka przenikała powietrze, szybując ku niemu nad rzeką i brzegiem.
Od pytań Jasonowi kręciło się w głowie. Jak się tu dostał? Czy to był koszmar? Jak wróci do zoo? Wpaść do basenu hipopotama to jedno – rzecz świadcząca o niedbałości, ale możliwa. Jednakże przejście przez paszczę hipopotama do tunelu-zjeżdżalni i wynurzenie się ze spróchniałego drzewa na brzegu rzeki – to już coś trudniejszego do przełknięcia. Wszystkie jego założenia odnośnie do rzeczywistości zostały właśnie wywrócone do góry nogami. A jednak otoczenie wydawało mu się takie namacalne. Nie potrafił zaprzeczać własnym zmysłom. Czuł wilgotną, śliską powierzchnię kory pod dłońmi; wychwytywał słaby zapach zgnilizny unoszący się ze stojącej wody w rozlewisku nad brzegiem rzeki. Oleiste soki oblepiały mu skórę. Powąchał rękę – ostry aromat żywicy przypomniał mu trochę roladki z figami i cukierki z lukrecją, ale tak naprawdę nigdy nie wąchał czegoś podobnego.
Westchnął. Znał różnicę między mglistymi doznaniami ze snu i bardziej wyrazistymi z jawy. Z pewnością czuł, że nie śpi. Mimo to, nie mógł przestać powątpiewać w realność tej nierealnej sytuacji. Być może to był po prostu wyjątkowo sugestywny sen. W końcu oberwał w głowę baseballową piłką. Może nadal leżał nieprzytomny w boksie... Nagle zadrżał. A może umarł – mógł powstać zakrzep w mózgu. A może hipopotam naprawdę go pożarł. Czyżby przeszedł na drugą stronę do jakiegoś życia pozagrobowego?
Podrapał się po brodzie. Wrażenie było rzeczywiste. Mokre ubrania kleiły się do ciała zupełnie normalnie. Głowa go nieco bolała i nadal miał pewne kłopoty z zachowaniem równowagi. Czy objawy wstrząsu mózgu utrzymywałyby się we śnie? A w życiu po śmierci? Posłuchał muzyki i cichego szmeru rzeki. Gdziekolwiek był, jakiekolwiek było tego wyjaśnienie, pozostał czujny i znajdował się w żywym, działającym na zmysły otoczeniu. Zlustrował wzrokiem okolicę – omszałe drzewa nad rzeką, zarośla poniżej, owady bzyczące w pobliżu – nieco zdumiony tym, jak łatwe do zaakceptowania okazało się niemożliwe, kiedy już się wydarzyło.
Szybko odkrył, że jego najpilniejszym kłopotem będzie zejście na dół. Usiadł niezgrabnie na brzegu wysokiego, pustego pnia, próbując ulokować się tak, żeby zejść w ten sam sposób, w jaki wcześniej się wspiął. Najwyraźniej nie bardzo mu to wychodziło. Zakręciło mu się w głowie na myśl, że miałby ześlizgnąć się wnętrzem pnia, zostać naszpikowany drzazgami i ostatecznie złamać kostkę przy lądowaniu. Myśl o zejściu wnętrzem pnia wydawała się mniej niż kusząca. Dlaczego wspinanie się zawsze jest o wiele łatwiejsze od schodzenia?
W końcu, po wielu pełnych wahania obrotach i skrętach ciała, zsunął się z powrotem do wnętrza pnia tak, żeby móc się zaprzeć. Kiedy wreszcie przecisnął się na dół, wyszedł z drzewa, ciesząc się ze światła księżycowego, i postanowił ruszyć za tratwą, ponieważ stanowiła jedyny ślad cywilizacji.
Wkrótce dogonił muzykę, chociaż listowie nad rzeką odcinało mu widok na tratwę. Potruchtał przed siebie, aż dotarł do prześwitu i zobaczył drobną, zgarbioną postać siedzącą na kłodzie.
– Cześć – powiedział Jason.
Postać gwałtownie obróciła głowę. Twarz należała do dzieciaka mającego może dziesięć, jedenaście lat. Kiedy chłopiec się poruszył, Jason zdał sobie sprawę, że ma spory garb na plecach.
– Dlaczego podkradasz się do mnie? – warknął chłopak.
– Ja tylko idę za tratwą – odparł Jason.
Chłopiec, nieco się uspokoiwszy, przesunął się na kłodzie, robiąc trochę miejsca. Jason usiadł obok niego.
– O co właściwie chodzi z tą tratwą muzyczną? – spytał.
Chłopiec zerknął na niego z powątpiewaniem.
– Żartujesz? To pieśń żałobna Zawrotnej Dziewiątki, najlepszych muzyków w okolicy. Większość ludzi czeka na nich przy wodospadzie. Tylko ten etap ich interesuje. Ale ja wolę posłuchać muzyki. To będzie ich ostatni raz.
– Płyną w stronę wodospadu?
Teraz, gdy zaczął nasłuchiwać, wychwycił odległy ryk wody.
Chłopiec z powagą pokiwał głową.
– Próbują w ten sposób coś zadeklarować. Zabroniono im wspólnych występów publicznych. Nie rozumiem, w jaki sposób to ma cokolwiek zmienić. – Rzucił Jasonowi surowe spojrzenie. – Musiałeś o nich słyszeć. Zgadza się?
– Nie. Jestem tu obcy. Dopiero co się zjawiłem.
– Skąd jesteś?
– Z Vista w Kolorado.
– Nigdy nie słyszałem.
Jason zawahał się, nie bardzo wiedząc, czy chciał usłyszeć odpowiedź chłopca.
– A o Ameryce? Albo planecie Ziemia?
Chłopiec ściągnął brwi.
– Nie bardzo.
– Możesz mi powiedzieć, gdzie jestem?
– Nad rzeką, jak widać. – Chłopak gwałtownie zerknął z powrotem na nurt. – Minęli nas. Lepiej chodźmy, bo przegapimy finał.
Jason powlekł się za chłopcem, który poruszał się zadziwiająco szybko porządnym szlakiem okrążającym kilka bagnistych obszarów i cienistych gąszczy. Nocne powietrze najwyraźniej dobrze robiło Jasonowi na głowę, chociaż słaby, pulsujący ból uporczywie nie mijał.
Wspięli się stromym, gęsto porośniętym stokiem i wyszli na wzniesienie z widokiem na rzekę. Ryk wodospadu przybrał na sile. Korzystając z podwyższenia, Jason zerknął w górę rzeki, żeby zobaczyć, o ile wyprzedzili małą tratwę. Muzyka dobiegała z oddali. Kiedy spojrzał w przeciwnym kierunku, dostrzegł miejsce, w którym rzeka gwałtownie się kończyła. Wodospad.
– Lepiej chodźmy – ponaglił go chłopiec. – Teraz mamy nad nimi przewagę, ale nurt przyśpiesza. Wkrótce będą płynąć szybciej, niż my będziemy w stanie się poruszać.
Jason zszedł za chłopcem w mrok pod zwieszającymi się gałęziami. Wkrótce usłyszał, że woda płynie szybciej. Ryk wodospadu stał się nieprzerwanym grzmotem, zagłuszającym odległą muzykę. Jason odkrył, że zaczyna mu brakować tchu, kiedy przyśpieszył, żeby dotrzymać kroku coraz szybciej idącemu przewodnikowi.
Przeszli przez gęstą kępę drzew i zobaczyli oświetlony księżycem tłum zebrany obok szczytu wodospadu. Nad samą krawędzią wznosiło się kilka pięter prowizorycznych trybun, na których tłoczyli się gapie.
– Znajdź dobre miejsce – poradził mu chłopiec, zanim potruchtał nad brzeg rzeki.
Jason pobiegł do drugiego końca trybun i odkrył, że dochodzą do samej krawędzi przyprawiającej o zawrót głowy przepaści, z której woda spadała kaskadami jak niekończące się tsunami. Kiedyś pojechał z rodziną nad wodospad Niagara – ten wyglądał na niemal równie wysoki i przewalało się przez niego prawie tyle samo wody. Zimna mgła wodna zwilżyła Jasonowi twarz.
Obszedł trybuny i dotarł do brzegu rzeki. Tłum ludzi ciągnął się od trybun spory kawał w górę rzeki. Niektórzy widzowie mieli ponure miny. Inni pojadali przekąski. Jedna grupa kołysała się i śpiewała, fałszując, jakąś pieśń. Jason szedł w górę rzeki i szukał wolnego miejsca. Większość ludzi miała na sobie proste ubrania z samodziału, chociaż czasem Jason dostrzegał eleganckie futro albo haftowaną kamizelkę. Nikt nie nosił tego, co on uważał za normalne, współczesne ubranie.
Po tym, jak przepchnął się nieco do przodu, znalazł miejsce, z którego będzie dobry widok na tratwę spadającą z krawędzi wodospadu, ale który znajdował się za daleko w górze rzeki, żeby móc obserwować jej dalszy lot. Stanął obok kobiety w średnim wieku w kwiecistym czepku i w sukni z ciężkiej tkaniny. Patrzyła z niepokojem na rzekę, załamując ręce.
– Może w to pani uwierzyć? – zapytał.
Odwróciła się do niego. Spojrzenie jej szeroko rozstawionych oczu spoczęło na podbródku Jasona.
– Czy mogę uwierzyć, że mój brat zaraz się zabije, żeby urządzić absurdalne przedstawienie?
Jason uniósł brwi.
– Pani brat jest na tej tratwie?
– Nigdy nie miał za grosz rozumu. Ani kręgosłupa. Zawsze robi to, co mu każe Simeon. Ten wariat przekonał cały zespół, żeby się zabili.
Spojrzała znowu na pędzący nurt. Tratwy nadal nie było widać.
– Dlaczego przyszła pani na to patrzeć?
Wzruszyła ramionami i lekko się zarumieniła.
– Żeby ich wesprzeć. Zawrotna Dziewiątka uważa, że ich ofiara jest ważna. Myślę, że chyba niezależnie od tego, co się stanie, lepiej dla Darrena, żeby odszedł z tego świata, czując się docenionym.
– To właśnie przywiodło tutaj tych wszystkich ludzi?
Spojrzała w stronę zaimprowizowanych trybun nad krawędzią wodospadu.
– To w większości wielbiciele ich muzyki. Nikt nie rozumie, o co tu tak naprawdę chodzi. Myślę, że wielu z nich jest tutaj, bo uznali, że to świetna zabawa, patrzeć, jak tratwa pełna muzyków spada z ogromnego wodospadu.
Jason w duchu zgodził się, że będzie to imponujący widok. Ale za jaką cenę! Wodospad był zdecydowanie za wysoki, żeby przeżył którykolwiek z muzyków.
– Żałuję, że nie mogę nic zrobić – denerwowała się kobieta.
– Dlaczego nikt nie spróbuje ich uratować?
– Oni nie chcą, żeby ich ratować. To pogrzeb.
Jason się rozejrzał. Ludzie patrzyli się wyczekująco w górę rzeki, niektórzy ponurzy, inni podekscytowani.
Powinien spróbować ocalić muzyków? To mu wyglądało na tragiczne marnowanie ludzkiego życia. Uznał, że gdyby on znalazł się na tratwie, to niezależnie od swoich przekonań, zmieniłby zdanie i odechciałoby mu się spadać z wodospadu zaraz po przekroczeniu punktu, z którego nie byłoby już powrotu. Jacy zdrowi na umyśle ludzie rzuciliby się z własnej woli z ogromnego wodospadu? Jakie sensowne oświadczenie można w ten sposób wygłosić? Z tego, co mu powiedziano, wynikało, że pozostali wykonywali rozkazy ich szalonego przywódcy. A co, jeśli zafundował im pranie mózgu, jak w jakiejś sekcie? Większość ludzi na tratwie pewnie ucieszyłaby się, gdyby ich uratowano.
– Chcę pani pomóc – powiedział, zniżając głos. – Wie pani, gdzie mogę znaleźć linę?
Kobieta zerknęła na niego i w jej oczach zabłysła nadzieja.
– Chcesz temu zapobiec? Ekipa ratownicza ma linę, ale nie liczyłabym na to, że jej użyją.
– Ekipa ratownicza? Gdzie?
– Są tu tylko na wszelki wypadek. Kawałek stąd w górę rzeki.
Ktoś w tłumie zaczął wiwatować. Pojawiła się tratwa. Jason niemal cudem wychwycił muzykę.
Zostawiając za sobą grupę gapiów, popędził brzegiem rzeki, aż dotarł do dwóch mężczyzn. Mieli długą linę zawiązaną wokół potężnego pnia guzowatego drzewa, wznoszącego się nad pędzącą wodą.
– Panowie są ekipą ratowniczą? – spytał Jason.
Niższy mężczyzna z jedną ręką odpowiedział:
– A owszem.
– Zamierzacie ich ratować?
Muzycy szybko zbliżali się, płynąc z bystrym prądem. Ich instrumenty zgrzytały i czkały, kiedy tratwa rozkołysała się na spienionych wodach.
– Tylko jeśli wezwą pomoc – zapewnił go niższy mężczyzna.
Jason zobaczył, że drugi koniec cienkiej liny przymocowano do strzały, którą trzymał szczupły mężczyzna oparty na łuku. Wszyscy trzej stali około pięćdziesięciu jardów w górę od wodospadu. Tratwa pędziła jakieś dwadzieścia jardów od brzegu.
– Czy pańska strzała doleci z tą liną? – zaniepokoił się Jason.
– Z pewnością, o ile będę celował nieco wyżej – odparł smukły mężczyzna.
– Dobrze pan strzela?
– Doskonale.
– Może powinni panowie po prostu ich uratować. Założę się, że ostatecznie panom podziękują.
– Wątpię – prychnął szczupły mężczyzna. – Nie chcieli nawet, żeby ratownicy się zjawili. Będę interweniował tylko na ich życzenie.
Jason odwrócił się do muzyków, którym groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby spróbował popłynąć, żeby podać im linę, nurt porwałby go, zanim zdążyłby się do nich zbliżyć. Drzewo nie zwieszało się wystarczająco daleko nad rzeką, żeby mógł wspiąć się po nim i dosięgnąć tratwy. Czas uciekał.
– Spróbujcie ich uratować – nalegał Jason. – Przecież tak nie można.
– Nie, o ile nie... – zaczął niski mężczyzna.
– Słyszę, jak wołają o pomoc – skłamał Jason.
– Odejdź – rzucił szczupły mężczyzna, krzywiąc szerokie usta i odsłaniając pożółkłe zęby. – Ostatnie, czego potrzebujemy, to desperat, który chce zostać bohaterem. Gdyby naprawdę krzyczeli o pomoc, nie usłyszelibyśmy ich przez twoją paplaninę.
– Przysłała mnie siostra jednego z muzyków – spróbował Jason.
– Nie obchodziłoby mnie, nawet gdyby przysłał cię sam król Meridonu – odparł chudzielec. – To ich decyzja.
Tratwa niedługo miała się z nimi zrównać. Nie było czasu na myślenie. Jason pchnął niskiego ratownika. Zaskoczony mężczyzna zachwiał się na stromym brzegu i wpadł do wody.
– Co z tobą?! – krzyknął chudy, rzucając łuk i strzałę, żeby skoczyć w nurt za towarzyszem.
Niski mężczyzna został już zniesiony w dół rzeki i było widać, jak młóci wodę jedyną ręką. Nawet tuż przy brzegu prąd był silny.
Wierząc, że chudzielec uratuje kompana, Jason nie tracił czasu i natychmiast podniósł łuk i strzałę. Założył strzałę na cięciwę i przyciągnął ją do policzka, wytężając wszystkie siły i mrużąc jedno oko. Nie miał łuku w ręku, odkąd zdobył odznakę łucznika dwa lata temu na letnim obozie.
Tratwa płynęła, podskakując na wodzie, dwadzieścia jardów od brzegu, ale jeszcze nie znalazła się dokładnie na wysokości miejsca, w którym stał Jason. Wiele instrumentów i muzyków wyglądało na przywiązanych do platformy. Jason odchylił łuk trochę w górę, mając nadzieję, że on i chudzielec tak samo rozumieli słowa „nieco wyżej”.
Wypuścił strzałę, która przecięła odległość dzielącą go od tratwy i wbiła się w ramię mężczyzny grającego na bongosach. Dźwięki perkusji urwały się, kiedy mężczyzna padł, znikając Jasonowi z oczu. Lina na brzegu dalej się rozwijała, w miarę jak tratwa mknęła błyskawicznie przed siebie.
Jason zaczerpnął gwałtownie tchu. Czy to naprawdę właśnie się wydarzyło? Nie zamierzał postrzelić muzyka. Zerknął na rozwijającą się linę ratowniczą. Nie była za długa? Wyglądała na dość cienką. Wytrzyma?
Lina napięła się z nagłym szarpnięciem. Tratwa przechyliła się, rozbryzgując wodę i skręcając w stronę brzegu. Tłum krzyknął zaskoczony.
Trzydzieści jardów w dół rzeki szczupły mężczyzna wyciągnął niskiego z wody. Teraz stał z rękami na biodrach i patrzył, jak tratwa zakręca po łuku w stronę brzegu. Coś w jego ręku rozbłysło w jasnym księżycowym świetle.
Niezależnie od tego, czy muzycy chcieli zostać uratowani, czy nie, tratwa była na najlepszej drodze, żeby uderzyć w brzeg. Ranny perkusista musiał solidnie zaplątać się w jakiś sprzęt, bo lina pozostała nadzwyczaj napięta. Większość muzyków nie przerwała gry. Kilku wyglądało, jakby próbowali uwolnić się od wiążących ich lin.
Kiedy, przechylając się nieco, tratwa uderzyła o urwisty brzeg ledwie dziesięć jardów od wodospadu, wielu gapiów jęknęło. Zaraz jednak jęki zamieniły się w okrzyki, gdy uderzenie o brzeg zrzuciło przysadzistą kobietę do wody razem z jej krętym fletem. Rozgardiasz osiągnął apogeum, kiedy została zmyta z krawędzi wodospadu i spadła razem z huczącymi masami wody.
Jason wytrzeszczył oczy z przerażenia i poczuł, jak rośnie mu w gardle gula. Ledwie mógł uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. Wszędzie wokół niego rozległy się wiwaty, kiedy szczupły mężczyzna przeciął napiętą linę i kaleka tratwa znowu gwałtownie ruszyła z prądem. Jasonowi wydawało się, że ktoś chyba zeskoczył z tratwy na brzeg, ale nie miał pewności. Wrzawa wśród tłumu osiągnęła radosne apogeum, kiedy tratwa podpłynęła do wodospadu, znalazła się dokładnie pod zatłoczonymi trybunami i zniknęła przy wtórze łoskotu czyneli i ostatniej, piskliwej nuty drewnianego instrumentu dętego.
Jason stał jak zmrożony, czując się tak, jakby ktoś kopnął go w żołądek. Żaden z tych ludzi nie miał szansy przeżyć!
Szczupły mężczyzna – nadal z nożem w ręce – i jego przemoczony kolega szli szybko brzegiem w górę rzeki. Jason otrząsnął się z szoku i paraliżu i pośpiesznie wycofał się między drzewa, byle dalej od rzeki.